Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Robert M. Wegner
Pamięć wszystkich słów. Opowieści z meekhańskiego pogranicza.
Czwarta część bestsellerowego cyklu fantasy. Polubiłeś bohaterów sagi wiedźmińskiej Andrzeja Sapkowskiego i zaskakujące fabuły Gry o tron George'a R.R. Martina? Przeczytaj Wegnera, nie pożałujesz.
„Opowieści z meekhańskiego pogranicza” - historie z Północy, Południa, Wschodu i Zachodu składają się na egzotyczną opowieść o światach różnych nacji, języków, wierzeń i magii. Napisana z rozmachem „Pamięć wszystkich słów” zabiera bohaterów na niegościnną pustynię, w niebezpieczne uliczki pełnych przepychu wschodnich miast czy w samo serce wyspy opanowanej przez zwaśnione rody, siedziby miejscowego boga. Pomiędzy zemstą rodową a buntem niewolników, wrzuceni między potęgi rozgrywające swoją partię z Losem, bohaterowie Wegnera muszą wybierać, gdy wydaje się, że nie pozostał już żaden wybór. I nawet nieśmiertelni się ugną, gdy w grę wchodzi honor, lojalność i przysięgi złożone cieniom tych, którzy odeszli.
Proza Wegnera wciąga i fascynuje. Sprawdź, jak rodzi się fenomen.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 793
Robert M. Wegner
Pamięć wszystkich słów
Opowieści z meekhańskiego pogranicza
Zaułek, warstwą grubą na dobre dwie stopy, wypełniały stare szmaty, resztki jakichś skrzyń, porozbijane gliniane garnki i inne śmieci. Oraz szczurze bobki, których odór nadawał specyficzny smak każdemu oddechowi. Na końcu tego królestwa znajdowała się wielka beczka z otworem zasłoniętym czymś, co musiało być kiedyś końską derką, i to taką, pod którą koń zdechł i która przez kilka miesięcy przykrywała jego truchło.
Przed beczką siedziała… chyba starucha, płci tej kupy gnatów bowiem, owiniętych w kilka szmat, ledwo się można było domyślać. Siwe strąki opadały na brudną twarz, wystające z postrzępionych rękawów dłonie zakończone były poczerniałymi pazurami, a odór, który roztaczała, sprawiał, że woń szczurzych bobków nabrała nagle przyjemniejszych nut. Na denku stojącego przed nią odwróconego cebrzyka leżało sześć kości o różnokolorowych ściankach, starych i wyślizganych tak, że zdobiące je kropki były niemal niewidoczne.
Starucha zgarniała je drżącymi rękami do skórzanego kubka, potrząsała nim i rzucała, a każdy jej rzut wywoływał jęk zawodu siedzącego naprzeciw mężczyzny, sądząc po krótkim wamsie z doskonałego materiału i atłasowej koszuli, której mankiety zdobiły zawiłe monogramy – szlachcica.
— Dwa pikle przeciw królowej. Jedynak na koniu bije trzy psy. Bezgłowy wąż gryzie mysz — mamrotała.
Każdy rzut i każde zdanie, wychrypiane gardłowym szeptem, powodowało, że mężczyzna garbił się coraz bardziej, a dłonie, którymi zgarniał kości do kubka, miał coraz mocniej spocone i roztrzęsione. Ale nie przerywał gry.
— Cesarz i dwór — wybuchnął nagłą radością po kolejnym rzucie. — Cesarz i dwór, ty stara oszustko!
Pokręciła głową.
— Los nie oszukuje, los nie kłamie — powiedziała z lekką przyganą w głosie. — Dwa rzuty — dodała. — Dwa rzuty na śmierć władcy. Co postawisz?
— Wszystko. — Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. — Wszystko i jeszcze więcej.
— Więcej nie trzeba. Wszystko wystarczy.
Kości znikły w kubku.
Yatech w milczeniu obserwował całą grę, której ani zasad, ani stawki nie znał. Stojąc pod ścianą, kilka kroków za plecami szlachcica, zdawał się całkowicie niewidoczny dla grających. A sama gra… zdążył już zrozumieć tyle, że liczą się w niej zarówno wyrzucone kropki, jak i kolory. Na przykład ostatni z dotychczasowych rzutów przyniósł szlachcicowi układ od jednego do sześciu na czerwonych ściankach.
Stara kobieta zakręciła kubkiem i posłała kości na drewniane denko wiadra. Potoczyły się szeroko… i zatrzymały, prezentując czarne ścianki ozdobione białymi kropkami. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć.
— Wrota Domu Snu.
Mężczyzna pobladł.
Kości zagrzechotały w kubku jeszcze raz i potoczyły się po zaimprowizowanym stoliku.
Jeden do sześciu, białe ścianki.
— Odźwierny przekręca klucz. Wrota się otwierają. Śmierć zabiera władcę i jego dwór. Koniec gry.
Mężczyzna zaśmiał się dziwnie, niemal kobiecym chichotem, unosząc jednocześnie blade dłonie do ust.
— Jeszcze jeden rzut — wyszeptał głosem wywołującym ciarki. — Jeden rzut. Nic więcej.
— Dobrze. Co postawisz?
— Wszystko. Wszystko…
— Wszystko już postawiłeś. Nie masz nic. — Kościsty paluch wskazał wyjście z zaułka. — Idź na spotkanie swojego losu.
Szlachcic podniósł się, powoli, lunatycznym gestem, jakby budził się właśnie z długiego snu, przetarł oczy i lekko się zataczając, ruszył we wskazanym kierunku.
Yatech odczekał chwilę, zanim podszedł i zajął miejsce naprzeciw staruchy.
— Każdy może wyzwać Los. Każdy może wygrać coś.
— Albo wszystko przegrać, Labayo z Biuk.
Nie widział momentu, gdy Kanayoness pojawiła się u wejścia do zaułka, ale siedząca przed nim kobieta zamachała żywiołowo rękami, jakby próbowała utkać coś z powietrza. Yatech złapał ją za dłonie i przycisnął je do wiadra. Skórzany kubek spadł na ziemię, kości potoczyły się we wszystkie strony, niknąc w śmieciach.
Jego pani zacmokała z wyraźną przyganą.
— No, no, takie powitanie po tych wszystkich latach… A ja miałam nadzieję na kielich lekkiego wina i kawałek ciasta. Chociaż… jak tak się rozglądam, przechodzi mi apetyt. — Westchnęła dramatycznie. — Powiedz mi, tylko szczerze, nie nudzi jej to już? Ma świątynie i kapliczki w każdym mieście, miasteczku i wiosce, tutaj zresztą też, nie dalej niż dwie ulice stąd wznosi się jej całkiem spory przybytek, a mimo to wraca do korzeni. Ty i twoje siostry… tajemnicze Prządki Przeznaczenia, spotykane w mrocznym zaułku, w kącie karczmy, na rozstajach dróg. Zawsze proponują grę z Losem o spełnienie każdego marzenia, jakie człowiek może tylko mieć. Jedna zawsze wygrywa, druga zawsze przegrywa, trzecia… pół na pół. A po kilku partiach znikają bez śladu. Naprawdę Eyfra nadal chce się w to bawić?
Starucha przestała wyrywać ręce, posłała za to kose spojrzenie za plecy Yatecha.
— Ale to działa, dziecko. Działa, i to jak. Wszyscy znają historie o starej Labayo albo Kitchi od Uśmiechu, albo Ogewrze Pani Nieszczęścia. I niejeden nas szuka. A opowieści o tych, którzy znaleźli i dzięki temu wygrali lepszy los, znaczą więcej niż tysiąc ofiar całopalnych złożonych w tysiącu świątyń jednocześnie. Budzą wiarę, nadzieję… Tak to działało u zarania czasów i tak będzie działało, gdy gwiazdy zaczną spadać na ziemię. Pierwotna Moc napędzana marzeniami.
— Wiem, wiem. Każdy sposób jest dobry, by przyciągnąć uwagę śmiertelników. — Usłyszał szelest i coś pękło z głuchym pogłosem, gdy Mała Kana weszła głębiej w zaułek. — Dziwne, nie słyszę krzyków świątynnych strażników… Czyżby twoja pani postanowiła cię zostawić?
Yatech zacisnął mocniej uchwyt, spodziewając się, że starucha zrobi coś głupiego. Polecenie Kanayoness było jasne: cokolwiek będzie się działo, nie może puścić rąk tej kobiety ani pozwolić jej sięgnąć po to, czym grała.
— Nie. Ale wiesz, co powiadają: jej świątynia jest tam, gdzie grzechoczą kości. A właśnie, skoro my już o tym – tutaj też toczyła się gra. Ja jestem jej kapłanką, a ty stąpasz właśnie po świętej ziemi, dziecko. Uważaj, gdzie stawiasz stopy.
— Uważam. Przecież dopiero co wyczyściłam buty.
Dziewczyna usiadła obok Yatecha i podniosła leżący wśród śmieci kubek.
— Ile to już lat… — Powąchała go jak smakosz wciągający w nozdrza aromat rzadkiego trunku. — To ten sam, prawda? Ten sam, którym zagrała w kości z nią i przegrała. Jeden rzut o los pewnej duszy…
Poczuł, że na niego patrzy.
— Zabawne… — kontynuowała. — Wiesz, nie sądziłam, że Eyfra jest taka sentymentalna. Może ja też będę.
Klasnęła w dłonie i kubek znikł.
Za woalką brudnych strąków oczy staruchy zmieniły się w kulki lodu.
— Kuglarskie sztuczki — parsknęła pogardliwie. — Moja pani nie ściga cię, niechciane dziecko, ale jeśli chcesz, żeby zaczęła, zabierz go ze sobą.
— Och. Ściga mnie już tylu, że jeśli kiedyś dogonią, zrobi się całkiem spory tłum.
Kanayoness westchnęła, sięgnęła dłonią za plecy i wyciągnęła kubek.
— Myślałam, że jestem w tym lepsza, moje dłonie musiały wyjść z wprawy.
Postawiła naczynie na denku wiaderka i podniosła rozsypane kości.
— Każdy może wyzwać Los. Każdy może wygrać coś — wymruczała. — To jak? Zagramy?
Yatech wyczuł, że kobieta kamienieje. Otworzyła i zamknęła usta, jakby odebrało jej mowę.
— Jeden rzut. Jedną kością. Niższy wynik wygrywa. — Mała Kana zdawała się nie zauważać miny staruchy.
— Co… co postawisz?
— Nie zapytasz, o co zagram? Tamten — wskazała na wylot zaułka — grał o śmierć żony i spadek, który mógłby przejąć, prawda? A ja? Jak sądzisz? O co zagram?
Yatech zobaczył krople potu pokrywające czoło Labayi.
— A o co chcesz?
— O spotkanie ze znajomym.
Wojownik kątem oka złowił uśmiech czarnowłosej dziewczyny i był wdzięczny, że nie widzi jej twarzy. Starucha zbladła.
— Szukam go od lat, ale doskonale się ukrywa. Raz, kilka miesięcy temu, prawie nam się to udało, lecz odebrano mi możliwość… konwersacji i nas rozdzielono. Teraz chcę mieć pewność, że go odnajdę i mi nie ucieknie.
— I Los ma ci dać taką szansę?
— Jak widzisz, jestem zdesperowana.
Labaya przymknęła oczy i zastygła na chwilę.
— Co postawisz? — głos staruchy nie zmienił się ani odrobinę, lecz pojawiło się w nim coś… mrocznego.
— Och, przyszłaś, Eyfro. Nie sądziłam, że się zjawisz osobiście. — Dziewczyna przekrzywiła głowę, jak ptak próbujący się lepiej przyjrzeć interesującej go błyskotce. — Keru’weln, możesz ją puścić.
Yatech puścił chude nadgarstki i mimowolnie wytarł ręce o spodnie. Skóra kobiety zrobiła się przed chwilą lodowato zimna i lepka. Poza tym najwyraźniej starucha od bardzo dawna się nie myła. Poczuł dotknięcie na ramieniu.
— Wyjmij miecz.
Yphir zgrzytnął o okucie pochwy.
— Jeśli zdejmę ci dłoń z ramienia, zabij ją — Mała Kana wskazała Labayę. — Mierz w twarz.
Oparł czarną klingę o bok wiadra, kierując sztych w stronę pomarszczonego oblicza.
Odpowiedział mu uśmiech. Chłodny i ironiczny.
— Chcesz mnie rozgniewać, Kanayoness? Odkąd uciekłaś, wielu składa ofiary w moich świątyniach w intencji twojego pojmania. Bez skutku. Na razie.
— Może dlatego, że jestem poza twoim zasięgiem, Eyfro. Choć jeśli komuś uda się mnie dopaść, zapewne ogłosisz, że to zasługa twojej łaski. Jak zwykle. A on nie zdoła cię zranić.
— Ale moją służkę już tak. A ja odpłacam wiernością za wierność.
— Skoro tak twierdzisz…
Zaułek wypełniła cisza, nawet odgłosy głównej ulicy znikły.
— Próbujesz mnie obrazić? Czego chcesz?
— Mówiłam.
— Nie wtrącam się w tę waszą wojenkę. Zachowuję neutralność.
Mała Kana zacmokała, rozbawiona.
— Neutralność… Przypomnij mi, czy to takie zastępcze określenie tchórzostwa, czy głupoty? Nigdy nie mogłam zapamiętać.
— Nie prowokuj mnie.
— Bo? Widzę pot, który żłobi sobie nowe koryta na twarzy twojej służki, i zastanawiam się, czy to jej strach, czy twój. Strach to dobre uczucie. Ja się nie boję, pamiętasz? Zabraliście mój strach, zabiliście go, a potem pozwoliliście mi żyć. To bardzo głupio pozwolić żyć komuś, kogo strach zamordowało się własnymi rękami. Jeden rzut jedną kością, uczciwy, bez twoich zwykłych sztuczek. Niższa wygrywa.
— Co postawisz?
— Wszystko.
Po raz drugi zobaczył, że starusze brakuje słów.
— Jeden rzut, jedną kością — powtórzyła Mała Kana. — Niższa wygrywa. Rzucamy tą samą kością, nie używamy naszych Mocy, niedopuszczalne są krzyki i potrącanie blatu. I śpiewanie. Śpiewanie też jest zabronione. Zdecydowanie. Ten, kto tak zrobi, przegra. To będzie taki… — uśmiech zaczaił się w jej słowach — … powrót do korzeni. Co ty na to? Nie chcesz znów poczuć dreszczyku, gdy wszystko zależy od tego małego, turlającego się drobiażdżku. Przeżyć tej chwili, gdy – nim się zatrzyma – wszystko może się zdarzyć? Łatwo jest wygrywać ze śmiertelnikami, ale nie nudzi cię to już? Ja jestem gotowa zaryzykować. Stawiam wszystko, ty – spotkanie z osobą, której szukam. Decyduj się, bo jeśli wyjdę z tego zaułka, nie dam ci następnej szansy.
Bogini, ukryta w ciele kapłanki, pokręciła głową.
— Wiele ode mnie wymagasz… Gra może się okazać niewarta stawki. Nawet dla mnie.
— Więc zwiększę twoje szanse, Eyfro. Wiek przed urodą i szaleństwem. Remis też da zwycięstwo tobie.
Zapadła cisza. I gdy wydawało się już, że nic z zakładu nie będzie, doczekali się powolnego skinięcia głową i ochrypłego szeptu:
— Zgoda.
Kanayoness, nie puszczając ramienia Yatecha, wolną ręką wrzuciła jedną kostkę do kubka.
— Ja pierwsza.
Zakręciła naczyniem.
Kostka zatańczyła na denku wiadra i sześć kropek na czerwonym polu uśmiechnęło się do nich szyderczo.
Chichot staruchy brzmiał jak pocieranie rzemieniem o kawałek szyby.
— Przegrałaś… przegrałaś… jeszcze nie rzuciłam, a ty już przegrałaś. Los ci nie sprzyja.
Mała Kana nawet nie drgnęła.
— Twój rzut.
— Po co, dziecko? Po co? Nie mogę wyrzucić siódemki, a przecież remis daje mi zwycięstwo. Przegrałaś.
— Każda gra musi mieć swój początek i koniec. Ta nie skończy się, jeśli nie rzucisz.
Podobne do wychudłych pazurów palce zagarnęły kość do kubka.
— No, jeśli zasady są dla ciebie tak ważne… — Labaya potrząsnęła energicznie naczyniem — … to niech wszystkim formalnościom stanie się zadość.
Kolorowy sześcian potoczył się po denku wiaderka.
Dłoń Kanayoness oderwała się od ramienia Yatecha, a jego miecz wystrzelił w stronę twarzy starej kobiety. I natychmiast ta sama dłoń złapała go za nadgarstek, zatrzymując klingę pół cala od pomarszczonego oblicza. Ale było już za późno.
Być może podekscytowana pewnym zwycięstwem bogini rozluźniła kontrolę nad ciałem swojej kapłanki, a może nawet Nieśmiertelni dają się zaskoczyć, dość że starucha wrzasnęła przerażona i rzuciła się w tył, kopiąc z rozmachem w cebrzyk.
Kość spadła z niego i znikła w stercie śmieci.
Zaułek znów wypełnił się ciszą, ale tym razem była to cisza inna niż poprzednia. Gęsta, mroczna. A gdy Yatech spojrzał na podnoszącą się z ziemi Labayę, nie dostrzegł już starej kobiety, tylko Obecność. Doprowadzoną do furii boginię.
— Tyyyyyy…. — głos zdawał się ciąć powietrze.
Jego pani przesunęła się do przodu i uśmiechnęła zagadkowo.
— Tak?
— Oszukałaś mnie!
— Ja? Nie użyłam czarów, nie krzyknęłam i nie potrąciłam blatu. Ani, na litość bliżej nieokreślonego wielkiego bytu, nie zaśpiewałam. Mam świadka. — Położyła mu znów dłoń na ramieniu. — To ty wrzasnęłaś i przewróciłaś nasz stolik. A kto wie, może jeszcze zatańczysz, wieczór wszak wciąż młody. Przegrałaś.
Yatech nie spuszczał wzroku z twarzy Labayi. Jej oczy płonęły, włosy się unosiły, a skóra zdawała się świecić wewnętrznym blaskiem.
— Uważaj — szept Kanayoness zabrzmiał na granicy słyszalności. — To ciało nie zdoła pomieścić więcej twojej obecności. Jeszcze kilka chwil, a zapłonie. Podobno odpłacasz wiernością za wierność.
Dźwięki z głównej ulicy wkradły się do zaułka, powoli i ostrożnie, jak gromadka ciekawskich dzieci szperających tam, gdzie im nie wolno.
— Tak lepiej. — Dziewczyna zmrużyła oczy. — Uznasz swoją przegraną?
Nieoczekiwanie rozległ się cichy chichot.
— Ale ja nie przegrywam. Nigdy nie przegrywam, najsłodsza. Nie pamiętasz? Los nie ocenia wyrzuconych kości, dla niego Cesarski Dwór ma taką samą wartość jak Zaraza. Ojojoj, cóż za spojrzenie. Przecież sama zgodziłam się na twoje warunki, nieprawdaż? Więc tak, uznam twoją wygraną, ale ty, złodziejko duszy, zrobisz w zamian coś dla mnie.
— Nie tak się umawiałyśmy.
— Wiem… wiem… i wiem też, że w naszej umowie nie było ani słowa o dźganiu mieczem starej kobiety. Nie bądźmy zbyt drobiazgowi. Dotrzymam słowa, lecz spotkanie spotkaniu nierówne. Ty chciałabyś zapewne z nim porozmawiać, wyjaśnić kilka spraw, napić się wina… a nie odnaleźć go na mgnienie oka przed tym, nim miecz oddzieli jego głowę od ciała. Nie mógłby ci wtedy uciec, ale chyba nie o to ci chodziło? Zapewniam cię, że potrafię dotrzymywać umów równie przewrotnie jak ty. Więc?
Yatech zerknął kątem oka na Kanayoness. Uśmiechała się.
— Pamiętasz ją?
— Co? Kogo?
Starucha zmarszczyła brwi, a on omal się nie roześmiał. Nagłe zmiany nastroju, przeskakiwanie na inny temat w środku, zdawałoby się, niesłychanie ważnej rozmowy albo zamilknięcie bez powodu… zdążył już poznać te dziewczynę na wylot, okazało się jednak, że nawet bogów potrafi ona wyprowadzić z równowagi.
— Ją. Tę, która wcisnęła wszystkim twarze w błocko pełne krwi i łez. Uprzejmie i delikatnie, ale tak, że aż zaczęli się nim dławić. Z tobą zagrała o pewną duszę, bo nie chciałaś się zgodzić na danie jej szansy, dobrze pamiętam?
Oczy, ukryte pod woalką brudnych kłaków, pociemniały.
— On wymordował wszystkie moje dzieci w miastach i osadach wzdłuż całych Wschodnich Dhyrwów, zbezcześcił świątynie, spalił księgi i zrównał z ziemią kręgi wróżb. Nie zasłużył na istnienie.
— A czy w takim razie my zasłużyliśmy? Kto może to ocenić? Przegrałaś z nią jeden rzut kości, ale czy powiedziała ci coś, co pamiętasz do tej pory?
Labaya oblizała wargi.
— Po co… ci to?
— Zbieram jej słowa. Każde, które wypowiedziała. Szukałam ich śladów w świętych księgach, legendach i mitach, ale wiesz, jak to jest. Wszystkie spisano wiele lat po wojnie, czasem wiele pokoleń po niej, na podstawie opowieści przekazywanych z ojca na syna, gdzie każdy dołożył coś od siebie albo starał się upiększyć historię. Choć niektóre z nich są zaskakująco prawdziwe. Ale nie ma to jak sięgnięcie do źródła.
Przez dłuższą chwilę starucha milczała, tylko po jej twarzy przebiegały nerwowe tiki.
— Powiedziała, że żadna gra nie zostaje rozstrzygnięta, póki ostatni gracz nie wykona ruchu. I że przyszłość to zawsze ta część kartki, na którą nie zawędrowało jeszcze pióro.
Westchnienie kazało Yatechowi zerknąć w bok. Dziewczyna uśmiechała się szeroko.
— Zawsze była dobra w obelgach. Powiedzieć tej, która przybrała tytuł Pani Losu, że przyszłość nie istnieje, a jej potęga to iluzja oparta tylko na wierze śmiertelników… — Kanayoness zamrugała szybko. — Dobrze więc, co chcesz, żebym zrobiła?
Bogini odchrząknęła ustami Labayi.
— Powiem ci, jak zostaniemy same. Tylko we dwie.
— Dobrze. Keru’weln, wyjdź i poczekaj na ulicy.
Strzepnęła krew z klingi ruchem tak szybkim, że esowato wygięta głownia talhera rozmazała się w powietrzu. Krople karminu ułożyły się na ziemi półkoliście i przez kilka chwil, nim wsiąkły w piach, wyglądały jak sznur rubinów, drogocenna kolia ciśnięta niedbale na ziemię przez znudzoną arystokratkę. Potem ktoś szurnął nogą i wzór znikł.
To moja krew ściekająca po jelcu wzdłuż klingi, dotarło do niej. Trafiła mnie, pulsowanie w lewym przedramieniu to rana, gorąca wilgoć lepiąca dłoń do rękojeści to moje życie. To dlatego się nie spieszy, z każdym uderzeniem serca tracę siły. Jeszcze kilka, a będę powolna jak pijany żółw.
Cofnęła się, pół kroku, potem jeszcze pół. Omalana czekała, uśmiechając się tym swoim nieśmiałym grymasem, jakby chciała powiedzieć: „Przepraszam, zrobiłam ci krzywdę?”. Jej sanqui kołysała się z boku na bok z ostrzem naznaczonym czerwienią.
Deana cofnęła się jeszcze raz. Kolejny krok. Szabla jej przeciwniczki była dłuższa od talherów, do tego miała bardzo niewielką krzywiznę ostrza, co dodawało jej zasięgu. Ponownie, czując narastające zdezorientowanie, musnęła spojrzeniem pochwę szabli Omalany. Szara, nijaka, pozbawiona ozdób poza okuciem szyjki, przedstawiającym uśmiechniętego węża. Powinna się domyślić. Wąż – zabójca, niespodziewana śmierć wśród piasków.
Dlaczego ta suka nie nosi bieli na pochwie?!
Nagle sanqui pomknęła ku jej twarzy w dość wolnym i przewidywalnym sztychu. Deana odbiła go, nie próbując kontrować, już dwa razy dała się nabrać na niezgrabność takich ataków, w których pozornie prostacka technika ledwo skrywała oszałamiającą precyzję i szybkość. Zabójcza elegancja, z jaką ta kobieta posługiwała się szablą, miała w sobie coś boskiego. Mimo białych pochew talherów Deana od dłuższego czasu czuła się jak dziecko, uczące się pod okiem wymagającego i surowego mistrza. Nie uderzaj tak nisko! Za wolno parujesz! To szabla, a nie Długi Ząb! Po co ci dwie ręce, skoro walczysz tylko jedną!
Każda z tych lekcji została jej udzielona.
A trans nie nadchodził.
Zaczęła przenosić ciężar ciała w tył, by cofnąć się jeszcze trochę, gdy Omalana znów zaatakowała. Dwa drobne, szybkie kroki i nagle pojawiła się głownia szabli, lecąca ku twarzy Deany, by w ostatniej chwili zmienić kierunek i uderzyć w serce. Sparowała, sama nie wiedząc jak, odbiła kolejne dwa ciosy, raczej rozpaczliwie machając bronią, niż uprawiając coś, co nawet najbardziej uprzejmy obserwator mógłby nazwać szermierką. Wszystko z niej uleciało, miesiące, lata zmagań z własnymi słabościami, galony wylanego potu, siniaki, naciągnięte ścięgna i mięśnie, rany, ćwiczenie ciała i uczenie się oszukiwania umysłu, ignorowania zmęczenia, strachu, bólu, by sięgnąć głębiej, po wewnętrzny płomień, który dawał siłę każdemu mistrzowi Issaram. Czuła się, jakby była jedną z północnych kobiet, słabych i bezbronnych, którą los postawił na drodze machiny śmierci w postaci szkolonej od dziecka issarskiej zabójczyni. Trans khaan’s nie nadchodził, uciekał przed nią, wydawał się raczej dziwaczną ideą niż stanem, który jeszcze wczoraj potrafiła osiągnąć tylko dzięki serii ćwiczeń oddechowych. Sani – wewnętrzny płomień, zdawał się tylko wspomnieniem o garści popiołu. Sparowała podstępny sztych rozpaczliwym machnięciem klingi, które ozdobiło okolicę następnym rubinowym wisiorem, i spróbowała jeszcze raz sięgnąć po khaan’s, skupić się na ranie, obkurczyć żyły, wycofać krew w głąb ciała. W transie zrobiłaby to bezwiednie, między dwoma uderzeniami serca, teraz straciła cenne mgnienie oka i nagle zobaczyła wyraźnie, jak sztych sanqui sunie ku jej piersi, powoli, wszystko wokół wypełnił brudny olej strachu i bezradności, i tylko ten kawałek stali błyszczy jasnym światłem, jakby odbitym od blasku wybuchającej gwiazdy.
Uderzenie…
Obudziła się, gwałtownie zasysając powietrze, z dłońmi mimowolnie przyciśniętymi do piersi. Nie trafiła mnie, przypomniała sobie, a nasza walka wyglądała inaczej. Mimo iż Omalana nie nosiła białej pochwy, umiała znaleźć drogę do transu khaan’s, więc wdarła się w życie afraagry, zostawiając za sobą kilka trupów i omal nie doprowadzając do wybuchu wojny między rodami. Była dobra, po raz kolejny przyznała w myślach Deana, dobra jak nikt, z kim do tej pory walczyłam, na tyle dobra, by odesłać do wspólnej duszy jej fragmenty, które nosili Neeneyr i Kensja. Lecz w ostatecznym rozrachunku ja byłam lepsza.
I ją zabiłam. Nie tak jak we śnie, broniąc się rozpaczliwie i łkając w duszy o szybki koniec. Zabiłam ją w bojowym transie, z którego wyszła o uderzenie serca wcześniej niż ja, ominęłam jej zastawę i trafiłam w tętnicę szyjną. Umierała w fontannie krwi, szczerząc zęby i próbując, mimo wszystko, zabrać mnie ze sobą.
Była prawdziwym wężem.
Ale jest już martwa.
Deana wstała z posłania.
Najpierw kendet’h. Kaija – modlitwa po przespanej nocy i modlitwa o dobry dzień.
Pani na Niebie, któraś oddaliła Sąd, któraś zgięła harde karki i wstąpiła po nich na tron, która jesteś początkiem i końcem. Nocą twoje dłonie osłaniały mnie przed złem i ciemnością. Proszę o ich cień za dnia, by słońce nie wypiło mojej krwi, a droga zawiodła mnie pod Twoją opiekę.
Pokłoniła się wschodniej ścianie swojego pokoju.
Nalała wody do miedzianej miski, szybko i ostrożnie, by nie uronić żadnej kropli, obmyła twarz, potem ręce i ramiona. Resztę wody, by wykorzystać ją wieczorem, wlała z powrotem do dzbana, zamknęła szyjkę.
Stare zwyczaje trwają dłużej niż pamięć o ich początkach, pomyślała. Nie musimy już liczyć każdego łyku, pod naszym domostwem i pod każdym innym domem w afraagrze znajdują się kamienne zbiorniki wypełnione życiodajnym płynem. Znamy wszystkie źródła w promieniu dwudziestu mil. A jeśli one zawiodą, są jeszcze łapacze rosy, czy to w postaci olbrzymich lejków, czy płacht materii wystawianych rano i wieczorem na wiatr, więc mamy dość wody, bym mogła zużywać codziennie kilka takich dzbanów. I co? Skrzywiła się sardonicznie. Na samą myśl, by rozlać choć kroplę na podłogę, coś ją skręcało w brzuchu. Bo ciotka od dziecka wbijała do głowy, że każda zmarnowana kropla to grzech, zło porównywalne niemal ze zdradą rodu. A ona usłyszała to od własnej ciotki albo babki, które usłyszały to od… Westchnęła. W niektórych sprawach nie jesteśmy niczym więcej jak kartami księgi zapisanymi mądrościami przodków, które pielęgnujemy, nawet jeśli straciły już swój sens.
Ubrała się starannie. Najpierw koe, potem noasm, na wierzch odświętna ta’chaffda, czerwona jak krew, haftowana różnymi odcieniami szkarłatnych nici w kwiaty i ptaki. Pas od talherów zmieniła na śnieżnobiały, pochwy szabel pucowała do połysku przez pół dnia. Wiedziała, jakie zrobi wrażenie, czerwień niewinności przecięta śnieżną bielą kryjącą w środku śmierć. W rodzie d’Kllean aż cztery osoby miały prawo do tej bieli, co samo w sobie stanowiło rzecz niezwykłą, bo obecność już jednego lub dwóch mistrzów broni wśród krewnych była powodem do dumy i chwały dla wszystkich. Prawdę powiedziawszy, nie czuła się jakoś szczególnie wyróżniona, ale nie towarzyszyło jej już to podskórne poczucie winy i wściekłości, które napędzało ją przez lata ćwiczeń. Była mistrzynią i akceptowała to tak samo, jak to, że musi oddychać.
W afraagrze mówiono, że ród d’Kllean ma dobrą rękę do walki i zawsze stąpa o pół kroku od bitewnego transu. W rodzie h’Lenns od pokolenia nie było ani jednego Białego Pasa i chyba tylko dlatego nie wybuchła jeszcze prawdziwa wojna. Nawet jeśli Lengana dążyła do niej mniej lub bardziej otwarcie, to ani jej mąż, ani rada rodu nie miała ochoty na otwartą konfrontację. Tym bardziej że starszyzna osady też się temu sprzeciwiała. Ród Lengany był liczniejszy i bogatszy, ród Deany miał lepszych wojowników i popierały go inne małe rody, którym nie w smak było rosnące znaczenie tych bogatych. Starcie między nimi mogło się różnie skończyć, jednak nad każdym z nich unosiło się widmo afraagry wypełnionej dziesiątkami trupów oraz płaczem wdów i sierot.
Deana przejrzała się w małym lusterku z polerowanej stali. Za duże usta, często zaciśnięte w wąską kreskę, za mały nos, za blada cera, oczy ni to piwne, ni orzechowe. Ciemne włosy z równo przyciętą grzywką, żeby nie przeszkadzały w walce. Nawet gdyby chciała, nie mogłaby się wyprzeć odziedziczonej po matce meekhańskiej krwi, która tak doprowadzała do szału Lenganę h’Lenns, że ta poświęciła życie swoich synów i kuzynki w próbie wymordowania ich rodziny. Był czas, kiedy Deana nie lubiła swojej twarzy, za bardzo przypominała jej o północnym dziedzictwie, jednak teraz to nie miało znaczenia. Ważne, żeby dobrze wyglądać, nie okazać strachu, nie odwracać wzroku, nie czerwienić się. Lengana, ta suka, wpuściła węża do afraagry, zginęło czterech ludzi, dwóch w rodzie h’Lenns i dwoje w rodzie d’Kllean. I wszystko po to, by dopaść ją, Deanę, jakby wydarzenia sprzed prawie roku, krew na placu ćwiczeń i strata dwóch synów nie ostudziły jej żądzy zemsty.
Uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze. Żądzy zemsty nie gasi się krwią tego, kto zemsty pragnie, bo to tak, jakby gasić pożar olejem. Zmieniła uśmiech na bardziej chłodny i uprzejmy, taki, który mówił – jestem ofiarą, skrzywdzono mnie, lecz nie noszę w sercu zadry. Vegrela, pierwsza matrona rodu, po to właśnie dała jej lusterko. Ćwicz, Deana, powiedziała, ćwicz, nie możesz być tym zahukanym ptaszkiem, który każdemu schodzi z drogi, tak, wiem, wiem, masz te swoje talhery i też jestem z ciebie dumna, ale nie wszystkie bitwy wygrasz stalą. Niektóre musisz stoczyć, nie wyjmując ostrza z pochwy, a twoja twarz mówi: „Uderz mnie, jestem winna”. Ćwicz uśmiechy, spojrzenia, grymasy. Ćwicz, jak ćwiczyłaś walkę szablami.
Więc ćwiczyła, przez cały miesiąc, gdy oba rody oddzielono soh awarej. To prastare prawo było rzadko używane, lecz tym razem starszyzna zdecydowała się na jego zastosowanie, by gorące głowy mogły ochłonąć, a gniew przygasł. Soh awarej – dni wstęgi. Podzielono miesiąc na pół i pierwszego dnia o świcie zgromadzono członków rodu h’Lenns w domostwie, po czym zapieczętowano drzwi. Zrobiono to białą jedwabną wstążką, na znak, że nie siła, lecz poszanowanie obyczajów wystarczają w afraagrze za prawo, co nie znaczyło, że wybrani wojownicy nie pilnowali dyskretnie, by nikt nie próbował zlekceważyć wyroku. Drugiego dnia o świcie zdjęto pieczęć z domostwa Lengany i założono ją na drzwi rodu d’Kllean. Dzień trzeci przyniósł kolejną zmianę, i tak dalej…
Przez miesiąc oba rody żyły obok siebie, oddzielone tą jedwabną wstążką skuteczniej niż tysiącem mil. Stara legenda mówiła, że kiedyś, przed wiekami, w jednej z afraagr dwa rody żyły tak obok siebie przez dwadzieścia sześć lat, aż wymarło pokolenie, które pamiętało, co właściwie było przyczyną konfliktu. Tu starszyzna osady dała im miesiąc, który Deana wykorzystała na ćwiczenie uśmiechów.
Poprawiła włosy, roztarła kilka kropel pachnącej żywicy w palcach i natarła skronie oraz płatki uszu. Uśmiechnęła się. Szczerze.
— Krew obudziła w tobie nową kobietę — powiedziała jej kilka dni temu jedna z kuzynek. — Taniec talherów przestał być tylko zabawą, ćwiczeniem, odesłałaś czyjąś duszę do duszy plemienia i nie złamało cię to. Wczoraj matrona Ganera n’Weerhis pytała, czy po sądzie ich odwiedzisz. Dziewczyna, która w pojedynku zabiła węża, stanie się ozdobą każdego domostwa.
Tak. Pierwsza krew. Deana pokiwała głową. Ich plemię od wielu lat nie brało udziału w prawdziwej wojnie, afraagra od wielu lat nie musiała odpierać żadnego ataku, meekhański najazd skierowany był na plemiona mieszkające bardziej na zachód, więc z kobiet jej osady tylko ta głupia, parszywa suka, ta…
Przymknęła oczy. Takie myśli o kimś, kto dzieli z tobą cień tych samych skał i czerpie wodę z tych samych źródeł, są grzechem.
Kendet’h. Oweyreth – trzynasta modlitwa o zrozumienie.
Pani na Niebie. Ja, Deana d’Kllean, dopiero przed miesiącem po raz pierwszy przelałam prawdziwą krew.
Prawdziwą krew nie w ćwiczebnym pojedynku, lecz w walce na śmierć i życie.
Na śmierć i życie, bo widziałam głód i obłęd w oczach mojej przeciwniczki.
Przeciwniczki, która przyszła do afraagry na prośbę oszalałej z bólu i nienawiści kobiety.
Kobiety, która nienawiścią niszczy własny ród, choć tego nie dostrzega.
Nie dostrzega, więc jest ślepa, a ślepcom należy współczuć i podać dłoń.
Dłoń przyjaźni, dłoń niosącą chleb i wino, a w ostateczności wyzwolenie od bólu.
Bólu, którym zarażają innych.
Pani na Niebie.
Czy jeśli wyzwę Lenganę h’Lenns na pojedynek, to wyzwolę ją od bólu?
Kendet’h nie zawsze niesie odpowiedzi. Czasem jest tylko drogą prowadzącą do pytań.
W tym przypadku pytanie brzmiało: „Czy naprawdę tego chcę?”. Czy to pragnienie mojej duszy, myślała, czy żądza zemsty? Lengana h’Lenns sprowadziła swoją kuzynkę do afraagry, nie podając prawdziwego powodu jej wizyty. Zaprosiła węża między nieświadomych ludzi tylko po to, by zabić ją, Deanę d’Kllean. Oczywiście nikt w osadzie nie podważał prawa matrony do zemsty, kim byliby Issaram, gdyby nie uznawali takich rzeczy za część swojego dziedzictwa. Nawet sposób, jaki wybrała Lengana, choć wielu mógł się nie podobać – w końcu wpuszczenie do afraagry szalonej zbójczyni narażało wszystkich – mieścił się jakoś w Prawie Harudiego. Omalana, jako kuzynka Lengany, też mogła chcieć odpłacić za przelaną krew, ale sytuacja była niezwykła. Pierwsza kobieta w rodzie h’Lenns mściła się za śmierć dwóch synów, którzy zginęli z ręki… kogo?
Deana od wielu miesięcy nie myślała o bracie, Yatech zniknął, całkowicie ulotnił się z życia plemienia, jakby nigdy się nie narodził. Opłakiwała go przez trzy dni, gdy krew na placu ćwiczeń rudziała, a z domostwa rodu h’Lenns dochodził żałobny skowyt. Po tym, co zrobił jej młodszy brat, ona nie miała prawa do publicznej żałoby, nie mogła przeżywać straty, posypując głowę popiołem i drąc szaty. Przez trzy dni i noce nie wychodziła z sypialni, nie jedząc i nie pijąc, płacząc w poduszkę, po czym obmyła twarz, ubrała się i poszła pomagać w kuchni.
Z tamtych dni pamiętała tylko swój ból i wściekłość. Yatech wybrał własną drogę, wstąpił na nią i czas zamknął się wokół niego w pętli, wymazując wszystkie jego dni z historii ludów Issaram. Powinno jej być łatwiej, dlatego że przez kilka lat przebywał poza afraagrą i wrócił tylko na chwilę. Lecz nie było. Gdyby wtedy tak bardzo nie tęskniła, gdyby nie cieszyła się tak strasznie z jego powrotu. A on zostawił ją samą jak źdźbło trawy rzucone na pustynny wiatr. Trzy dni łez to i tak zbyt wiele.
Wszyscy w rodzie zachowywali się, jakby nic nie zaszło, za co była im wdzięczna, nie zniosłaby współczujących gestów, porozumiewawczych spojrzeń, całej tej otoczki towarzyszącej niepotrzebnej litości. Pokaleczyłaby każdego, kto ośmieliłby się ją pocieszać. Nawet wizyta, którą trzy miesiące później złożył im ten Meekhańczyk, zdruzgotany, poharatany mężczyzna o duszy jak kawałek zwęglonego drewna, tlącej się tylko chęcią odwetu, nie wstrząsnęła nią za bardzo. Rozmawiali wtedy przez kilka godzin, pokazała mu nawet wykutą w kamieniu historię plemienia, by zrozumiał, kim są.
Nie był pierwszym, który próbował ich pojąć. W afraagrze zjawiało się wielu takich, kupców, handlarzy, misjonarzy opiewających potęgę tego lub innego bóstwa, ba, nawet kapłanów i mnichów samej Wielkiej Matki, którzy, o ironio, przychodzili, by nawracać jej lud. To trochę tak, jakby małe dziecko chciało uczyć ojca władania mieczem. Mało który z nich to rozumiał. Odchodzili na północ, za góry, albo na południe, za pustynię, spowici w kokon własnych przesądów, wyobrażeń i poczucia wyższości równie mocno, jak w chwili, gdy spotykali Issaram. Ale on, Aerin-ker-Noel, chyba wreszcie pojął, jak bardzo się różnią, chyba otworzył oczy i spojrzał na nich spoza meekhańsko-imperialnego woalu, który od dziecka nosił na twarzy. W każdym razie nie wrócił do afraagry na czele bandy najemników, których kupił.
Czasem tego żałowała.
Więcej o nim nie słyszała, ale też nie nadstawiała zbytnio uszu. Dlaczegóż to miałaby się interesować losem jakiegoś kupca?
Otrząsnęła się z tych wspomnień. Dziś to dziś, a ją czekała inna walka.
Skończyła się ubierać i wyszła na zewnątrz.
Przed rodowym domostwem spotkała ciotkę Vegrelę. Starsza kobieta zmierzyła ją od stóp do głów, uśmiechnęła się z uznaniem i wskazała grupkę młodych mężczyzn zajętych demonstracyjnym niepatrzeniem w ich stronę.
— Ślubne pasy się plotą od takich spojrzeń — mruknęła. — Wkrótce będziesz w nich przebierać.
Deana oddała uśmiech, ale wzruszyła ramionami.
— Najpierw sąd.
— Racja.
Minął miesiąc, zdjęto pieczęcie z obu domostw i wezwano ich przedstawicieli przed starszyznę osady.
Deana czuła się pewnie, bo sprawa była prosta. Ona, Deana d’Kllean, miała tylko jednego brata, Verneana, który zginął w walce z koczownikami, a synowie Lengany h’Lenns pozabijali się nawzajem w czasie ćwiczebnego pojedynku. Zdarza się, co prawda rzadko, ale się zdarza. Wszyscy współczują rodowi h’Lenns tej strasznej straty, lecz życie się nie kończy, a plemię musi trwać.
Wina leżała więc po stronie Lengany, bo gdzie były podstawy do ściągnięcia do afraagry Omalany? Kobiety, która choć potrafiła posługiwać się bronią na poziomie mistrzowskim, która otwierała się na khaan’s i potrafiła dać się ponieść jego tańcowi, nie była w stanie przyjąć wszystkich darów, jakie niósł trans. To on władał nią, nie ona nim. Nie potrafiła kontrolować gniewu, bitewnego szału, żądzy krwi, walczyła, póki nie zabiła przeciwnika. Obce jej były – płynące z prawdziwego zrozumienia, czym jest khaan’s – współczucie i szacunek dla życia. Zachowywała się niczym wąż, kąsający odruchowo, całkowicie obojętny na śmierć, którą przynosi.
Deana powinna się tego domyślić od razu, gdy widziała, jak Omalana zabija Kensję. Na twarzy starszej kobiety nie drgnął nawet jeden mięsień, po prostu strzepnęła klingę, wytarła krew o szatę zabitej dziewczyny, schowała szablę do pochwy, odwróciła się i, jakby nigdy nic, kontynuowała przerwaną pogawędkę z jedną z krewnych męża Lengany.
To Kensja ją wyzwała, głupio i nierozważnie, to Kensja pierwsza wyciągnęła broń. Lecz nikt się nie spodziewał, że walka będzie miała taki koniec. Starsza mistrzyni powinna rozbroić młódkę, a gdyby chciała jej dać nauczkę, naznaczyć skórę blizną, może nawet, jeśli nauczka miałaby być szczególnie dotkliwa, na twarzy. Ale nie, Omalana sparowała kilka ataków dziewczyny, po czym od niechcenia, schodząc z linii prostego sztychu, rąbnęła ją w skroń.
Po czym wróciła do przerwanej rozmowy.
Prawdziwy wąż, który zabija i pełznie dalej.
Dzień po śmierci Kensji jej brat poszedł na plac ćwiczeń domagać się sprawiedliwości. Towarzyszyło mu trzech kuzynów. I znów jakaś utarczka, wymiana słownych sztychów i cięć, po której okazuje się, że słowa to za mało, a miecze wyskakują z pochew. Krewni Lengany czuli się pewnie, w końcu mieli za sobą Omalanę, lecz nie docenili gniewu młodego Aewera. Gdy ostrza poszły w ruch, zginął Mayih z rodu h’Lenns, po nim padł jego kuzyn, Konle, ale w chwili, kiedy reszta miała już podać tyły, pojawiła się Omalana.
Deana nie widziała początku tej walki, ćwiczyła na innym placu, gdy nad afraagrą wybuchł jęk katowanej stali i bojowe okrzyki. Przerwała w pół ruchu. Zdumiewające, jak bardzo potrafi się różnić szczęk ćwiczebnego starcia od takiego na śmierć i życie, jak inaczej brzmi dziki okrzyk, gdy się go trenuje, niż taki wyrywany z gardła bitewnym szałem.
Wpadła na pole starcia w chwili, gdy Omalana cięła jednego z jej krewniaków, Neeneyra, przez plecy, a drugiemu naznaczyła twarz paskudną raną. Aewer odpierał jej ataki z coraz większą desperacją, cofał się, jego yphir po każdej paradzie chwiał się coraz mocniej, drugi miecz leżał już na ziemi, a kobieta-wąż najwyraźniej bawiła się z nim, nie kończyła starcia, mimo iż Deana w ciągu tych kilku uderzeń serca dostrzegła co najmniej dwa momenty, kiedy chłopak się odsłonił.
Wpadła między walczących, talhery zapląsały powitalny taniec, ścinając się z szablą Omalany w rytmie szybkim jak łopot serca pustynnego skoczka. Odepchnęła biodrem Aewera, duma młodego wojownika musiała nieźle ucierpieć, i stanęła między nim a wężem. W końcu po to są starsze kuzynki, po to ćwiczyła taniec szabel i nosiła białe pochwy.
Lecz nigdy jeszcze nikogo nie zabiła.
A jej przeciwniczka tak.
Opowiadali jej o tej walce później, gdy uprzątnięto już zwłoki, a starszyzna nakazała obu rodom udać się do domostw. Podobno obie weszły w khaan’s w pół mgnienia oka, a powietrze wokół nich rozjęczało się brzękiem stali. Deana miała szczęście, że akurat ćwiczyła i była rozgrzana, gdyby nie to, Omalana wyprułaby z niej flaki w drugim albo trzecim złożeniu. Walczyły, otoczone zasłoną rozmigotanej stali, a wszystko, co próbowałoby ją przekroczyć, zostałoby rozniesione na strzępy.
Nie pamiętała zbyt dobrze samego starcia, nie zdołałaby odtworzyć każdego cięcia i sztychu, każdej parady i każdego uniku. To był inny trans niż te ćwiczebne, różnił się od nich jak skok z urwiska różni się od obserwowania lecącego ptaka. Był dziki, szalony, tętnił muzyką we krwi, osładzał każdy oddech. Miała ochotę wybuchnąć śmiechem i zatańczyć, lecz przecież to właśnie robiła. Tańczyła taniec śmierci, a talhery przestały być szablami i stały się częścią jej woli, ciała, umysłu.
Przez chwilę, kilka chwil, kochała nawet Omalanę, kochała szczerą, siostrzaną miłością, jak kocha się kogoś, kto ofiarował ci wspaniały dar. I rozumiała, jak nigdy wcześniej, jej ból, niemożność sięgnięcia po biel na pochwie, rodzącą się wściekłość i pogardę dla innych, poczucie straty, chęć udowodnienia, że jest równie dobra… nie, że jest lepsza od reszty. Oraz pustkę, rosnącą z każdą duszą wyrwaną z ciała. Wiedziała, że mimo iż mają podobne umiejętności bitewne, dzieli je jednak zasadnicza różnica. Omalana nie potrafi tego, co ona. Nie patrzy w przeciwnika, w jego serce, nie rozumie go, nie ma dla niego współczucia i nie widzi w nim własnego odbicia.
I dlatego przegra.
Deana pamiętała samą końcówkę walki, gdy znalazła rytm, kryjący się za pozornym chaosem i nieprzewidywalnością ataków przeciwniczki, gdy poznała, kiedy tamta wyjdzie z khaan’s, bo frustracja spowodowana niemożliwością dosięgnięcia Deany wypychała ją z transu. Wtedy ją zabiła, nie mogła nic więcej zrobić, tamta nie przyjęłaby porażki, zranienie czy rozbrojenie zmieniłoby ją w boginię zemsty, mordującą ciosem w plecy albo dosypującą trucizny do wody. Poza tym Deana nadal ją kochała, i nadal jej współczuła, więc przez współczucie, bo cóż by innego, rozrąbała jej tętnicę szyjną, odbiła ostatnie dwa ciosy i patrzyła, jak tamta umiera.
Khaan’s niósł wiele darów.
Po walce, gdy wciąż rozedrgana stała nad ciałem Omalany, napotkała wzrok swojego mistrza. Drean h’Keaz wykonał gest nalewania wody. Rozumiesz? Pytały jego oczy. Teraz rozumiesz?
Pokazywał jej ten gest setki razy w czasie ćwiczeń, tłumacząc, że pełny bitewny trans jest jak wlanie wody w nowe naczynie. Wlanie siebie w przeciwnika, wyczucie go, zrozumienie, wejście w skórę wroga.
Wtedy zrozumiała.
Nie pokonujesz obcego, zawsze walczysz ze sobą.
Na takich myślach i wspomnieniach zeszła jej droga do jaskini, w której wydawano wyroki. Potrzebowała tego, żeby nie zacząć się trząść, bo miała wrażenie, jakby wszystkie ćwiczenia przed lusterkiem przepadły w Mroku i nie zdały się na nic.
— Gotowa? — Ciotka jeszcze raz zmierzyła ją od stóp do głów.
— Bardziej nie będę.
— No to wchodzimy.
Połknęło je pęknięcie w skale.
Jaskinię oświetlały dziesiątki lamp. Starszyzna afraagry – sześciu mężczyzn i sześć kobiet, wśród których było dwóch Wiedzących – siedziała pod ścianą. Tysiąclecia palenia lampek oliwnych pokryły kamień patyną sadzy i tłustych osadów. Nieważne – zdawał się mówić ten brud. To nie święte miejsce kultu, tylko zgromadzenie, w którym wydaje się wyroki.
Lengana h’Lenns była już na miejscu. Towarzyszyli jej mąż, syn i garść krewnych. Ród d’Kllean reprezentowała Vegrela, matka Neeneyra, rodzice Kensji oraz Deana. Starszyzna nie życzyła sobie zbiegowiska w trakcie rozstrzygania tej zagmatwanej i nietypowej sprawy.
Z jednej strony sytuacja wydawała się przejrzysta, z drugiej bardziej niż trudna. Wina Lengany polegała na zaproszeniu do afraagry swojej kuzynki, mimo iż ta była wężem. Śmierć Kensji świadczyła o tym najlepiej, dziewczyna miała ledwo czternaście lat, tylko wąż zabije taką młódkę i popełznie dalej. Lecz to wina trudna do udowodnienia, nie sposób rozpoznać węża, nim ten nie ukąsi. Założenie, że Lengana ściągnęła Omalanę do afraagry, by ta zemściła się na Deanie, wymagałoby głośnego powiedzenia, za co matrona miała się mścić.
I tu był dół, w którym krył się pustynny pająk.
Nie istniał formalny powód do zemsty.
Od stuleci nie zdarzyła się taka rzecz. Wszyscy, nawet Deana, rozumieli ból Lengany h’Lenns i jej prawo do ukojenia go we krwi. Ale… kto zabił jej synów, jeśli Yatech nigdy się nie narodził?
Deana czekała spokojnie. Była w rodzie Pieśniarką Pamięci, znała niemal wszystkie prawa Issaram i historie rodowych sporów sięgające czasów samego Harudiego, więc wiedziała, że w tej sprawie Lengana nie miała tak silnej pozycji, jak jej się wydawało. Była w afraagrze na wpół obca, wyszła za mężczyznę rodu h’Lenns dopiero przed kilkoma laty i choć przywiozła spory posag i trzech dorosłych synów, to w efekcie jej histerycznej obsesji plemię straciło już siedmiu członków. To nie nastroi do niej starszyzny zbyt dobrze.
Wiedziała, że rada może ukarać Lenganę wielomiesięcznym lub wieloletnim zakazem opuszczania domostwa albo odbyciem pielgrzymki do Kan’nolet, miejsca, gdzie Harudi ogłosił Prawa i medytowania tam rok, albo nawet wygnaniem z powrotem do rodzinnego plemienia. To ostatnie byłoby najlepsze, bo wszyscy wiedzieli, że matrona nie przestanie myśleć o pomszczeniu synów. Starszyzna mogła również pod byle pretekstem nakazać im pojedynek. Młoda mistrzyni bitewnego transu i kobieta mogąca być jej matką. Kolejna plama krwi na skale i, być może, wreszcie spokój w afraagrze.
A potem ogłoszono decyzję i świat Deany najpierw zamarł, a następnie rozpadł się na kawałki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki