Gdybym miała brata - Robert M.Wegner - ebook

Gdybym miała brata ebook

Robert M. Wegner

4,6
2,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Opowiadanie „Gydybm miała brata” pochodzi ze zbioru „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” Roberta M. Wegnera.

Honor i wierność, wytrwałość i żelazna wola. W książkach Roberta M. Wegnera odżywają dawne wartości, a pomiędzy barwnymi pojedynkami, intrygami, bitwami wielkich armii i krwawymi starciami jest miejsce na emocje, które potrafią skruszyć serce największego twardziela. Opowiadania z Północy, Południa, Wschodu i Zachodu składają się na epicką opowieść o egzotycznych światach różnych nacji, języków, wierzeń i magii.

„Opowieści z meekhańskiego pogranicza” to - napisana z rzadko spotykanym w polskiej literaturze rozmachem - mocna proza, w której odnajdujemy nasze marzenia o szlachetności i odwadze.

„Gdyby kiedykolwiek w Sevres chcieli położyć obok wzorca metra i kilograma wzorzec dobrego opowiadania fantasy, powinni sięgnąć po utwory Wegnera.”

Wojciech Chmielarz, „Nowa Fantastyka”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 76

Oceny
4,6 (191 ocen)
126
49
14
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gard_leg

Nie oderwiesz się od lektury

opowiadanie włączone do"Północ-Południe"
10
azutodragon

Dobrze spędzony czas

Czytam to opowiadanie już drugi raz i za każdym razem podoba mi się bardziej.
00
MonikaZ72

Nie oderwiesz się od lektury

Jedno z opowiadań, które mi się podobało.
00
Smiglowiec_Szturmowy

Nie oderwiesz się od lektury

Trochę inna od poprzednich, ale ma swój niepowtarzalny urok. Polecam.
00

Popularność




Robert M. Wegner

Gdybym miała brata

Warszawa 2015
Robert M. Wegner Gdybym miała brata ISBN: 978-83-64384-39-4 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright © 2009-2015 by Robert M. Wegner Copyright © 2009-2015 by Powergraph Copyright © 2009-2015 for the cover by Rafał Kosik Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. Wyłączna dystrybucja: Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. Sp.j. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00 / 11
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

Gdy­bym miała brata

Męż­czy­zna wyszedł z głę­bo­kiego cie­nia wprost na roz­pa­lone słoń­cem pust­ko­wie. Przed chwilą opu­ścił przed­sio­nek afra­agry, długi, wąski kanion, pro­wa­dzący do głę­bo­kiej kotliny peł­nej okrą­głych domostw, gdzie słońce zaglą­dało zale­d­wie na godzinę czy dwie dzien­nie. Tam było w miarę chłodno. Tu żar spadł na niego niczym sło­neczny młot dzier­żony przez jakie­goś mści­wego boga. Nie było się gdzie ukryć. U pod­nóża tych gór zaczy­nała się pusty­nia Tra­va­hen, zwana też Issar­skim Prze­kleń­stwem, miej­sce gdzie – jak powia­dano – nawet demony ognia szu­kają cie­nia. Par­szywa oko­lica. Przy­bysz kilka chwil stał nie­ru­chomo, jakby nie­zno­śny gorąc nie robił na nim żad­nego wra­że­nia. Nie był Issa­rem, nie zasła­niał twa­rzy i nosił się jak miesz­ka­niec pół­noc­nych rów­nin, ciemna koszula i kubrak z zie­lo­nego lnu, spodnie koloru pia­sku, skó­rzane buty. Przy pasie miał pro­sty miecz. Zde­cy­do­wa­nie nie paso­wał do tego miej­sca.

Powoli powiódł wokół wzro­kiem. Było wła­śnie połu­dnie, naj­go­ręt­sza pora dnia. Zaście­la­jące oko­licę kamie­nie i głazy prak­tycz­nie nie rzu­cały cie­nia. Żar lał się z nieba, odbi­jał od kamien­nej rów­niny, wci­skał z każ­dym odde­chem do nosa i ust. Wysu­szał ślu­zówkę, budził pra­gnie­nie, niósł zapo­wiedź powol­nej i bole­snej śmierci. Roz­grzane powie­trze ozda­biało hory­zont mira­żami.

Męż­czy­zna odwró­cił się w stronę ciem­nej szcze­liny w zbo­czu góry. Pokrytą szpa­ko­wa­tym zaro­stem twarz wykrzy­wił mu trudny do zin­ter­pre­to­wa­nia gry­mas. Na moment znikł w cie­niu, by po chwili uka­zać się z powro­tem, cią­gnąc za uzdę osio­dła­nego konia. Wierz­cho­wiec szedł nie­chęt­nie, par­ska­jąc i potrzą­sa­jąc grzywą. Naj­wy­raź­niej uwa­żał, że jeden z nich musi zacho­wać roz­są­dek. Jego wła­ści­ciel nie zwra­cał uwagi na zacho­wa­nie zwie­rzę­cia. Dopiął popręg, spraw­dził ekwi­pu­nek, wsu­nął nogę w strze­mię.

— Więc to prawda, co o was mówią — usły­szał zza ple­ców kobiecy głos. — Uwa­ża­cie, że cały świat powi­nien się wam pod­po­rząd­ko­wać, nagiąć do waszej woli, skam­leć u stóp niczym kop­nięty szcze­niak.

Odwró­cił się bły­ska­wicz­nie, z mie­czem na wpół wycią­gnię­tym z pochwy.

— Wyru­sze­nie teraz do oazy to śmierć — kon­ty­nu­owała kobieta. — Nie­ładna, w gorączce, śmier­tel­nych potach i maja­kach. Nie wiem tylko, dla­czego chcesz ska­zać na nią także konia.

Męż­czy­zna nie miał poję­cia, jak udało się jej podejść do niego tak bli­sko. Gdyby chciała jego głowy… dwa tal­hery, krót­kie sza­ble o podwój­nej krzy­wiź­nie ostrza, wisiały nie­dbale przy jej pasie, nio­sąc zapo­wiedź paskud­nej śmierci każ­demu, kto nara­ziłby się czymś ich wła­ści­cielce. Wie­dział, że w górach nie każda kobieta miała prawo nosić taką broń. Uzbra­jały się tak tylko te, które na równi z męż­czy­znami sta­wały w bitwie. Pochwy obu sza­bel były białe.

Stała trzy kroki od niego. Jeśli chcia­łaby go zabić…

Jak na kobietę była wysoka, a choć się­ga­jąca ziemi szata koloru ota­cza­ją­cych ich skał okry­wała ją od ramion po stopy, mógł stwier­dzić, że jest szczu­pła i naj­pew­niej śmier­tel­nie zwinna. Oczy­wi­ście twarz miała zakrytą. Głos zdra­dzał kobietę naj­wy­żej dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nią. Bar­dzo młodą jak na tal­hery w bia­łych pochwach.

Mil­czał.

— To mój koń i moja droga — wychry­piał wresz­cie. — I jeśli taka będzie wola Matki, także moja śmierć.

Pokrę­ciła łagod­nie głową.

— Do two­jej śmierci nic nie mam. Żal mi konia.

Puścił ręko­jeść mie­cza.

— Nic ci do tego, nie­zna­joma. Idź swoją drogą.

W tym miej­scu, tuż przy sie­dzi­bie ple­mie­nia, to były naj­wła­ściw­sze słowa, jakie mógł skie­ro­wać do issar­skiej kobiety. Czuł, jak mu się przy­gląda. W takim słońcu gęsty zawój, za któ­rym ukryła twarz, na pewno dawał jej prze­wagę. On musiał nie­ustan­nie mru­żyć oczy.

— Czy tak samo trak­tu­jesz wszyst­kich w swoim rodzie? — zapy­tała wresz­cie. — Nagi­nasz do wła­snych zachcia­nek, ryzy­ku­jesz ich życiem, zmu­szasz, aby szli za tobą wbrew woli?

— Gdy­bym tak robił, moja córka jesz­cze by żyła. Wydał­bym ją za mąż już dwa lata temu. Nie zosta­łaby zgwał­cona i zamor­do­wana przez two­jego współ­ple­mieńca.

Nawet nie drgnęła.

— Te słowa są cie­bie nie­godne, kup­cze. Hań­bisz nimi imię swo­jej córki. I imię nie­zna­jo­mego, który ją zabił.

— To nie był nie­zna­jomy. — Zro­bił krok w jej stronę. — To Yatech d’Kllean, prze­klęty przez wszyst­kich bogów gwał­ci­ciel i mor­derca, czło­nek two­jego prze­klę­tego ple­mie­nia.

Nie cof­nęła się, prze­chy­liła tylko nie­znacz­nie głowę w bok, jakby chciała mu się lepiej przyj­rzeć.

— Ostatni męż­czy­zna o tym imie­niu uro­dził się w mojej afra­agrze ponad sto lat temu. Zgi­nął młodo. Kim­kol­wiek był zabójca two­jej córki, nie pocho­dził stąd — powie­działa cicho.

Dosko­czył do niej, zła­pał za ramiona i potrzą­snął.

— To samo mówili twoi starsi, kobieto — wark­nął. — Tę samą śpiewkę sły­sza­łem dziś od samego rana, nie znamy go, ni­gdy o takim nie sły­sze­li­śmy, nie wiemy, kim był! Jak­bym nie­mal cztery lata temu sam nie zabrał go stąd do domu!

Oparła dło­nie o ręko­je­ści sza­bel.

— Jeśli się nie cof­niesz, stra­cisz ręce, nie­zna­jomy — jej głos był zimny i opa­no­wany. — Dzięki temu nie umrzesz od upału, ale ja będę musiała tu posprzą­tać. Oszczędź mi tego, pro­szę.

Tylko issar­ska kobieta mogła się tak ode­zwać do obcego męż­czy­zny. Oszczędź mi trudu zwią­za­nego ze sprzą­ta­niem po twoim tru­pie.

Puścił ją, znów spo­kojny, zro­bił krok w tył, musnął ręką pochwę mie­cza z taką miną, jakby coś roz­wa­żał. Pokrę­ciła głową, nie pusz­cza­jąc broni.

— Śmierć to dobre roz­wią­za­nie, zwłasz­cza dla duszy zamknię­tej w bólu. Walka to dobre roz­wią­za­nie, dla serca wypeł­nio­nego nie­na­wi­ścią. Jed­nak taka dusza i takie serce ni­gdy nie poznają nawet czę­ści prawdy. Zginą w nie­wie­dzy.

— Mówisz jak poetka.

— Tym także jestem dla mojego rodu.

Odwró­cił się i ruszył w stronę konia.

— Kim­kol­wiek jesteś, kła­miesz, kobieto. Pusty­nia jest uczciw­sza niż całe twoje ple­mię. Zary­zy­kuję z nią.

Wsko­czył na sio­dło z wprawą osoby spę­dza­ją­cej na koniu dłu­gie godziny. Pochy­lił się i pogła­skał wierz­chowca po szyi.

— Moja matka uro­dziła tylko jed­nego syna — usły­szał zza ple­ców. — Gdyby miała kolej­nego, na pewno nada­łaby mu imię Yatech. Zawsze jej się podo­bało.

Nie zare­ago­wał, zajęty uspo­ka­ja­niem konia, który znów zaczął ner­wowo par­skać.

— Gdy­bym miała jesz­cze jed­nego brata — kon­ty­nu­owała — byłby szczu­pły i silny, miałby ciemne włosy po swoim ojcu i piwne oczy po matce. Rósłby, wyróż­nia­jąc się wśród innych nie­do­rost­ków odwagą i bra­wurą, i pła­cąc za to cza­sami wielką cenę.

Na­dal trak­to­wał ją jak powie­trze.

— Gdy­bym miała brata — mówiła dalej — być może w wieku sie­dem­na­stu lat poje­chałby jak wielu innych mło­dych Issa­ram za góry, na pół­nocne rów­niny, gdzie cał­kiem nie­dawno wyro­sło kolejne impe­rium, rosz­czące sobie pre­ten­sje do domi­na­cji nad całym kon­ty­nen­tem. Być może przy­jąłby ofertę służby u jed­nego z tam­tej­szych kup­ców, być może zostałby tam całe trzy lata, o wiele za długo jak na tak mło­dego wojow­nika. Być może kupiec ten nie chciałby odpra­wić go, choć nie wiem z jakiego powodu, tylko regu­lar­nie przy­sy­łałby do ple­mie­nia zapłatę za kolejne lata służby.

Wresz­cie zro­zu­miał. Wypro­sto­wał się w sio­dle, jakby dźgnęła go nożem w krzyż. Zawró­cił konia.

— Co powie­dzia­łaś?

Naje­chał na nią, nie cof­nęła się, choć pierś zwie­rzę­cia omal jej nie prze­wró­ciła.

Unio­sła głowę.

— Być może ten mój brat, który ni­gdy się nie naro­dził, zako­chałby się w córce kupca, zako­chał głu­pio i nie­roz­waż­nie, bo Issa­ram nie powi­nien odda­wać serca kobie­cie z rów­nin, i kiedy ujrzała jego twarz, zabiłby ją, kie­ro­wany stra­chem, poczu­ciem winy i miło­ścią.

— Miło­ścią? Miło­ścią?! — Aerin pochy­lił się w sio­dle. — Wy nie wie­cie, co to miłość, nie wie­cie, co to przy­jaźń i lojal­ność. Gdyby Yatech wie­dział, co to miłość, wyprułby sobie flaki wła­snym mie­czem.

— Nie wiem, o kim mówisz, Aeri­nie-ker-Noel. Ni­gdy o nikim takim nie sły­sza­łam. Ale ty, który han­dlu­jesz z moim ple­mie­niem od dzie­się­ciu lat, powi­nie­neś wie­dzieć, że żaden Issa­ram nie może zgi­nąć z wła­snej ręki. Takie jest prawo. Jedyny spo­sób, w jaki możemy oddać duszę ple­mie­niu, to prze­stać przyj­mo­wać wodę i pokarm, ale wtedy odcho­dzi się przez kilka dni. Gdy ktoś zoba­czy twoją twarz, masz czas tylko do świtu.

— Mógł przyjść do mnie. Z przy­jem­no­ścią wyświad­czył­bym mu tę przy­sługę.

Czuł, jak na niego patrzy, mimo ekcha­aru zasła­nia­ją­cego jej twarz czuł spoj­rze­nie wwier­ca­jące mu się w źre­nice.

— To dziwne — stwier­dziła. — Gdy­bym miała brata, to po powro­cie z rów­nin mógłby powie­dzieć to samo. Mógłby powta­rzać: „Powi­nie­nem zejść na dół i dać się zabić”. A ja powta­rza­ła­bym mu, że gdyby wszy­scy zawsze robili to, co należy, ten świat byłby naj­lep­szym z miejsc w wiel­kiej prze­strzeni Wszech­rze­czy.

Odwró­ciła się i ruszyła w głąb cie­ni­stego kanionu.

— Jest za gorąco, aby stać na słońcu i opo­wia­dać sobie o ludziach, któ­rzy ni­gdy się nie uro­dzili. Jeśli chcesz, jedź po swoją śmierć. Nie obcho­dzi mnie to.

Nie­mal wbrew woli zawró­cił konia i podą­żył za nią. Nawet się nie obej­rzała.

U wej­ścia do wąwozu wykuto w skale kilka pomiesz­czeń wiel­ko­ści chłop­skiej chaty. Aerin wie­lo­krot­nie przy­by­wał z pół­nocy han­dlo­wać z ple­mie­niem d’yahir­rów, wie­dział więc, że pomiesz­cze­nia słu­żyły głów­nie przy­jezd­nym, pła­cą­cym zło­tem za zna­ko­mitą broń, na którą popyt był w całym Impe­rium i daleko poza nim. Pro­ste i zakrzy­wione mie­cze, sza­ble, szty­lety, włócz­nie i oszczepy. Naj­lep­sze issar­skie mie­cze osią­gały cenę równą swo­jej wagi w zło­cie. Ci, któ­rzy potra­fili zdo­być zaufa­nie pustyn­nych ple­mion, w szyb­kim tem­pie mogli zbić olbrzymi mają­tek.

Kobieta weszła do naj­więk­szego pomiesz­cze­nia. Nie­raz sie­dział tam przed kil­koma zama­sko­wa­nymi star­cami i zawzię­cie tar­go­wał się o każdą sztukę broni, popi­ja­jąc napar z gorz­kich ziół, który tak cenili jego gospo­da­rze.

Zawa­hał się, po czym wszedł za nią. W środku było ciemno i chłodno.

— Myśla­łam, że poje­dziesz po swoją śmierć, nie­zna­jomy.

Stała pośrodku, nie­dbale oparta o drew­nianą ławę. Świa­tło małego kaganka rzu­cało na ścianę roz­chy­bo­tane cie­nie.

— Nie igraj ze mną, kobieto. Gdzie on jest?

— Kto?

— Yatech, mor­derca mojej córki.

— Nie wiem, o kim mówisz, kup­cze. Od stu lat nie było tu nikogo o tym imie­niu.

Sko­czył naprzód. Póź­niej gotów był przy­siąc na życie całej swo­jej rodziny, że nie zauwa­żył jej ruchu, po pro­stu syk­nęła wydo­by­wana z pochwy sza­bla i nagle musiał zatrzy­mać się w pół kroku, czu­jąc ostrze łagod­nie opie­ra­jące się tuż powy­żej jego mostka. Miała ugięte ramię. Gdyby je wypro­sto­wała, mógłby oddy­chać bez pośred­nic­twa nosa i ust.

— Na zewnątrz byli­śmy mniej wię­cej równi, Aeri­nie-ker-Noel — wyszep­tała. — Tam mogłeś mnie dotknąć. Tu jest afra­agra. Tu dotknąć mnie może tylko jeden z Issa­ram. Oczy­wi­ście jeżeli mu na to pozwolę. Jeśli ty to zro­bisz, będę musiała spró­bo­wać cię zabić.

Słowo „spró­bo­wać” powie­działa w taki spo­sób, że wie­dział, iż się uśmie­cha.