Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autor słynnej „Babel”, miłośnik języków i poliglota o swoim nowym tomie pisze tak: „Dziesiątki języków Europy kryją frapujące opowieści. W tej książce postanowiłem opowiedzieć sześćdziesiąt najlepszych. Dowiemy się z niej, jak to jest, że francuskim, na pozór tak dojrzałym, w gruncie rzeczy rządzi obsesja na punkcie matki. Odkryjemy, dlaczego hiszpański brzmi jak pistolet maszynowy. A jeśli sądziliśmy, że niemiecki rozprzestrzeniał się po Europie, kładąc ludziom nóż na gardle, przygotujmy się na niespodziankę. Wyruszymy jeszcze dalej, żeby zbadać osobliwie demokratyczną naturę norweskiego, skłonność niderlandzkiego do przekraczania granic płciowych, krwawe boje toczone o grekę i językowe sieroctwo na Bałkanach. A już najdalej od uczęszczanych szlaków wasz przewodnik wskaże wam prastare rodzinne klejnoty litewskiego, snobizm łużyckiego i zagadkowe zwyczaje baskijskiego. I wierzcie lub nie, ale niektóre z najbardziej niesamowitych opowieści językowych w Europie czekają na odkrycie u samych wrót Wielkiej Brytanii – jakby nie z tego świata, a zarazem jak zza miedzy – w językach celtyckich oraz shelta i anglo-romani”. A ponieważ Gaston Dorren od jakiegoś czasu uczy się także polskiego, w książce znajdzie się tekst napisany specjalnie do naszego wydania.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 329
Wstęp
Jak mówi się w Europie
Stosunek rodzimych użytkowników angielskiego do innych języków można streścić słowami: nie uczmy się – rabujmy! Ogromny odsetek angielskiego słownictwa pochodzi z francuskiego, łaciny albo innego języka obcego. Ale rodowici użytkownicy angielszczyzny nigdy nie wykazywali większej chęci, żeby w pełni opanować którykolwiek z języków obcych: „Z radością podejmę się jakiegokolwiek zadania, prócz rozmowy w miejscowym języku” – mówi Charles Dickens głosem pana Meaglesa w Małej Dorrit1, a półtora wieku później angielska komiczka Eddie Izzard usprawiedliwia swoich uparcie monojęzycznych rodaków: „Dwa języki w jednej głowie? Nie da się myśleć z taką prędkością”.
To rzecz jasna karykatury, ale brytyjska namiętność do języka, choć głęboka, na ogół przyjmuje postać wyłącznej fascynacji angielskim. Brytyjczycy nie tylko są niestrudzonymi kalamburzystami i gorliwymi krzyżówkowiczami, wielu pasjonuje się też historią i różnorodnością swojego języka. I mimo że uwielbiają narzekać na jego ekscentryczną gramatykę i ortograficzne niekonsekwencje, zastanawiam się, jak wielu z nich naprawdę chciałoby się ich pozbyć. Z tych wszystkich dziwactw biorą się świetne anegdoty. Czego chcieć więcej?
Dobrze, ale co z życiem innych języków? Dziesiątki języków Europy, zarówno w formie mówionej, jak i pisanej, brzmią i wyglądają może nieprzystępnie, kryją jednak frapujące opowieści. W tej książce postanowiłem opowiedzieć sześćdziesiąt najlepszych. Dowiemy się z niej, jak to jest, że francuskim, na pozór tak dojrzałym, w gruncie rzeczy rządzi obsesja na punkcie matki. Odkryjemy, dlaczego hiszpański brzmi jak pistolet maszynowy. A jeśli sądziliśmy, że niemiecki rozprzestrzeniał się po Europie, przykładając ludziom nóż do gardła, przygotujmy się na niespodziankę. Wyruszymy jeszcze dalej, żeby zbadać osobliwie demokratyczną naturę norweskiego, skłonność niderlandzkiego do przekraczania granic płciowych, krwawe boje toczone o grekę i językowe sieroctwo na Bałkanach. A najdalej od uczęszczanych szlaków wasz przewodnik wskaże wam prastare rodzinne klejnoty litewskiego, snobizm łużyckiego i zagadkowe zwyczaje baskijskiego. I wierzcie lub nie, ale niektóre z najbardziej niesamowitych opowieści językowych w Europie czekają na odkrycie u samych wrót Wielkiej Brytanii – jakby nie z tego świata, a zarazem jak zza miedzy – w językach celtyckich oraz shelta i anglo-romani.
Gadka to swego rodzaju przewodnik, z całą pewnością nie encyklopedia: jedne rozdziały są małymi portretami całych języków, inne koncentrują się na jakiejś ich osobliwej cesze. Ma on służyć, jak kusząco ujmują to Francuzi, jako amuse-bouche, zakąska – dać przedsmak.
Gaston Dorren, 2014
Notki opatrzone poniższymi dwoma symbolami na końcu każdego rozdziału spełniają funkcję głównie rozrywkową.
przedstawia wyraz albo dwa zapożyczone z danego języka, a wskazuje na słówko, które w polszczyźnie nie istnieje – a może by się przydało.
10. Język w DK-dencji
duński
Dwa wieki temu duńskim posługiwano się na czterech kontynentach, na obszarze dwunastokrotnie większym niż Wielka Brytania. Obecnie język ten ogranicza się do jednego właściwie państewka, ciut większego niż połowa Szkocji. Szanowni państwo: oto kronika upadku.
Dania zaczęła podupadać już w 1814 roku, kiedy to po przegranej w wojnach napoleońskich została zmuszona do odstąpienia części swojego terytorium. Cała Norwegia – wielokrotnie większa niż Dania właściwa – nagle uzyskała niepodległość, aczkolwiek z początku pod władzą króla Szwecji. Duński, będący tam od stuleci językiem urzędowym, wywarł silny wpływ na norweski, zwłaszcza tę jego odmianę, którą porozumiewały się miejskie elity. Norwescy nacjonaliści wyznaczyli sobie dwa cele: precz ze szwedzkim królem i precz z językiem duńskim. Trochę to trwało, ale ostatecznie udało im się jedno i drugie.
Duński tracił też wpływy w innych częściach świata. W roku 1839 uczniowie w Duńskich Indiach Zachodnich (owszem, było coś takiego) uczyli się już nie po duńsku, lecz po angielsku. W 1845 Duńczycy odsprzedali swoje indyjskie placówki handlowe Zjednoczonemu Królestwu, a w 1850 zrobili to samo ze swoimi posiadłościami w Afryce Zachodniej. W 1917 roku sprzedano również Duńskie Indie Zachodnie, tym razem Stanom Zjednoczonym. Tym samym Dania przestała być krajem tropikalnym. Fakt, że w tych koloniach w ogóle mało kto władał duńskim. Ale w 1864 cios zadano również krajowi macierzystemu: w podziale łupów wojennych region o nazwie Slesvig przypadł Prusom, które przemianowały go na Schleswig. Do dziś niemiecki kraj związkowy Szlezwik-Holsztyn jest zamieszkany przez kilkudziesięciotysięczną mniejszość mówiącą po duńsku.
Za życia Hansa Christiana Andersena (1805–1875) Dania zaczęła podupadać, zamieniając się w brzydkie kaczątko.
Morale Duńczyków otrzymało kolejny policzek w 1918 roku: po przeszło pięciu stuleciach pod duńskim panowaniem suwerenność uzyskała Islandia. Duński był dotąd co prawda najwyżej językiem administracji, ale teraz utracił nawet ten status. Jakiś czas później Islandia zdegradowała go jeszcze bardziej, pozbawiając rangi pierwszego języka obcego. Od tamtej pory młodzi Islandczycy skupiali się w szkole na angielskim.
Położone na północ od Szkocji Wyspy Owcze w 1948 roku częściowo uniezależniły się od królestwa Danii, uzyskując autonomię, i natychmiast ogłosiły swoim narodowym językiem farerski. Na osłodę duńskiemu pozostał status języka administracji, ale w praktyce używano go wyłącznie do oficjalnej komunikacji z krajem macierzystym.
Takim sposobem ze wszystkich kolonii pozostała Danii tylko ta największa i najsłabiej zaludniona – Grenlandia. To znaczy do 1979 roku, bo wtedy wyspa uzyskała ograniczoną autonomię i zgodę na sprawowanie rządów we własnym języku, kalaallisut, znanym też jako grenlandzki. Ta decyzja nie była większą niespodzianką. Mimo że duński należał do obowiązkowego programu kształcenia, wielu Grenlandczykom sprawiał trudności, bo był krańcowo odmienny od ich mowy ojczystej. W autonomicznej Grenlandii duński zachował początkowo więcej funkcji oficjalnych niż na autonomicznych Wyspach Owczych. Ale i to się zmieniło: w 2009 roku jedynym oficjalnym językiem urzędowym ogłoszono kalaallisut. Tym posunięciem Grenlandia zapewniła sobie wyjątkową pozycję – jedynego kraju w obu Amerykach (tak, tak, Grenlandia stanowi część Ameryki Północnej), od Kanady aż po Chile, w którym język rdzennej ludności nie odgrywa drugorzędnej roli wobec swojego kolonialnego pana.
Biedni Duńczycy… Odrzuceni przez Norwegów, zdradzeni w koloniach oblewanych przez ciepłe wody Morza Karaibskiego, przegrani w Szlezwiku, a w końcu porzuceni również przez swoje kolonie na zimnym oceanie. A jednak mają jeden powód do radości: ich przodkowie byli wśród plemion, które opanowały Anglię w V wieku, i tym samym kładli podwaliny pod angielszczyznę – język, który zawojował świat jak żaden inny.
Z duńskiego pochodzi narwal. Natomiast „brzydkie kaczątko” to kalka (dosłowne tłumaczenie) Den grimme ælling Hansa Christiana Andersena.
Farmor – babka ze strony ojca. Mamy też do wyboru pozostałych dziadków: morfar, farfar i mormor.
39. Nghwm zaczyna się na C
walijski
Co prawda istnieją wyczerpujące słowniki walijskiego, ale nie na wiele się przydają osobom uczącym się tego języka.
Weźmy na przykład czasownik bod. Jedna z jego form to bôm, co w sumie niezbyt dziwi. Ale wśród pozostałych form jest basai oraz byddwch, a dalej są dydyn, dwyt, doeddet, fasen, fyddan, mae, oeddwn, roeddech, rwyt, rydych, wyt oraz ydw, których nie znaleźlibyśmy w słowniku, gdybyśmy nie wiedzieli, że trzeba szukać pod bod. Ale rzecz jasna, gdy już wiemy, że to warianty czasownika bod, nie musimy sprawdzać ich w słowniku, prawda?
Bod to walijski odpowiednik czasownika „być”, który w językach Europy odznacza się nader regularną nieregularnością – „jesteś”, „są”, „był”, „będę” też są do siebie niepodobne. Co więcej, część walijskich form przytoczonych powyżej nie jest aż tak kapryśna, jak się wydaje. Cechuje je pewna logika, choć nieuchwytna dla postronnych. A to znowuż nie jest ewenementem. Czy osoba nieznająca polskiego wpadłaby na to, żeby wyrazu „szedł” szukać pod i?
Żadne z powyższych nie zmienia faktu, że repertuar walijskich form wyrazowych jest zdumiewająco bogaty. Załóżmy, że przeczytaliśmy słowo nghymoedd. Próżno szukać go w słowniku. Naturalnie dlatego, że to liczba mnoga, a formy liczby mnogiej nie mają w nim osobnych haseł. Ostatnie litery, -oedd, to często spotykany wskaźnik liczby mnogiej w walijskim, ale w tym wypadku formę liczby mnogiej tworzy się nie tylko poprzez dodanie końcówki do formy liczby pojedynczej – wymianie ulega też samogłoska. W liczbie pojedynczej samogłoską jest nie y, lecz w [sic!], wymawiane jak [u]. Szaleństwo, prawda? Zaraz… w angielskim też przecież mamy man/men albo goose/geese.
Dobrze: jeśli odetniemy sufiks -oedd, a y zastąpimy literą w, otrzymamy nghwm. Tego też jednak raczej nie ma w słowniku. Czemu? Bo nghwm szukać trzeba pod cwm („dolina”, a ściślej: „kar”, „kocioł lodowcowy”) – wyrazem, który z nghymoedd łączy, bagatela, jedna literka. Nghwm i cwm to różne wersje tego samego słowa, a nghymoedd to liczba mnoga obydwu. Cierpliwości, zaraz wszystko się wyjaśni. Swoją drogą, walijski wcale nie ma patentu na osobliwe formy liczby mnogiej. Na przykład Rosjanie mówią uši, a nie uha, jak można by się spodziewać po jego liczbie pojedynczej uho („ucho”). Francuzi, zamiast dodać s do œil („oko”), żeby utworzyć pluralis, mają yeux, a w angielskim, o czym też warto pamiętać, „myszy” to mice, a nie mouses. A dawno, dawno temu liczba mnoga cow („krowa”) brzmiała kine – nie dzieliły zatem ani jednej wspólnej litery.
Specyficznie walijskie – czy raczej specyficznie celtyckie – są natomiast zmieniające się spółgłoski na początku wyrazów. Dzieje się to wedle ustalonego schematu: rzeczowniki i przymiotniki, których początkowe spółgłoski ulegają wymianie, czynią to zgodnie z regułami. Te zaczynające się na literę c zachowują się jak cwm, te na literę p robią to samo co pont („most”) i tak dalej. Cały system nie jest jednak prosty. Cwm ma trzy „mutacje” (fachowe określenie): słabą formę gwm, nosową nghwm i przydechową chwm. Również pont ma ich trzy: bont, mhont i phont. Niektóre inne wyrazy mają tylko dwa warianty, jeszcze inne tylko jeden – albo żadnego. Wszystko zależy od głoski początkowej.
Można by się spodziewać – tak przynajmniej było ze mną – że każda z różnych form będzie obsługiwała jedną odrębną funkcję. Gdyby tylko było to takie proste. Formy słabej na przykład używa się w wyrazach rodzaju żeńskiego, gdy poprzedza je rodzajnik określony y (odpowiednik angielskiego the). Pont jest rodzaju żeńskiego, więc „[ten konkretny] most” to y bont. Ale już cwm odpowiada rodzaj męski, więc „[ta konkretna] dolina” to będzie y cwm – w formie podstawowej, nie miękkiej (jak w tytule walijskiej opery mydlanej emitowanej od 1974 roku, Pobol y Cwm). Jeśli przed rzeczownikiem stoi liczebnik „jeden”, to znów tylko wyrazy rodzaju żeńskiego przyjmują formę słabą, ale po liczebniku „dwa” czynią to zarówno te rodzaju męskiego, jak i żeńskiego. Po dy („twój”) następuje forma miękka, po fy („mój”) forma nosowa, a po ei przydechowa, gdy ei znaczy „jej”, ale słaba, gdy słówko to znaczy „jego”. (Sprawdziłem to przed chwilą, zapisałem sobie i szczerze, już wyleciało mi z głowy. Zostało uczucie zamroczenia). Tak to arbitralne reguły się nawarstwiają, jedna na drugiej. A nie tknęliśmy nawet czasowników, które mają własne porządki w chaosie, z którego wyłaniają się te wszystkie warianty bod wspomniane na początku tego rozdziału.
Dlaczego to wszystko musi być takie trudne? Te innowacje mają ułatwić nam porozumiewanie się, w rezultacie – i tu paradoks – dają jednak karkołomny zestaw reguł.
Co powiesz na byrgyrs, cebabau albo pitsas? W walijskim nie wszystko jest trudne.
Innowacja pierwszego typu pojawia się, gdy mówiący zmieniają niektóre głoski w swoim języku, żeby ułatwić sobie ich artykułowanie. Dzieje się to nieustannie i we wszystkich językach. W angielskim, na przykład, większość imiesłowów wymawiało się niegdyś z d na końcu i z tego też powodu nadal zapisujemy je przez d. We współczesnej wymowie wiele z tych d uległo ubezdźwięcznieniu do [t] pod wpływem poprzedzającej je głoski bezdźwięcznej: faced rymuje się dzisiaj z waste. I odwrotnie, t może w niektórych pozycjach być wymawiane w sposób zbliżony do [d]. W brytyjskiej angielszczyźnie raczej się to nie zdarza, ale w odmianach amerykańskiej i australijskiej stanowi normę, przez co dziesiątki par wyrazów, takich jak metal i medal, brzmią identycznie.
Druga z tych zmian fonetycznych też zaszła w walijskim na bardzo wczesnym etapie jego rozwoju: słowo catena, zapożyczenie z łaciny, oznaczające „łańcuch”, przeobraziło się w cadwyn, z literą d. Dawni Celtowie robili to nawet ponad granicami międzywyrazowymi: w wyrażeniu tabarna teka („uczciwa gospoda”) bezdźwięczne [t] w słowie teka przeszło w dźwięczne [d] pod wpływem sąsiednich samogłosek. (Samogłoski to świetni udźwięczniacze spółgłosek – co tłumaczy, dlaczego metal może brzmieć jak medal w Stanach i Australii, a Walijczycy zmienili t w wyrazie catena na d). Naturalnie nic takiego nie działo się, kiedy wyraz taki jak teka pojawiał się na przykład po eskopos („biskup”), bo po bezdźwięcznym [s] na końcu wyrazu równie bezdźwięczne [t] jest dziecinnie łatwe do wymówienia: eskopos tekos (końcówka -os w miejscu -a jest uwarunkowana gramatyką, trochę jak w łacinie). Zauważmy jednak, że to tylko przykład: podobnym zmianom uległo całkiem sporo innych spółgłosek, o czym zaświadczyły nam już cwm i pont.
Teraz wkracza innowacja numer dwa, która sieje jeszcze większy zamęt: opuszczanie nieakcentowanych końcówek wyrazów. To też nic niespotykanego – zarówno angielski, jak i francuski robiły jota w jotę to samo. Słowo good, by wspomnieć tylko jeden spośród wielu tysięcy przykładów, miało z dziesięć form, w tym gode, godne i godum, zanim ostrugano je, że tak powiem, do ich istoty (zgodzicie się chyba, że wyszło mu to na dobre). A gdy łacina przekształcała się w język francuski, stary wyraz bonus (też oznaczający „dobry”) wyewoluował w bon – Francuzi zresztą ogólnie lubili ucinać końcówki. Nie trzeba mówić, że zmiany te dalece uprościły angielski i francuski, zatem znacznie ułatwiały porozumienie. Jak w angielskim i francuskim, tak też w walijskim: tabarna i teka zgubiły końcowe a, by zmienić się w tafarn i teg. Teraz moglibyśmy oczekiwać, że skoro tafarn kończy się na spółgłoskę, to „uczciwa gospoda” będzie od tej pory po prostu tafarn teg. Ale po wiekach wymawiania teka przez [d], z powodu poprzedzającego je [a], Walijczycy przywiązali się do tej formy i tak „uczciwa gospoda” zyskała brzmienie tafarn deg. Jakby d, przyniesione falą przypływu, po odpływie osiadło na plaży. W innych sytuacjach, tam gdzie rzeczownik nie kończył się na samogłoskę (jak w eskopos), Walijczycy nie byli skłonni wymawiać t jako [d]. Teraz, po oheblowaniu wyrazów z końcówek, z eskopos tekos zrobił się esgob teg: multum zmian, ale stare t zostało na swoim miejscu. Znów to tylko przykład – mutacje lądowały w najprzeróżniejszych zakątkach plaży.
Pora na innowację numer trzy, która dokończy dzieła, wprowadzając w mutacje większą „logikę”. I znowu: dzieje się to we wszystkich językach naturalnych – wystarczy spojrzeć, jak angielski pozbył się prawie wszystkich „nielogicznych” form liczby mnogiej (eyen, namen, kine), zostawiając najwyżej garstkę dziwadełek w rodzaju men albo sheep. Zgodnie ze starymi, zawiłymi zasadami walijskiego czasowniki powodowały mutację w jednych rzeczownikach, a w innych nie. Obecnie dopełnienie bliższe w zdaniu na ogół ulega mutacji, a podmiot nie. Tak jest zdecydowanie łatwiej, ale ma to też swój minus: te zmiany przestały służyć ułatwianiu wymowy. No i oczywiście wiele rzeczowników w ogóle im nie ulega, bo to zależy od pierwszej litery (pamiętasz?), a często też od rodzaju gramatycznego.
Wielka mi rzecz, powiesz. Dopóki ludzie nie zapominają języka w gębie, nie muszą chyba wiedzieć, dlaczego jego gramatyka jest taka, a nie inna, ani skąd się wzięła? Rzeczywiście, ale skutki całej sekwencji ulepszeń w walijskim są takie, że jego gramatyka zmienia życie uczących się go jako drugiego języka w istne piekło, a zasady, którymi jest naszpikowany, trącą absurdem.
Tudzież, skoro mowa o walijskim, bhezsensownych, phezsensownych albo mhezsensownych. A, i obejmijmy modlitwą walijskich leksykografów. Phiedni bechowcy.
Walijskie korzenie „pingwina”, jak pierwotnie nazywano alki olbrzymie, są sporne. Z pewnością z walijskiego pochodzi corgi, a może i flanela.
Cwtch – schowek albo szafka pod schodami. Słowo to, co ciekawe, znaczy też „przytulenie”.
Źródła fotografii
Ilustracje do tej książki dobraliśmy z moich prywatnych zbiorów, od przyjaciół i współpracowników, z Wikipedii, Flickra i innych źródeł online. Starałem się wymienić wszystkie źródła i wszystkich autorów; przepraszam każdego, komu źle przypisaliśmy autorstwo – przeoczenia zostaną uzupełnione w kolejnych wydaniach.
Pomnik Hansa Christiana Andersena: zdjęcie Carlosa Delgada (Wikipedia)
Byrgyrs: Moshe Reuveni/flickr
Przypisy
Wstęp
1 Ch. Dickens, Mała Dorrit, t. I, przeł. W. Komarnicka, Warszawa 1983, s. 34.
Tytuł oryginału: Lingo. A Language Spotter’s Guide to Europe
Redakcja: Karolina Górniak-Prasnal
Konsultacja merytoryczna: dr hab. Marcin Krygier
Opieka redakcyjna: Ewa Ślusarczyk
Korekta: Paulina Bieniek, Paulina Lenar
Indeks: Daria Szwed
Projekt okładki: Ola Niepsuj
Projekt graficzny: Wojtek Kwiecień-Janikowski
Konwersja do wersji elektronicznej: Małgorzata Widła
Copyright for the Text © by Gaston Dorren, 2014, 2015, 2021
Copyright for this Edition © by Wydawnictwo Karakter, 2021
Copyright for the Translation © by Anna Sak, 2021
Copyright for the Cover Illustration © by Ola Niepsuj, 2021
155. książka wydawnictwa Karakter
ISBN 978-83-66147-83-6
Wydawnictwo Karakter
ul. Grabowskiego 13/1
31-126 Kraków, karakter.pl
Zapraszamy instytucje, organizacje oraz biblioteki do składania zamówień hurtowych z atrakcyjnymi rabatami.
Dodatkowe informacje dostępne pod adresem sprzedaz@karakter.pl oraz pod numerem telefonu 511 630 317