Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zdobywca nagrody Hugo, Nebula i nagrody imienia Johna W. Campbella za najlepszą powieść SF roku
Gateway odblokowała całe bogactwo wszechświata… za cenę niewyobrażalnych koszmarów. Gdy poszukiwacz Bob Broadhead udał się na Gateway, by szukać szczęścia na statkach Heechee zdecydował, że będzie wiedział, które loty będą dla niego źródłem fortuny. Trzy wyprawy później sławny i bogaty Robinette Broadhead musi zmierzyć się z tym, co go spotkało i kim jest… w podróży w głąb siebie równie groźnej i jeszcze straszniejszej, niż wcześniejsze koszmarne wyprawy przez międzygwiezdną pustkę.
Gateway to jeden z tych rzadkich skarbów: bardzo ludzka historia osadzona w pełnym cudów i piękna, nieskończonym gwiaździstym wszechświecie. Stary mistrz Fred Pohl otworzył nowe tereny dla powieści fantastyczno-naukowych.
—Analog Science Fiction and Fact
Fabuła łączy zagadkę i przygodę z doskonałym profilem mającego duże szczęście antybohatera. Doskonałe dzieło bardzo godne polecenia.
— Library Journal
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 761
1
Choć jestem mężczyzną, nazywam się Robinette Broadhead. Mój analityk (którego nazywam Zygfryd von Psych, choć jako maszyna tak naprawdę nie ma nazwiska) czerpie z tego dużo elektronicznej radości.
– Czemu przejmujesz się tym, że dla niektórych to kobiece imię, Rob?
– Wcale się nie przejmuję.
– To czemu ciągle do tego wracasz?
Irytuje mnie, gdy wraca do rzeczy, do których sam wracam. Spoglądam na sufit z podwieszonymi ozdobami i pinatami, a potem wyglądam przez okno. Właściwie to wcale nie okno, tylko ruchomy holograficzny przybój z Kaena Point. Oprogramowanie Zygfryda jest dość eklektyczne.
– Nic nie poradzę na to, jak nazwali mnie rodzice – odpowiadam po chwili. – Próbowałem zapisywać swoje imię R-O-B-I-N-E-T, ale wtedy wszyscy źle je wymawiali.
– Wiesz, mógłbyś je po prostu zmienić.
– Gdybym to zrobił, po prostu powiedziałbyś mi, że obsesyjnie staram się chronić swoje wewnętrzne dychotomie – odpowiadam z pełnym przekonaniem.
– Tak naprawdę powiedziałbym ci, że nie powinieneś używać technicznych terminów psychoanalitycznych – odpowiada Zygfryd, próbując swojego ciężkiego, mechanicznego humoru. – Byłbym wdzięczny, gdybyś po prostu powiedział, co czujesz.
– Czuję się szczęśliwy – odpowiadam po raz tysięczny. – Nie mam problemów. Czemu nie miałbym być szczęśliwy?
Często bawimy się w te gierki i wcale mi się nie podobają. Myślę, że z jego programem jest coś nie tak.
– Ty mi powiedz, Robbie – odzywa się. – Czemu nie czujesz się szczęśliwy?
Nie odpowiadam.
Nie odpuszcza.
– Myślę, że się martwisz.
– Cholera, Zygfryd – odpowiadam z lekkim niesmakiem. – Zawsze to mówisz. Niczym się nie martwię.
Próbuje mnie udobruchać.
– Nie ma nic złego w przyznaniu się do swoich uczuć.
Znowu wyglądam przez okno, teraz zły, bo drżę, choć nie wiem dlaczego.
– Jesteś strasznie upierdliwy, Zygfryd, wiesz?
Odpowiada coś na to, ale go nie słucham. Zastanawiam się, czemu marnuję czas, przychodząc tu. Jeśli kiedykolwiek istniał ktoś, kto miał wszystkie powody do szczęścia, to właśnie ja. Jestem bogaty. Całkiem nieźle wyglądam. Nie jestem zbyt stary, a zresztą mam Pełny Pakiet Medyczny, więc przez następne pięćdziesiąt lat mogę być w dowolnym wybranym wieku. Mieszkam w Nowym Jorku pod Wielką Kopułą, na co nie stać nikogo, kto nie ma naprawdę dużych pieniędzy, może poza jakimiś celebrytami. Mam letnie mieszkanie z widokiem na Tappan Zee i urwiska Palisades. A dziewczyny lecą na moje trzy bransoletki Wylotów. Na Ziemi nieczęsto spotyka się poszukiwaczy, nawet w Nowym Jorku. Uwielbiają słuchać moich opowieści o tym, jak naprawdę jest w Mgławicy Oriona albo w Małym Obłoku Magellana. (Oczywiście nigdy tam nie byłem. Nie lubię rozmawiać o jedynym naprawdę ciekawym miejscu, jakie odwiedziłem).
– Ewentualnie… – odzywa się Zygfryd, odczekawszy właściwą liczbę mikrosekund na reakcję na cokolwiek powiedział poprzednio – skoro jesteś naprawdę szczęśliwy, to czemu przychodzisz tu po pomoc?
Nie znoszę, gdy wypowiada te same pytania, które sam sobie zadaję. Nie odpowiadam. Przesuwam się w różne strony, aż znowu znajduję wygodną pozycję na materacu z plastikowej pianki, bo widzę, że to będzie długa i męcząca sesja. Gdybym wiedział, czemu potrzebuję pomocy, to chyba nie potrzebowałbym jej?
– Jesteś strasznie upierdliwy, Zygfryd, wiesz?
– Nie współpracujesz dziś zbytnio, Rob. – Głos Zygfryda dobiega z małego głośnika u góry materaca. Czasami używa bardzo
481
IRRAY(O)=IRRAY(P)
13 320
,C, Myślę, że się martwisz.
13 325
482
XTERNALS ;66AA3 IF ;5B
13 330
GOTO **723
13 335
XTERNALS @ 01R IF @ 7
13 340
GOTO **7Z4
13 345
,S, Cholera, Zygfryd, zawsze
13 350
to mówisz.
13 355
XTERNALS x999997AA! IF c8
13 360
GOTO **7Z4 IF ? GOTO
13 365
**7Z10
13 370
,S, Niczym się nie
13 375
martwię.
13 380
483
IRRAY .CHOLERA. .ZAWSZE.
13 385
.MARTWIĆ/NIE.
13 390
484
,C, Może mi o tym
13 395
opowiesz?
13 400
485
IRRAY (P)=IRRAY (Q) URU-
13 405
CHOM TRYB POCIESZANIA
13 410
,C, Nie ma nic złego
13 415
w przyznaniu się do swoich
13 420
uczuć.
13 425
487
IRRAY (Q)=IRRAY(R) GOTO
13 430
**1 GOTO **2 GOTO
13 435
**3
13 440
489
,S, Jesteś strasznie upierdliwy,
13 445
Zygfryd, wiesz?
13 450
13 455
XTERNALS C1! IF ! GOTO
13 460
**7Z10 IF ** 7Z10! GOTO
13 465
**1 GOTO **2 GOTO **3
13 470
IRRAY .CIERPIENIE.
13 475
realistycznie wyglądającego manekina siedzącego na fotelu, stukającego ołówkiem i uśmiechającego się do mnie krzywo. Ale powiedziałem mu, że to wzbudza we mnie nerwowość. – Czemu nie powiesz mi po prostu, o czym myślisz?
– Nie myślę o niczym konkretnym.
– Pozwól swoim myślom płynąć. Mów, cokolwiek przychodzi ci do głowy, Rob.
– Pamiętam… – mówię i urywam.
– Co pamiętasz, Rob?
– Gateway?
– To brzmi bardziej jak pytanie niż stwierdzenie.
– Może tak jest. Nic na to nie poradzę. To właśnie pamiętam: Gateway.
Mam mnóstwo powodów, by ją pamiętać. Tam zdobyłem pieniądze, bransolety i inne rzeczy. Wracam myślami do dnia, w którym opuściłem Gateway. To było, pomyślmy, dzień 31 orbity 22, co po odliczeniu od dzisiaj oznacza jakieś szesnaście lat i parę miesięcy od wylotu stamtąd. Pół godziny wcześniej wyszedłem ze szpitala i nie mogłem się doczekać na odebranie wypłaty, złapanie statku i ucieczkę.
– Proszę, Robbie, powiedz na głos, o czym teraz myślisz – uprzejmie mówi Zygfryd.
– Myślę o Shikitei Bakinie – odpowiadam.
– Tak, wspominałeś go. Pamiętam. Co konkretnie?
Nie odpowiadam. Stary, beznogi Shicky Bakin zajmował pokój obok mnie, ale nie chcę tego omawiać z Zygfrydem. Kręcę się na moim okrągłym materacu, myśląc o Shickym i próbując płakać.
– Wydajesz się poruszony, Rob.
Na to też nie odpowiadam. Shicky był jedyną osobą, z którą pożegnałem się na Gateway. Zabawne. Dzieliła nas duża różnica statusu: ja byłem poszukiwaczem, a Shicky śmieciarzem. Płacili mu dość, by wystarczyło na podatek na podtrzymanie życia, bo wykonywał różne drobne prace, a nawet na Gateway potrzeba kogoś, kto sprząta śmieci. Jednak prędzej czy później zrobi się zbyt stary i chory, by jeszcze do czegoś się przydać. Wtedy, jeśli będzie miał szczęście, wypchną go w próżnię i zginie. Jeśli nie będzie go miał, prawdopodobnie wyślą go z powrotem na planetę. Tam też zginie, i to dość szybko, ale najpierw przez kilka tygodni zazna życia jako bezradny kaleka.
W każdym razie był moim sąsiadem. Codziennie rano budził się i skrupulatnie odkurzał każdy centymetr sześcienny swojej kabiny. Było tam bardzo brudno, bo pomimo prób pozbycia się ich, w Gateway przez cały czas unosiło się mnóstwo śmieci. Kiedy już wszystko idealnie wysprzątał, nawet wokół korzeni małych krzaczków, które osobiście posadził i ukształtował, brał garść kamyków, kapsli i strzępków papieru – przeważnie te same śmieci, które właśnie posprzątał – i starannie rozmieszczał je w miejscu, które przed chwilą oczyścił. Zabawne! Nigdy nie widziałem różnicy, ale Klara mówiła… Mówiła, że ona tak.
– O czym właśnie teraz pomyślałeś, Rob? – pyta Zygfryd.
Zwijam się w pozycję embrionalną i coś mamroczę.
– Nie zrozumiałem, co powiedziałeś, Robbie.
Nic nie mówię. Zastanawiam się, co się stało z Shickym. Pewnie umarł. Nagle czuję smutek z powodu jego śmierci tak bardzo daleko od Nagoi i bardzo chciałbym móc się rozpłakać. Ale nie mogę. Wiercę się i przesuwam. Zaczynam się wić, waląc w piankowy materac, aż napinają się taśmy na rękach. Nic nie pomaga. Ból i wstyd nie chcą wyjść. Czuję spore samozadowolenie z faktu, że tak bardzo próbuję wydobyć na wierzch swoje uczucia, choć muszę przyznać, że mi to nie wychodzi, a nudna sesja trwa.
– Bardzo długo nie odpowiadasz, Rob – mówi Zygfryd. – Myślisz, że coś ukrywasz?
– Co to za pytanie – odpowiadam z oburzeniem. – Gdyby tak było, skąd miałbym to wiedzieć? – Urywam, żeby zbadać wnętrze swego mózgu, szukając zakamarków i zamków, które mógłbym otworzyć dla Zygfryda. Żadnych nie widzę. – Nie sądzę, by tak było – stwierdzam roztropnie. – Nie mam wrażenia, żebym coś blokował. Wydaje mi się, że raczej mam tak wiele rzeczy, które chciałbym powiedzieć, że na żadną nie mogę się zdecydować.
– Wybierz dowolną, Rob. Powiedz pierwsze, co przychodzi ci na myśl.
To strasznie głupie. Skąd mam wiedzieć, co jest pierwsze, skoro to wszystko kotłuje się razem? Mój ojciec? Matka? Sylwia? Klara? Biedny Shicky próbujący zachować w locie równowagę bez nóg, latając w koło jak jaskółka uganiająca się za owadami w próbach zbierania wszechobecnych śmieci z powietrza Gateway?
Sięgam w głąb umysłu do miejsc, o których wiem, że bolą, bo tam bolało wcześniej. To, jak czułem się w wieku siedmiu lat, gdy paradowałem po Rock Park przed innymi dziećmi, błagając, by ktoś zwrócił na mnie uwagę? Jak wtedy, gdy znaleźliśmy się w normalnej przestrzeni i zrozumieliśmy, że zostaliśmy uwięzieni, z upiorną gwiazdą wyłaniającą się z pustki pod nami niczym uśmiech kota z Cheshire? Och, mam setkę takich wspomnień i wszystkie bolą. To znaczy mogą. Są bolesne. W indeksie mojej pamięci wyraźnie opisano je jako BOLESNE. Wiem, gdzie je znaleźć, i wiem, jak to będzie, gdy pozwolę im wypłynąć na powierzchnię.
Ale nie bolą, jeśli ich nie wypuszczam.
– Czekam, Rob – przypomina Zygfryd.
– Myślę – odpowiadam.
Kiedy tak tam leżę, przychodzi mi do głowy, że spóźnię się na lekcję gry na gitarze. Co przypomina mi o czymś i spoglądam na palce lewej dłoni, sprawdzając, czy paznokcie nie urosły za bardzo, i żałuję, że nie mam twardszych i wyraźniejszych zgrubień na skórze. Nie nauczyłem się grać za dobrze, ale większość ludzi nie podchodzi do tego bardzo krytycznie, a sprawia mi to przyjemność. Trzeba tylko ciągle ćwiczyć i pamiętać. Zobaczmy, myślę. To jak robiło się przejście z D na C7?
– Rob, to nie była bardzo owocna sesja – mówi Zygfryd. – Zostało nam już tylko dziesięć czy piętnaście minut. Czemu nie powiesz po prostu pierwszego, co przyjdzie ci do głowy… teraz.
Odrzucam pierwszą rzecz i mówię drugą.
– Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to płacz mojej matki po śmierci taty.
– Nie wydaje mi się, żeby to naprawdę była pierwsza rzecz, Rob. Spróbuję zgadnąć. Czy pierwsza myśl dotyczyła Klary?
Czuję ucisk i mrowienie w piersi. Brakuje mi tchu. Nagle pojawia się przede mną Klara, taka, jak wyglądała szesnaście lat temu, i ani dnia starsza…
– Prawdę mówiąc, Zygfryd, sądzę, że chciałbym porozmawiać o mojej mamie – stwierdzam. Pozwalam sobie na uprzejmy, lekceważący śmiech.
Zygfryd nigdy nie wzdycha z rezygnacją, ale potrafi milczeć w sposób, który brzmi praktycznie tak samo.
– Widzisz, po śmierci taty chciała znowu wyjść za mąż – kontynuuję, starannie przedstawiając właściwe problemy. – Nie od razu. Nie chcę powiedzieć, że cieszyła się z jego śmierci ani nic takiego. Nie, zdecydowanie go kochała. Ale mimo wszystko teraz rozumiem, że była zdrową młodą kobietą… przynajmniej stosunkowo młodą. Pomyślmy, mogła mieć jakieś trzydzieści trzy lata. I jestem pewien, że gdyby nie ja, wyszłaby za mąż. Mam z tego powodu poczucie winy. Nie pozwoliłem na to. Poszedłem do niej i powiedziałem: „Mamo, nie potrzebujesz innego mężczyzny. Będę mężczyzną w rodzinie. Zaopiekuję się tobą”. Tylko że oczywiście nie mogłem, bo miałem jakieś pięć lat.
– Myślę, że dziewięć, Robbie.
– Doprawdy? Niech się zastanowię. Rety, Zygfryd, chyba masz rację… – Próbuję przełknąć wielką gulę, która w jakiś sposób w jednej chwili pojawiła się w moim gardle.
– Powiedz to, Rob! – mówi z naciskiem Zygfryd. – Co chciałeś powiedzieć?
– Niech cię szlag, Zygfryd!
– No dalej, Rob. Powiedz to.
– Co powiedzieć? Chryste, Zygfryd! Strasznie mnie dręczysz! Te bzdety żadnemu z nas w niczym nie pomogą!
– Powiedz, co cię dręczy, Rob, proszę.
– Stul swój pieprzony blaszany dziób! – Cały ten starannie przykryty ból przepycha się na zewnątrz i nie mogę go znieść, nie potrafię sobie z nim poradzić.
– Sugeruję, Rob, żebyś spróbował…
Rzucam się z rykiem, szarpiąc za taśmy i kopaniem wyrywając kawałki piankowego materaca.
– Zamknij się! Nie chcę słuchać. Nie potrafię sobie z tym poradzić, nie rozumiesz? Nie potrafię! Nie radzę sobie, nie radzę!
Zygfryd czeka uprzejmie, aż przestanę łkać, co następuje dość gwałtownie. A potem odzywam się zmęczonym głosem:
– Cholera, Zygfryd, to wszystko do niczego nas nie prowadzi. Myślę, że powinniśmy odpuścić. Muszą być inni ludzie, którym twoje usługi są potrzebne bardziej niż mnie.
– Jeśli o to chodzi, Rob, to całkiem dobrze radzę sobie z zaspokojeniem wszystkich potrzeb dotyczących mojego czasu.
Osuszam łzy papierowymi ręcznikami, które zostawił przy materacu, i nie odpowiadam.
– Tak właściwie wciąż dysponuję nadmiarowymi możliwościami – mówi dalej. – Ale to ty musisz ocenić, czy powinniśmy kontynuować te sesje, czy nie.
– Masz coś do picia w pokoju wypoczynkowym? – pytam go.
– Nic takiego, co byś chciał. Ale na najwyższym piętrze tego budynku jest bar, podobno bardzo przyjemny.
– Cóż – stwierdzam. – Zastanawiam się po prostu, co ja tu robię.
Piętnaście minut później, po potwierdzeniu spotkania wyznaczonego na przyszły tydzień, piję herbatę w pokoju wypoczynkowym Zygfryda. Nasłuchuję, czy jego następny pacjent zaczął już krzyczeć, ale nic do mnie nie dociera.
Myję więc twarz, poprawiam chustę i przesuwam niesforny kosmyk włosów. Idę do baru na jednego. Kierownik sali, człowiek, zna mnie i daje mi miejsce z widokiem na południe, w stronę skraju kopuły od Lower Bay. Spogląda w stronę siedzącej samotnie wysokiej, miedzianoskórej dziewczyny z zielonymi oczami, ale kręcę głową. Wypijam swojego drinka, podziwiam nogi dziewczyny i myślę głównie o tym, gdzie wybrać się na kolację, potem idę na lekcję gry na gitarze.
2
Przez całe życie, jak daleko sięgam pamięcią, chciałem być poszukiwaczem. Nie mogłem mieć więcej niż sześć lat, gdy tata z mamą zabrali mnie na jarmark w Cheyenne. Hot dogi i dmuchana soja, wodorowe balony z kolorowego papieru, cyrk z psami i końmi, koło fortuny, zabawy, przejażdżki. Był tam też namiot ciśnieniowy z nieprzejrzystymi ścianami. Dolar za wstęp. W środku stały gabloty z rzeczami sprowadzonymi z tuneli Heechee na Wenus. Wachlarze modlitewne i ogniste perły, prawdziwe lustra z metalu Heechee, które można było kupić za dwadzieścia pięć dolarów sztuka. Tata mówił, że nie były prawdziwe, ale dla mnie były. Choć nie mogliśmy sobie pozwolić na taki wydatek. Właściwie, jeśli się nad tym zastanowić, tak naprawdę nie potrzebowałem lustra. Piegowata twarz, wystające zęby, włosy zaczesane do tyłu. Właśnie znaleźli Gateway. Słyszałem, jak tata mówił o tym tego wieczoru w drodze do domu powietrznym autobusem, gdy myśleli, że śpię, choć na sen nie pozwalał mi tęskny głód w jego głosie.
Gdyby nie mama i ja, może znalazłby sposób, by tam polecieć. Ale nigdy nie miał szansy. Rok później już nie żył. Wszystko, co po nim odziedziczyłem, to jego praca, gdy tylko urosłem na tyle, by ją wykonywać.
Nie wiem, czy pracowaliście kiedyś w kopalniach żywności, ale pewnie o nich słyszeliście. Trudno tam o dużo radości. Zacząłem na pół etatu i z połową pensji w wieku dwunastu lat. Mając ich szesnaście, osiągnąłem klasę swojego ojca: wiertacz strzałowy, co oznaczało trudną pracę za dobrą płacę.
Ale co można zrobić z wypłatą? Nie wystarczy na Pełny Pakiet Medyczny. Nie wystarczy nawet na wydostanie się z kopalni, tylko na stanie się kimś w rodzaju lokalnego przykładu sukcesu. Pracuje się sześć godzin, potem dziesięć przerwy. Osiem godzin snu i od nowa, z ubraniem cały czas śmierdzącym łupkami. Nie można palić, chyba że w hermetycznych pomieszczeniach. Na wszystkim osiada mgiełka oleju. Dziewczyny są równie śmierdzące, śliskie i wykończone jak ty.
Wszyscy robiliśmy więc to samo: pracowaliśmy, konkurowaliśmy o kobiety i graliśmy na loterii. I piliśmy dużo taniego, mocnego alkoholu, którego nie produkowano piętnaście kilometrów
CHATA HEECHEE
Prosto z Utraconych Tuneli Wenus!
Rzadkie obiekty religijne Bezcenne klejnoty noszone kiedyś przez tajemniczą rasę Niesamowite odkrycia naukowe
GWARANCJA AUTENTYCZNOŚCI KAŻDEGO PRZEDMIOTU!
Specjalna zniżka dla grup naukowych i uczniów
TE FANTASTYCZNE OBIEKTY SĄ STARSZE OD LUDZKOŚCI!
Teraz po raz pierwszy w przystępnych cenach Dorośli 2,50 USD, Dzieci 1,00 USD
Delbert Guyne, doktor nauk przyrodniczych, doktor teologii, właściciel
stąd. Według nalepek czasami był whisky, czasami wódką lub burbonem, ale zawsze wychodził z tych samych oślizłych kolumn destylacyjnych. Nie różniłem się od innych… może poza tym jednym razem, gdy wygrałem na loterii. I to stało się moim sposobem na ucieczkę.
Zanim do tego doszło, po prostu żyłem.
Moja mama też była górniczką. Po śmierci taty w pożarze tunelu wychowała mnie z pomocą firmowego przedszkola. Radziliśmy sobie całkiem nieźle aż do mojego epizodu psychotycznego, który przytrafił mi się w wieku dwudziestu sześciu lat. Miałem problemy z dziewczyną, a potem przez jakiś czas po prostu nie mogłem rano wstać z łóżka. Odstawili mnie. Wypadłem z obiegu na prawie rok, a gdy w końcu mnie wypuścili z wariatkowa, moja mama umarła.
Bądźmy szczerzy: to była moja wina. To nie znaczy, że to zaplanowałem, po prostu żyłaby, gdyby nie musiała się o mnie martwić. Nie mieliśmy dość pieniędzy, by pokryć wydatki medyczne dla nas dwojga. Ja potrzebowałem psychoterapii, ona potrzebowała nowego płuca. Nie dostała go, więc zmarła.
Nienawidziłem życia w tym samym mieszkaniu po jej śmierci, ale miałem do wyboru: zostać w nim albo przenieść się do hotelu dla kawalerów. Nie podobała mi się myśl o mieszkaniu tak blisko dużej liczby mężczyzn. Oczywiście mogłem się ożenić. Nie zrobiłem tego – Sylwia, dziewczyna, z którą miałem problemy, do tej pory dawno już przepadła – ale nie dlatego, że miałem coś przeciwko idei małżeństwa. Możecie myśleć, że tak było ze względu na mój psychiatryk oraz biorąc pod uwagę, że mieszkałem z matką jak długo jeszcze żyła. Ale to nieprawda. Bardzo lubiłem dziewczyny. Byłbym szczęśliwy, żeniąc się z którąś i wychowując dziecko.
Tylko nie w kopalniach.
Nie chciałem zostawiać swojego syna tak, jak mój ojciec zostawił mnie.
Wiercenie otworów pod ładunki strzałowe to ciężka praca. Teraz używają palników parowych z cewkami grzewczymi Heechee, a łupki po prostu uprzejmie się rozchodzą, jakby rzeźbili w blokach z wosku, ale wtedy wierciliśmy i zakładaliśmy ładunki. Na początku zmiany zjeżdżało się na dół szybką windą. Szyb był śliski i śmierdzący, jego ściany znajdowały się raptem dwadzieścia centymetrów od ramienia i przesuwały się obok człowieka z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Widziałem górników po paru głębszych, którzy zachwiali się i wyciągnęli rękę, by się podeprzeć, i w tym momencie ją tracili. Potem wychodziło się z klatki i potykało w schodni przez kilometr albo więcej, aż dotarło się do przodka. Wierciło się otwory. Nastawiało ładunki. Potem uciekało się do zaułka na czas wysadzania, z nadzieją, że wszystko zrobiło się dobrze i cała ta śmierdząca, oleista masa nie spadnie na człowieka. (Po zasypaniu żywcem przez luźne łupki można przeżyć nawet tydzień. Ludziom się to zdarzało. Choć jeśli nie uratowano ich do trzeciego dnia, później zwykle już do niczego się nie nadawali). Jeśli wszystko poszło dobrze, omijało się ładowaczy idących wzdłuż torów i do następnego przodka.
Mówią, że maski odfiltrowują najgorsze węglowodory i pył skalny, ale nie usuwają smrodu. I wcale nie jestem pewien, czy filtrują wszystkie węglowodory. Moja mama nie była jedyną pracującą w kopalni osobą, która potrzebowała nowego płuca, ani jedyną, której nie było na nie stać.
A potem, gdy kończyła się zmiana, dokąd można iść?
Do baru. Do pokoju z dziewczyną. Do świetlicy grać w karty. Oglądać telewizję.
Nie wychodzi się wiele na zewnątrz. Nie ma powodu. Jest kilka małych parków, starannie pielęgnowanych, obsadzanych i przesadzanych. Rock Park ma nawet żywopłoty i trawnik. Pewnie nigdy nie widzieliście trawnika, który co tydzień wymaga mycia, szorowania (detergentem!) i suszenia, bo inaczej by zmarniał. Przez to do parków zabieramy głównie dzieci.
Poza parkami jest już tylko powierzchnia Wyoming, która jak okiem sięgnąć przypomina powierzchnię Księżyca. Nie ma tam nic zielonego, nic żywego, żadnych ptaków, wiewiórek ani zwierząt domowych. Kilka leniwych, zaszlamionych strumyków, które z jakiegoś powodu zawsze robią się czerwone pod ropą. Podobno i tak mamy szczęście, bo nasza część Wyoming jest eksploatowana szybami. W Kolorado jest jeszcze gorzej, bo tam kopią odkrywkowo.
Zawsze trudno mi było w to uwierzyć, ale nigdy tam nie pojechałem, by sprawdzić.
A poza wszystkim innym są jeszcze wonie, widoki i odgłosy towarzyszące pracy. Zachody słońca przez mgłę są pomarańczowo–brązowe. Nieustanny smród. Cały dzień i całą noc ryczą piece ekstrakcyjne, ogrzewając i mieląc margle, by wydobyć z nich kerogen, a do tego grzmot długich pasów transmisyjnych odprowadzających zużyte łupki, by je gdzieś usypać na stertę.
Rzecz w tym, że skały trzeba podgrzać, by wydobyć z nich ropę. A kiedy się je grzeje, rozszerzają się jak prażona kukurydza, więc nie ma gdzie ich składować. Nie da się ich wcisnąć z powrotem do szybu, z którego się je wyciągnęło, bo jest ich zbyt wiele. Jeśli wykopiesz górę łupków i wyciśniesz z nich ropę, pozostały zużyty łupek wystarczy na dwie góry. I to właśnie się robi: buduje nowe góry.
Do tego ciepło wydzielane przez ekstraktory ogrzewa szopy z hodowlami, na ropie płynącej przez szopy rośnie śluz, potem zgarniacze zbierają go, suszą i prasują, a następnego dnia zjadamy jego część na śniadanie.
Zabawne. W dawnych czasach ropa sama wypływała prosto z ziemi! I jedyne, co ludzie z nią robili, to wlewali do samochodów i spalali.
Wszystkie programy telewizyjne obejmują umoralniające reklamy powtarzające, jak ważna jest nasza praca i jak cały świat polega na produkowanej przez nas żywności. To wszystko prawda, nie muszą nam ciągle przypominać. Gdybyśmy nie robili tego, co robimy, w Teksasie panowałby głód, a dzieci w Oregonie wykazywałyby oznaki niedożywienia. Wszyscy to wiemy. To od nas pochodzi pięć trylionów kalorii diety mieszkańców całego świata, połowa racji białkowych dla około jednej piątej populacji. Wszystko to produkowane jest przez drożdże i bakterie hodowane na ropie z łupków z Wyoming, wraz z częściami Utah i Kolorado. Świat potrzebuje tej żywności. Jednak jak dotąd kosztowało nas to większość Wyoming, połowę Appalachów, duży kawał regionu piasków bitumicznych nad Athabaską… I co zrobimy z tymi wszystkimi ludźmi, gdy przerobimy na drożdże ostatnią kroplę węglowodorów?
To nie mój problem, ale i tak o tym myślę.
Przestało to być moim problemem, gdy wygrałem loterię, dzień po Bożym Narodzeniu w roku, gdy skończyłem dwadzieścia sześć lat.
Nagroda wynosiła dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Dość, by żyć jak król przez rok. Dość, by się ożenić i utrzymać rodzinę, o ile oboje byśmy pracowali i nie przesadzali z wydatkami.
Albo dość na bilet w jedną stronę na Gateway.
Zaniosłem kupon loterii do biura podróży i zamieniłem go na bilet. Ucieszyli się z mojej wizyty, bo nie mieli wielu klientów, a już zwłaszcza na tego typu usługi. Zostało mi z grubsza dziesięć tysięcy reszty. Nie liczyłem. Postawiłem drinki całej swojej zmianie, do oporu. Z pięćdziesięcioma osobami ze zmiany oraz wszystkimi kumplami i przypadkowymi gośćmi, którzy wkręcili się na imprezę, trwało to około doby.
Potem chwiejnie wróciłem przez śnieżną burzę Wyoming do biura podróży. A pięć miesięcy później po spirali podchodziłem do asteroidy, wyglądając przez iluminatory na zatrzymujący nas brazylijski krążownik, wreszcie w drodze do stania się poszukiwaczem.
3
Zygfryd nigdy nie zamyka tematu. Nigdy nie mówi: „Cóż, Rob, chyba dość rozmawialiśmy na ten temat”. Jednak czasami, gdy bardzo długo leżę na materacu i nie odpowiadam zbyt wiele, żartując lub nucąc pod nosem, po pewnym czasie odzywa się mniej więcej tak:
– Chyba moglibyśmy wrócić do czegoś innego, Rob. Jakiś czas temu powiedziałeś coś, moglibyśmy teraz omówić to dokładniej. Czy pamiętasz tamten czas, gdy ostatni raz…
– Gdy ostatni raz rozmawiałem z Klarą?
– Tak, Rob.
– Zawsze wiem, co zamierzasz powiedzieć, Zygfryd.
– To nie ma znaczenia, Rob. To jak? Czy chciałbyś porozmawiać o tym, jak się wtedy czułeś?
– Czemu nie? – Wyczyściłem paznokieć środkowego palca prawej dłoni, przeciągając nim między przednimi zębami. Przyjrzałem mu się. – Zdaję sobie sprawę, że to był ważny czas. Może nawet była to najgorsza chwila mojego życia. Gorsza, niż kiedy rzuciła mnie Sylwia, albo gdy dowiedziałem się, że zmarła moja mama.
– Czy chcesz powiedzieć, że wolałbyś rozmawiać o którejś z tych spraw, Rob?
– Ależ skąd. Powiedziałeś, żebyśmy porozmawiali o Klarze, to będziemy o niej rozmawiać.
Poprawiłem się na piankowym materacu, żeby się chwilę zastanowić. Byłem bardzo zainteresowany transcendentnym zrozumieniem i czasami, gdy odsuwałem problemy w głąb myśli i w kółko powtarzałem swoją mantrę, zdarzało się, że wychodziłem z tego z rozwiązaniem problemu – na przykład: sprzedać udziały w farmie rybnej w Baja i kupić na giełdzie towarowej wyposażenie hydrauliczne. To był jeden z nich i naprawdę mi się to opłaciło. Albo zabrać Rachel do Meridy na narty wodne w zatoce Campeche. Tam wskoczyła mi do łóżka już za pierwszym podejściem, choć wcześniej bezskutecznie próbowałem wszystkiego innego.
– Nie odpowiadasz, Rob – odezwał się Zygfryd.
– Myślę o tym, co powiedziałeś.
– Proszę, Rob, nie myśl o tym. Po prostu mów. Powiedz, co w tej chwili czujesz do Klary.
Próbuję szczerze się nad tym zastanowić. Zygfryd nie pozwoli mi na odjazdy, więc szukam w głowie tłumionych uczuć.
– Cóż, niewiele – stwierdzam. – Przynajmniej na powierzchni.
– Pamiętasz, co wtedy czułeś, Rob?
– Oczywiście, że tak.
– Spróbuj poczuć to, co czułeś wtedy, Rob.
– No dobrze.
Posłusznie odtwarzam w myślach tę sytuację. Oto ja, rozmawiam z Klarą przez radio. Dane krzyczy coś w lądowniku. Wszyscy jesteśmy cholernie przerażeni. Pod nami otwiera się błękitna mgła i pierwszy raz widzę ciemną, szkieletową gwiazdę. Statek trójka… nie, to była Piątka. W każdym razie śmierdzi wymiocinami i potem. Boli mnie całe ciało.
Nie pamiętam tego dokładnie, choć skłamałbym, mówiąc, że pozwalam to sobie czuć.
Odzywam się napiętym głosem, uśmiechając się.
– Tam jest takie natężenie bólu, poczucia winy i cierpienia, Zygfryd, że sobie z nim nie poradzę. – Czasami próbuję z nim czegoś takiego, mówiąc bolesną prawdę tonem, którym można by poprosić kelnera na przyjęciu o przyniesienie kolejnego ponczu z rumem. Robię tak, gdy chcę zbić jego atak, choć nie sądzę, by to działało. Zygfryd ma w sobie sporo obwodów Heechee. Jest dużo lepszy od maszyn w Instytucie, gdzie zmagałem się ze swoim epizodem. Nieustannie monitoruje wszystkie moje parametry fizyczne: przewodnictwo skóry, puls, aktywność fal beta i tak dalej. Dostaje odczyty z taśm przytrzymujących mnie na materacu, by wiedzieć, jak gwałtownie się na nim rzucam. Mierzy natężenie głosu i analizuje jego widmo w poszukiwaniu nadtonów. Rozumie także znaczenie słów. Zygfryd jest wyjątkowo inteligentny, biorąc pod uwagę jego głupotę.
Czasami bardzo trudno go oszukać. Docieram do końca sesji całkowicie bez sił, mając wrażenie, że gdybym został u niego choćby minutę dłużej, zapadłbym się prosto w ten ból i to by mnie zniszczyło.
Albo wyleczyło. Może to to samo.
322
,S, Nie wiem, czemu do
17 095
ciebie wracam,
17 100
Zygfryd.
17 105
323
IRRAY .CZEMU.
17 110
324
,C, Przypominam ci, Robby,
17 115
że zużyłeś już
17 120
trzy żołądki i, zobaczmy,
17 125
prawie pięć metrów
17 130
jelit.
17 135
325
,C, Wrzody, wątroba.
17 140
328
,C, Wygląda na to,
17 145
że coś cię gryzie,
17 150
Bob.
17 155
4
Przed sobą miałem Gateway, coraz większą i większą w iluminatorach statku z Ziemi: asteroidę. A może jądro komety. Około dziesięciu kilometrów długości w dłuższej osi, o gruszkowatym kształcie. Od zewnątrz wygląda jak bulwiasta przypalona gruda z przebłyskami błękitu, od środka jest bramą do gwiazd.
Sheri Loffat oparła się o moje ramię, a reszta z grupy przyszłych poszukiwaczy zebrała się za nami i gapiła.
– Jezu, Rob. Spójrz na te krążowniki!
– Jeśli coś im się nie spodoba, rozwalą nas na kawałki – odezwał się ktoś z tyłu.
– Nie znajdą tu niczego niewłaściwego – odpowiedziała Sheri, ale ton głosu zrobił z tego pytanie.
Krążowniki wyglądały naprawdę groźnie, krążąc zazdrośnie wokół asteroidy i pilnując, by, ktokolwiek się do niej zbliżał, nie wykradł żadnych sekretów wartych więcej niż wszystkie pieniądze świata.
Trzymaliśmy się uchwytów przy iluminatorach i gapiliśmy na nie. Co było głupotą, bo mogliśmy zginąć. Ryzyko, że nasz statek dopasowujący orbitę do Gateway lub brazylijskiego krążownika wykona jakiś gwałtowniejszy manewr, było bardzo niewielkie, ale wystarczyłaby tylko jedna szybka korekta kursu, żeby nas rozgnieść. Zawsze istniała też możliwość, że nasz statek wykonałby częściowy obrót i nagle spojrzelibyśmy w nagie, pobliskie słońce. Z tej odległości oznaczałoby to permanentną ślepotę. Ale chcieliśmy widzieć.
Brazylijski krążownik nie zniżył się do namierzenia nas. Widzieliśmy błyski na jego kadłubie, oznaczające, że laserami wymienia z naszym statkiem informacje dotyczące manifestu. To było normalne. Powiedziałem, że krążowniki pilnowały asteroidy przed złodziejami, ale tak naprawdę bardziej przejmowały się sobą nawzajem niż kimkolwiek innym. Włącznie z nami. Rosjanie podejrzliwie traktowali Chińczyków, Chińczycy Rosjan, Brazylijczycy z niepokojem patrzyli na Wenusjan. Wszyscy mieli wątpliwości co do Amerykanów.
Zatem cztery pozostałe jednostki sekretnie pilnowały Brazylijczyków dużo uważniej niż nas. Jednakże wszyscy wiedzieliśmy, że gdyby nasze zakodowane certyfikaty nie były zgodne z wzorcami w pięciu konsulatach, do których zostały przekazane na Ziemi, następnym krokiem nie byłaby dyskusja, tylko torpeda.
Zabawne. Mogę sobie wyobrazić tę torpedę. Mogę sobie wyobrazić wojownika o lodowatym spojrzeniu, który by ją wycelował i wystrzelił, oraz jak nasz statek rozkwitłby pomarańczowym światłem, a wszyscy zmienilibyśmy się w luźne atomy na orbicie… Tylko że jestem prawie pewien, że torpedowym na tamtym okręcie był wtedy mat nazwiskiem Francy Hereira. Później staliśmy się dobrymi kumplami. Trudno byłoby go nazwać zabójcą o lodowym spojrzeniu. Płakałem w jego ramionach w dniu powrotu z ostatniej podróży, w moim pokoju szpitalnym, gdzie powinien był mnie przeszukiwać pod kątem kontrabandy. A Francy płakał ze mną.
Krążownik odsunął się, a my wszyscy łagodnie odlecieliśmy od iluminatora, a potem podciągnęliśmy się z powrotem dzięki uchwytom. Nasz statek rozpoczął końcowe podejście do Gateway.
– Wygląda jak ciężki przypadek ospy – skomentował ktoś z naszej grupy.
Faktycznie, a niektóre blizny po ospie były otwarte. Były to gniazda cumowania statków, które wyleciały na misje. Niektóre zostaną otwarte na zawsze, bo ich statki już nie wrócą, jednak większość otworów była osłonięta wypukłościami przypominającymi kapelusze grzybów.
Kapelusze były właściwymi statkami i to właśnie na nich skupiała się Gateway.
Niełatwo było zobaczyć te statki, podobnie jak samą Gateway. Miała niskie albedo i wcale nie była duża: jak mówiłem, około dziesięciu kilometrów w dłuższej osi, połowę tego na równiku osi obrotu. Ale można było ją wykryć. Gdy pierwszy szczur tunelowy ich do niej doprowadził, astronomowie pytali się wzajemnie, czemu nie zauważono jej stulecie wcześniej. Gdy już wiedzieli, gdzie patrzeć, znaleźli ją. Czasami robi się jasna jak siedem magnitudo widziane z Ziemi. Łatwo dostrzec. Można by pomyśleć, że powinna zostać wykryta przez rutynowy program mapowania nieba.
Problem w tym, że niewiele takich programów patrzyło w tę stronę, a na dodatek wygląda na to, że Gateway wcale nie było tam, gdzie szukali.
Astronomia gwiezdna zwykle odwraca się plecami do słońca, Astronomia solarna zwykle trzyma się płaszczyzny ekliptyki, a Gateway krąży po orbicie pod kątem prostym do niej, przez co umykała obserwacjom.
Piezotelefon zagdakał i wyemitował komunikat.
– Dokowanie za pięć minut. Wrócić na prycze i zapiąć siatki.
Byliśmy prawie na miejscu.
Sheri Loffat wyciągnęła rękę przez siatkę zabezpieczającą i ujęła moją dłoń. Ścisnąłem ją. Nie byliśmy nigdy w łóżku, nie spotkaliśmy się, zanim trafiła na statku na pryczę tuż obok mojej, ale wibracje między nami były praktycznie seksualne. Jakbyśmy za chwilę mieli zaliczyć coś największego i najlepszego, co tylko się da, choć nie był to seks, tylko Gateway.
Gdy ludzie zaczęli badać powierzchnię Wenus, odkryli tunele Heechee.
Ich twórców nie znaleźli: kimkolwiek byli Heechee, kiedykolwiek odwiedzili Wenus, odeszli dawno temu. Nie zostawili nawet żadnego ciała w grobie, które można by wykopać i zbadać. Zostały tylko tunele, jaskinie, trochę żałosnych drobnych artefaktów i technologiczne cuda, którymi ludzkość zdumiewała się i próbowała je odtworzyć.
A potem ktoś znalazł mapę Heechee przedstawiającą Układ Słoneczny. Jowisz z jego księżycami, Mars, planety zewnętrzne i Ziemię z Księżycem. Oraz Wenus, oznaczoną na czarno na lśniącej błękitem powierzchni mapy z metalu Heechee. Oraz Merkury i jeszcze coś, jedyny obiekt oprócz Wenus oznaczony na czarno: obiekt orbitujący między peryhelium Merkurego i poza orbitą Wenus, ustawiony pod kątem dziewięćdziesięciu stopni względem płaszczyzny ekliptyki tak, że nigdy nie zbliżał się do żadnej z planet. Obiekt, który nigdy nie został wykryty przez ziemskich astronomów. Przypuszczalnie asteroida lub kometa – różnica była czysto semantyczna – która z jakiegoś powodu miała duże znaczenie dla Heechee.
(Transkrypcja pytań i odpowiedzi z wykładu profesora Hegrameta)
Pytanie: Jak wyglądali Heechee?
Profesor Hegramet: Nikt nie wie. Poza dwoma czy trzema mapami nigdy nie znaleźliśmy niczego przypominającego fotografię albo rysunek. Czy książkę.
Pytanie: Czy nie mieli jakiegoś systemu przechowywania wiedzy, jak pismo?
Profesor Hegramet: Oczywiście musieli go mieć. Ale nie wiem, jak wyglądał. Mam podejrzenie… właściwie zgaduję.
Pytanie: Jakie?
Profesor Hegramet: Cóż, proszę pomyśleć o naszych metodach zapisu i jak zostałyby odebrane w czasach przed rozwojem technologii. Gdybym dał, powiedzmy Euklidesowi, książkę, zdołałby zrozumieć, czym jest, nawet gdyby nie rozumiał jej zawartości. Ale gdybym dał mu kasetę magnetofonową? Nie wiedziałby, co z nią zrobić. Podejrzewam, choć nie jestem przekonany, że mamy jakieś „książki” Heechee, tylko ich nie rozpoznajemy. Pręt metalu Heechee. Może te spirale Q na statkach, których funkcji zupełnie nie znamy. To nie jest nowy pomysł. Wszystko to testowano pod kątem kodów magnetycznych, mikrorowków, wzorów chemicznych… niczego nie znaleźliśmy. Ale może nie mamy przyrządów potrzebnych do wykrycia wiadomości.
Pytanie: W Heechee jest coś, czego nie rozumiem. Czemu zostawili te wszystkie tunele i miejsca? Dokąd odeszli?
Profesor Hegramet: Młoda damo, za cholerę nie wiem.
Zapewne sonda teleskopowa prędzej czy później poszłaby za tym tropem, ale nie było to konieczne. Właśnie wtedy sławny Sylvester Macklen – który aż do tej chwili nie był nikomu znany i był po prostu jeszcze jednym tunelowym szczurem na Wenus – znalazł statek Heechee, poleciał na Gateway i tam zginął. Zdołał jednak dać znać ludziom, gdzie się znajduje, przez sprytne wysadzenie swojego statku. NASA przekierowała sondę z chromosfery słońca, a Gateway została znaleziona i otwarta dla ludzi.
Wewnątrz były gwiazdy.
A mówiąc mniej poetycko i bardziej dosłownie, znajdowało się tam niemal tysiąc małych pojazdów kosmicznych wyglądających trochę jak grube grzyby. Miały różne kształty i rozmiary. Najmniejsze były prawie okrągłe, jak grzyby hodowane w tunelach Wyoming po wykopaniu całego łupku, te sprzedawane potem w supermarketach. Większe były bardziej szpiczaste, jak smardze. Wewnątrz kapeluszy znajdowały się kwatery mieszkalne i źródło zasilania, którego nikt nie rozumiał. W nóżkach mieściły się statki z silnikami rakietowymi, coś jak stare lądowniki księżycowe z pierwszych programów kosmicznych.
Nikt jeszcze nie odkrył, jak napędzane są kapelusze ani jak nimi sterować.
To sprawiało, że czuliśmy się niepewnie: fakt, że będziemy ryzykować, korzystając z czegoś, czego nikt nie rozumiał. Po uruchomieniu statku Heechee dosłownie nie miało się nad nim żadnej kontroli. Ich kursy zaprogramowano w systemie naprowadzania w sposób, którego nikt jeszcze nie rozgryzł: można było wybrać jakiś kurs, ale po wybraniu taki już zostawał – wybierając go, człowiek nie wiedział, dokąd trafi. Jak z jajkiem-niespodzianką: nigdy nie wiadomo, co będzie w środku.
A jednak działały. Wciąż działały, choć tkwiły tam prawdopodobnie jakieś pół miliona lat.
Pierwszy człowiek, który miał dość odwagi, by wejść do jednego z nich i go uruchomić, miał szczęście. Statek opuścił swój krater na powierzchni asteroidy, zrobił się jasny i rozmyty, a potem zniknął.
Trzy miesiące później wrócił, z wygłodzonym astronautą o szklanym spojrzeniu, który promieniował szczęściem. Był przy innej gwieździe! Orbitował wokół wielkiej szarej planety z wirującymi żółtymi chmurami, zdołał odwrócić ustawienia sterowania – i przez wbudowany system naprowadzania został sprowadzony do tego samego krateru, z którego wyleciał.
Wysłali więc kolejny statek, tym razem jeden z dużych w kształcie smardzów, z czteroosobową załogą oraz mnóstwem jedzenia i sprzętu badawczego. Nie było ich tylko przez około pięćdziesięciu dni. W tym czasie nie tylko dotarli do innego układu gwiezdnego, zdołali też użyć lądownika do zejścia na powierzchnię planety. Nie znaleźli żadnego życia… ale kiedyś tam było.
Znaleźli pozostałości. Niewiele. Kilka podniszczonych śmieci na skraju górskiego szczytu, częściowo ominiętego przez katastrofę, która przydarzyła się planecie. Z radioaktywnego pyłu wydłubali cegłę, ceramiczny nit, na wpół stopiony przedmiot wyglądający, jakby kiedyś był chromowanym fletem.
Wtedy zaczęła się gorączka gwiazd… a my byliśmy jej częścią.
5
Zygfryd to dość mądra maszyna, ale czasami nie potrafię zrozumieć, co z nim jest nie tak. Ciągle prosi mnie, żebym opowiadał mu swoje sny, a potem czasem zdarza się, że przychodzę przepełniony jakimś snem, który z pewnością mu się spodoba, takim pięknym w sam raz dla niego, pełnym symboli penisa, fetyszyzmu i poczucia winy, a on mnie rozczarowuje. Zaczyna drążyć jakiś pokrętny trop, który nie ma z tym nic wspólnego. Opowiadam mu wszystko, a on potem siedzi, klika, terkocze i brzęczy przez chwilę – tak naprawdę tego nie robi, ale wyobrażam to sobie, czekając – po czym mówi:
– Wróćmy do czegoś innego, Rob. Jestem zainteresowany tym, co mówiłeś o kobiecie, Gelle-Klarze Moynlin.
– Znowu wpuszczasz się w maliny, Zygfryd.
– Nie sądzę, Rob.
– Ale ten sen! Mój Boże, nie widzisz, jaki jest ważny? Co z postacią matki w nim?
– Może pozwolisz mi wykonywać moją pracę, Rob?
– A mam jakiś wybór? – odpowiadam naburmuszony.
– Zawsze masz wybór, Rob, ale bardzo chciałbym ci zacytować coś, co sam niedawno powiedziałeś.
Urywa i po chwili słyszę mój własny głos zarejestrowany na którejś z jego taśm. Mówię: „Tam jest takie natężenie bólu, poczucia winy i cierpienia, Zygfryd, że sobie z nim nie poradzę”.
Czeka, aż coś powiem, i po chwili to robię.
– To niezłe nagranie – przyznaję. – Ale wolałbym raczej porozmawiać o tym, jak w moim śnie przejawia się moja fiksacja na matce.
– Uważam, że bardziej produktywne będzie zajęcie się tą inną sprawą, Rob. Bardzo możliwe, że są powiązane.
– Naprawdę? – Zaczynam się rozgrzewać do rozmowy o teoretycznej możliwości w oderwany i filozoficzny sposób, ale mi nie odpuszcza.
– Ostatnia rozmowa, którą odbyłeś z Klarą, Rob. Powiedz mi, proszę, co w związku z nią czujesz.
– Już mówiłem. – Wcale mi się to nie podoba, to taka straszna strata czasu, więc dopilnowuję, by znał moje zdanie na podstawie tonu mojego głosu i napięcia ciała. – To było nawet gorsze niż z moją mamą.
– Wiem, że wolałbyś zmienić temat na twoją mamę, Rob, ale, proszę, nie rób tego teraz. Opowiedz mi o tamtym czasie z Klarą. Co w tej chwili czujesz w tej sprawie?
Próbuję szczerze się nad tym zastanowić. W końcu tyle mogę zrobić. Właściwie nie muszę tego omówić, ale jedyne, co potrafię powiedzieć to:
– Niewiele.
– Czy to wszystko? „Niewiele”? – pyta po krótkiej chwili.
– Zgadza się. Niewiele. Przynajmniej niewiele na powierzchni. Pamiętam, jak się wtedy czułem. – Bardzo ostrożnie otwieram to wspomnienie. Opadanie w tę niebieską mgłę. Widok ciemnej, upiornej gwiazdy. Rozmowa z Klarą przez Radio, gdy Dane szepcze mi do ucha… Znowu je zamykam.
– To wszystko bardzo boli, Zygfryd – mówię konwersacyjnym tonem.
Czasami próbuję oszukać go, wypowiadając nacechowane emocjonalnie słowa tonem, którym można by zamawiać filiżankę kawy, choć nie sądzę, by to działało. Zygfryd słucha nasilenia i nadtonów, ale monitoruje też oddech i przerwy, a także znaczenie słów. Jest wyjątkowo inteligentny jak na swoją głupotę.
6
Pięcioro podoficerów ze stałej obsady z każdego z krążowników obmacało nas, sprawdziło dokumenty i przekazało urzędnikowi rejestrującemu Korporacji. Sheri zachichotała, gdy dłoń obmacującego ją Rosjanina trafiła w czułe miejsce, i odezwała się do mnie:
– Jak myślisz, Rob, co moglibyśmy tu przemycać?
Uciszyłem ją syknięciem. Pracownica Korporacji odebrała karty lądowania od dowodzącego grupą Chińczyka i zaczęła odczytywać nasze nazwiska. Było nas ośmioro.
– Witam na pokładzie – powiedziała. – Każde z was otrzyma przydzielonego opiekuna. Pomogą wam poznać to miejsce, odpowiedzą na pytania i poinformują, gdzie zgłosić się na badanie medyczne i na zajęcia. Przekażą wam także kopię kontraktu do podpisania. Z waszych depozytów pieniężnych na statku, którym tu przylecieliście, pobrano tysiąc sto pięćdziesiąt dolarów: to wasz podatek na podtrzymanie życia za pierwsze dziesięć dni. Z reszty możecie korzystać po wypisaniu piezo czeku. Opiekun pokaże wam, jak to zrobić. Linscott!
Czarnoskóry mężczyzna w średnim wieku z Baja Kalifornia uniósł rękę.
– Twoją opiekunką jest Shota Tarasvili. Broadhead!
– To ja.
– Dane Metchnikov – rzuciła urzędniczka Korporacji.
Zacząłem się rozglądać, ale mężczyzna, który musiał być Dane’em Metchnikovem już ruszył w moją stronę. Bardzo mocno ujął mnie za rękę i zaczął odprowadzać, a dopiero potem się odezwał.
– Cześć.
Próbowałem się opierać.
– Chciałbym się pożegnać z przyja…
– Wszyscy jesteście w tym samym rejonie – rzucił. – Chodź.
I tak w ciągu dwóch godzin od dotarcia na Gateway miałem pokój, opiekuna i kontrakt. Dokument podpisałem od razu, nawet go nie czytając. Metchnikov wyglądał na zaskoczonego.
– Nie chcesz wiedzieć, co tam zapisano?
– Nie w tej chwili. W sumie, co mi to da? Gdyby treść mi się nie spodobała, mógłbym zmienić zdanie, a jakie tak naprawdę mam inne opcje?
Bycie poszukiwaczem jest dość przerażające, bardzo nie podobała mi się myśl o śmierci. Nienawidzę myśli o umieraniu, kiedykolwiek. O niebyciu żywym, o zatrzymaniu wszystkiego ze świadomością, że wszyscy inni ludzie będą dalej żyć, uprawiać seks i cieszyć się bez mojego udziału. Ale nie nienawidziłem tego aż tak bardzo jak myśli o powrocie do kopalni żywności.
Metchnikov zawiesił się za kołnierz na haku na ścianie w moim pokoju, żeby nie przeszkadzać, gdy będę odkładał swoje rzeczy. Był niezbyt rozmownym, przysadzistym, bladym mężczyzną. Nie wydawał się kimś, kogo łatwo można było polubić, ale przynajmniej nie śmiał się ze mnie, bo byłem niezdarnym żółtodziobem. Na Gateway panuje coś bliskiego nieważkości. Nigdy wcześniej nie zaznałem niskiego ciążenia: nie spotyka się go w Wyoming, więc ciągle źle oceniałem ruchy.
– Przywykniesz do tego – stwierdził Metchnikov, gdy skomentowałem swoją niezdarność. – Masz szlugi?
– Obawiam się, że nie.
Westchnął, wyglądając jak Budda zawieszony na ścianie ze złożonymi nogami. Spojrzał na zegarek.
– Zabiorę cię później na drinka. Taki miejscowy zwyczaj. Tylko że tam się nic nie dzieje przed dwudziestą drugą. Dopiero wtedy Niebieskie Piekło się zapełnia, więc przedstawię ci parę osób. Zobaczysz, co tam znajdziesz. Jesteś hetero czy gejem? Chodzi o coś innego?
UMOWA WSPÓŁPRACY
Ja __________________________, będąc zdrowym na umyśle, niniejszym przenoszę wszelkie prawa do wszelkich odkryć, artefaktów, przedmiotów i rzeczy wartościowych dowolnego typu, które mogę znaleźć podczas lub w wyniku eksploracji z wykorzystaniem jakichkolwiek udostępnionych mi jednostek lub informacji udzielonych przez Kierownictwo Gateway, nieodwołalnie na wspomniane Kierownictwo Gateway.
Kierownictwo Gateway może, według własnego uznania, zdecydować się na sprzedaż, dzierżawę lub inne zbycie wszelkich artefaktów, przedmiotów lub innych rzeczy wartościowych będących wynikiem mojej działalności w ramach niniejszej umowy. Jeśli to uczyni, zobowiązuje się do przekazania mi 50% (pięćdziesięciu procent) wszystkich przychodów wynikających z takiej sprzedaży, dzierżawy lub zbycia, do wysokości kosztów samej wyprawy poszukiwawczej (w tym moich własnych kosztów przyjazdu do Gateway i późniejszych kosztów utrzymania podczas pobytu tam), oraz 10% (dziesięciu procent) wszystkich kolejnych przychodów po spłaceniu wyżej wymienionych kosztów. Przyjmuję takie przekazane wynagrodzenie jako pełną zapłatę za wszelkie zobowiązania Kierownictwa Gateway do mojej osoby, niezależnie od ich rodzaju, i w szczególności zobowiązuję się nie wysuwać żadnych roszczeń o dodatkową zapłatę z jakiegokolwiek powodu w dowolnym momencie.
Nieodwołalnie przyznaję Kierownictwu Gateway pełne prawo i władzę do podejmowania wszelkiego rodzaju decyzji związanych z eksploatacją, sprzedażą lub dzierżawą praw do takich odkryć, w tym prawo, według wyłącznego uznania Kierownictwa Gateway, do połączenia moich odkryć lub innych rzeczy wartościowych, wynikających z tej umowy, z odkryciami innych osób w celu eksploatacji, dzierżawy lub sprzedaży, w którym to przypadku mój udział będzie wynosił taką część zysków, jaką Kierownictwo Gateway uznają za właściwą; i dalej przyznaję Kierownictwu Gateway prawo do powstrzymania się od wykorzystywania wszelkich lub wszystkich takich odkryć lub rzeczy wartościowych w jakikolwiek sposób, według własnego uznania.
Zwalniam Kierownictwo Gateway z wszelkich roszczeń przeze mnie lub w moim imieniu, wynikających z jakiegokolwiek urazu, wypadku lub straty jakiegokolwiek rodzaju dla mnie w związku z moimi działaniami w ramach tej umowy.
W przypadku jakichkolwiek sporów wynikających z niniejszej Umowy o współpracy zgadzam się, że warunki będą interpretowane zgodnie z prawem i precedensami obowiązującymi w samej firmie Gateway i że żadne prawo ani precedensy z innych jurysdykcji nie będą w żadnym stopniu uznawane za istotne.
– Dość hetero.
– Wszystko jedno. W tej sprawie jesteś zdany na siebie. Przedstawię cię ludziom, których znam, ale potem radź sobie sam. Lepiej od razu się do tego przyzwyczaj. Masz swoją mapę?
– Mapę?
– Do cholery, człowieku! Jest w pakiecie, który dostałeś.
Zacząłem losowo otwierać szafki, aż znalazłem, gdzie odłożyłem kopertę. Trzymałem w niej moją kopię umowy, broszurkę pod tytułem „Witamy na Gateway”, przydział pokoju, kwestionariusz zdrowotny, który powinienem wypełnić przed ósmą rano następnego dnia… oraz złożony arkusz, wyglądający po rozłożeniu jak schemat okablowania z nazwami.
– To ona. Potrafisz znaleźć, gdzie się znajdujesz? Pamiętaj swój numer pokoju: poziom Babka, ćwiartka wschodnia, tunel ósmy, pokój pięćdziesiąt jeden. Zapisz sobie.
– Mam to już zapisane na przydziale pokoju.
– W takim razie go nie zgub. – Dane sięgnął za szyję i zwolnił się z haczyka, pozwalając, by szczątkowe ciążenie zepchnęło go na podłogę. – To może teraz rozejrzyj się trochę po okolicy. Przyjdę tu po ciebie. Chcesz teraz jeszcze o coś zapytać?
Zastanawiałem się, podczas gdy on wyglądał na zniecierpli-wionego.
– Cóż… mogę ci zadać osobiste pytanie, Dane? Wylatywałeś już?
– Sześć kursów. No dobra, do zobaczenia o dwudziestej drugiej.
Potem pchnął elastyczne drzwi, wysunął się na gęsto obrośnięty korytarz i zniknął.
Pozwoliłem sobie opaść – bardzo łagodnie, bardzo powoli – na moje jedyne prawdziwe krzesło i spróbowałem zmusić się do zrozumienia, że stoję na progu wszechświata.
Nie wiem, czy potrafię wam opisać to uczucie, jak wszechświat wyglądał dla mnie z Gateway: jak bycie młodym z Pełnym Pakietem Medycznym. Jak menu w najlepszej restauracji świata, gdy ktoś inny będzie płacił rachunek. Jak właśnie spotkana dziewczyna, której się podobasz. Jak nieotwarty prezent.
To, co jako pierwsze uderza na Gateway, to maleńkie rozmiary tuneli. Wydają się jeszcze mniejsze przez obłożenie skrzynkowymi doniczkami z roślinnością, zawroty głowy z powodu mikrograwitacji i smród. Gateway trzeba przyswajać małymi kawałkami. Nie da się zobaczyć naraz całości: jest jedynie labiryntem skalnych tuneli. Nie jestem nawet pewien, czy wszystkie zostały już zbadane. Z pewnością są całe kilometry takich, do których nikt nigdy nie zagląda, a przynajmniej niezbyt często.
Tacy właśnie byli Heechee. Przechwycili asteroidę, obłożyli ją metalową ścianą, wykopali tunele i napełnili je swoimi rzeczami – choć, gdy tam dotarliśmy, większość była pusta, jak ze wszystkim, co w całym wszechświecie kiedyś należało do Heechee. A potem odeszli, mając jakiś swój powód do odejścia.
Najbliższe, co na Gateway można uznać za centrum, to Rynek Heechee: wrzecionowata jaskinia blisko geometrycznego centrum asteroidy. Mówią, że Heechee mieszkali tam, gdy budowali Gateway. My też, a przynajmniej blisko tego miejsca – wszyscy nowi ludzie z Ziemi. Oraz z innych miejsc: krótko przed nami przyleciał statek z Wenus. Tam znajdują się mieszkania firmowe. Później, jeśli wzbogacimy się na wyprawie poszukiwawczej, będziemy mogli przenieść się bliżej powierzchni, gdzie było trochę większe ciążenie i panował mniejszy hałas. A przede wszystkim mniej śmierdziało. Parę tysięcy osób oddychało tym samym powietrzem co ja. Pili, sikali i wypuszczali gazy, emitując do atmosfery wszystkie swoje wonie. Większość ludzi nie zostawała tu na długo, ale ich wonie tak.
Nie przejmowałem się smrodem, nie przejmowałem się niczym. Gateway była moim szczęśliwym kuponem loteryjnym do Pełnego Pakietu Medycznego, domu z dziewięcioma pokojami, gromadki dzieci i mnóstwa radości. Już raz wygrałem na loterii, więc dość optymistycznie podchodziłem do możliwości kolejnej wygranej.
To wszystko było bardzo podniecające, choć równocześnie dość obskurne. Nie widziałem wielu luksusów. Za 238575 dolarów dostałem transport na Gateway, jedzenie, mieszkanie i powietrze na dziesięć dni, skrócony kurs obsługi statku i zaproszenie do zgłoszenia się na następną wylatującą wyprawę. Na dowolnym statku, który mi się spodoba. Nie każą ludziom wsiadać na żadną konkretną jednostkę, właściwie w ogóle nie każą im nigdzie lecieć.
Korporacja nic na tym nie zarabia, wszystkie ceny ustawiono pod kątem pokrycia kosztów. Co nie oznacza, że ceny są niskie i zdecydowanie nie znaczy, że dostaje się coś dobrego. Jedzenie było praktycznie takie samo jak wykopywane przeze mnie i spożywane przez całe życie. Pokój miał rozmiar dużej szafy, z jednym krzesłem, kilkoma szafkami, rozkładanym stołem i hamakiem, który można było rozwiesić w kącie, gdy człowiek chciał się przespać.
Moimi sąsiadami była rodzina z Wenus. Zobaczyłem ich przez niedomknięte drzwi. Niesamowite! Cała czwórka śpiąca w jednej z tych klitek! Wyglądało na to, że jeden hamak przypadał na dwie osoby. Po drugiej stronie był pokój Sheri. Poskrobałem w jej drzwi, ale nie odpowiedziała. Drzwi nie były zamknięte. Na Gateway nikt ich nie zamyka, a jednym z powodów jest fakt, że nie bardzo jest co kraść. Sheri nie było w pokoju. Rzeczy, które miała na sobie na statku, porozrzucała po całym pokoju.
Domyśliłem się, że wyszła zwiedzać, i pożałowałem, że nie dotarłem tu chwilę wcześniej. Chciałbym mieć towarzystwo podczas eksploracji. Oparłem się o bluszcz wyrastający ze ściany tunelu i wyciągnąłem mapę, która podsunęła mi kilka pomysłów na miejsca do odwiedzenia. Znajdowały się na niej miejsca podpisane „Central Park” i „Jezioro Superior”. Co to było? Zaciekawiło mnie też potencjalnie interesujące „Muzeum Gateway” oraz „Szpital Końcowy”, co brzmiało dość ponuro, choć później dowiedziałem się, że „końcowy” miało oznaczać koniec trasy, po powrocie z wyprawy. Korporacja musiała wiedzieć, że nazwa brzmi dwuznacznie, ale nigdy nie wkładała wiele wysiłku w próby pudrowania rzeczywistości dla poszukiwaczy.
Jednak tak naprawdę chciałem zobaczyć statek.
Gdy tylko ta myśl rozkwitła w mojej głowie, zrozumiałem, że bardzo tego pragnę. Zacząłem szukać, jak dotrzeć do powierzchni asteroidy, gdzie oczywiście znajdowały się doki statków. Zaczepiony jedną ręką o poręcz w drugiej trzymałem rozłożoną mapę. Znalezienie mojej lokalizacji nie zajęło mi dużo czasu. Byłem przy skrzyżowaniu pięciu korytarzy oznaczonym na mapie „Wschodnia gwiazda, Babka G”. Jeden z pięciu tuneli prowadził do szybu ku powierzchni, ale nie potrafiłem stwierdzić, który to.
Ruszyłem w głąb przypadkowego, dotarłem do ślepego zaułka i w drodze powrotnej poskrobałem w drzwi, chcąc zapytać o drogę. Otworzyły się.
– Przepraszam… – powiedziałem… i zamilkłem.
Mężczyzna, który mi otworzył, wydawał się równie wysoki jak ja, ale wcale taki nie był. Miał oczy na tym samym poziomie, co ja, ale kończył się w talii. Nie miał nóg.
WITAJ NA GATEWAY!
Gratulacje! Jesteś jedną z bardzo nielicznych osób, które co roku mogą stać się ograniczonymi partnerami Gateway Entrerprises Inc. Twój pierwszy obowiązek to podpisanie załączonej Umowy o współpracy. Nie musisz tego robić od razu. Zachęcamy do uważnego przestudiowania umowy i skorzystania z pomocy prawnej, jeśli jest dostępna. Jednakże do czasu podpisania umowy nie możesz korzystać z kwater Korporacji, spożywać posiłków w korporacyjnej stołówce ani uczestniczyć w kursach instruktażowych Korporacji.
Hotel i restauracja Gateway oferują kwatery i wyżywienie dla osób będących tu gośćmi lub tych, które nie zechcą podpisać Umowy o współpracy.
Powiedział coś, ale go nie zrozumiałem, bo to nie było po angielsku. Zresztą i tak całą moją uwagę pochłonął jego widok. Był ubrany w zwiewną jasną tkaninę rozpiętą od nadgarstków do talii i powoli machał skrzydłami, by utrzymać się w powietrzu. W bardzo niskim ciążeniu Gateway nie było to trudne, ale na pewno zaskakujące.
– Przepraszam – rzuciłem. – Chciałem tylko zapytać o drogę na poziom Tanya. – Próbowałem się nie gapić, ale niezbyt mi to wychodziło.
Uśmiechnął się, odsłaniając białe zęby w starej twarzy bez zmarszczek. Czarne oczy patrzyły spod czuba krótkich, białych włosów. Przepchnął się obok mnie na korytarz i odpowiedział w doskonałej angielszczyźnie.
– Oczywiście. Na pierwszym skrzyżowaniu proszę skręcić w prawo. Potem do następnej gwiazdy i drugi korytarz na lewo. Będzie opisany. – Ruchem głowy wskazał w stronę gwiazdy.
Podziękowałem i zostawiłem go unoszącego się za mną. Miałem ochotę się obejrzeć, ale wydawało się to nieuprzejme. Dziwne. Nie przyszło mi do głowy, że na Gateway mogą mieszkać kaleki.
Byłem wtedy aż tak naiwny.
Spotykając go, poznałem Gateway w sposób, w jaki nie dało się jej poznać na podstawie liczb. Same statystyki są dość jasne i wszyscy je studiowaliśmy: wszyscy, którzy przylecieli tu, by zostać poszukiwaczami, i dużo większa liczba tych, którzy tylko o tym marzyli. Około osiemdziesięciu procent lotów z Gateway wraca z pustymi rękami. Około piętnastu procent w ogóle nie wraca. Czyli średnio jedna osoba na dwadzieścia wraca z wyprawy poszukiwawczej z czymś, na czym Gateway – albo ogólnie, cała ludzkość – może zarobić. Nawet pośród nich większość może uznać się za szczęśliwców, jeśli dostaną dość, by pokryć koszty dostania się tutaj.
A jeśli podczas wyprawy ucierpisz… cóż, masz pecha. Szpital Końcowy jest wyposażony równie dobrze, jak każdy inny, jednak żeby skorzystać z tego sprzętu, najpierw musisz się do niego dostać. Przelot może trwać całe miesiące. Jeśli poszukiwaczowi coś przydarzy się na drugim końcu podróży – a zwykle tak właśnie się dzieje – niewiele można zrobić do czasu, aż wróci na Gateway. Wtedy może być już za późno, żeby go połatać, a prawdopodobnie także za późno, by utrzymać przy życiu.
UTRZYMANIE FUNKCJONOWANIA GATEWAY
Aby pokryć koszt utrzymania Gateway, wszystkie przebywające tu osoby są zobowiązane do pokrycia przypadających na każdą osobę kosztów powietrza, kontroli temperatury, administracyjnych i innych. W przypadku gości ten koszt jest ujęty w opłacie hote-lowej.
Stawki za osobę są ogólnie dostępne. Podatek można zapłacić z wyprzedzeniem nawet do jednego roku. Brak pokrycia kosztów utrzymania spowoduje niezwłoczne wydalenie z Gateway.
Uwaga: nie można zagwarantować dostępności statku, który przyjmie wydalane osoby.
Tak przy okazji, to podróż powrotna do domu jest bezpłatna. Rakiety zawsze przylatują z większym ładunkiem, niż wracają. Nazywają to stratami.
Można wrócić za darmo, ale… Do czego?
Puściłem linę w dół na poziomie Tanya, skręciłem do tunelu i wpadłem na mężczyznę w czapce i z opaską. Policja korporacyjna. Nie mówił po angielsku, ale wskazał ręką, a jego rozmiary były wystarczającym argumentem. Chwyciłem linę ciągnącą w górę, wjechałem poziom wyżej, przeszedłem do innego szybu i spróbowałem ponownie.
Jedyna różnica była taka, że tym razem strażnik mówił po angielsku.
– Nie możesz tam wejść – powiedział.
– Chcę tylko zobaczyć statki.
– Jasne. Nie wolno. Nie masz niebieskiej plakietki – powiedział, dotykając swojej. – Mają je tylko specjaliści Korporacji, wylatujące załogi i obsługa techniczna.
– Jestem z obsługi technicznej.
Wyszczerzył się.
– Jesteś świeżym narybkiem z ziemskiego transportowca, co? Zostaniesz załogą, gdy zapiszesz się na lot i ani chwili wcześniej. Wracaj na górę.
– Rozumiesz, jak się czuję, prawda? – spróbowałem argumentacji. – Chcę tylko popatrzeć.
– Nie możesz, aż do ukończenia kursu. Ale zabiorą was tutaj w ramach szkolenia. Później będziesz ich widział więcej, niżbyś chciał.
Jeszcze chwilę próbowałem dyskutować, ale miał zbyt dużo argumentów po swojej stronie. Jednak gdy dotarłem do liny w górę, cały tunel jakby się szarpnął i w moje uszy uderzyła ściana dźwięku. Przez moment myślałem, że asteroida się rozpada. Obejrzałem się na strażnika, który dość przyjaźnie wzruszył ramionami.
– Mówiłem tylko, że nie możesz ich zobaczyć – skomentował. – Nie było mowy o słyszeniu.
Przełknąłem cisnące mi się na usta okrzyki przejęcia i zamiast tego zadałem pytanie:
– Jak myślisz, dokąd leci?
– Wróć za sześć miesięcy, może wtedy będziemy już wiedzieć.
Cóż, nie było w tym żadnego powodu do szczęścia, ale i tak czułem upojenie. Po tych wszystkich latach w kopalniach żywności, oto ja, nie tylko na Gateway, ale dokładnie tam, w chwili gdy jacyś dzielni poszukiwacze wyruszali w podróż, która zapewni im sławę i niewiarygodne bogactwo! Pal diabli szanse. To naprawdę było życie w pierwszym szeregu.
Zamyślony przestałem zwracać uwagę na otoczenie i w efekcie zgubiłem się, wracając. Dotarłem na poziom Babka spóźniony dziesięć minut.
Dane Metchnikov odchodził właśnie od moich drzwi i chyba mnie nie poznał. Gdybym nie wyciągnął ręki, chybaby mnie minął.
– Och – sapnął. – Spóźniłeś się.
– Poszedłem na poziom Tanya, chciałem obejrzeć statki.
– Och. Nie wolno tam wchodzić, chyba że masz niebieską plakietkę albo bransoletę.
Cóż, już się tego dowiedziałem, prawda? Ruszyłem za nim, nie marnując energii na dalsze próby rozmowy.
Metchnikov był dość blady, poza cudownie wyszukanymi zawiniętymi bokobrodami biegnącymi wzdłuż linii szczęki. Prawdopodobnie były nawoskowane, dzięki czemu każda fala żyła własnym życiem. Choć „nawoskowane” nie było właściwym określeniem. Tworzyło je coś oprócz włosów, ale cokolwiek to było, nie usztywniało ich. Wszystko ruszało się razem z nim, a gdy mówił lub się uśmiechał, mięśnie powiązane z żuchwą sprawiały, że broda falowała i płynęła. Kiedy w końcu dotarliśmy do Niebieskiego Piekła, wreszcie się uśmiechnął. Postawił mi pierwszego drinka, starannie wyjaśniając, że taki był zwyczaj, ale też zwyczaj wymagał tylko jednego. To ja postawiłem drugiego. Uśmiech pojawił się, gdy zapłaciłem za trzeciego.
Przy hałasie panującym w Niebieskim Piekle rozmowa nie była łatwa, ale powiedziałem mu o starcie, który słyszałem.
– Racja – rzucił, unosząc kieliszek. – Oby im się udał lot. Miał na ręce sześć świecących błękitem bransoletek z metalu Heechee, niewiele grubszych od drutu. Zabrzęczały cicho, gdy przełykał połowę drinka.
– Czy to to, co myślę? – zapytałem. – Jedna na każdy lot?
Wypił drugą połowę napoju.
– Zgadza się. A teraz idę tańczyć – powiedział.
Podążyłem za nim wzrokiem, gdy ruszył ku kobiecie w świetlistym różowym sari. Zdecydowanie nie był gadatliwy.
Z drugiej strony przy tym poziomie hałasu i tak nie dało się rozmawiać.
CZYM JEST GATEWAY?
Gateway to artefakt stworzony przez tak zwanych Heechee. Wydaje się, że został zbudowany na bazie asteroidy lub jądra nietypowej komety. Nie wiemy, kiedy to nastąpiło, ale zdecydowanie przed powstaniem ludzkiej cywilizacji.
Środowisko wewnątrz Gateway przypomina Ziemię, z wyjątkiem bardzo niskiego ciążenia. (Tak naprawdę go nie ma, ale siła odśrodkowa wynikająca z ruchu obrotowego Gateway daje podobny efekt). Przybysze z Ziemi zapewne zauważyli pewne problemy z oddychaniem przez pierwsze kilka dni, co wynika z niskiego ciśnienia atmosferycznego. Jednakże ciśnienie parcjalne tlenu jest takie samo jak na wysokości dwóch tysięcy metrów na Ziemi i w zupełności wystarczające dla osób o normalnym stanie zdrowia.
Nie bardzo też dało się tańczyć. Niebieskie Piekło znajdowało się w środku Gateway, stanowiąc część wrzecionowatej jaskini. Siła odśrodkowa była tu tak mała, że nie ważyliśmy więcej niż kilogram czy półtora, zatem gdyby ktokolwiek próbował walca albo polki, pofrunąłby w powietrze. Zamiast tego wykonywano coś w rodzaju tańców bez dotykania, często spotykanych na szkolnych potańcówkach. Pewnie wymyślono je po to, by czternastoletni chłopcy nie musieli patrzeć pod zbyt ostrym kątem do góry na czternastoletnie dziewczyny, z którymi tańczą. Stopy w zasadzie nie odrywały się od podłoża, ale za to głowa, ręce, barki i biodra wyginały się we wszystkie strony. Choć osobiście lubię dotyk, to nie można mieć wszystkiego. W każdym razie lubię taniec.
Po drugiej stronie sali zobaczyłem Sheri ze starszą kobietą, którą uznałem za jej opiekunkę, i zatańczyłem z nią jeden kawałek.
– Jak ci się na razie podoba?! – wykrzyczałem przez muzykę odtwarzaną z taśmy.
Kiwnęła głową i coś odkrzyknęła, lecz nic z tego nie zrozumiałem. Tańczyłem z wielką czarną kobietą z dwiema bransoletkami, potem znowu z Sheri, z dziewczyną podsuniętą mi przez Dane’a Metchnikova, chyba dlatego że chciał się jej pozbyć, potem z wysoką kobietą o wyrazistej twarzy i najczarniejszych, najgęstszych brwiach, jakie kiedykolwiek widziałem pod kobiecą fryzurą. (Włosy splotła w dwa warkoczyki wędrujące za nią przy każdym ruchu). Ona też miała kilka bransolet. Między tańcami piłem.
W lokalu ustawiono stoły przewidziane dla ośmiu lub dziesięciu osób, ale nie było tu wiele takich grup. Ludzie siadali, gdzie chcieli, i zajmowali sobie wzajemnie miejsca, nie martwiąc się, czy poprzedni właściciel wróci. Przez chwilę siedziało ze mną sześcioro marynarzy w mundurach brazylijskiej floty, rozmawiając ze sobą po portugalsku. Na jakiś czas dołączył do mnie mężczyzna ze złotym kolczykiem, ale jego słów też nie potrafiłem zrozumieć. (Choć dość dobrze wiedziałem, czego chciał).
Ten problem utrzymywał się przez cały czas mojego pobytu w Gateway. I wciąż występuje. Gateway wygląda jak konferencja międzynarodowa, gdy zepsuje się sprzęt do tłumaczenia. Sporo słyszy się czegoś w rodzaju uniwersalnego języka, sklejonych kawałków z wielu różnych języków w stylu „Ecoutez, gospodin, tu es verreckt”. Dwa albo trzy razy tańczyłem z jedną z Brazylijek, chudą ciemną dziewczyną z orlim nosem i pięknymi brązowymi oczami, i próbowałem powiedzieć kilka prostych słów. Może mnie rozumiała. Jeden z mężczyzn, z którymi była, mówił dobrze po angielsku i przedstawił zarówno siebie, jak i pozostałych. Nie zapamiętałem żadnych nazwisk oprócz jego, Francesco Hereira. Postawił mi drinka i pozwolił mi postawić kolejkę całej grupie, a potem do mnie dotarło, że już go widziałem: był członkiem grupy, która przeszukiwała nas po przylocie.
Gdy o tym rozmawialiśmy, pojawił się przy mnie Dane i burknął mi do ucha:
– Idę zagrać. Do zobaczenia, chyba że naprawdę chcesz iść.
Nie było to najserdeczniejsze zaproszenie, ale hałas w Niebieskim Piekle zaczynał bardzo mi doskwierać. Ruszyłem za nim i odkryłem pełnowymiarowe kasyno tuż obok Niebieskiego Piekła, ze stołami do blackjacka, pokera, powolną ruletę z wielką, ciężką kulą, stoliki do gry w kości, które odbijały się w nieskończoność, a nawet wydzieloną sekcję do bakarata. Metchnikov ruszył do stołów blackjacka i zaczął stukać palcami w tył krzesła gracza, czekając na wolne miejsce. Wtedy też dotarło do niego, że też tu jestem.
– Och. – Rozejrzał się po sali. – W co lubisz grać?
– Grałem we wszystko – rzuciłem trochę niewyraźnie. Może też trochę się przechwalając. – Może trochę bakarata.
Najpierw popatrzył na mnie z szacunkiem, potem z rozbawieniem.
– Minimalna stawka to pięćdziesiąt.
Zostało mi na koncie pięć albo sześć tysięcy dolarów. Wzruszyłem ramionami.
– Pięćdziesiąt tysięcy – sprecyzował.
Zakrztusiłem się.
– W ruletkę możesz zagrać za dziesięć dolarów – powiedział nieobecnym głosem, przechodząc za plecy gracza, któremu kończył się stosik żetonów. – Większość pozostałych to minimum sto. Och, i chyba jest tu gdzieś automat na dziesiątki. – Szybkim ruchem zajął opuszczone krzesło.
Rozejrzałem się po kasynie i zauważyłem, że dziewczyna z czarnymi brwiami siedzi przy tym samym stole, z uwagą studiując swoje karty. Nie podniosła wzroku.
Dotarło do mnie, że nie będzie mnie tu stać na zbyt wiele hazardu. Zrozumiałem, że tak naprawdę wcale mnie nie stać na te wszystkie kupowane drinki, a potem mój system wewnętrzny zaczął mi uświadamiać, że wypiłem ich naprawdę wiele. Ostatnie, co pamiętam, to szybki marsz do mojego pokoju.
SYLVESTER MACKLEN: OJCIEC GATEWAY
Gateway została odkryta przez Sylvestra Macklena, badacza tuneli na Wenus, który w odkrywce znalazł działający statek Heechee. Udało mu się wydobyć go na powierzchnię i przylecieć nim na Gateway, gdzie pozostaje teraz w doku 5-33. Niestety Macklen nie był w stanie wrócić i choć udało mu się zasygnalizować swoją obecność przez wysadzenie zbiornika z paliwem lądownika swojego statku, zmarł, zanim ekipa badawcza dotarła do Gateway.
Macklen był dzielnym i zaradnym człowiekiem, a jego wyjątkowe zasługi dla ludzkości upamiętnia tablica zamieszczona w doku 5-33. W odpowiednich porach przedstawiciele różnych wyznań odprawiają tam nabożeństwa.
7
Leżę na materacu i nie jest mi zbyt wygodnie. To znaczy fizycznie. Niedawno przeszedłem operację i szwy chyba się jeszcze nie wchłonęły.
– Rozmawialiśmy o twojej pracy, Rob – stwierdza Zygfryd.
To nudne, ale bezpieczne.
– Nienawidziłem swojej pracy – odpowiadam. – Jak można nie nienawidzić kopalni żywności?
– Ale zatrzymałeś ją, Rob. Nigdy nawet nie próbowałeś iść gdzie indziej. Mogłeś na przykład przerzucić się na morskie farmy. I porzuciłeś szkołę.
– Twierdzisz, że zakopałem się w rutynie?
– Niczego nie twierdzę, Rob. Pytam, co o tym myślisz.
– Cóż. Chyba w pewnym sensie to zrobiłem. Myślałem o jakiejś zmianie. Bardzo dużo o tym myślałem.
Przypominam sobie, jak było podczas wczesnych, świetnych dni z Sylwią. Jak w styczniową noc siedziałem z nią w kokpicie zaparkowanego szybowca – nie mieliśmy żadnego innego miejsca – i rozmawialiśmy o przyszłości. Co będziemy robić, kiedy pokonamy los. Moim zdaniem nie ma tam nic dla Zygfryda. Mówiłem mu o Sylwii, która w końcu wyszła za udziałowca. Ale zerwaliśmy ze sobą dużo wcześniej. Po chwili odrzucam wspomnienia i próbując jakoś skorzystać z tej sesji, dodaję:
– Przypuszczam, że miałem coś w rodzaju życzenia śmierci.
– Wolałbym, byś nie używał psychiatrycznej terminologii, Rob.
– Ale wiesz, co mam na myśli. Wiedziałem, że czas ucieka. Im dłużej zostanę w kopalniach, tym trudniej będzie się z nich wydostać. Tylko że nic innego nie wyglądało lepiej. I miałem rekompensaty. Moją dziewczynę, Sylwię. Mamę, gdy jeszcze żyła. Przyjaciół. Nawet trochę rozrywek. Szybowce. Nad wzgórzami świetnie się szybuje, a gdy wzbijesz się dostatecznie wysoko, Wyoming nie wygląda nawet tak źle i prawie nie czuć ropy.
– Wspomniałeś swoją dziewczynę, Sylwię. Dobrze się wam układało?
Zawahałem się, pocierając brzuch. Miałem tam teraz prawie pół metra nowych jelit. Ostatnio stały się strasznie drogie i czasami miało się wrażenie, że poprzedni właściciel chce je odzyskać. Ciekawe, kim był. Albo była. Jak zginął. I czy faktycznie? Czy ten człowiek mógł wciąż żyć, będąc tak biednym, że sprzedawał części siebie tak, jak ładne dziewczyny sprzedawały ładnie ukształtowane piersi lub uszy?
– Czy łatwo zaprzyjaźniałeś się z dziewczynami, Rob?
– Teraz tak, całkiem nieźle.
– Nie teraz, Rob. Mam wrażenie, że jako dziecko miałeś trudności z zawieraniem przyjaźni.
– Chyba jak każdy?
– Jeśli dobrze rozumiem to pytanie, Robbie, pytasz, czy ktokolwiek wspomina dzieciństwo jako szczęśliwe i proste doświadczenie. Oczywiście odpowiedź brzmi „nie”. Jednak niektórzy ludzie przenoszą jego skutki na swoje dorosłe życie bardziej niż inni.
– Właśnie. Wracając teraz myślami do tamtych czasów, dochodzę do wniosku, że trochę bałem się swojej grupy rówieśniczej… Przepraszam, Zygfryd! To znaczy innych dzieci. Wszystkie się dobrze znały, cały czas miały sobie coś do powiedzenia. Tajemnice. Wspólne doświadczenia. Zainteresowania. Ja byłem samotnikiem.
– Byłeś jedynakiem, Robbie?