Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Cody Boggs i Louisa Chambers przyrzekli sobie, że niezależnie od tego, jak potoczą się ich losy, wrócą pod latarnię morską na wyspie Nantucket w dniu swoich wspólnych trzydziestych urodzin. Jednak miało to miejsce, zanim doszło do wypadku, który zupełnie wywrócił ich życie.
Ścieżki tej dwójki przecinają się na kilka miesięcy przed umówioną datą. Cody trafił na wyspę jako zastępca dowódcy Straży Wybrzeża, a firma eventowa Louisy dostaje zlecenie od miejscowej jednostki. Razem planują regaty, które mają być okazją do kwesty oraz poprawy wizerunku Straży wśród lokalnej społeczności. Każde ich spotkanie wywołuje dreszcz emocji, jednak wspólna praca budzi wspomnienia dnia, w którym zginął ojciec Cody’ego. Na jaw wychodzą fakty, które stawiają pod znakiem zapytania ich dotychczasowe opinie i uczucia, jakie żywili wobec siebie i swoich bliskich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 465
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla moich czytelników, z których wielu
stało się moimi przyjaciółmi.
Jestem Wam ogromnie wdzięczna.
Prolog
Szanowny Panie Boggs!
Minęło już pięć lat od Pańskiej śmierci, a ja od tamtej pory codziennie o Panu myślę. Kiedy zamykam oczy, mogę sobie wyobrazić, że mam dziesięć lat, a Pan jest na plaży i buduje zamki z piasku ze mną i z Codym.
Inni rodzice nigdy nie mieli ochoty się z nami bawić, a Pan zawsze był chętny. Pewnie nie lubił Pan zakopywania w piasku aż po szyję… ale pozwalał Pan nam to robić. Nawet uśmiechał się Pan wtedy do zdjęć.
Nie mogę przestać myśleć, że to, co się stało, to moja wina. Przynajmniej pośrednio. To znaczy, proszę mnie nie zrozumieć źle. Nie znoszę, kiedy na filmach ludzie wydają się załamani, bo mają poczucie winy z powodu czegoś, co ewidentnie nie jest ich winą. Ale to, co się stało z Panem, było w jakiś sposób z mojej winy, prawda?
To chyba nic dziwnego, że chciałabym to cofnąć? Chciałabym powiedzieć, że jest mi przykro. Chciałabym jakby przewinąć film i zmienić cały tamten wieczór. Zraniłam Pana. Zraniłam Cody’ego. Zraniłam panią Boggs i Marley. Zraniłam nawet moich rodziców, ponieważ w chwili, kiedy powiedzieli nam, że Pan nie żyje, wszystko się zmieniło. Było tak, jakbyśmy wpadli do słoja z melasą, jakbyśmy się poruszali w zwolnionym tempie i przedzierali się przez gęstą chmurę smutku.
Czy ta chmura kiedyś zniknie? Czy będzie zawsze smutnym przypomnieniem tego, że decyzja głupiej dziewczyny mogła mieć wpływ na życie tylu ludzi i zniszczyć tyle przyjaźni?
Nie wiem. Nie wiem też, dlaczego to piszę. Nie przeczyta Pan przecież tych słów. Jednak to pomaga, przynajmniej trochę. Czuję się lepiej, kiedy mogę to wyrazić. Kiedy mogę powiedzieć, jak bardzo mi przykro z powodu tego, co zrobiłam.
Mam nadzieję, że pewnego dnia wybaczy mi Pan. Że wszyscy mi wybaczycie.
Z wyrazami szacunku
Louisa
Rozdział 1
SIEDEM LAT PÓŹNIEJ
To nie miao się wydarzyć.
Nie żeby teraz był czas na zastanawianie się nad tym. Nie przy narastających falach, wiejącym wietrze i odpływającym wiośle, popychanym coraz dalej przez sztorm, którego nie przewidziała.
Louisa Chambers wzięła gwałtowny oddech, a fala wezbrała i rozbiła się na jej głowie. Wierzgała nogami w wodach cieśniny Nantucket, wdrapując się z wysiłkiem na deskę.
To miał być spokojny poranek na wodzie.
Westchnęła. Ojciec byłby na nią wściekły, gdyby zginęła, pływając na desce. Powiedziałby: „Ile razy ci mówiłem, żebyś zakładała kamizelkę ratunkową? Nie igra się ze śmiercią, Kiciu”.
Nadal mówił do niej „Kiciu”. Chyba by jej tego brakowało, gdyby umarła.
Sama aż za dobrze zdawała sobie sprawę z prawdziwości śmierci i nie potrzebowała, żeby jej o tym przypominać. Ale może śmierć musiała się dowiedzieć, że Louisa się jej nie boi.
Nie boję się. Jestem silna. Jestem silniejsza, niż wyglądam.
Ponownie zmusiła się do zachowania spokoju. Wiosło oficjalnie przepadło.
Nie była daleko od plaży Madaket. Zamierzała trzymać się deski i dopłynąć tam, poruszając nogami. Było wcześnie, tuż po wschodzie słońca, ale ktoś pewnie zaraz wstanie. Może pan Dallas ze swoim golden retrieverem. Albo ktoś z McGuire’ów.
Jednak wiatr nasilił się i spychał ją w przeciwnym kierunku, na głębszą, bardziej wzburzoną wodę. Brzeg stawał się coraz odleglejszy, a fale znosiły ją jeszcze dalej.
Ręka ześlizgnęła się jej z deski. Z trudem wzięła oddech, kiedy fala chlusnęła jej w twarz.
„Ile razy ci mówiłem, żebyś zakładała kamizelkę ratunkową?”
Głos ojca zabrzmiał jej w uchu, tym razem głośniej – i słusznie. Powinna go była posłuchać. Powinna…
Chlust. Kolejna fala. Tym razem wypełniła jej usta wodą. Louisa ją wypluła i wdrapała się na deskę, ledwie się jej trzymając, a woda znowu w nią uderzyła.
Zakaszlała, chwytając się deski z całych sił i rozglądając się wokół. Brzeg, horyzont, otwarte morze.
Nic.
Właśnie wtedy zaczęła sobie uświadamiać, że tak naprawdę może być w niebezpieczeństwie. To wtedy pomyślała: Mogę tu zginąć.
Kto zająłby się przyjęciem rocznicowym Timmonsów, gdyby umarła? Jak udowodniłaby Ericowi, że między nimi już nic nie było, nawet jeśli w rzeczywistości nie miała do końca pewności? Kto by podlewał ten głupi kwiatek doniczkowy, który zamówiła jej matka z firmy Valero and Sons, „bo jeśli kiedykolwiek chciałabyś mieć dzieci, musisz ćwiczyć utrzymanie czegoś przy życiu”?
Chciała mieć dzieci, więc zależało jej, żeby roślina przeżyła.
Ułożyła się tułowiem na desce i próbowała nie myśleć o rekinach. Starała się przywołać w myślach coś weselszego.
„Plaże na wyspie Nantucket zostaną zamknięte po co najmniej kilkunastu przypadkach zauważenia rekinów”. Był to nagłówek artykułu, na jaki natknęła się w sieci zaledwie dwa tygodnie temu. Czy rekiny zniknęły? Czy właśnie teraz ją otaczały?
Potem, nagle, w jej głowie zaświtał obraz uśmiechniętego Daniela Boggsa.
Czy to tak się pan czuł, panie Boggs?
Ten obraz nie miał jej wystraszyć. Nie teraz, kiedy tak dobrze sobie radziła. Jednak fala rzuciła ją do przodu. Ledwo utrzymała deskę. Zamknęła oczy i zaczęła się modlić.
W tej chwili potrzebowała cudu.
Pan Boggs prawdopodobnie modlił się o to samo, a wiemy, jak to się skończyło.
Może właśnie na to zasługiwała. Może to była zapłata za to, co zrobiła. Może w ten sposób Bóg przypominał jej, że działania niosą za sobą konsekwencje.
Działania takie jak niezałożenie kamizelki ratunkowej. Albo złamanie komuś serca.
Od ilu już lat próbowała naprawić swoje błędy? Czy kiedykolwiek by się to udało? Czy uzyskałaby przebaczenie?
Uświadomiła sobie, że w zwykłe dni świetnie jej wychodziło odsuwanie od siebie tych myśli. Prawdę mówiąc, zazwyczaj nawet nie musiała się o to starać.
Najwidoczniej zmierzenie się z końcem życia przynosiło coś takiego. Głębokie zanurzenie się w sprawy, których skutecznie unikała. Tak jakby nie było ważniejszych rzeczy, o których trzeba myśleć. Na przykład przeżycie.
Gdyby tylko wiedziała, jak to zrobić.
Panie, jestem niemal pewna, że nie zasługuję na ratunek, i nie mam w zwyczaju prosić o pomoc, o czym chyba wiesz. Byłoby jednak wspaniale, gdybyś zmienił kierunek wiatru i popchnął mnie w stronę brzegu.
Fale porywały ją jednak coraz dalej.
Miała podejrzenie, że na cuda był obecnie duży popyti może po prostu nie nadeszła jej kolej. Kurczowo trzymała się deski; wzmagał się w niej strach. Gdzieś w głębi przybierała na sile panika, a ona próbowała nie pozwolić, żeby ją ogarnęła.
Chciała zrobić w myślach listę, tak jak zawsze, kiedy usiłowała łagodzić lęk.
Wezbrała kolejna fala, a ona krzyknęła (chociaż nie należała do osób, które to zwykle robiły, więc sama była zaskoczona), ale woda ustabilizowała ją i pozwoliła jakoś utrzymać deskę.
Lista. Dobrze… jaka lista? „Rzeczy do zrobienia” wydawały się w obecnej sytuacji dosyć bezcelowe.
Kolejna fala i Louisa połknęła wodę. Zakaszlała mocno, po czym wzięła oddech.
Rzeczy, których żałuję, że nie zrobiłam w życiu. Lista sporządzona na chwilę przed nieuchronnie zbliżającą się śmiercią.
Szkoda, że nie założyłam kamizelki ratunkowej.
Szkoda, że nie sprawdziłam prognozy pogody.
Szkoda, że nie użyłam wodoodpornego tuszu do rzęs (bo kiedy znajdą moje ciało, miło by było nie wyglądać tak trupio).
Szkoda, że zmarnowałam tyle czasu na Erica Andersona.
Szkoda, że nie przeprosiłam.
Szkoda, że nie wysłałam listów.
Szkoda, że nie dożyłam do trzydziestych urodzin.
Przecież przez dwanaście lat zastanawiała się, czy on się tam zjawi. A może tamten pakt poszedł dawno w zapomnienie, został odłożony gdzieś na samo dno.
Kolejna fala zupełnie przykryła Louisę i wciągnęła na tak długo, że kobieta była pewna, że już zgubiła drogę na powierzchnię, do powietrza. Ale nie. Jeszcze jedno szarpnięcie i znowu można było nabrać tego cudownego tlenu.
Wzięła gwałtowny oddech, po czym zakaszlała.
Szkoda, że się nie zakochałam.
Spojrzała na niebo, które stało się szare i pochmurne. Nie zdawała sobie sprawy, że żałuje aż tylu rzeczy. Szczękały jej zęby i zaczęła odczuwać zmęczenie. Fale dawały jej w kość. Prawie się już poddała, kiedy zauważyła światło – gdzieś tam w cieśninie była łódź.
Próbowała podnieść rękę, ale była ona bardzo ciężka. Starała się wciągnąć na deskę, ale nie miała siły. Może jednak wcale nie szło jej aż tak dobrze. Może już prawie umarła. Zerknęła w poszukiwaniu białego światła, ale nic nie zobaczyła.
Może białe światła były jedynie dla ludzi, którzy nie mieli na sumieniu czyjejś śmierci.
Nie uporała się z tym aż do tego momentu życia, chociaż wydawało się, że nie będzie ono trwać dużo dłużej. Chyba że ktoś w tamtej łodzi był odpowiedzią na jej modlitwę.
Musiała pozostać przytomna. Musiała się trzymać. Musieli ją zobaczyć.
Proszę, zauważcie mnie.
Łódź przecinała fale, walczyła z wiatrem, a Louisa jeszcze raz spróbowała pomachać.
Szkoda, że się nie zakochałam.
To miała być zwykła procedura. Lato na Nantucket nawet się nie zaczęło, ale kiedy Cody Boggs zobaczył żółte wiosło unoszące się na wodzie, poczuł ściśnięcie w brzuchu.
Chwilę wcześniej dostali zgłoszenie od kogoś z plaży, że w wodzie prawdopodobnie ktoś jest.
– Trudno dokładnie stwierdzić – powiedział rozmówca. – Ale pomyślałem, że powinienem zadzwonić. Jeśli to jakiś człowiek, jest w niebezpieczeństwie.
Cody właśnie płynął, po raz pierwszy na łodzi ratowniczej razem z załogą, więc szybko ruszyli w kierunku zgłoszonej osoby. Mieli już zrezygnować, kiedy Cody zauważył to coś. Wiosło, ale bez kajaka. Żadnej deski czy kanoe, żadnej osoby.
Dziwne.
– Zwolnij – powiedział do sternika. Zerknął na jednego z bosmanów. – Widzisz to?
Na czole mężczyzny pojawiła się zmarszczka.
– Wiosło? Tak.
– Rozejrzę się. – Przepchnął drzwi wahadłowe i ruszył na pokład, gdzie stało pozostałych dwóch mężczyzn.
– Widzisz coś?
– Nie jestem pewny. – Cody przyglądał się wodzie przez lornetkę, wypatrując jakiegokolwiek znaku. Zatrzymał wzrok na brzegu Nantucket.
Jedynego miejsca, co do którego przysięgał sobie, że nie będzie tam stacjonował. Jedynego miejsca, w którym był potrzebny.
Wiosło podskoczyło w wodzie. Wiatr się wzmógł, tak jak to się zdarzało, kiedy pogoda zmieniała się bez ostrzeżenia.
Można było pomyśleć, że dzisiaj na wodzie będzie przyzwoicie. Sam by tak uznał w pierwszym odruchu, wiedział jednak, że oceanowi nie wolno nigdy ufać.
Sternik skręcił i prowadził łódź równolegle do wyspy, mijając plażę Madaket. Nie było widać nikogo w niebezpieczeństwie. Jednak nikt z załogi nie chciał wrócić do bazy, nie mając najpierw absolutnej pewności, że zrobili wszystko, żeby upewnić się, że nikogo tutaj nie było.
Cody przeniósł wzrok z plaży na ocean i przyglądał się nieprzebranym wodom, doszukując się wszelkich oznak życia.
Nic.
Jego intuicja zazwyczaj nie zawodziła. Był zawsze gotowy na to, że wiatr się może zmienić – zarówno na wodzie, jak i w życiu.
Sternik otworzył drzwi do kabiny.
– Wracamy do bazy?
– Wypłyń jeszcze trochę dalej – odkrzyknął Cody.
Mężczyzna wykonał polecenie, a Cody wyszeptał modlitwę. Tę, z jakiej zwykle korzystał w takich sytuacjach.
Panie, jeśli mogę kogoś uratować, poprowadź mnie do tej osoby.
Płynęli, a wiatr popychał czterdziestosiedmiostopową łódź jak jakąś szmacianą lalkę. Oddalili się od brzegu, a Cody odłożył lornetkę i zdał się na własny wzrok, żeby znaleźć kogoś, kto mógł być w niebezpieczeństwie.
Oczy, intuicja i Bóg. Im zawsze ufał najbardziej.
Może faktycznie nikogo nie było. Może tym razem intuicja go zawiodła.
– Nie ma tu nikogo, szefie – zawołał jeden z członków załogi, Jessup. – Wiatr robi się coraz okropniejszy. Powinniśmy zawrócić.
Cody stanął mocno na pokładzie, a przez burtę wlała się woda. Tak, okropny dla nich, ale śmiertelnie niebezpieczny dla kogoś, kto był w oceanie bez wiosła.
Może wiosło zostało zmyte z czyjegoś pomostu. A może ktoś już zginął, a oni znaleźli się tam za późno.
Kiedy kolejna fala zachwiała łodzią, stojący obok niego mężczyźni stracili równowagę i złapali się relingu. Cody nie poruszył się nawet o centymetr.
Łódź znów się przechyliła, a on wypatrzył przed nimi coś czerwonego. Podniósł rękę, po czym zwrócił się do sternika, który zauważył to samo i teraz pędził w tamtym kierunku.
To mogło nie być nic. Ale co, jeśli było inaczej?
Czerwony obiekt zniknął, a Cody ponownie wziął lornetkę i przyjrzał się uważnie wodzie. Fale pokryte białą pianą rozproszyły się, a on znów zobaczył obiekt. Tym razem miał już pewność, że nie był to kawałek wyrzuconego plastiku, tylko deska, której uczepiony był człowiek.
Tamten mężczyzna z plaży miał rację. Ktoś był w wodzie.
Sternik powoli poprowadził łódź bliżej kobiety, a Cody skupił na niej wzrok. Kiedy byli wystarczająco blisko, jeden z członków załogi rzucił jej koło ratunkowe. Kobieta sięgnęła po nie, ale fala odepchnęła je poza jej zasięg.
– Wygląda na zmęczoną – powiedział Cody, bardziej chyba do siebie. Jak długo już tu była?
Serce zabiło mu szybciej. Miał odpowiednie przeszkolenie, ale zawsze była w nim jakaś część, która musiała uspokoić jego myśli, kiedy w grę wchodził ocean.
Była też część pełna wściekłości wobec morskich odmętów. Taka, która nie chciała pozwolić, żeby wygrały.
Jego kolega przyciągnął koło ratunkowe i spróbował jeszcze raz, ale brutalne fale zalały głowę kobiety i wciągnęły ją pod powierzchnię. Ręka ześlizgnęła jej się z deski. Walczyła teraz, żeby ją utrzymać.
Fale ponownie ją zalały, a po kolejnym uderzeniu wynurzyła się jedynie deska.
Cody nie został mianowany dowódcą z powodu swojej impulsywności. Wręcz przeciwnie. Był bardzo opanowany. Zachowywał spokój w obliczu niebezpieczeństwa i był z tego dumny.
Może wyspa Nantucket go zauroczyła i pozbawiła owoców pracy, jaką wykonał przez dwanaście lat, żeby poradzić sobie z tym, co zabrał mu ocean. Jak inaczej można wytłumaczyć to, że chwycił okulary ochronne i wskoczył do rozszalałej wody, żeby kobieta nie utonęła?
Zdeterminowany, żeby nie pozwolić wygrać dzisiaj oceanowi.
Sunął przez wodę, nie dając się spowolnić silnemu sztormowi. Był przygotowany do czegoś takiego. Dla czegoś takiego żył. Aby powstrzymywać ocean przed pochłanianiem ludzi. To był jego cel, a on nie lubił przegrywać.
Woda nie miała prawa zaszkodzić tej kobiecie, nawet jeśli była ona na tyle nierozsądna, że wypłynęła, nie sprawdzając wcześniej prognozy pogody.
Nie dzisiaj, oceanie. Jeśli ją chcesz, najpierw będziesz musiał uporać się ze mną.
Uchwycił się koła ratunkowego, które było przyczepione do łodzi, a kobieta wynurzyła się kilka metrów dalej, wypchnięta przez rozgniewane fale. Wyglądało na to, że już nie pływała. Cody rzucił się w jej stronę i złapał ją pod ręce, a tymczasem fala uderzyła w nich oboje.
Trzymał się koła ratunkowego, a dwóch członków załogi ciągnęło ich do siebie. Dotarli do łodzi i mężczyźni pomogli im się dostać na pokład.
Natychmiast przystąpili do akcji. Cody szybko zdjął okulary i zaczął sprawdzać, czy kobieta oddycha. Jej ciało było bezwładne, a puls ledwo wyczuwalny.
– Niech pan pozwoli sobie pomóc – odezwał się jeden z mężczyzn, a dopiero wtedy Cody uświadomił sobie, że wykonywał teraz zadania, które powinny należeć do całej załogi, i pewnie będzie musiał za to później odpowiedzieć.
Nie zważał na to. Może miał coś do udowodnienia. Może to właśnie temu oceanowi i tej wyspie trzeba było przypomnieć, że go już nie pokonają.
Raz, dwa, trzy – liczył w myślach, wykonując sztuczne oddychanie. Żadnej reakcji.
Nie był to najlepszy początek służby w Nantucket. Wrócić po tylu latach tylko po to, żeby przegrać pierwszego dnia? To się nie mogło stać.
Ponownie przyłożył usta do jej ust. Raz, dwa, trzy.
– Spóźniliśmy się – odezwał się ktoś z załogi.
Cody potrząsnął głową, a właśnie wtedy kobieta otworzyła oczy, po czym kaszląc, wypluła sporo wody. Odwrócił ją.
Podpłynęła do nich jeszcze jedna łódź ratownicza, a Cody aż westchnął z ulgą. Dzięki Ci, Panie.
Kobieta ponownie zakaszlała, po czym spróbowała usiąść. Nie była drobna i wątła, ale umięśniona i wysportowana – osoba, dla której aktywność fizyczna była częścią codziennego życia. Czy będzie wściekła, kiedy się zorientuje, że trzeba ją było ratować? Wiele kobiet tak miało.
Jednak kiedy się poruszyła i skierowała na niego spojrzenie błękitnych oczu, nie znalazł w nim gniewu ani irytacji. Rozpoznała go.
– Cody?
Odchylił się i przysiadł na piętach, po czym zaczął się jej uważnie przyglądać. Piegom na nosie, włosom pociemniałym od wody morskiej i znajomym oczom jasnym jak niebo.
– Louisa? – Jej imię ledwo wydobyło mu się z ust, niemal jak szept.
– Znacie się? – Jessup przyklęknął obok.
Nie oderwała od niego oczu, odkąd wypowiedziała jego imię.
Czy w jej głowie też przelatywała teraz cała ich historia? Czy zastanawiała się, co się z nim działo? Kogo kochał? Dlaczego wrócił? Dlaczego nigdy nie zadzwonił? Czy chciała wiedzieć, jak on i jego rodzina poradzili sobie po tym, jak wyjechali z wyspy? A może myślała o tamtym głupim pakcie, jaki zawarli lata temu? Kiedy jeszcze wszystko było proste i wydawało się, że nie będzie dnia, gdy nie będą razem?
Oczywiście, możliwe, że nie zastanawiała się nad żadną z tych rzeczy. Może po prostu myślała, że był idiotą, bo powiedział to, co wtedy powiedział.
Miałaby rację.
Ale istniał też cały świat, którego nie rozumiała, a on nie zamierzał go jej objaśniać. Wstał.
Jej wzrok podążył za nim.
Nie podobało mu się to. Nie lubił, kiedy na niego patrzono. Kiedy był zauważany. A na pewno nie przez Louisę Chambers.
Załoga drugiej łodzi weszła na ich pokład i wzięła się do pracy. Wkrótce Louisa miała zostać zabrana do szpitala.
A kiedy już jej nie będzie, Cody może znowu zacznie oddychać.
Rozdział 2
Louisa siedziała w ciepłym szpitalnym łóżku i zastanawiała się, czy mogłaby opatentować nowy model szpitalnej koszuli, w której można by wyglądać nieco lepiej niż w namiocie, w który była w tej chwili przyodziana.
Nie żeby jej strój miał jakieś znaczenie, ponieważ, bądźmy szczerzy, prawdziwym celem było przywrócenie jej zdrowia. Jednak, naprawdę, to chyba nie przesada, żeby dziewczyna mogła dostać ubranie, które miałoby chociaż odrobinę kształtu? Przy długich włosach, splątanych od słonej wody morskiej, i nadal bladej twarzy, ponieważ dopiero co otarła się o śmierć, skorzystałaby z wszystkiego, co mogłoby jej pomóc.
Uświadomiła sobie, że te myśli były zupełnie nie w jej stylu. Zrzucała to na fakt, że niemal utonęła. Prawdę mówiąc, obwiniała Cody’ego Boggsa. Mężczyznę, który uratował jej życie.
Po przybyciu do szpitala została zbadana, a jej stan oceniono jako „dobry”. W rezultacie czekała teraz na wypisanie z oddziału ratunkowego przez młodego lekarza, który wyglądał jak dwunastoletni Doogie Howser, i oznajmił, że chciałby ją poobserwować jeszcze przez kilka godzin, zanim wypuści ją do domu.
– Chcemy się upewnić, że wszystko z panią w porządku – powiedział, kiedy umieścili ją w sali.
Zastanawiała się, czy powinna mu dać lizaka, bo dzieciaki zwykle je lubiły.
Kiedy się tak zestarzała? A może nie była stara. Może jedynie czuła się staro, ponieważ zbliżała się już do trzydziestki, a nadal była sama, jak w dniu, kiedy się urodziła. I miała na sobie niewiele więcej ubrań niż wtedy.
Do sali weszła pielęgniarka, a Louisa zauważyła niewielkie zgromadzenie w korytarzu.
– Wiadomości dowiedziały się o śmiałej akcji ratunkowej – powiedziała kobieta z westchnieniem. Miała plakietkę z imieniem „Kiki”, krótkie włosy i szeroki, promienny uśmiech. – Taki przystojny ratownik. Ale z pani szczęściara. – Założyła Louisie mankiet na ramię i zaczęła jej mierzyć ciśnienie.
– Tak. Szczęściara.
Kiki uniosła brwi.
– Widziała go pani bez tych wszystkich sprzętów? Myślałam, że wyciągnął panią z wody jakiś grecki bóg – stwierdziła.
Louisa dostrzegła Cody’ego przez szybkę w drzwiach i wtedy napotkała jego wzrok. Oczy mężczyzny niemal się w nią wwierciły, więc zostało jej prawie tyle tlenu, ile miała, kiedy była pod wodą.
Odwrócił wzrok, ale miał poważną minę.
Cody nie zawsze był poważny. Podejrzewała, że to ona miała z tym coś wspólnego. A może nie. (Cóż za arogancja, żeby tak pomyśleć!) Może po prostu dorósł i jej poczynania nie stanowiły dla niego żadnej różnicy.
Jednak wiedziała, że to nieprawda. Wiedziała, ponieważ nadal czuła mocne ukłucia wyrzutów sumienia. Wiedziała, bo to ona była tym, kto wszystko zniszczył.
Kiki rozwodziła się nad mięśniami Cody’ego (które, szczerze mówiąc, były imponujące) oraz jego ciemnymi włosami i oczami.
– On ma w sobie jakąś tajemniczość. Chciałaby pani, żebym go tu przyprowadziła? Przecież uratował pani życie.
– Nie – ucięła Louisa. Kiki zatrzymała się przy tym, co właśnie robiła (co ona tak naprawdę robiła?) i wpatrywała się w nią. Louisa gwałtownie się poruszyła. – Dziękuję, ale porozmawiam z nim za jakiś czas.
Kiki wzruszyła ramionami.
– Jak pani chce. Gdyby chodziło o mnie, szukałabym każdej możliwej okazji, żeby pogadać z tym facetem. Może nawet dać mu mój numer. – Zaśmiała się. – To znaczy, gdybym była niezamężna. Ale nie jestem. Jestem szczęśliwą mężatką. Ale pani nie ma obrączki, więc myślę, że powinna pani spróbować.
Louisa zamknęła oczy. Żeby ze wszystkich ludzi to właśnie on pojawił się jako odpowiedź na jej modlitwę. Czy Bóg próbował robić sobie z niej jakieś złośliwe żarty? Czy rzucasz mi tym wszystkim w twarz? Jęknęła.
– Dobrze się pani czuje? – spytała Kiki.
Jeszcze stąd nie poszła?
– Przepraszam, tak. Jak długo muszę czekać, zanim będę mogła iść do domu?
– Nie potrafię odpowiedzieć, ale poszukam lekarza.
Louisa ponownie położyła głowę na poduszce. Jej rodziny nie było jeszcze na wyspie i wcale nie cieszyła się na to, że miałaby do nich zadzwonić i powiedzieć, że dziś rano prawie utonęła. Jej matka pochoruje się ze zmartwienia. Louisa już widziała, jak przeżywa ten dramat, niczym królowa piękności z Południa.
„Louiso Elizabeth Chambers, nie mogę uwierzyć, że postąpiłaś tak nierozważnie” – powiedziałaby. „Czy próbujesz mnie przedwcześnie wpędzić do grobu?”
„Tak, matko” – odpowiedziałaby Louisa. „Ponieważ potajemnie marzę o twojej kolekcji figurek i przejęciu opieki nad Teddym”.
Przez całe dzieciństwo marzyła o piesku, więc kiedy matka obwieściła, że kupiła berneńczyka, aby mieć towarzystwo, odkąd jej córka się wyprowadziła, Louisa bardzo się pilnowała, żeby się nie wściec. Ojciec również się starał, chociaż czasem Louisa zastanawiała się, czy jej rodzice pewnego dnia będą musieli podać „gigantycznego miśkowatego psa” jako powód rozwodu.
Na razie się trzymali, ale Louisa nie wiedziała, jak długo jeszcze. Może miłość tak naprawdę nie miała być czymś stałym.
Nie rozumiała, dlaczego o tym pomyślała. Podobnie jak nie miała pojęcia, dlaczego jej lista rzeczy do zrobienia przed śmiercią przybrała pod koniec taką dramatyczną postać.
Chciałabym się zakochać? Kim była? Noni Rose, słynną swatką z Nantucket, która upajała się miłością i romansami, jakby były ważniejsze od powietrza? Louisa przekonała się jednak na własnej skórze, że było to dość dalekie od prawdy.
Potarła sobie twarz. Może w ogóle nie powinna dzwonić do rodziców.
Matka uznałaby ten niebezpieczny wypadek za osobisty afront, tak jakby Louisa zdecydowała, że zabawne byłoby prawie utonąć tylko po to, żeby wytrącić rodzicielkę z równowagi. W ostatnich latach JoEllen Chambers wzięła się za uprawianie jogi, poukładała wszystko w domu zgodnie z zasadami feng shui i kilkakrotnie stwierdziła, że jej córka – jedynaczka odniosłaby korzyści z bardziej minimalistycznego stylu życia.
– Za bardzo wszystko komplikujesz – oznajmiła Louisie podczas ostatniego pobytu na wyspie.
Ta wywróciła oczami, jednak wiedziała, że matka dobrze mówi. Matki zawsze dobrze mówią. Tak jak wtedy, kiedy ileś lat temu radziła jej, żeby nie szła na randkę z Codym Boggsem.
– Stawka jest zbyt wysoka, Lou – powiedziała. – Danny i Marissa są naszymi najbliższymi przyjaciółmi. Jeśli złamiesz serce ich synowi, zrobi się bardzo niemiło.
Louisa oczywiście zignorowała tę radę, ponieważ matka się przecież nie znała. Czy widziała w ogóle, jak Cody wyprzystojniał w ciągu ostatniego roku? Był umięśniony, miał letnią opaleniznę, nie mówiąc nawet o oczach w głębokim kolorze ciasta czekoladowego i podobnych włosach.
Co, gdyby jej posłuchała? Co, gdyby skorzystała z rady matki? Niestety, często się nad tym zastanawiała. Ponieważ gdyby była mądrzejsza, całkiem możliwe, że pan Boggs nadal by żył, a ich rodziny nie straciłyby kontaktu.
Tymczasem matka była zauroczona Erikiem Andersonem, jedynym prawdziwie dorosłym chłopakiem Louisy. (Jej uwadze nie umknęło to, że te dwa pojęcia sobie zaprzeczały. W końcu sama idea „chłopaka” nie brzmiała zbyt dorośle).
Wszyscy byli zauroczeni Erikiem – ponieważ był uroczy. Nikt nigdy nie widział go takim, jaki był w rzeczywistości. Ostatnim razem, kiedy Louisa rozmawiała z matką, ta spytała, czy jest jakaś szansa, że jeszcze się zejdzie z „tym przemiłym Erikiem z hotelu”. Tak jakby w tym związku pokładała wszystkie swoje nadzieje i marzenia. Tak jakby rozstanie tej pary było jedynie kolejnym głupim błędem jej córki.
Może matki nie wiedziały wszystkiego.
Tak, być może nie zamierzała powiedzieć rodzicom. Może nigdy nie dowiedzieliby się, że ich córka byłaby martwa, gdyby nie silne, jędrne, muskularne ramiona dawnego znajomego, Cody’ego Boggsa.
Tak, a może świnie potrafią latać.
– Czy mam wrócić za chwilę?
Natychmiast otworzyła oczy i ujrzała przed sobą wydoroślałego i niesamowicie przystojnego Cody’ego Boggsa. Pomyślała, że to niesprawiedliwe, bo po porażce dzisiejszego ranka pojawił się teraz, jakby właśnie wyszedł z sesji zdjęciowej programu Kawaler do wzięcia, a ona wyglądała, jakby próbowała życia podtopionego szczura kanałowego. Co więcej, z rudymi włosami.
Na szczęście nikt nie dał jej lusterka. Choć teraz żałowała, że nie zdążyła sobie nawet szybko poprawić włosów.
– Louisa?
– Przepraszam – odpowiedziała. Przejechała sobie ręką po lokach i wyczuła kołtun, po czym stłumiła jęknięcie. – Nie, jest w porządku.
– Przyszedłem tylko zobaczyć, jak się czujesz – stwierdził. – I powiedzieć ci, jaka byłaś głupia, że wypłynęłaś bez kamizelki ratunkowej.
– Nie musisz się czepiać – odparła. – Nie zamierzałam wypływać tak daleko.
Była ostrożna i trzymała się wyznaczonej strefy, ale czy to jej wina, że porwał ją prąd i zaciągnął na taką odległość? Może opustoszała plaża powinna być jakimś znakiem. Wszyscy byli mądrzejsi. Ona chciała się ukryć – to faktycznie była jej wina!
– Lou… – zaczął Cody, jednak szybko się pohamował. Prawdopodobnie uświadomił sobie, że nie byli już przyjaciółmi, a używanie dawnego zdrobnienia było może niestosowne w przypadku osób, które rozstały się dwanaście lat temu i od tamtej pory nie rozmawiały ze sobą.
Wziął głęboki oddech.
– Przepraszam – powiedział, tym razem w znacznie bardziej opanowany sposób. – Dobrze się czujesz?
– Tak – odparła.
– Wiesz, że mogłaś zginąć.
Znieruchomiała.
– Wiem.
Wpatrywał się w nią. Nie patrzyła na niego, ale czuła jego wzrok. Zaczerwieniła się.
– W takim razie chyba dzięki, że mi uratowałeś życie.
– Chyba?
Zmusiła się, żeby na niego popatrzeć.
– Dzięki, że uratowałeś mi życie. Nie zniosłabym poinformowania rodziców, że utonęłam. Szczególnie że nie miałam na sobie kamizelki ratunkowej. Ojciec by mnie zabił.
Wpatrywał się w nią przez kilka sekund, po czym odwrócił wzrok.
– To nie jest zabawne.
– Wiem – odparła. – Przepraszam. – Znowu na nią popatrzył, a kiedy tylko zdała sobie z tego sprawę, poczuła mrowienie w palcach u nóg. Zdrajcy! – To było dosyć straszne.
Znowu miał tę poważną minę, jak rozgniewany dyrektor szkoły, który właśnie się dowiedział, że to ona poniszczyła szafki w dziewczęcej szatni.
Co powinna powiedzieć? Że była przerażona? Że spanikowała i odliczała tylko minuty, aż wielka fala uderzy i wciągnie ją już całkiem? Że nie była pewna, czy zasługuje na to, by być uratowana, i czy to nie ironiczne, że właśnie on wyciągnął ją z wody, a jej działania doprowadziły kiedyś do śmierci jego ojca?
Czy żałował, że nie mógł jej tam wrzucić z powrotem?
– Czyli teraz jesteś w Straży Wybrzeża – bąknęła.
Zacisnął usta, jakby próbował zdecydować, czy odpowiedzieć na jej oczywiste stwierdzenie. Ostatecznie nie miał do tego okazji, bo drzwi się otworzyły i stanął w nich młody lekarz.
– Jak się dziś czujemy? – Ukazał swój chłopięcy uśmiech, a Louisa spojrzała na Cody’ego, który nie pokazał żadnych emocji. Czy tego uczono teraz w szkole strażników wybrzeża? „Dzień dobry, panowie. Dzisiaj będziemy się uczyć, jak utrzymać groźne spojrzenie i być jak robot”.
– Gotowa, żeby iść do domu, doktorze – odparła.
– Słyszałem, że to panu zawdzięczamy uratowanie tej pani – lekarz zwrócił się do Cody’ego, który poruszył się niezręcznie, ale pewnie kiwnął głową.
Przynajmniej nie zaprzeczał, że to on był tym, który tego dokonał. To już coś.
– Jesteśmy wdzięczni, prawda, pani Louiso?
Spojrzała na Cody’ego.
– Tak, jesteśmy.
Nie była do końca pewna, ale wydawało jej się, że zauważyła delikatny cień uśmiechu w kąciku jego ust, jednak szkolenie robotów okazało się skuteczne i szybko wrócił do ustawień fabrycznych.
– Chyba nawet nie muszę mówić, jakie pani miała dziś szczęście, pani Chambers – odezwał się lekarz.
– Nie musi pan. – Czy Cody już tego nie powiedział?
– I tak to pani powiem. Gdyby ten człowiek pani nie zauważył, pewnie by tam pani utonęła.
Wpatrywała się w swoje ręce, które spoczywały na kolanach przykrytych prześcieradłem.
– Zdaję sobie z tego sprawę.
A osobie, która wezwała Straż Wybrzeża, powinna wysłać pudełko czekoladek.
– Świetnie – powiedział. – Pani badania wyszły w normie, ale czy ma pani w domu kogoś, kto może się panią zaopiekować?
– Poradzę sobie – odparła.
– Nie o to pytał doktor – odezwał się Cody i spiorunował ją wzrokiem.
Spojrzała na niego i żałowała, że nie ma kogoś, kogo mogłaby uznać za „swojego”, żeby nie wydać się aż tak żałosna.
– Tak, mam kogoś, kto może się mną zaopiekować.
Lekarz miał zaskakująco dobre krzywe spojrzenie jak na kogoś tak młodego.
– Poradzę sobie – powtórzyła, tym razem wolniej.
– Trzeba zwracać uwagę na wszelkie dziwne czy nietypowe zachowania.
– Ma pan na myśli dziwniejsze i bardziej niezwykłe niż moje normalne zachowanie?
Wpatrywał się w nią przez kilka sekund, po czym odchrząknął, najwyraźniej nie będąc pewny, jak na to odpowiedzieć, co, jak pomyślała, nie było aż tak niezwykłe.
– Kto się panią zaopiekuje? Czy jest ktoś, do kogo można zadzwonić?
– Przyjaciółka rodziny. Maggie Fisher? Pewnie ją pan zna.
Lekarz zamilkł.
– Tak. Przykro mi z powodu…
– Dopilnuje, żebym nie umarła we śnie – wtrąciła, unikając zaciekawionego wzroku Cody’ego.
– Bardzo dobrze – odpowiedział lekarz. – Przygotowałem pani wypis. Słyszałem, że jest z pani niezła pracoholiczka. Najlepiej jakby pojechała pani do domu i do końca dnia poleżała z nogami w górze. Niech pani pozwoli swojemu ciału dojść do siebie po tym poranku. A ja osobiście dopilnuję, żeby Maggie wiedziała, że to poważne.
– Proszę, nie.
– Niech mi pani da słowo, że weźmie kilka dni wolnego i natychmiast się skontaktuje z Maggie.
Skinęła głową, wiedząc, że nic takiego nie zrobi. W ten weekend miała przyjęcie Timmonsów z okazji rocznicy i nie było mowy, żeby z tego zrezygnowała. Musiała dbać o dobre imię. Miała firmę. Byłego chłopaka, na którym chciała zrobić wrażenie. I rachunki do zapłacenia.
Próbowała nie jęknąć na myśl o wszystkich wydatkach medycznych.
Lekarz uścisnął rękę Cody’emu, uśmiechnął się na pożegnanie do Louisy, po czym wyszedł.
– Zrobisz to, co powiedział? – spytał surowo Cody, chociaż zabrzmiało to bardziej jak rozkaz.
– Spróbuj wyglądać na mniej złośliwego, kiedy mówisz – odcięła się.
Chyba nawet warknął, a w głowie Louisy zaświtała myśl: Stąpasz po kruchym lodzie – co było, jak podejrzewała, pewnym ostrzeżeniem, chociaż nie miała w zwyczaju wsłuchiwać się w głos zdrowego rozsądku.
Zwiesiła nogi z łóżka i spróbowała przeczesać sobie włosy palcami, były jednak zbyt splątane.
– Odpowiesz mi?
– Ach, czyli to nie było pytanie retoryczne?
– Louisa.
– Postaram się odpocząć – stwierdziła, nawet się nie wysilając, żeby ukryć poirytowanie.
– Dlaczego ci nie wierzę?
– Bo kłamię? – Stanęła niepewnie, próbując się utrzymać, ale zakręciło jej się w głowie. Może nawet zrobiła krok, nie była pewna, i tak, poleciała w dół.
W jednej chwili ramiona Cody’ego znalazły się wokół niej, i mimo że prawie zemdlała, była na tyle przytomna, żeby zauważyć, że bardzo ładnie pachniał, ale jednak nie potrafiła zachować tego spostrzeżenia dla siebie.
Zorientowała się tylko, że znalazła się znowu w szpitalnym łóżku, a wokół niej zrobiło się ciemno.
Rozdział 3
Maggie Fisher nie miała własnych dzieci, ale pełniła rolę zwariowanej ciotki dla Louisy i Cody’ego, kiedy byli młodsi. Teraz Louisa miała z nią bliższe relacje niż z kimkolwiek ze swojej prawdziwej rodziny.
Louisa zastanawiała się, czy nawet gdyby jej rodzice mieszkali w Nantucket przez cały rok, to czułaby, że Maggie nadal jest dla niej jak jedyna rodzina, jaką posiada. W domu Chambersów nie działo się zbyt dobrze już od dłuższego czasu. Najlepsze, co Louisa mogła zrobić dla swoich rodziców, to się wyprowadzić. I nieważne, że zastąpili ją psem.
To nie miało znaczenia. Teraz liczyło się to, że lokalne media podchwyciły informację o jej wypadku na oceanie, i o ile jej rodzice mogli się o tym nie dowiedzieć, Maggie na pewno by o tym usłyszała. Prawdę mówiąc, Louisa była zaskoczona, że Maggie nie pojawiła się w szpitalu.
Po tym, jak zrobiło jej się słabo, Cody zaczął się rządzić i kazał jej się położyć. Oczywiście go zignorowała, a mogła mu powiedzieć, że nie ma prawa mówić jej, co ma robić, i „dziękuję bardzo”.
Czy było istotne, że w pewnym sensie podobało jej się, że chyba się przejmował? Tak jakby mieli szansę ponownie stać się przyjaciółmi.
Teraz Louisa leżała na kanapie, a Maggie kręciła się po domu i coś mamrotała. Louisa próbowała nie zwracać na nią uwagi, ale Maggie wyraźniej mówiła niektóre słowa: „kamizelka ratunkowa”, „radar pogodowy”, zdrowy rozsądek”.
Wychodząc ze szpitala, Louisa nie miała zamiaru leżeć przez resztę dnia, jednak młody lekarz, zgodnie z obietnicą, zadzwonił do Maggie i powiedział jej, co się stało. Kolejny zdrajca.
Kobieta przyniosła jej kubek gorącej herbaty. Louisa nie lubiła herbaty, ale wzięła ją z obawy, że szalona ciotka dorzuci słowo „niewdzięczna” do swojego bełkotu.
– Dzięki – powiedziała, nie podnosząc wzroku.
Maggie usiadła w fotelu, który Louisa znalazła na wyprzedaży garażowej u Ryersonów dwa lata temu. Był zrobiony z bielonej wikliny i raczej nadawał się na zewnątrz, ale Ryersonowie mieli drogie rzeczy, a to cudo idealnie pasowało do stylu shabby chic, w którym Louisa urządziła swój dom.
Louisa wzięła łyk herbaty (głównie po to, żeby udobruchać Maggie), po czym odstawiła kubek na stolik.
Zajmowała się tym domem z zamiłowaniem. Kupiła go trzy lata temu chyba nieco impulsywnie. Maggie twierdziła, że kierowała nią nostalgia, ale Louisa naprawdę chciała zmienić ten dom w coś pięknego. Był zaniedbywany przez tyle lat.
Jednak nie liczyła na to, że Cody wróci na wyspę. W pewnym momencie dowiedziałby się przecież, że kupiła ten dom, prawda? Tak jak Maggie miała się dowiedzieć, że to Cody wyciągnął ją z wody.
Myśli zaprowadziły ją prosto do chwili, kiedy była wciągana w głębinę przez tak silną i bezlitosną falę, że myślała, iż jej jedynym celem jest odebranie jej życia.
Jej klatka piersiowa skurczyła się, a wyobraźnia kazała ponownie przeżyć całą tę mękę z barwnymi szczegółami, tak jakby potrzebowała przypomnienia. Tak jakby kiedykolwiek miała o tym zapomnieć.
– Chyba powinnam spytać, czy wszystko w porządku – odezwała się Maggie.
Louisa otworzyła szeroko oczy i zmusiła się do uśmiechu.
– Oczywiście, Mags. To naprawdę nie było nic takiego.
Mina Maggie jasno wyrażała to, że nie wierzyła Louisie. I słusznie. Zawsze potrafiła ją dogłębnie przejrzeć.
– Czuję się dobrze – zapewniała Louisa. – Mam mnóstwo pracy.
– Zadzwoniłam do Alyssy – oznajmiła Maggie. – Wszystkim się zajmuje.
Alyssa Martin miała ku temu wszelkie kompetencje. Jako najbliższa przyjaciółka i wspólniczka mogła się zająć wszystkim, co było do zrobienia przed nadchodzącym przyjęciem rocznicowym, chociaż nie miałoby to wyjątkowego elementu, który wnosiła Louisa.
Tego nie dało się przekazać czy powielić. To było „to coś”, które starała się stworzyć dla każdego klienta. To było coś, o czym ludzie mówili jej po imprezach: „Potrafi pani w jakiś sposób sprawić, że wszystko jest wyjątkowe”.
Był to dla niej prawdopodobnie powód do dumy, z którym się liczyła.
– Muszę tam być – jęknęła.
– Możesz sobie wziąć dzień wolnego.
– To moja firma – podkreśliła Louisa. – I moja odpowiedzialność.
– Masz świetną wspólniczkę, która jest chętna do pomocy, szczególnie że prawie utonęłaś dzisiaj rano. – Maggie nawet nie ukrywała poirytowania.
Louisa założyła działalność jako organizatorka imprez rok temu, po tym, jak przepracowała pięć lat jako konsjerżka w jednym z prestiżowych hoteli w Nantucket. Ta praca dała jej wiele kontaktów, ale pewnego dnia Louisa uświadomiła sobie, że nie chce spędzać czasu, spełniając jedynie zachcianki bogatych ludzi. Chciała sprawić, żeby wyspa i wszystko, co miała do zaoferowania, było dostępne dla każdego.
Chciała tworzyć wyjątkowe chwile dla tak wielu ludzi, jak to tylko możliwe.
Wtedy właśnie powstała firma Dobre Życie.
Pomysł przyszedł jej do głowy tak jak wszystkie inne – szybko i gwałtownie.
Spędziła wieczór na gorączkowym robieniu notatek, próbując nadążyć za napływem różnych możliwości. Następnego ranka poszła do pracy wykończona, ale pełna werwy, i gotowa, żeby złożyć wypowiedzenie.
Oczywiście pierwszą osobą, której to powiedziała, był Eric. Nie tylko pełnił funkcję kierownika hotelu, był również jej chłopakiem, i jak sądziła – najlepszym przyjacielem. Myślała, że będzie mu jej brakowało, kiedy odejdzie z hotelu, ale przede wszystkim ucieszy się, bo uzmysłowi sobie, że nigdy nie widział, żeby się czymś do tego stopnia ekscytowała.
Louisa stanęła w drzwiach jego gabinetu uśmiechnięta jak Kot z Cheshire, ale Eric nawet nie zauważył, że tam była.
W końcu, po tym, jak dwa razy chrząknęła, podniósł na nią wzrok.
– Jesteś dziś spóźniona.
Zlekceważyła to.
– Muszę z tobą porozmawiać.
Zmarszczył czoło.
– Louiso, masz dziś ten swój dzień wspaniałych pomysłów?
Nie znosiła, kiedy tak robił – sprawiał, że czuła się gorzej tylko dlatego, że była podekscytowana. Czasem mówił jej, że nie zachowywała się profesjonalnie albo tak, jak powinien się zachować dorosły człowiek. Zwykle w chwilach, gdy była spontaniczna albo żądna przygód, Eric w ogóle taki nie był.
Zazwyczaj udawało jej się ukrywać tę część siebie, ale w tamtym momencie trudno było udawać, że nowy plan nie dodawał jej skrzydeł. Była pełna entuzjazmu. Zamierzała właśnie zrobić coś śmiałego i niesamowitego!
– Faktycznie, mam pewien pomysł – oznajmiła, próbując nie dopuścić, żeby jego podejście stłumiło jej entuzjazm. Usiadła naprzeciw niego, po drugiej stronie biurka, a przy okazji zauważyła, że było czyste i uporządkowane. Wszystko na swoim miejscu. Dla kontrastu jej biurko wyglądało jak coś, co określała jako „zorganizowany chaos”.
To sprawiło, że pomyślała, jak by to było mieszkać z Erikiem w jednym domu. Byłby prawdopodobnie przerażony sportowymi stanikami wiszącymi na klamce jej garderoby.
– Za pięć minut mam spotkanie, czy to może zaczekać?
Musiała wyglądać na zasmuconą, bo sięgnął przez biurko i chwycił jej dłoń.
– Przepraszam – powiedział. – Mam po prostu dużo na głowie. Jaki to pomysł?
– Jesteś pewien?
Skupił na niej całą swoją uwagę.
– Tak. Jak najbardziej.
Uśmiechnęła się, po czym opowiedziała mu o planach Dobrego Życia. Miała nawet wstępny szkic logo. Porozkładała luźne kartki ze wszystkimi pomysłami, jakie wylała z siebie poprzedniego wieczora, tak jakby przełamała się w niej twórcza tama.
Od dawna nie miała takiego wybuchu kreatywności. Czuła się z tym świetnie. Jednak po tym wszystkim nabrała przekonania, że praca w hotelu nie jest dla niej.
– Myślę, że powinnam na twoje ręce złożyć wypowiedzenie z dwutygodniowym terminem.
Eric odchylił się w fotelu i przez krótką chwilę mierzył ją wzrokiem.
– Nie uważasz, że to trochę pochopne?
– Nie – odparła rzeczowym tonem.
– Louiso, nie możesz rzucić pracy, żeby zacząć własną działalność. A co z twoim kredytem? Dopiero co kupiłaś ten dom.
– Wiem – odpowiedziała. – Ogarnę to. Nie chcę zabezpieczeń. Chcę, żeby to zadziałało. A my nadal będziemy współpracować. Będę tu odsyłać ludzi.
Jego śmiech zabrzmiał niemal protekcjonalnie.
– Co?
Potrząsnął głową.
– Nic, nic.
– Eric…
– To kolejny z tych twoich pomysłów – stwierdził. – A ja nie uważam, że zakładanie działalności to coś, co się robi z dnia na dzień.
– Tyle że to nie jest tak, że nie wiem, co robię – odparła. – Wykonuję tutaj taką pracę od pięciu lat.
– Prawda – powiedział. – Jesteś w tym bardzo dobra. Ale kwoty, marketing, szukanie klientów i płacenie podatków – jak sobie poradzisz z tym wszystkim?
Posmutniała. Nie myślała o tym.
– Może po prostu popracuj nad tym w wolnym czasie, a kiedy będziesz mieć solidny plan biznesowy, możesz ruszyć do przodu. No wiesz, kiedy będziesz wiedzieć, że nie zrobisz głupiego błędu.
Poczuła się jak latawiec, który właśnie przestał być niesiony przez wiatr.
– Racja – szepnęła. Łzy napłynęły jej do oczu, gdy zostało jej przypomniane, kim była – kobietą, której ludzie nie traktowali poważnie. „Och, ta Louisa. Jest dziwaczna”.
Była. I wiedziała o tym. Ale to nie znaczyło, że jest niekompetentna.
Eric najwyraźniej się z tym nie zgadzał.
– To dobry pomysł, Lou – powiedział. – Porozmawiajmy o tym później. Może pomogę ci z biznesplanem.
Ona jednak słyszała jedynie: „Beze mnie nie potrafisz tego zrobić – ani zresztą niczego innego”.
Opuściła jego gabinet jakby zamroczona, bez wiatru w żaglach. Nie załamała się zupełnie, co było sporym postępem, ale jej pomysł utracił blask.
Myślenie o tym nadal było bolesne. Odprawił ją tak bezceremonialnie. Jakoś znalazła odwagę, by zrealizować swój pomysł. Minęło kilka tygodni, nim uświadomiła sobie, że Dobre Życie jej nie porzuci. Potem parę rozmów z Ally i mocny kopniak od Maggie, ale w końcu zaczęła w siebie wierzyć.
Kiedy zaniosła wypowiedzenie do hotelu, powiedziała Erikowi, że z nimi już koniec.
– Nie mogę być z kimś, kto we mnie nie wierzy.
Zaprzeczył, oczywiście, bo przecież nie chciał wyjść na tego złego. Ona jednak wiedziała, że to była dobra decyzja.
Potrzebowała znaleźć kogoś, kto wspierał ją w marzeniach, kto uważał, że jej przygody są ciekawe i intrygujące, kto nie doszukiwał się niedociągnięć w każdym z jej pomysłów. Być może taka osoba nie istniała, więc obecnie miłość nie stanowiła priorytetu. Świadomość tego, że ktoś nie okazał się tym, za kogo go uważała, była zbyt bolesna. Poza tym sama radziła sobie całkiem dobrze.
Najczęściej. Sama najczęściej radziła sobie całkiem dobrze.
Firma zupełnie ją pochłaniała, a ona postawiła sobie za cel, że się jej powiedzie. Nie tylko, żeby udowodnić Erikowi, że się mylił, ale żeby udowodnić sama sobie, że ma do tego potencjał. Pracowała ciężko, znacznie bardziej intensywnie niż kiedykolwiek, gdy była zatrudniona w hotelu, ale nie zamieniłaby tego na nic innego.
Miała rację. Tworzenie przeżyć dla klientów, takich, których mieli nigdy nie zapomnieć, takich, które uważaliby za najlepsze w życiu, dawało jej satysfakcję, jakiej nie przynosiła jej żadna dotychczasowa praca.
Kto by się przejmował, że nie miała żadnego mężczyzny, który by ją uwielbiał? Była prawdziwą bizneswoman. Można nawet powiedzieć, że odnoszącą sukcesy. Jednak cały czas potrzebowała coś udowadniać, i zdawała sobie z tego sprawę.
Właśnie dlatego to przyjęcie rocznicowe było takie ważne. Pięćdziesiąt lat to długi staż małżeński, szczególnie w dzisiejszych czasach. Rodzina Timmonsów liczyła na nią i Maggie na pewno by to rozumiała.
Jednak jedno spojrzenie na twarz starszej kobiety utwierdziło ją, że ma oficjalny zakaz wychodzenia.
– Chcesz o tym porozmawiać? – spytała Maggie.
– Nie. – Louisa spuściła wzrok, żeby nie widzieć jej dezaprobaty.
– Zadzwonisz do rodziców?
– Nie.
– Mogą się dowiedzieć. Twój ojciec nadal czytuje wiadomości z Nantucket, a wiesz, że to się pojawi online.
Louisa znowu jęknęła.
– Zrobić ci coś do jedzenia?
– Wypiłam tyle wody morskiej, że nic już dzisiaj nie zjem. Ale dziękuję. – Louisa zerknęła na niechcianego gościa.
– Możesz sobie żartować, ale sama wiesz, że to nie jest zabawne.
– Wiem. – A gdyby zapomniała, na pewno znalazłby się ktoś, kto by jej o tym przypomniał. Nie wiedziała, jak odpowiadać tym wszystkim ludziom, którym naprawdę zależało na jej dobru. Nie lubiła uczuć. Przyznawanie się do tego, że pod jej beztroską warstwą zewnętrzną jest cała skrzynia zakopanych emocji, po prostu nie było dla niej korzystne.
– Gdybym cię straciła… no nie mogłoby tak być, prawda?
Maggie miała krótkie siwe włosy, nie było w niej wymyślności czy elegancji. Twardo stąpała po ziemi i była prawdziwa. Może to dlatego Louisa lubiła ją tak bardzo i to przyciągnęło ją do tej kobiety, kiedy ponownie tu zamieszkała.
Obecnie było trudno o prawdziwość. Maggie chlubiła się tym, że mówiła to, co myślała.
To trochę przeszło na Louisę, która cieszyła się, że tak się stało. Czasem przydawało się, że potrafiła powiedzieć dokładnie to, co sądziła na dany temat. Chociaż przyszło jej do głowy, że raczej nie powinna wyrażać słowami tego, co myślała o wydarzeniach dzisiejszego ranka. Zbyt wiele uczuć.
– Chcesz porozmawiać o swojej imprezie urodzinowej? – Louisa chciała pomówić o czymkolwiek, byle nie o swoim otarciu się o śmierć.
Maggie zamilkła.
W tej ciszy Louisa usłyszała słowa, których kobieta nie wypowiedziała. To prawdopodobnie miały być jej ostatnie urodziny i właśnie z tego powodu Louisa zaproponowała wielką imprezę. Smażenie ryb na plaży, może pieczenie małży. Przyjęcie na zakończenie wszystkich przyjęć – uczczenie życia Maggie Fisher.
– Nie myślałam o tym zbyt wiele – powiedziała Maggie. – I nie sądzę, że teraz jest czas na pracę. Powinnaś odpocząć, a to oznacza wyłączenie mózgu.
Louisa westchnęła. Czasem obawiała się, że gdyby wyłączyła mózg, nie zdołałaby go ponownie uruchomić.
Rozległo się pukanie do drzwi, ale odwiedzający nigdy nie czekali, aż ktoś ich wpuści. Kilka sekund później w salonie stanęła Alyssa.
– To prawda? – spytała bez tchu.
– Że prawie dziś zginęła? Tak, to prawda. – Siedząca w wiklinowym fotelu Maggie głośno odchrząknęła, a Louisie przyszło do głowy, że powinna kupić nowe poduszki, żeby trochę odświeżyć wygląd pokoju. Od co najmniej dwóch lat nie zmieniła nic w wystroju wnętrza.
Ally machnęła do Maggie, żeby nic więcej nie mówiła, przesunęła stopy Louisy i usiadła na kanapie, po czym odłożyła swoją schludną czarną torebkę na białą podłogę z desek.
– Czy to on?
Louisa szerzej otworzyła oczy, próbując powiedzieć w ten sposób przyjaciółce: „proszę cię, natychmiast się zamknij”, ale Ally nie była zbyt biegła w odczytywaniu sygnałów niewerbalnych. Ani w zamykaniu się.
– Jaki on? – spytała Maggie.
Alyssa wzięła do ręki torebkę i zaczęła w niej grzebać. Zawsze była świetnie zorganizowana i dlatego właśnie ich współpraca tak idealnie się układała. To był powód, dla którego Louisa zadzwoniła do niej, zanim złożyła wypowiedzenie w hotelu, i przedstawiła jej pomysł na Dobre Życie. Kiedy Eric wypunktował wszystko, o czym Louisa nie pomyślała, ona uświadomiła sobie, że nie da rady zrobić tego wszystkiego sama, jednak nie zamierzała prosić go o pomoc.
Przyjaciółka była zdecydowanie lepszym wyborem. Louisa uwielbiała wszystko, co twórcze, a Ally fantastycznie wychodziło porządkowanie. Była dziewczyną od cyferek i umieszczania wszystkiego na właściwym miejscu.
Ta świadomość nie powstrzymała Louisy przed pomodleniem się w myślach, rzutem na taśmę, żeby torebka przyjaciółki pochłonęła cokolwiek, co właśnie zamierzała wyciągnąć. To coś najprawdopodobniej zawierało więcej informacji dla Maggie na temat wypadku i mężczyzny, który uratował Louisę, niż ona była gotowa odsłonić.
Jej słowa chyba nie zostały wysłuchane, ponieważ chwilę później Ally wyciągnęła kartkę.
– „Strażnik wybrzeża z Brant Point uratował miejscową kobietę podczas gwałtownej burzy dzisiejszego ranka” – przeczytała na głos.
Louisa próbowała jej wyrwać kartkę, ale Maggie ją w tym wyprzedziła. Jak na kogoś w takim wieku miała niesamowicie szybki refleks.
– To on, prawda? – spytała Alyssa jak gdyby nigdy nic. Nie uchodziła za romantyczkę, ale Louisa mogłaby przysiąc, że jej pytanie było zakończone czymś w rodzaju westchnienia, zwykle zarezerwowanego dla starszych kobiet, którym już na niczym nie zależy?
Louisa rozpoznała je, ponieważ ten sam odgłos towarzyszył jej w myślach za każdym razem, gdy wspominała bycie uratowaną przez Cody’ego Boggsa o niesamowicie silnych ramionach.
– Nadal wygląda tak jak na tych zdjęciach, które ukrywasz w szufladzie biurka. – Alyssa zerknęła na Maggie. – Ona myśli, że nikt nie wie, że tam są.
Maggie jedynie zmarszczyła czoło.
– Znasz mnie, Lou. Jestem pragmatyczką, ale nawet ja mogę przyznać, że to romantyczne – powiedziała Ally. – Ten sam facet, z którym lata temu zawarłaś tamten pakt. Zapewne twoja pierwsza miłość. Ta, która jakoś się wymknęła. A teraz wraca, na parę miesięcy przed waszymi trzydziestymi urodzinami. On nie tylko jest tutaj, ale stał się bohaterem. – Wypowiadała te zdania jak prezenterka wiadomości, wymieniająca fakty.
To nie były fakty. Nie było nic romantycznego w wymiotowaniu słoną wodą na kolana wspomnianego przed chwilą mężczyzny.
Louisa wstała, wzięła kubek z herbatą i poszła do kuchni, mając świadomość, że Maggie czytała właśnie post, który wydrukowała Ally. Zdawała sobie również sprawę z tego, że nadgorliwi blogerzy zazwyczaj dodawali istotne szczegóły, takie jak nazwiska bohaterskich strażników, którzy ratowali tonące w oceanie kobiety.
Westchnęła.
– Louiso Elizabeth Chambers?
Louisa skrzywiła twarz.
– Mary Margaret Fisher?
Jednak kobieta nie była w nastroju do żartów. Stała teraz w drzwiach, a Louisa pohamowała chęć przypomnienia jej, że przyszła tu, żeby się nią opiekować, a nie grozić.
– Wiedziałam, że to on. – Alyssa stanęła obok Maggie. – Na dodatek wrócił zaledwie parę miesięcy przed waszymi trzydziestymi urodzinami.
– Już to mówiłaś – powiedziała Louisa i spiorunowała przyjaciółkę wzrokiem.
– Warto to powtórzyć. – Ally nie zważała na sygnały niewerbalne, jakie dawała przyjaciółka.
– Nie wystarczyło ci? – spytała Louisa.
Zadbane brwi Ally złączyły się w prostą linię, jakby naprawdę była zdezorientowana po reakcji przyjaciółki.
Maggie się nie poruszyła.
– Wyjaśnisz?
Louisa poczuła się jak zwierzę uwięzione w klatce, gdyż obie blokowały wyjście.
– Co tu jest do powiedzenia? Powinnam była założyć kamizelkę ratunkową. Nie zrobiłam tego. To się więcej nie powtórzy.
– Pomijasz ważne szczegóły – stwierdziła Maggie.
– Jak to? – Alyssa wzięła kartkę i podniosła ją w kierunku przyjaciółki. – Lou, to jest Cody Boggs. Wystarczająco się o nim od ciebie nasłuchałam – znam go.
Louisa nie mówiła o Codym aż tak dużo. I nigdy do Maggie. Powędrowała wzrokiem w stronę kartki, na której widoczny był jego profil. Ale z niego był przystojniak.
– To przecież on – stwierdziła Maggie. – Mogłaś mi powiedzieć, że wrócił i że to on cię dziś rano uratował od twojej własnej głupoty.
– Czy rozważałaś kiedyś karierę mówczyni motywacyjnej? – spytała oschle Louisa.
Maggie nawet nie mrugnęła okiem.
Louisa odwróciła się, po czym rozłożyła i złożyła ponownie ścierkę.
– Wątpię, że on w ogóle pamięta o pakcie. Sama ledwo sobie o nim przypomniałam. – Ale kłamczucha. Przecież myśli o tym świtały jej w głowie, gdy rano tworzyła listę rzeczy do zrobienia przed śmiercią, próbując się utrzymać w wodzie.
Na tej liście znalazły się również punkty: „Szkoda, że nie przeprosiłam. Szkoda, że nie wysłałam listów”. Czy to był jakiś sposób Boga, żeby zyskać jej uwagę? Zastanawiała się, czy mu nie powiedzieć, że mógłby być w tych staraniach nieco mniej przerażający.
– Ale co, jeśli on pamięta? – spytała Ally. – Myślisz, że to jedynie zbieg okoliczności, że pojawił się tu właśnie teraz? Myślisz, że to przypadek, że był twoim rycerzem w lśniącej zbroi z pianki do nurkowania?
Louisa nawet się nie wysiliła, żeby ją poprawiać. Cody nie miał na sobie stroju do nurkowania, ale pomarańczowy kombinezon Straży Wybrzeża. I mimo że nie była tego do końca pewna, wydawało jej się, że miał wokół głowy lśniącą, białą aureolę.
– Czy zamierzałaś mi w ogóle powiedzieć, że Cody wrócił na wyspę? – spytała Maggie.
Dla Louisy pozostało tylko jedno miejsce, gdzie mogła się udać. Na zewnątrz. Zwróciła się w kierunku drzwi i popychając je, wyszła na werandę, skąd roztaczał się wspaniały widok na Brant Point, miejsce, gdzie stacjonował Cody, a przynajmniej tak przypuszczała.
Ośmieliłaby się nawet stwierdzić, że miała nadzieję, że on tam stacjonował.
Gdyby musiał codziennie patrzeć na latarnię morską Brant Point, nie było mowy, że nie pomyślałby o pakcie, który zawarli, będąc dziećmi. W końcu rozmawiali o tym co roku w dniu swoich wspólnych urodzin.
A co, jeśli ten wypadek był jakimś sposobem, w który Bóg chciał jej przypomnieć, czego chciała – możliwości, żeby wszystko naprawić? Co, jeśli to była dla niej szansa, żeby przeprosić i zrzucić z siebie lata poczucia winy, które w sobie nosiła?
Nadal była wściekła, że jeden szczeniacki błąd zniszczył tyle relacji, a może nawet życie różnych osób.
Nie wiedziała tego ostatniego, ponieważ straciła kontakt z rodziną Boggsów, a poszukiwanie ich było zbyt bolesne. Była pewna, że matka nadal jej nie wybaczyła, co oznaczało, że Marissa Boggs również, a to równało się z tym, że Cody też jej tego nie zapomniał.
– Wiedziałaś, że on tu stacjonuje? – zwróciła się do Maggie, nie patrząc na nią.
– Kochanie, wiem, że nie mówi się o Codym Boggsie, ale on nie utrzymuje ze mną kontaktu – odparła kobieta. – Domyślam się, że Nantucket to część życia, o której chętnie by zapomniał.
– W takim razie co on tu robi?
– Wygląda na to, że został tu przysłany w samą porę – wtrąciła Ally. – Jakiś inny strażnik być może by cię nie zauważył. – Ally robiła wszystko, co się dało, żeby nie wyjść na pragmatyczkę, ale Louisa nie była z tego powodu zadowolona. Liczyła na to, że przyjaciółka ściągnie ją na ziemię.
Potrząsnęła głową.
– Gdyby wiedział, że to ja, pewnie zostawiłby mnie, żebym utonęła.
– Lou, nie możesz zmienić przeszłości – zauważyła Maggie. – Możesz jedynie uczyć się na błędach i iść dalej.
– Wiem – odparła. – Właśnie tak zrobiłam.
– Myślisz, że tak zrobiłaś – odcięła się kobieta.
– Ale nadal trzymasz jego zdjęcia w szufladzie biurka – stwierdziła Ally.
– Mnóstwo ludzi zachowuje stare zdjęcia – broniła się Louisa, ale nawet ona znała prawdę. Strzeliła kostkami dłoni – czasem tak robiła, kiedy się denerwowała. – Po prostu chcę wszystko naprawić.
Skąd to się wzięło? Nie chciała niczego naprawiać. Chciała, żeby to zniknęło.
– Może lepiej to zostawić w spokoju – stwierdziła Maggie.
– Dlaczego? – spytała Louisa, wcale nie chcąc poznać odpowiedzi.
– Nie lubisz, gdy ktokolwiek się na ciebie gniewa. Chcesz zadowalać ludzi. Ale Cody stracił kogoś bardzo ważnego. Musisz pozwolić mu czuć to, co czuje wobec ciebie i wobec przeszłości.
– Albo możesz przemóc go swoim urokiem – zaproponowała Alyssa.
– Jakim urokiem? – Maggie się zaśmiała.
Louisa nie chciała o tym myśleć. Nie chciała przyznać, że kobieta miała rację – nie znosiła, gdy ktoś był na nią zdenerwowany. Stanęłaby na głowie, byle tylko nikt nie mógł powiedzieć o niej niczego złego, albo żeby Cody nie musiał być wściekły.
– To było już dawno – odezwała się Louisa. – Może już zostawił to za sobą.
– Jestem pewna, że tak jest – stwierdziła Maggie, a Louisa na tę myśl poczuła lekkie ukłucie. – Ale to nie oznacza, że chce się z tobą przyjaźnić.
– Oj, Mags – powiedziała Ally.
– Ona ma rację – zauważyła Louisa. – Ale może mogę go do siebie przekonać?
– Niech tak będzie. – Maggie najwidoczniej nie przejmowała się tym, żeby swoje zdanie zachowywać dla siebie.
– A co z twoimi urodzinami? – spytała Louisa.
– Jak to co? – Maggie zmarszczyła brwi.
– Zasługujesz na to, żeby zgromadzić wszystkich.
– Dlaczego? Bo jestem schorowaną, umierającą starą babą?
– Nie mów tak – protestowała Louisa.
– Mam nie mówić prawdy? – szydziła Maggie. – Wiem to, podobnie jak ty. Inaczej nie mówiłabyś tyle o wielkiej imprezie urodzinowej, która jest bardziej jak impreza pożegnalna.
Ally sprawiała wrażenie zdezorientowanej.
– Myślałam, że to duża impreza, w końcu świętujesz jakieś okrągłe urodziny, czy coś takiego?
– Tak? – Maggie popatrzyła na nią. – A które okrągłe urodziny by to miały być?
Ally zerknęła na Louisę, która jedynie wzruszyła ramionami. Prawdę mówiąc, nie wiedziała, ile lat miała Maggie. Ta kobieta sprawiała wrażenie znacznie bardziej energicznej niż większość ludzi w wieku Louisy, ale jej włosy były siwe, a skórę wokół ust i oczu pokrywały głębokie zmarszczki. Nie dało się przyporządkować konkretnej liczby.
– Nie odpowiadaj – powiedziała Maggie.
W głowie Louisy zaświtał pomysł, i tak jak zwykle wiedziała, że nie da jej to spokoju, dopóki nie doprowadzi go do końca.
– Maggie, a co gdybym na twoje przyjęcie zaprosiła moich rodziców i rodzinę Cody’ego? Kiedy się zobaczą, uświadomią sobie, jacy głupi byli, i wszystko będzie tak, jak powinno.
Maggie popatrzyła na nią z niedowierzaniem.
– Ot tak?
– Wiesz, że Daniel i Marissa byli dla mnie jak rodzice. Moja mama i ojciec kochali ich jak własną rodzinę. To, że przestali ze sobą rozmawiać, naprawdę wymknęło się spod kontroli, nie sądzisz? Już dość tego.
– Zapomniałaś, co się stało, Lou?
Louisa zamilkła.
– Oczywiście, że nie.
– Dużo się wydarzyło. Nie dasz rady sprawić, żeby to zniknęło.
– Wiem. Chcę tylko spróbować to naprawić.
Maggie zmarszczyła czoło.
– To naiwne. Wiem, jaka jesteś, i nie chcę, żebyś robiła sobie nadzieję.
Przez chwilę było cicho, po czym Alyssa klasnęła w dłonie.
– Zróbmy to. Co masz do stracenia? Maggie, twoje urodziny są przed urodzinami Louisy, więc jeśli to zadziała, dałoby się urzeczywistnić tamten pakt z Brant Point.
– To się nie stanie, Ally – odparła Louisa. – I godzę się z tym. Chciałabym tylko mieć okazję do powiedzenia, że mi przykro.
– I chcesz, żeby wszyscy żyli długo i szczęśliwie – powiedziała Maggie.
– Nie, chciałabym, żeby była impreza ze smażeniem ryb na plaży, tak jak za dawnych czasów. – To były jej najlepsze wspomnienia. Przez wiele lat celowo ich nie przywoływała. – Zaprosimy wszystkich, którzy cię kochają.
– Krótka lista – szydziła Maggie.
– Przestań. Wiesz, że to nieprawda. – Louisa nagle poczuła się zmęczona, mimo przypływu adrenaliny w związku z nowym pomysłem.
– Wiem, że nie dam rady wpłynąć na ciebie, żebyś zmieniła zdanie – odparła Maggie. – Ale tak jak mówiłam, nie rób sobie nadziei.
Wzruszyła ramionami.
– Tak jak mówiła Ally, co masz do stracenia?
Jednak gdy wypowiadała te słowa, przyszły jej do głowy co najmniej trzy rzeczy, które mogłyby się nie powieść. Świadomość tego, że była powodem tego wszystkiego, sprawiła, że poczuła w brzuchu zawirowanie, jakby jakaś olimpijska gimnastyczka wykonywała salta. Zrobiło jej się słabo.