Gadka. W sześćdziesiąt języków dookoła Europy - Gaston Dorren - ebook

Gadka. W sześćdziesiąt języków dookoła Europy ebook

Dorren Gaston

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Autor słynnej „Babel”, miłośnik języków i poliglota o swoim nowym tomie pisze tak: „Dziesiątki języków Europy kryją frapujące opowieści. W tej książce postanowiłem opowiedzieć sześćdziesiąt najlepszych. Dowiemy się z niej, jak to jest, że francuskim, na pozór tak dojrzałym, w gruncie rzeczy rządzi obsesja na punkcie matki. Odkryjemy, dlaczego hiszpański brzmi jak pistolet maszynowy. A jeśli sądziliśmy, że niemiecki rozprzestrzeniał się po Europie, kładąc ludziom nóż na gardle, przygotujmy się na niespodziankę. Wyruszymy jeszcze dalej, żeby zbadać osobliwie demokratyczną naturę norweskiego, skłonność niderlandzkiego do przekraczania granic płciowych, krwawe boje toczone o grekę i językowe sieroctwo na Bałkanach. A już najdalej od uczęszczanych szlaków wasz przewodnik wskaże wam prastare rodzinne klejnoty litewskiego, snobizm łużyckiego i zagadkowe zwyczaje baskijskiego. I wierzcie lub nie, ale niektóre z najbardziej niesamowitych opowieści językowych w Europie czekają na odkrycie u samych wrót Wielkiej Brytanii – jakby nie z tego świata, a zarazem jak zza miedzy – w językach celtyckich oraz shelta i anglo-romani”. A ponieważ Gaston Dorren od jakiegoś czasu uczy się także polskiego, w książce znajdzie się tekst napisany specjalnie do naszego wydania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 329

Oceny
4,2 (81 ocen)
36
31
11
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kacper_10

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00
ScarrLu

Dobrze spędzony czas

ubawiłam się bardzo przy tej książce i teraz mogę w towarzystwie (szczególnie, że pracuję z ludźmi z całego świata) zabłysnąć jakąś językową ciekawostką
00
akloch

Dobrze spędzony czas

Super pozycja, zwłaszcza dla językoznawcy lub osoby zainteresowanej nauce jezykow obcych. Dzięki Dorrenowi zdecydowałam się na naukę kolejnego języka 😌
00
lena1666

Całkiem niezła

Rzeczywiście tytuł zapowiada zawartość książki-mimo że jest lingwistyczna to myślę że zainteresuje także osoby spoza kręgu językoznawców. Autor ciekawie opowiada i nie nudzi czytelnika.
00
Poziom6

Dobrze spędzony czas

Szybko się czyta
00

Popularność




Wstęp

Jak mó­wi się w Eu­ro­pie

Sto­su­nek ro­dzi­mych użyt­kow­ni­ków an­giel­skie­go do in­nych ję­zy­ków moż­na stre­ścić sło­wa­mi: nie uczmy się – ra­buj­my! Ogrom­ny od­se­tek an­giel­skie­go słow­nic­twa po­cho­dzi z fran­cu­skie­go, ła­ci­ny al­bo in­ne­go ję­zy­ka ob­ce­go. Ale ro­do­wi­ci użyt­kow­ni­cy an­gielsz­czy­zny ni­g­dy nie wy­ka­zy­wa­li więk­szej chę­ci, że­by w peł­ni opa­no­wać któ­ry­kol­wiek z ję­zy­ków ob­cych: „Z ra­do­ścią po­dej­mę się ja­kie­go­kol­wiek za­da­nia, prócz roz­mo­wy w miej­sco­wym ję­zy­ku” – mó­wi Char­les Dic­kens gło­sem pa­na Me­agle­sa w Ma­łej Dor­rit1, a pół­to­ra wie­ku póź­niej an­giel­ska ko­micz­ka Ed­die Iz­zard uspra­wie­dli­wia swo­ich upar­cie mo­no­ję­zycz­nych ro­da­ków: „Dwa ję­zy­ki w jed­nej gło­wie? Nie da się my­śleć z ta­ką pręd­ko­ścią”.

To rzecz ja­sna ka­ry­ka­tu­ry, ale bry­tyj­ska na­mięt­ność do ję­zy­ka, choć głę­bo­ka, na ogół przyj­mu­je po­stać wy­łącz­nej fa­scy­na­cji an­giel­skim. Bry­tyj­czy­cy nie tyl­ko są nie­stru­dzo­ny­mi ka­lam­bu­rzy­sta­mi i gor­li­wy­mi krzy­żów­ko­wi­cza­mi, wie­lu pa­sjo­nu­je się też hi­sto­rią i róż­no­rod­no­ścią swo­je­go ję­zy­ka. I mi­mo że uwiel­bia­ją na­rze­kać na je­go eks­cen­trycz­ną gra­ma­ty­kę i or­to­gra­ficz­ne nie­kon­se­kwen­cje, za­sta­na­wiam się, jak wie­lu z nich na­praw­dę chcia­ło­by się ich po­zbyć. Z tych wszyst­kich dzi­wactw bio­rą się świet­ne aneg­do­ty. Cze­go chcieć wię­cej?

Do­brze, ale co z ży­ciem in­nych ję­zy­ków? Dzie­siąt­ki ję­zy­ków Eu­ro­py, za­rów­no w for­mie mó­wio­nej, jak i pi­sa­nej, brzmią i wy­glą­da­ją mo­że nie­przy­stęp­nie, kry­ją jed­nak fra­pu­ją­ce opo­wie­ści. W tej książ­ce po­sta­no­wi­łem opo­wie­dzieć sześć­dzie­siąt naj­lep­szych. Do­wie­my się z niej, jak to jest, że fran­cu­skim, na po­zór tak doj­rza­łym, w grun­cie rze­czy rzą­dzi ob­se­sja na punk­cie mat­ki. Od­kry­je­my, dla­cze­go hisz­pań­ski brzmi jak pi­sto­let ma­szy­no­wy. A je­śli są­dzi­li­śmy, że nie­miec­ki roz­prze­strze­niał się po Eu­ro­pie, przy­kła­da­jąc lu­dziom nóż do gar­dła, przy­go­tuj­my się na nie­spo­dzian­kę. Wy­ru­szy­my jesz­cze da­lej, że­by zba­dać oso­bli­wie de­mo­kra­tycz­ną na­tu­rę nor­we­skie­go, skłon­ność ni­der­landz­kie­go do prze­kra­cza­nia gra­nic płcio­wych, krwa­we bo­je to­czo­ne o gre­kę i ję­zy­ko­we sie­roc­two na Bał­ka­nach. A naj­da­lej od uczęsz­cza­nych szla­ków wasz prze­wod­nik wska­że wam pra­sta­re ro­dzin­ne klej­no­ty li­tew­skie­go, sno­bizm łu­życ­kie­go i za­gad­ko­we zwy­cza­je ba­skij­skie­go. I wierz­cie lub nie, ale nie­któ­re z naj­bar­dziej nie­sa­mo­wi­tych opo­wie­ści ję­zy­ko­wych w Eu­ro­pie cze­ka­ją na od­kry­cie u sa­mych wrót Wiel­kiej Bry­ta­nii – jak­by nie z te­go świa­ta, a za­ra­zem jak zza mie­dzy – w ję­zy­kach cel­tyc­kich oraz shel­ta i an­glo­-ro­ma­ni.

Gad­ka to swe­go ro­dza­ju prze­wod­nik, z ca­łą pew­no­ścią nie en­cy­klo­pe­dia: jed­ne roz­dzia­ły są ma­ły­mi por­tre­ta­mi ca­łych ję­zy­ków, in­ne kon­cen­tru­ją się na ja­kiejś ich oso­bli­wej ce­sze. Ma on słu­żyć, jak ku­szą­co uj­mu­ją to Fran­cu­zi, ja­ko amu­se­-bo­uche, za­ką­ska – dać przed­smak.

Ga­ston Dor­ren, 2014

Not­ki opa­trzo­ne po­niż­szy­mi dwo­ma sym­bo­la­mi na koń­cu każ­de­go roz­dzia­łu speł­nia­ją funk­cję głów­nie roz­ryw­ko­wą.

przed­sta­wia wy­raz al­bo dwa za­po­ży­czo­ne z da­ne­go ję­zy­ka, a wska­zu­je na słów­ko, któ­re w pol­sz­czyź­nie nie ist­nie­je – a mo­że by się przy­da­ło.

10. Ję­zyk w DK­-den­cji

duń­ski

Dwa wie­ki te­mu duń­skim po­słu­gi­wa­no się na czte­rech kon­ty­nen­tach, na ob­sza­rze dwu­na­sto­krot­nie więk­szym niż Wiel­ka Bry­ta­nia. Obec­nie ję­zyk ten ogra­ni­cza się do jed­ne­go wła­ści­wie pań­stew­ka, ciut więk­sze­go niż po­ło­wa Szko­cji. Sza­now­ni pań­stwo: oto kro­ni­ka upad­ku.

Da­nia za­czę­ła pod­upa­dać już w 1814 ro­ku, kie­dy to po prze­gra­nej w woj­nach na­po­le­oń­skich zo­sta­ła zmu­szo­na do od­stą­pie­nia czę­ści swo­je­go te­ry­to­rium. Ca­ła Nor­we­gia – wie­lo­krot­nie więk­sza niż Da­nia wła­ści­wa – na­gle uzy­ska­ła nie­pod­le­głość, acz­kol­wiek z po­cząt­ku pod wła­dzą kró­la Szwe­cji. Duń­ski, bę­dą­cy tam od stu­le­ci ję­zy­kiem urzę­do­wym, wy­warł sil­ny wpływ na nor­we­ski, zwłasz­cza tę je­go od­mia­nę, któ­rą po­ro­zu­mie­wa­ły się miej­skie eli­ty. Nor­we­scy na­cjo­na­li­ści wy­zna­czy­li so­bie dwa ce­le: precz ze szwedz­kim kró­lem i precz z ję­zy­kiem duń­skim. Tro­chę to trwa­ło, ale osta­tecz­nie uda­ło im się jed­no i dru­gie.

Duń­ski tra­cił też wpły­wy w in­nych czę­ściach świa­ta. W ro­ku 1839 ucznio­wie w Duń­skich In­diach Za­chod­nich (ow­szem, by­ło coś ta­kie­go) uczy­li się już nie po duń­sku, lecz po an­giel­sku. W 1845 Duń­czy­cy od­sprze­da­li swo­je in­dyj­skie pla­ców­ki han­dlo­we Zjed­no­czo­ne­mu Kró­le­stwu, a w 1850 zro­bi­li to sa­mo ze swo­imi po­sia­dło­ścia­mi w Afry­ce Za­chod­niej. W 1917 ro­ku sprze­da­no rów­nież Duń­skie In­die Za­chod­nie, tym ra­zem Sta­nom Zjed­no­czo­nym. Tym sa­mym Da­nia prze­sta­ła być kra­jem tro­pi­kal­nym. Fakt, że w tych ko­lo­niach w ogó­le ma­ło kto wła­dał duń­skim. Ale w 1864 cios za­da­no rów­nież kra­jo­wi ma­cie­rzy­ste­mu: w po­dzia­le łu­pów wo­jen­nych re­gion o na­zwie Sle­svig przy­padł Pru­som, któ­re prze­mia­no­wa­ły go na Schle­swig. Do dziś nie­miec­ki kraj związ­ko­wy Szle­zwik­-Holsz­tyn jest za­miesz­ka­ny przez kil­ku­dzie­się­cio­ty­sięcz­ną mniej­szość mó­wią­cą po duń­sku.

Za ży­cia Han­sa Chri­stia­na An­der­se­na (1805–1875) Da­nia za­czę­ła pod­upa­dać, za­mie­nia­jąc się w brzyd­kie ka­cząt­ko.

Mo­ra­le Duń­czy­ków otrzy­ma­ło ko­lej­ny po­li­czek w 1918 ro­ku: po prze­szło pię­ciu stu­le­ciach pod duń­skim pa­no­wa­niem su­we­ren­ność uzy­ska­ła Is­lan­dia. Duń­ski był do­tąd co praw­da naj­wy­żej ję­zy­kiem ad­mi­ni­stra­cji, ale te­raz utra­cił na­wet ten sta­tus. Ja­kiś czas póź­niej Is­lan­dia zde­gra­do­wa­ła go jesz­cze bar­dziej, po­zba­wia­jąc ran­gi pierw­sze­go ję­zy­ka ob­ce­go. Od tam­tej po­ry mło­dzi Is­land­czy­cy sku­pia­li się w szko­le na an­giel­skim.

Po­ło­żo­ne na pół­noc od Szko­cji Wy­spy Owcze w 1948 ro­ku czę­ścio­wo unie­za­leż­ni­ły się od kró­le­stwa Da­nii, uzys­ku­jąc au­to­no­mię, i na­tych­miast ogło­si­ły swo­im na­ro­do­wym ję­zy­kiem fa­rer­ski. Na osło­dę duń­skie­mu po­zo­stał sta­tus ję­zy­ka ad­mi­ni­stra­cji, ale w prak­ty­ce uży­wa­no go wy­łącz­nie do ofi­cjal­nej ko­mu­ni­ka­cji z kra­jem ma­cie­rzy­stym.

Ta­kim spo­so­bem ze wszyst­kich ko­lo­nii po­zo­sta­ła Da­nii tyl­ko ta naj­więk­sza i naj­sła­biej za­lud­nio­na – Gren­lan­dia. To zna­czy do 1979 ro­ku, bo wte­dy wy­spa uzy­ska­ła ogra­ni­czo­ną au­to­no­mię i zgo­dę na spra­wo­wa­nie rzą­dów we wła­snym ję­zy­ku, ka­la­al­li­sut, zna­nym też ja­ko gren­landz­ki. Ta de­cy­zja nie by­ła więk­szą nie­spo­dzian­ką. Mi­mo że duń­ski na­le­żał do obo­wiąz­ko­we­go pro­gra­mu kształ­ce­nia, wie­lu Gren­land­czy­kom spra­wiał trud­no­ści, bo był krań­co­wo od­mien­ny od ich mo­wy oj­czy­stej. W au­to­no­micz­nej Gren­lan­dii duń­ski za­cho­wał po­cząt­ko­wo wię­cej funk­cji ofi­cjal­nych niż na au­to­no­micz­nych Wy­spach Owczych. Ale i to się zmie­ni­ło: w 2009 ro­ku je­dy­nym ofi­cjal­nym ję­zy­kiem urzę­do­wym ogło­szo­no ka­la­al­li­sut. Tym po­su­nię­ciem Gren­lan­dia za­pew­ni­ła so­bie wy­jąt­ko­wą po­zy­cję – je­dy­ne­go kra­ju w obu Ame­ry­kach (tak, tak, Gren­lan­dia sta­no­wi część Ame­ry­ki Pół­noc­nej), od Ka­na­dy aż po Chi­le, w któ­rym ję­zyk rdzen­nej lud­no­ści nie od­gry­wa dru­go­rzęd­nej ro­li wo­bec swo­je­go ko­lo­nial­ne­go pa­na.

Bied­ni Duń­czy­cy… Od­rzu­ce­ni przez Nor­we­gów, zdra­dze­ni w ko­lo­niach ob­le­wa­nych przez cie­płe wo­dy Mo­rza Ka­ra­ib­skie­go, prze­gra­ni w Szle­zwi­ku, a w koń­cu po­rzu­ce­ni rów­nież przez swo­je ko­lo­nie na zim­nym oce­anie. A jed­nak ma­ją je­den po­wód do ra­do­ści: ich przod­ko­wie by­li wśród ple­mion, któ­re opa­no­wa­ły An­glię w V wie­ku, i tym sa­mym kła­dli pod­wa­li­ny pod an­gielsz­czy­znę – ję­zyk, któ­ry za­wo­jo­wał świat jak ża­den in­ny.

Z duń­skie­go po­cho­dzi na­rwal. Na­to­miast „brzyd­kie ka­cząt­ko” to kal­ka (do­słow­ne tłu­ma­cze­nie) Den grim­me ælling Han­sa Chri­stia­na An­der­se­na.

Far­mor – bab­ka ze stro­ny oj­ca. Ma­my też do wy­bo­ru po­zo­sta­łych dziad­ków: mor­far, far­far i mor­mor.

39. Nghwm za­czy­na się na C

wa­lij­ski

Co praw­da ist­nie­ją wy­czer­pu­ją­ce słow­ni­ki wa­lij­skie­go, ale nie na wie­le się przy­da­ją oso­bom uczą­cym się te­go ję­zy­ka.

Weź­my na przy­kład cza­sow­nik bod. Jed­na z je­go form to bôm, co w su­mie nie­zbyt dzi­wi. Ale wśród po­zo­sta­łych form jest ba­sai oraz byd­dwch, a da­lej są dy­dyn, dwyt, do­ed­det, fa­sen, fyd­dan, mae, oed­dwn, ro­ed­dech, rwyt, ry­dych, wyt oraz ydw, któ­rych nie zna­leź­li­by­śmy w słow­ni­ku, gdy­by­śmy nie wie­dzie­li, że trze­ba szu­kać pod bod. Ale rzecz ja­sna, gdy już wie­my, że to wa­rian­ty cza­sow­ni­ka bod, nie mu­si­my spraw­dzać ich w słow­ni­ku, praw­da?

Bod to wa­lij­ski od­po­wied­nik cza­sow­ni­ka „być”, któ­ry w ję­zy­kach Eu­ro­py od­zna­cza się na­der re­gu­lar­ną nie­re­gu­lar­no­ścią – „je­steś”, „są”, „był”, „bę­dę” też są do sie­bie nie­po­dob­ne. Co wię­cej, część wa­lij­skich form przy­to­czo­nych po­wy­żej nie jest aż tak ka­pry­śna, jak się wy­da­je. Ce­chu­je je pew­na lo­gi­ka, choć nie­uchwyt­na dla po­stron­nych. A to zno­wuż nie jest ewe­ne­men­tem. Czy oso­ba nie­zna­ją­ca pol­skie­go wpa­dła­by na to, że­by wy­ra­zu „szedł” szu­kać pod i?

Żad­ne z po­wyż­szych nie zmie­nia fak­tu, że re­per­tu­ar wa­lij­skich form wy­ra­zo­wych jest zdu­mie­wa­ją­co bo­ga­ty. Za­łóż­my, że prze­czy­ta­li­śmy sło­wo nghy­mo­edd. Próż­no szu­kać go w słow­ni­ku. Na­tu­ral­nie dla­te­go, że to licz­ba mno­ga, a for­my licz­by mno­giej nie ma­ją w nim osob­nych ha­seł. Ostat­nie li­te­ry, -oedd, to czę­sto spo­ty­ka­ny wskaź­nik licz­by mno­giej w wa­lij­skim, ale w tym wy­pad­ku for­mę licz­by mno­giej two­rzy się nie tyl­ko po­przez do­da­nie koń­ców­ki do for­my licz­by po­je­dyn­czej – wy­mia­nie ule­ga też sa­mo­gło­ska. W licz­bie po­je­dyn­czej sa­mo­gło­ską jest nie y, lecz w [sic!], wy­ma­wia­ne jak [u]. Sza­leń­stwo, praw­da? Za­raz… w an­giel­skim też prze­cież ma­my man/men al­bo go­ose/ge­ese.

Do­brze: je­śli ode­tnie­my su­fiks -oedd, a y za­stą­pi­my li­te­rą w, otrzy­ma­my nghwm. Te­go też jed­nak ra­czej nie ma w słow­ni­ku. Cze­mu? Bo nghwm szu­kać trze­ba pod cwm („do­li­na”, a ści­ślej: „kar”, „ko­cioł lo­dow­co­wy”) – wy­ra­zem, któ­ry z nghy­mo­edd łą­czy, ba­ga­te­la, jed­na li­ter­ka. Nghwm i cwm to róż­ne wer­sje te­go sa­me­go sło­wa, a nghy­mo­edd to licz­ba mno­ga oby­dwu. Cier­pli­wo­ści, za­raz wszyst­ko się wy­ja­śni. Swo­ją dro­gą, wa­lij­ski wca­le nie ma pa­ten­tu na oso­bli­we for­my licz­by mno­giej. Na przy­kład Ro­sja­nie mó­wią uši, a nie uha, jak moż­na by się spo­dzie­wać po je­go licz­bie po­je­dyn­czej uho („ucho”). Fran­cu­zi, za­miast do­dać s do œil („oko”), że­by utwo­rzyć plu­ra­lis, ma­ją yeux, a w an­giel­skim, o czym też war­to pa­mię­tać, „my­szy” to mi­ce, a nie mo­uses. A daw­no, daw­no te­mu licz­ba mno­ga cow („kro­wa”) brzmia­ła ki­ne – nie dzie­li­ły za­tem ani jed­nej wspól­nej li­te­ry.

Spe­cy­ficz­nie wa­lij­skie – czy ra­czej spe­cy­ficz­nie cel­tyc­kie – są na­to­miast zmie­nia­ją­ce się spół­gło­ski na po­cząt­ku wy­ra­zów. Dzie­je się to we­dle usta­lo­ne­go sche­ma­tu: rze­czow­ni­ki i przy­miot­ni­ki, któ­rych po­cząt­ko­we spół­gło­ski ule­ga­ją wy­mia­nie, czy­nią to zgod­nie z re­gu­ła­mi. Te za­czy­na­ją­ce się na li­te­rę c za­cho­wu­ją się jak cwm, te na li­te­rę p ro­bią to sa­mo co pont („most”) i tak da­lej. Ca­ły sys­tem nie jest jed­nak pro­sty. Cwm ma trzy „mu­ta­cje” (fa­cho­we okre­śle­nie): sła­bą for­mę gwm, no­so­wą nghwm i przy­de­cho­wą chwm. Rów­nież pont ma ich trzy: bont, mhont i phont. Nie­któ­re in­ne wy­ra­zy ma­ją tyl­ko dwa wa­rian­ty, jesz­cze in­ne tyl­ko je­den – al­bo żad­ne­go. Wszyst­ko za­le­ży od gło­ski po­cząt­ko­wej.

Moż­na by się spo­dzie­wać – tak przy­naj­mniej by­ło ze mną – że każ­da z róż­nych form bę­dzie ob­słu­gi­wa­ła jed­ną od­ręb­ną funk­cję. Gdy­by tyl­ko by­ło to ta­kie pro­ste. For­my sła­bej na przy­kład uży­wa się w wy­ra­zach ro­dza­ju żeń­skie­go, gdy po­prze­dza je ro­dzaj­nik okre­ślo­ny y (od­po­wied­nik an­giel­skie­go the). Pont jest ro­dza­ju żeń­skie­go, więc „[ten kon­kret­ny] most” to y bont. Ale już cwm od­po­wia­da ro­dzaj mę­ski, więc „[ta kon­kret­na] do­li­na” to bę­dzie y cwm – w for­mie pod­sta­wo­wej, nie mięk­kiej (jak w ty­tu­le wa­lij­skiej ope­ry my­dla­nej emi­to­wa­nej od 1974 ro­ku, Po­bol y Cwm). Je­śli przed rze­czow­ni­kiem stoi li­czeb­nik „je­den”, to znów tyl­ko wy­ra­zy ro­dza­ju żeń­skie­go przyj­mu­ją for­mę sła­bą, ale po li­czeb­ni­ku „dwa” czy­nią to za­rów­no te ro­dza­ju mę­skie­go, jak i żeń­skie­go. Po dy („twój”) na­stę­pu­je for­ma mięk­ka, po fy („mój”) for­ma no­so­wa, a po ei przy­de­cho­wa, gdy ei zna­czy „jej”, ale sła­ba, gdy słów­ko to zna­czy „je­go”. (Spraw­dzi­łem to przed chwi­lą, za­pi­sa­łem so­bie i szcze­rze, już wy­le­cia­ło mi z gło­wy. Zo­sta­ło uczu­cie za­mro­cze­nia). Tak to ar­bi­tral­ne re­gu­ły się na­war­stwia­ją, jed­na na dru­giej. A nie tknę­li­śmy na­wet cza­sow­ni­ków, któ­re ma­ją wła­sne po­rząd­ki w cha­osie, z któ­re­go wy­ła­nia­ją się te wszyst­kie wa­rian­ty bod wspo­mnia­ne na po­cząt­ku te­go roz­dzia­łu.

Dla­cze­go to wszyst­ko mu­si być ta­kie trud­ne? Te in­no­wa­cje ma­ją uła­twić nam po­ro­zu­mie­wa­nie się, w re­zul­ta­cie – i tu pa­ra­doks – da­ją jed­nak kar­ko­łom­ny ze­staw re­guł.

Co po­wiesz na byr­gyrs, ce­ba­bau al­bo pit­sas? W wa­lij­skim nie wszyst­ko jest trud­ne.

In­no­wa­cja pierw­sze­go ty­pu po­ja­wia się, gdy mó­wią­cy zmie­nia­ją nie­któ­re gło­ski w swo­im ję­zy­ku, że­by uła­twić so­bie ich ar­ty­ku­ło­wa­nie. Dzie­je się to nie­ustan­nie i we wszyst­kich ję­zy­kach. W an­giel­skim, na przy­kład, więk­szość imie­sło­wów wy­ma­wia­ło się nie­gdyś z d na koń­cu i z te­go też po­wo­du na­dal za­pi­su­je­my je przez d. We współ­cze­snej wy­mo­wie wie­le z tych d ule­gło ubez­dź­więcz­nie­niu do [t] pod wpły­wem po­prze­dza­ją­cej je gło­ski bez­dź­więcz­nej: fa­ced ry­mu­je się dzi­siaj z wa­ste. I od­wrot­nie, t mo­że w nie­któ­rych po­zy­cjach być wy­ma­wia­ne w spo­sób zbli­żo­ny do [d]. W bry­tyj­skiej an­gielsz­czyź­nie ra­czej się to nie zda­rza, ale w od­mia­nach ame­ry­kań­skiej i au­stra­lij­skiej sta­no­wi nor­mę, przez co dzie­siąt­ki par wy­ra­zów, ta­kich jak me­tal i me­dal, brzmią iden­tycz­nie.

Dru­ga z tych zmian fo­ne­tycz­nych też za­szła w wa­lij­skim na bar­dzo wcze­snym eta­pie je­go roz­wo­ju: sło­wo ca­te­na, za­po­ży­cze­nie z ła­ci­ny, ozna­cza­ją­ce „łań­cuch”, prze­obra­zi­ło się w ca­dwyn, z li­te­rą d. Daw­ni Cel­to­wie ro­bi­li to na­wet po­nad gra­ni­ca­mi mię­dzy­wy­ra­zo­wy­mi: w wy­ra­że­niu ta­bar­na te­ka („uczci­wa go­spo­da”) bez­dź­więcz­ne [t] w sło­wie te­ka prze­szło w dźwięcz­ne [d] pod wpły­wem są­sied­nich sa­mo­gło­sek. (Sa­mo­gło­ski to świet­ni udźwięcz­nia­cze spół­gło­sek – co tłu­ma­czy, dla­cze­go me­tal mo­że brzmieć jak me­dal w Sta­nach i Au­stra­lii, a Wa­lij­czy­cy zmie­ni­li t w wy­ra­zie ca­te­na na d). Na­tu­ral­nie nic ta­kie­go nie dzia­ło się, kie­dy wy­raz ta­ki jak te­ka po­ja­wiał się na przy­kład po esko­pos („bi­skup”), bo po bez­dź­więcz­nym [s] na koń­cu wy­ra­zu rów­nie bez­dź­więcz­ne [t] jest dzie­cin­nie ła­twe do wy­mó­wie­nia: esko­pos te­kos (koń­ców­ka -os w miej­scu -a jest uwa­run­ko­wa­na gra­ma­ty­ką, tro­chę jak w ła­ci­nie). Za­uważ­my jed­nak, że to tyl­ko przy­kład: po­dob­nym zmia­nom ule­gło cał­kiem spo­ro in­nych spół­gło­sek, o czym za­świad­czy­ły nam już cwm i pont.

Te­raz wkra­cza in­no­wa­cja nu­mer dwa, któ­ra sie­je jesz­cze więk­szy za­męt: opusz­cza­nie nie­ak­cen­to­wa­nych koń­có­wek wy­ra­zów. To też nic nie­spo­ty­ka­ne­go – za­rów­no an­giel­ski, jak i fran­cu­ski ro­bi­ły jo­ta w jo­tę to sa­mo. Sło­wo go­od, by wspo­mnieć tyl­ko je­den spo­śród wie­lu ty­się­cy przy­kła­dów, mia­ło z dzie­sięć form, w tym go­de, god­ne i go­dum, za­nim ostru­ga­no je, że tak po­wiem, do ich isto­ty (zgo­dzi­cie się chy­ba, że wy­szło mu to na do­bre). A gdy ła­ci­na prze­kształ­ca­ła się w ję­zyk fran­cu­ski, sta­ry wy­raz bo­nus (też ozna­cza­ją­cy „do­bry”) wy­ewo­lu­ował w bon – Fran­cu­zi zresz­tą ogól­nie lu­bi­li uci­nać koń­ców­ki. Nie trze­ba mó­wić, że zmia­ny te da­le­ce upro­ści­ły an­giel­ski i fran­cu­ski, za­tem znacz­nie uła­twia­ły po­ro­zu­mie­nie. Jak w an­giel­skim i fran­cu­skim, tak też w wa­lij­skim: ta­bar­na i te­ka zgu­bi­ły koń­co­we a, by zmie­nić się w ta­farn i teg. Te­raz mo­gli­by­śmy ocze­ki­wać, że sko­ro ta­farn koń­czy się na spół­gło­skę, to „uczci­wa go­spo­da” bę­dzie od tej po­ry po pro­stu ta­farn teg. Ale po wie­kach wy­ma­wia­nia te­ka przez [d], z po­wo­du po­prze­dza­ją­ce­go je [a], Wa­lij­czy­cy przy­wią­za­li się do tej for­my i tak „uczci­wa go­spo­da” zy­ska­ła brzmie­nie ta­farn deg. Jak­by d, przy­nie­sio­ne fa­lą przy­pły­wu, po od­pły­wie osia­dło na pla­ży. W in­nych sy­tu­acjach, tam gdzie rze­czow­nik nie koń­czył się na sa­mo­gło­skę (jak w esko­pos), Wa­lij­czy­cy nie by­li skłon­ni wy­ma­wiać t ja­ko [d]. Te­raz, po ohe­blo­wa­niu wy­ra­zów z koń­có­wek, z esko­pos te­kos zro­bił się es­gob teg: mul­tum zmian, ale sta­re t zo­sta­ło na swo­im miej­scu. Znów to tyl­ko przy­kład – mu­ta­cje lą­do­wa­ły w naj­prze­róż­niej­szych za­kąt­kach pla­ży.

Po­ra na in­no­wa­cję nu­mer trzy, któ­ra do­koń­czy dzie­ła, wpro­wa­dza­jąc w mu­ta­cje więk­szą „lo­gi­kę”. I zno­wu: dzie­je się to we wszyst­kich ję­zy­kach na­tu­ral­nych – wy­star­czy spoj­rzeć, jak an­giel­ski po­zbył się pra­wie wszyst­kich „nie­lo­gicz­nych” form licz­by mno­giej (ey­en, na­men, ki­ne), zo­sta­wia­jąc naj­wy­żej garst­kę dzi­wa­de­łek w ro­dza­ju men al­bo she­ep. Zgod­nie ze sta­ry­mi, za­wi­ły­mi za­sa­da­mi wa­lij­skie­go cza­sow­ni­ki po­wo­do­wa­ły mu­ta­cję w jed­nych rze­czow­ni­kach, a w in­nych nie. Obec­nie do­peł­nie­nie bliż­sze w zda­niu na ogół ule­ga mu­ta­cji, a pod­miot nie. Tak jest zde­cy­do­wa­nie ła­twiej, ale ma to też swój mi­nus: te zmia­ny prze­sta­ły słu­żyć uła­twia­niu wy­mo­wy. No i oczy­wi­ście wie­le rze­czow­ni­ków w ogó­le im nie ule­ga, bo to za­le­ży od pierw­szej li­te­ry (pa­mię­tasz?), a czę­sto też od ro­dza­ju gra­ma­tycz­ne­go.

Wiel­ka mi rzecz, po­wiesz. Do­pó­ki lu­dzie nie za­po­mi­na­ją ję­zy­ka w gę­bie, nie mu­szą chy­ba wie­dzieć, dla­cze­go je­go gra­ma­ty­ka jest ta­ka, a nie in­na, ani skąd się wzię­ła? Rze­czy­wi­ście, ale skut­ki ca­łej se­kwen­cji ulep­szeń w wa­lij­skim są ta­kie, że je­go gra­ma­ty­ka zmie­nia ży­cie uczą­cych się go ja­ko dru­gie­go ję­zy­ka w ist­ne pie­kło, a za­sa­dy, któ­ry­mi jest na­szpi­ko­wa­ny, trą­cą ab­sur­dem.

Tu­dzież, sko­ro mo­wa o wa­lij­skim, bhez­sen­sow­nych, phez­sen­sow­nych al­bo mhez­sen­sow­nych. A, i obej­mij­my mo­dli­twą wa­lij­skich lek­sy­ko­gra­fów. Phied­ni be­chow­cy.

Wa­lij­skie ko­rze­nie „pin­gwi­na”, jak pier­wot­nie na­zy­wa­no al­ki ol­brzy­mie, są spor­ne. Z pew­no­ścią z wa­lij­skie­go po­cho­dzi cor­gi, a mo­że i fla­ne­la.

Cwtch – scho­wek al­bo szaf­ka pod scho­da­mi. Sło­wo to, co cie­ka­we, zna­czy też „przy­tu­le­nie”.

Źró­dła fo­to­gra­fii

Ilu­stra­cje do tej książ­ki do­bra­li­śmy z mo­ich pry­wat­nych zbio­rów, od przy­ja­ciół i współ­pra­cow­ni­ków, z Wi­ki­pe­dii, Flic­kra i in­nych źró­deł on­li­ne. Sta­ra­łem się wy­mie­nić wszyst­kie źró­dła i wszyst­kich au­to­rów; prze­pra­szam każ­de­go, ko­mu źle przy­pi­sa­li­śmy au­tor­stwo – prze­ocze­nia zo­sta­ną uzu­peł­nio­ne w ko­lej­nych wy­da­niach.

Po­mnik Han­sa Chri­stia­na An­der­se­na: zdję­cie Car­lo­sa Del­ga­da (Wi­ki­pe­dia)

Byr­gyrs: Mo­she Reu­ve­ni/flickr

Przy­pi­sy

Wstęp

1 Ch. Dic­kens, Ma­ła Dor­rit, t. I, przeł. W. Ko­mar­nic­ka, War­sza­wa 1983, s. 34.

Ty­tuł ory­gi­na­łu: Lin­go. A Lan­gu­age Spot­ter’s Gu­ide to Eu­ro­pe

Re­dak­cja: Ka­ro­li­na Gór­niak-Pra­snal

Kon­sul­ta­cja me­ry­to­rycz­na: dr hab. Mar­cin Kry­gier

Opie­ka re­dak­cyj­na: Ewa Ślu­sar­czyk

Ko­rek­ta: Pau­li­na Bie­niek, Pau­li­na Le­nar

In­deks: Da­ria Szwed

Pro­jekt okład­ki: Ola Nie­psuj

Pro­jekt gra­ficz­ny: Woj­tek Kwie­cień-Ja­ni­kow­ski

Kon­wer­sja do wer­sji elek­tro­nicz­nej: Mał­go­rza­ta Wi­dła

Co­py­ri­ght for the Text © by Ga­ston Dor­ren, 2014, 2015, 2021

Co­py­ri­ght for this Edi­tion © by Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter, 2021

Co­py­ri­ght for the Trans­la­tion © by An­na Sak, 2021

Co­py­ri­ght for the Co­ver Il­lu­stra­tion © by Ola Nie­psuj, 2021

155. książ­ka wy­daw­nic­twa Ka­rak­ter

ISBN 978-83-66147-83-6

Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter

ul. Gra­bow­skie­go 13/1

31-126 Kra­ków, ka­rak­ter.pl

Za­pra­sza­my in­sty­tu­cje, or­ga­ni­za­cje oraz bi­blio­te­ki do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­ny­mi ra­ba­ta­mi.

Do­dat­ko­we in­for­ma­cje do­stęp­ne pod ad­re­sem sprze­daz@ka­rak­ter.pl oraz pod nu­me­rem te­le­fo­nu 511 630 317