2,90 zł
Opowiadanie „Gydybm miała brata” pochodzi ze zbioru „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” Roberta M. Wegnera.
Honor i wierność, wytrwałość i żelazna wola. W książkach Roberta M. Wegnera odżywają dawne wartości, a pomiędzy barwnymi pojedynkami, intrygami, bitwami wielkich armii i krwawymi starciami jest miejsce na emocje, które potrafią skruszyć serce największego twardziela. Opowiadania z Północy, Południa, Wschodu i Zachodu składają się na epicką opowieść o egzotycznych światach różnych nacji, języków, wierzeń i magii.
„Opowieści z meekhańskiego pogranicza” to - napisana z rzadko spotykanym w polskiej literaturze rozmachem - mocna proza, w której odnajdujemy nasze marzenia o szlachetności i odwadze.
„Gdyby kiedykolwiek w Sevres chcieli położyć obok wzorca metra i kilograma wzorzec dobrego opowiadania fantasy, powinni sięgnąć po utwory Wegnera.”
Wojciech Chmielarz, „Nowa Fantastyka”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 76
Robert M. Wegner
Gdybym miała brata
Mężczyzna wyszedł z głębokiego cienia wprost na rozpalone słońcem pustkowie. Przed chwilą opuścił przedsionek afraagry, długi, wąski kanion, prowadzący do głębokiej kotliny pełnej okrągłych domostw, gdzie słońce zaglądało zaledwie na godzinę czy dwie dziennie. Tam było w miarę chłodno. Tu żar spadł na niego niczym słoneczny młot dzierżony przez jakiegoś mściwego boga. Nie było się gdzie ukryć. U podnóża tych gór zaczynała się pustynia Travahen, zwana też Issarskim Przekleństwem, miejsce gdzie – jak powiadano – nawet demony ognia szukają cienia. Parszywa okolica. Przybysz kilka chwil stał nieruchomo, jakby nieznośny gorąc nie robił na nim żadnego wrażenia. Nie był Issarem, nie zasłaniał twarzy i nosił się jak mieszkaniec północnych równin, ciemna koszula i kubrak z zielonego lnu, spodnie koloru piasku, skórzane buty. Przy pasie miał prosty miecz. Zdecydowanie nie pasował do tego miejsca.
Powoli powiódł wokół wzrokiem. Było właśnie południe, najgorętsza pora dnia. Zaścielające okolicę kamienie i głazy praktycznie nie rzucały cienia. Żar lał się z nieba, odbijał od kamiennej równiny, wciskał z każdym oddechem do nosa i ust. Wysuszał śluzówkę, budził pragnienie, niósł zapowiedź powolnej i bolesnej śmierci. Rozgrzane powietrze ozdabiało horyzont mirażami.
Mężczyzna odwrócił się w stronę ciemnej szczeliny w zboczu góry. Pokrytą szpakowatym zarostem twarz wykrzywił mu trudny do zinterpretowania grymas. Na moment znikł w cieniu, by po chwili ukazać się z powrotem, ciągnąc za uzdę osiodłanego konia. Wierzchowiec szedł niechętnie, parskając i potrząsając grzywą. Najwyraźniej uważał, że jeden z nich musi zachować rozsądek. Jego właściciel nie zwracał uwagi na zachowanie zwierzęcia. Dopiął popręg, sprawdził ekwipunek, wsunął nogę w strzemię.
— Więc to prawda, co o was mówią — usłyszał zza pleców kobiecy głos. — Uważacie, że cały świat powinien się wam podporządkować, nagiąć do waszej woli, skamleć u stóp niczym kopnięty szczeniak.
Odwrócił się błyskawicznie, z mieczem na wpół wyciągniętym z pochwy.
— Wyruszenie teraz do oazy to śmierć — kontynuowała kobieta. — Nieładna, w gorączce, śmiertelnych potach i majakach. Nie wiem tylko, dlaczego chcesz skazać na nią także konia.
Mężczyzna nie miał pojęcia, jak udało się jej podejść do niego tak blisko. Gdyby chciała jego głowy… dwa talhery, krótkie szable o podwójnej krzywiźnie ostrza, wisiały niedbale przy jej pasie, niosąc zapowiedź paskudnej śmierci każdemu, kto naraziłby się czymś ich właścicielce. Wiedział, że w górach nie każda kobieta miała prawo nosić taką broń. Uzbrajały się tak tylko te, które na równi z mężczyznami stawały w bitwie. Pochwy obu szabel były białe.
Stała trzy kroki od niego. Jeśli chciałaby go zabić…
Jak na kobietę była wysoka, a choć sięgająca ziemi szata koloru otaczających ich skał okrywała ją od ramion po stopy, mógł stwierdzić, że jest szczupła i najpewniej śmiertelnie zwinna. Oczywiście twarz miała zakrytą. Głos zdradzał kobietę najwyżej dwudziestopięcioletnią. Bardzo młodą jak na talhery w białych pochwach.
Milczał.
— To mój koń i moja droga — wychrypiał wreszcie. — I jeśli taka będzie wola Matki, także moja śmierć.
Pokręciła łagodnie głową.
— Do twojej śmierci nic nie mam. Żal mi konia.
Puścił rękojeść miecza.
— Nic ci do tego, nieznajoma. Idź swoją drogą.
W tym miejscu, tuż przy siedzibie plemienia, to były najwłaściwsze słowa, jakie mógł skierować do issarskiej kobiety. Czuł, jak mu się przygląda. W takim słońcu gęsty zawój, za którym ukryła twarz, na pewno dawał jej przewagę. On musiał nieustannie mrużyć oczy.
— Czy tak samo traktujesz wszystkich w swoim rodzie? — zapytała wreszcie. — Naginasz do własnych zachcianek, ryzykujesz ich życiem, zmuszasz, aby szli za tobą wbrew woli?
— Gdybym tak robił, moja córka jeszcze by żyła. Wydałbym ją za mąż już dwa lata temu. Nie zostałaby zgwałcona i zamordowana przez twojego współplemieńca.
Nawet nie drgnęła.
— Te słowa są ciebie niegodne, kupcze. Hańbisz nimi imię swojej córki. I imię nieznajomego, który ją zabił.
— To nie był nieznajomy. — Zrobił krok w jej stronę. — To Yatech d’Kllean, przeklęty przez wszystkich bogów gwałciciel i morderca, członek twojego przeklętego plemienia.
Nie cofnęła się, przechyliła tylko nieznacznie głowę w bok, jakby chciała mu się lepiej przyjrzeć.
— Ostatni mężczyzna o tym imieniu urodził się w mojej afraagrze ponad sto lat temu. Zginął młodo. Kimkolwiek był zabójca twojej córki, nie pochodził stąd — powiedziała cicho.
Doskoczył do niej, złapał za ramiona i potrząsnął.
— To samo mówili twoi starsi, kobieto — warknął. — Tę samą śpiewkę słyszałem dziś od samego rana, nie znamy go, nigdy o takim nie słyszeliśmy, nie wiemy, kim był! Jakbym niemal cztery lata temu sam nie zabrał go stąd do domu!
Oparła dłonie o rękojeści szabel.
— Jeśli się nie cofniesz, stracisz ręce, nieznajomy — jej głos był zimny i opanowany. — Dzięki temu nie umrzesz od upału, ale ja będę musiała tu posprzątać. Oszczędź mi tego, proszę.
Tylko issarska kobieta mogła się tak odezwać do obcego mężczyzny. Oszczędź mi trudu związanego ze sprzątaniem po twoim trupie.
Puścił ją, znów spokojny, zrobił krok w tył, musnął ręką pochwę miecza z taką miną, jakby coś rozważał. Pokręciła głową, nie puszczając broni.
— Śmierć to dobre rozwiązanie, zwłaszcza dla duszy zamkniętej w bólu. Walka to dobre rozwiązanie, dla serca wypełnionego nienawiścią. Jednak taka dusza i takie serce nigdy nie poznają nawet części prawdy. Zginą w niewiedzy.
— Mówisz jak poetka.
— Tym także jestem dla mojego rodu.
Odwrócił się i ruszył w stronę konia.
— Kimkolwiek jesteś, kłamiesz, kobieto. Pustynia jest uczciwsza niż całe twoje plemię. Zaryzykuję z nią.
Wskoczył na siodło z wprawą osoby spędzającej na koniu długie godziny. Pochylił się i pogłaskał wierzchowca po szyi.
— Moja matka urodziła tylko jednego syna — usłyszał zza pleców. — Gdyby miała kolejnego, na pewno nadałaby mu imię Yatech. Zawsze jej się podobało.
Nie zareagował, zajęty uspokajaniem konia, który znów zaczął nerwowo parskać.
— Gdybym miała jeszcze jednego brata — kontynuowała — byłby szczupły i silny, miałby ciemne włosy po swoim ojcu i piwne oczy po matce. Rósłby, wyróżniając się wśród innych niedorostków odwagą i brawurą, i płacąc za to czasami wielką cenę.
Nadal traktował ją jak powietrze.
— Gdybym miała brata — mówiła dalej — być może w wieku siedemnastu lat pojechałby jak wielu innych młodych Issaram za góry, na północne równiny, gdzie całkiem niedawno wyrosło kolejne imperium, roszczące sobie pretensje do dominacji nad całym kontynentem. Być może przyjąłby ofertę służby u jednego z tamtejszych kupców, być może zostałby tam całe trzy lata, o wiele za długo jak na tak młodego wojownika. Być może kupiec ten nie chciałby odprawić go, choć nie wiem z jakiego powodu, tylko regularnie przysyłałby do plemienia zapłatę za kolejne lata służby.
Wreszcie zrozumiał. Wyprostował się w siodle, jakby dźgnęła go nożem w krzyż. Zawrócił konia.
— Co powiedziałaś?
Najechał na nią, nie cofnęła się, choć pierś zwierzęcia omal jej nie przewróciła.
Uniosła głowę.
— Być może ten mój brat, który nigdy się nie narodził, zakochałby się w córce kupca, zakochał głupio i nierozważnie, bo Issaram nie powinien oddawać serca kobiecie z równin, i kiedy ujrzała jego twarz, zabiłby ją, kierowany strachem, poczuciem winy i miłością.
— Miłością? Miłością?! — Aerin pochylił się w siodle. — Wy nie wiecie, co to miłość, nie wiecie, co to przyjaźń i lojalność. Gdyby Yatech wiedział, co to miłość, wyprułby sobie flaki własnym mieczem.
— Nie wiem, o kim mówisz, Aerinie-ker-Noel. Nigdy o nikim takim nie słyszałam. Ale ty, który handlujesz z moim plemieniem od dziesięciu lat, powinieneś wiedzieć, że żaden Issaram nie może zginąć z własnej ręki. Takie jest prawo. Jedyny sposób, w jaki możemy oddać duszę plemieniu, to przestać przyjmować wodę i pokarm, ale wtedy odchodzi się przez kilka dni. Gdy ktoś zobaczy twoją twarz, masz czas tylko do świtu.
— Mógł przyjść do mnie. Z przyjemnością wyświadczyłbym mu tę przysługę.
Czuł, jak na niego patrzy, mimo ekchaaru zasłaniającego jej twarz czuł spojrzenie wwiercające mu się w źrenice.
— To dziwne — stwierdziła. — Gdybym miała brata, to po powrocie z równin mógłby powiedzieć to samo. Mógłby powtarzać: „Powinienem zejść na dół i dać się zabić”. A ja powtarzałabym mu, że gdyby wszyscy zawsze robili to, co należy, ten świat byłby najlepszym z miejsc w wielkiej przestrzeni Wszechrzeczy.
Odwróciła się i ruszyła w głąb cienistego kanionu.
— Jest za gorąco, aby stać na słońcu i opowiadać sobie o ludziach, którzy nigdy się nie urodzili. Jeśli chcesz, jedź po swoją śmierć. Nie obchodzi mnie to.
Niemal wbrew woli zawrócił konia i podążył za nią. Nawet się nie obejrzała.
U wejścia do wąwozu wykuto w skale kilka pomieszczeń wielkości chłopskiej chaty. Aerin wielokrotnie przybywał z północy handlować z plemieniem d’yahirrów, wiedział więc, że pomieszczenia służyły głównie przyjezdnym, płacącym złotem za znakomitą broń, na którą popyt był w całym Imperium i daleko poza nim. Proste i zakrzywione miecze, szable, sztylety, włócznie i oszczepy. Najlepsze issarskie miecze osiągały cenę równą swojej wagi w złocie. Ci, którzy potrafili zdobyć zaufanie pustynnych plemion, w szybkim tempie mogli zbić olbrzymi majątek.
Kobieta weszła do największego pomieszczenia. Nieraz siedział tam przed kilkoma zamaskowanymi starcami i zawzięcie targował się o każdą sztukę broni, popijając napar z gorzkich ziół, który tak cenili jego gospodarze.
Zawahał się, po czym wszedł za nią. W środku było ciemno i chłodno.
— Myślałam, że pojedziesz po swoją śmierć, nieznajomy.
Stała pośrodku, niedbale oparta o drewnianą ławę. Światło małego kaganka rzucało na ścianę rozchybotane cienie.
— Nie igraj ze mną, kobieto. Gdzie on jest?
— Kto?
— Yatech, morderca mojej córki.
— Nie wiem, o kim mówisz, kupcze. Od stu lat nie było tu nikogo o tym imieniu.
Skoczył naprzód. Później gotów był przysiąc na życie całej swojej rodziny, że nie zauważył jej ruchu, po prostu syknęła wydobywana z pochwy szabla i nagle musiał zatrzymać się w pół kroku, czując ostrze łagodnie opierające się tuż powyżej jego mostka. Miała ugięte ramię. Gdyby je wyprostowała, mógłby oddychać bez pośrednictwa nosa i ust.
— Na zewnątrz byliśmy mniej więcej równi, Aerinie-ker-Noel — wyszeptała. — Tam mogłeś mnie dotknąć. Tu jest afraagra. Tu dotknąć mnie może tylko jeden z Issaram. Oczywiście jeżeli mu na to pozwolę. Jeśli ty to zrobisz, będę musiała spróbować cię zabić.
Słowo „spróbować” powiedziała w taki sposób, że wiedział, iż się uśmiecha.