Pamięć wszystkich słów - Robert. M Wegner - ebook + audiobook + książka

Pamięć wszystkich słów ebook

Robert M. Wegner

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Robert M. Wegner

Pamięć wszystkich słów. Opowieści z meekhańskiego pogranicza.

Czwarta część bestsellerowego cyklu fantasy. Polubiłeś bohaterów sagi wiedźmińskiej Andrzeja Sapkowskiego i zaskakujące fabuły Gry o tron George'a R.R. Martina? Przeczytaj Wegnera, nie pożałujesz.

„Opowieści z meekhańskiego pogranicza” - historie z Północy, Południa, Wschodu i Zachodu składają się na egzotyczną opowieść o światach różnych nacji, języków, wierzeń i magii. Napisana z rozmachem „Pamięć wszystkich słów” zabiera bohaterów na niegościnną pustynię, w niebezpieczne uliczki pełnych przepychu wschodnich miast czy w samo serce wyspy opanowanej przez zwaśnione rody, siedziby miejscowego boga. Pomiędzy zemstą rodową a buntem niewolników, wrzuceni między potęgi rozgrywające swoją partię z Losem, bohaterowie Wegnera muszą wybierać, gdy wydaje się, że nie pozostał już żaden wybór. I nawet nieśmiertelni się ugną, gdy w grę wchodzi honor, lojalność i przysięgi złożone cieniom tych, którzy odeszli.

Proza Wegnera wciąga i fascynuje. Sprawdź, jak rodzi się fenomen.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 793

Oceny
4,7 (1021 ocen)
785
184
41
10
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bezoker

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonala
00
toomekbiernat

Nie oderwiesz się od lektury

Spoko
00
Tiganza

Nie oderwiesz się od lektury

REWELACJA od pierwszej do ostatniej strony.
00
lucass84

Nie oderwiesz się od lektury

Każda część z Opowieści z meekhanskiego pogranicza to fantasy najwyzszych lotów.
00
aczopinska

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna seria.
00

Popularność




Robert M. Wegner

Pamięć wszystkich słów

Opowieści z meekhańskiego pogranicza

Warszawa 2015
Robert M. Wegner Pamięć wszystkich słów Opowieści z meekhańskiego pogranicza ISBN: 978-83-64384-25-7 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright © 2015 by Robert M. Wegner Copyright © 2015 by Powergraph Copyright © 2015 for the cover by Rafał Kosik Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). PROJEKT GRAFICZNY: Rafał Kosik REDAKTOR PROWADZĄCY: Kasia Sienkiewicz-Kosik REDAKCJA: Michał Cetnarowski KOREKTA: Maria AleksandrowWyłączna dystrybucja: Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. Sp.j. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00 / 11
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Pro­log

Zaułek, war­stwą grubą na dobre dwie stopy, wypeł­niały stare szmaty, resztki jakichś skrzyń, poroz­bi­jane gli­niane garnki i inne śmieci. Oraz szczu­rze bobki, któ­rych odór nada­wał spe­cy­ficzny smak każ­demu odde­chowi. Na końcu tego kró­le­stwa znaj­do­wała się wielka beczka z otwo­rem zasło­nię­tym czymś, co musiało być kie­dyś koń­ską derką, i to taką, pod którą koń zdechł i która przez kilka mie­sięcy przy­kry­wała jego tru­chło.

Przed beczką sie­działa… chyba sta­ru­cha, płci tej kupy gna­tów bowiem, owi­nię­tych w kilka szmat, ledwo się można było domy­ślać. Siwe strąki opa­dały na brudną twarz, wysta­jące z postrzę­pio­nych ręka­wów dło­nie zakoń­czone były poczer­nia­łymi pazu­rami, a odór, który roz­ta­czała, spra­wiał, że woń szczu­rzych bob­ków nabrała nagle przy­jem­niej­szych nut. Na denku sto­ją­cego przed nią odwró­co­nego cebrzyka leżało sześć kości o róż­no­ko­lo­ro­wych ścian­kach, sta­rych i wyśli­zga­nych tak, że zdo­biące je kropki były nie­mal nie­wi­doczne.

Sta­ru­cha zgar­niała je drżą­cymi rękami do skó­rza­nego kubka, potrzą­sała nim i rzu­cała, a każdy jej rzut wywo­ły­wał jęk zawodu sie­dzą­cego naprze­ciw męż­czy­zny, sądząc po krót­kim wam­sie z dosko­na­łego mate­riału i atła­so­wej koszuli, któ­rej man­kiety zdo­biły zawiłe mono­gramy – szlach­cica.

— Dwa pikle prze­ciw kró­lo­wej. Jedy­nak na koniu bije trzy psy. Bez­głowy wąż gry­zie mysz — mam­ro­tała.

Każdy rzut i każde zda­nie, wychry­piane gar­dło­wym szep­tem, powo­do­wało, że męż­czy­zna gar­bił się coraz bar­dziej, a dło­nie, któ­rymi zgar­niał kości do kubka, miał coraz moc­niej spo­cone i roz­trzę­sione. Ale nie prze­ry­wał gry.

— Cesarz i dwór — wybuch­nął nagłą rado­ścią po kolej­nym rzu­cie. — Cesarz i dwór, ty stara oszustko!

Pokrę­ciła głową.

— Los nie oszu­kuje, los nie kła­mie — powie­działa z lekką przy­ganą w gło­sie. — Dwa rzuty — dodała. — Dwa rzuty na śmierć władcy. Co posta­wisz?

— Wszystko. — Męż­czy­zna uśmiech­nął się sze­roko. — Wszystko i jesz­cze wię­cej.

— Wię­cej nie trzeba. Wszystko wystar­czy.

Kości zni­kły w kubku.

Yatech w mil­cze­niu obser­wo­wał całą grę, któ­rej ani zasad, ani stawki nie znał. Sto­jąc pod ścianą, kilka kro­ków za ple­cami szlach­cica, zda­wał się cał­ko­wi­cie nie­wi­doczny dla gra­ją­cych. A sama gra… zdą­żył już zro­zu­mieć tyle, że liczą się w niej zarówno wyrzu­cone kropki, jak i kolory. Na przy­kład ostatni z dotych­cza­so­wych rzu­tów przy­niósł szlach­ci­cowi układ od jed­nego do sze­ściu na czer­wo­nych ścian­kach.

Stara kobieta zakrę­ciła kub­kiem i posłała kości na drew­niane denko wia­dra. Poto­czyły się sze­roko… i zatrzy­mały, pre­zen­tu­jąc czarne ścianki ozdo­bione bia­łymi krop­kami. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć.

— Wrota Domu Snu.

Męż­czy­zna pobladł.

Kości zagrze­cho­tały w kubku jesz­cze raz i poto­czyły się po zaim­pro­wi­zo­wa­nym sto­liku.

Jeden do sze­ściu, białe ścianki.

— Odźwierny prze­kręca klucz. Wrota się otwie­rają. Śmierć zabiera władcę i jego dwór. Koniec gry.

Męż­czy­zna zaśmiał się dziw­nie, nie­mal kobie­cym chi­cho­tem, uno­sząc jed­no­cze­śnie blade dło­nie do ust.

— Jesz­cze jeden rzut — wyszep­tał gło­sem wywo­łu­ją­cym ciarki. — Jeden rzut. Nic wię­cej.

— Dobrze. Co posta­wisz?

— Wszystko. Wszystko…

— Wszystko już posta­wi­łeś. Nie masz nic. — Kości­sty paluch wska­zał wyj­ście z zaułka. — Idź na spo­tka­nie swo­jego losu.

Szlach­cic pod­niósł się, powoli, luna­tycz­nym gestem, jakby budził się wła­śnie z dłu­giego snu, prze­tarł oczy i lekko się zata­cza­jąc, ruszył we wska­za­nym kie­runku.

Yatech odcze­kał chwilę, zanim pod­szedł i zajął miej­sce naprze­ciw sta­ru­chy.

— Każdy może wyzwać Los. Każdy może wygrać coś.

— Albo wszystko prze­grać, Labayo z Biuk.

Nie widział momentu, gdy Kanay­oness poja­wiła się u wej­ścia do zaułka, ale sie­dząca przed nim kobieta zama­chała żywio­łowo rękami, jakby pró­bo­wała utkać coś z powie­trza. Yatech zła­pał ją za dło­nie i przy­ci­snął je do wia­dra. Skó­rzany kubek spadł na zie­mię, kości poto­czyły się we wszyst­kie strony, nik­nąc w śmie­ciach.

Jego pani zacmo­kała z wyraźną przy­ganą.

— No, no, takie powi­ta­nie po tych wszyst­kich latach… A ja mia­łam nadzieję na kie­lich lek­kiego wina i kawa­łek cia­sta. Cho­ciaż… jak tak się roz­glą­dam, prze­cho­dzi mi ape­tyt. — Wes­tchnęła dra­ma­tycz­nie. — Powiedz mi, tylko szcze­rze, nie nudzi jej to już? Ma świą­ty­nie i kapliczki w każ­dym mie­ście, mia­steczku i wio­sce, tutaj zresztą też, nie dalej niż dwie ulice stąd wznosi się jej cał­kiem spory przy­by­tek, a mimo to wraca do korzeni. Ty i twoje sio­stry… tajem­ni­cze Prządki Prze­zna­cze­nia, spo­ty­kane w mrocz­nym zaułku, w kącie karczmy, na roz­sta­jach dróg. Zawsze pro­po­nują grę z Losem o speł­nie­nie każ­dego marze­nia, jakie czło­wiek może tylko mieć. Jedna zawsze wygrywa, druga zawsze prze­grywa, trze­cia… pół na pół. A po kilku par­tiach zni­kają bez śladu. Naprawdę Eyfra na­dal chce się w to bawić?

Sta­ru­cha prze­stała wyry­wać ręce, posłała za to kose spoj­rze­nie za plecy Yate­cha.

— Ale to działa, dziecko. Działa, i to jak. Wszy­scy znają histo­rie o sta­rej Labayo albo Kit­chi od Uśmie­chu, albo Ogew­rze Pani Nie­szczę­ścia. I nie­je­den nas szuka. A opo­wie­ści o tych, któ­rzy zna­leźli i dzięki temu wygrali lep­szy los, zna­czą wię­cej niż tysiąc ofiar cało­pal­nych zło­żo­nych w tysiącu świą­tyń jed­no­cze­śnie. Budzą wiarę, nadzieję… Tak to dzia­łało u zara­nia cza­sów i tak będzie dzia­łało, gdy gwiazdy zaczną spa­dać na zie­mię. Pier­wotna Moc napę­dzana marze­niami.

— Wiem, wiem. Każdy spo­sób jest dobry, by przy­cią­gnąć uwagę śmier­tel­ni­ków. — Usły­szał sze­lest i coś pękło z głu­chym pogło­sem, gdy Mała Kana weszła głę­biej w zaułek. — Dziwne, nie sły­szę krzy­ków świą­tyn­nych straż­ni­ków… Czyżby twoja pani posta­no­wiła cię zosta­wić?

Yatech zaci­snął moc­niej uchwyt, spo­dzie­wa­jąc się, że sta­ru­cha zrobi coś głu­piego. Pole­ce­nie Kanay­oness było jasne: cokol­wiek będzie się działo, nie może puścić rąk tej kobiety ani pozwo­lić jej się­gnąć po to, czym grała.

— Nie. Ale wiesz, co powia­dają: jej świą­ty­nia jest tam, gdzie grze­cho­czą kości. A wła­śnie, skoro my już o tym – tutaj też toczyła się gra. Ja jestem jej kapłanką, a ty stą­pasz wła­śnie po świę­tej ziemi, dziecko. Uwa­żaj, gdzie sta­wiasz stopy.

— Uwa­żam. Prze­cież dopiero co wyczy­ści­łam buty.

Dziew­czyna usia­dła obok Yate­cha i pod­nio­sła leżący wśród śmieci kubek.

— Ile to już lat… — Pową­chała go jak sma­kosz wcią­ga­jący w noz­drza aro­mat rzad­kiego trunku. — To ten sam, prawda? Ten sam, któ­rym zagrała w kości z nią i prze­grała. Jeden rzut o los pew­nej duszy…

Poczuł, że na niego patrzy.

— Zabawne… — kon­ty­nu­owała. — Wiesz, nie sądzi­łam, że Eyfra jest taka sen­ty­men­talna. Może ja też będę.

Kla­snęła w dło­nie i kubek znikł.

Za woalką brud­nych strą­ków oczy sta­ru­chy zmie­niły się w kulki lodu.

— Kuglar­skie sztuczki — par­sk­nęła pogar­dli­wie. — Moja pani nie ściga cię, nie­chciane dziecko, ale jeśli chcesz, żeby zaczęła, zabierz go ze sobą.

— Och. Ściga mnie już tylu, że jeśli kie­dyś dogo­nią, zrobi się cał­kiem spory tłum.

Kanay­oness wes­tchnęła, się­gnęła dło­nią za plecy i wycią­gnęła kubek.

— Myśla­łam, że jestem w tym lep­sza, moje dło­nie musiały wyjść z wprawy.

Posta­wiła naczy­nie na denku wia­derka i pod­nio­sła roz­sy­pane kości.

— Każdy może wyzwać Los. Każdy może wygrać coś — wymru­czała. — To jak? Zagramy?

Yatech wyczuł, że kobieta kamie­nieje. Otwo­rzyła i zamknęła usta, jakby ode­brało jej mowę.

— Jeden rzut. Jedną kością. Niż­szy wynik wygrywa. — Mała Kana zda­wała się nie zauwa­żać miny sta­ru­chy.

— Co… co posta­wisz?

— Nie zapy­tasz, o co zagram? Tam­ten — wska­zała na wylot zaułka — grał o śmierć żony i spa­dek, który mógłby prze­jąć, prawda? A ja? Jak sądzisz? O co zagram?

Yatech zoba­czył kro­ple potu pokry­wa­jące czoło Labayi.

— A o co chcesz?

— O spo­tka­nie ze zna­jo­mym.

Wojow­nik kątem oka zło­wił uśmiech czar­no­wło­sej dziew­czyny i był wdzięczny, że nie widzi jej twa­rzy. Sta­ru­cha zbla­dła.

— Szu­kam go od lat, ale dosko­nale się ukrywa. Raz, kilka mie­sięcy temu, pra­wie nam się to udało, lecz ode­brano mi moż­li­wość… kon­wer­sa­cji i nas roz­dzie­lono. Teraz chcę mieć pew­ność, że go odnajdę i mi nie uciek­nie.

— I Los ma ci dać taką szansę?

— Jak widzisz, jestem zde­spe­ro­wana.

Labaya przy­mknęła oczy i zasty­gła na chwilę.

— Co posta­wisz? — głos sta­ru­chy nie zmie­nił się ani odro­binę, lecz poja­wiło się w nim coś… mrocz­nego.

— Och, przy­szłaś, Eyfro. Nie sądzi­łam, że się zja­wisz oso­bi­ście. — Dziew­czyna prze­krzy­wiła głowę, jak ptak pró­bu­jący się lepiej przyj­rzeć inte­re­su­ją­cej go bły­skotce. — Keru’weln, możesz ją puścić.

Yatech puścił chude nad­garstki i mimo­wol­nie wytarł ręce o spodnie. Skóra kobiety zro­biła się przed chwilą lodo­wato zimna i lepka. Poza tym naj­wy­raź­niej sta­ru­cha od bar­dzo dawna się nie myła. Poczuł dotknię­cie na ramie­niu.

— Wyj­mij miecz.

Yphir zgrzyt­nął o oku­cie pochwy.

— Jeśli zdejmę ci dłoń z ramie­nia, zabij ją — Mała Kana wska­zała Labayę. — Mierz w twarz.

Oparł czarną klingę o bok wia­dra, kie­ru­jąc sztych w stronę pomarsz­czo­nego obli­cza.

Odpo­wie­dział mu uśmiech. Chłodny i iro­niczny.

— Chcesz mnie roz­gnie­wać, Kanay­oness? Odkąd ucie­kłaś, wielu składa ofiary w moich świą­ty­niach w inten­cji two­jego poj­ma­nia. Bez skutku. Na razie.

— Może dla­tego, że jestem poza twoim zasię­giem, Eyfro. Choć jeśli komuś uda się mnie dopaść, zapewne ogło­sisz, że to zasługa two­jej łaski. Jak zwy­kle. A on nie zdoła cię zra­nić.

— Ale moją służkę już tak. A ja odpła­cam wier­no­ścią za wier­ność.

— Skoro tak twier­dzisz…

Zaułek wypeł­niła cisza, nawet odgłosy głów­nej ulicy zni­kły.

— Pró­bu­jesz mnie obra­zić? Czego chcesz?

— Mówi­łam.

— Nie wtrą­cam się w tę waszą wojenkę. Zacho­wuję neu­tral­ność.

Mała Kana zacmo­kała, roz­ba­wiona.

— Neu­tral­ność… Przy­po­mnij mi, czy to takie zastęp­cze okre­śle­nie tchó­rzo­stwa, czy głu­poty? Ni­gdy nie mogłam zapa­mię­tać.

— Nie pro­wo­kuj mnie.

— Bo? Widzę pot, który żłobi sobie nowe koryta na twa­rzy two­jej służki, i zasta­na­wiam się, czy to jej strach, czy twój. Strach to dobre uczu­cie. Ja się nie boję, pamię­tasz? Zabra­li­ście mój strach, zabi­li­ście go, a potem pozwo­li­li­ście mi żyć. To bar­dzo głu­pio pozwo­lić żyć komuś, kogo strach zamor­do­wało się wła­snymi rękami. Jeden rzut jedną kością, uczciwy, bez two­ich zwy­kłych sztu­czek. Niż­sza wygrywa.

— Co posta­wisz?

— Wszystko.

Po raz drugi zoba­czył, że sta­ru­sze bra­kuje słów.

— Jeden rzut, jedną kością — powtó­rzyła Mała Kana. — Niż­sza wygrywa. Rzu­camy tą samą kością, nie uży­wamy naszych Mocy, nie­do­pusz­czalne są krzyki i potrą­ca­nie blatu. I śpie­wa­nie. Śpie­wa­nie też jest zabro­nione. Zde­cy­do­wa­nie. Ten, kto tak zrobi, prze­gra. To będzie taki… — uśmiech zaczaił się w jej sło­wach — … powrót do korzeni. Co ty na to? Nie chcesz znów poczuć dresz­czyku, gdy wszystko zależy od tego małego, tur­la­ją­cego się dro­biażdżku. Prze­żyć tej chwili, gdy – nim się zatrzyma – wszystko może się zda­rzyć? Łatwo jest wygry­wać ze śmier­tel­ni­kami, ale nie nudzi cię to już? Ja jestem gotowa zary­zy­ko­wać. Sta­wiam wszystko, ty – spo­tka­nie z osobą, któ­rej szu­kam. Decy­duj się, bo jeśli wyjdę z tego zaułka, nie dam ci następ­nej szansy.

Bogini, ukryta w ciele kapłanki, pokrę­ciła głową.

— Wiele ode mnie wyma­gasz… Gra może się oka­zać nie­warta stawki. Nawet dla mnie.

— Więc zwięk­szę twoje szanse, Eyfro. Wiek przed urodą i sza­leń­stwem. Remis też da zwy­cię­stwo tobie.

Zapa­dła cisza. I gdy wyda­wało się już, że nic z zakładu nie będzie, docze­kali się powol­nego ski­nię­cia głową i ochry­płego szeptu:

— Zgoda.

Kanay­oness, nie pusz­cza­jąc ramie­nia Yate­cha, wolną ręką wrzu­ciła jedną kostkę do kubka.

— Ja pierw­sza.

Zakrę­ciła naczy­niem.

Kostka zatań­czyła na denku wia­dra i sześć kro­pek na czer­wo­nym polu uśmiech­nęło się do nich szy­der­czo.

Chi­chot sta­ru­chy brzmiał jak pocie­ra­nie rze­mie­niem o kawa­łek szyby.

— Prze­gra­łaś… prze­gra­łaś… jesz­cze nie rzu­ci­łam, a ty już prze­gra­łaś. Los ci nie sprzyja.

Mała Kana nawet nie drgnęła.

— Twój rzut.

— Po co, dziecko? Po co? Nie mogę wyrzu­cić sió­demki, a prze­cież remis daje mi zwy­cię­stwo. Prze­gra­łaś.

— Każda gra musi mieć swój począ­tek i koniec. Ta nie skoń­czy się, jeśli nie rzu­cisz.

Podobne do wychu­dłych pazu­rów palce zagar­nęły kość do kubka.

— No, jeśli zasady są dla cie­bie tak ważne… — Labaya potrzą­snęła ener­gicz­nie naczy­niem — … to niech wszyst­kim for­mal­no­ściom sta­nie się zadość.

Kolo­rowy sze­ścian poto­czył się po denku wia­derka.

Dłoń Kanay­oness ode­rwała się od ramie­nia Yate­cha, a jego miecz wystrze­lił w stronę twa­rzy sta­rej kobiety. I natych­miast ta sama dłoń zła­pała go za nad­gar­stek, zatrzy­mu­jąc klingę pół cala od pomarsz­czo­nego obli­cza. Ale było już za późno.

Być może pod­eks­cy­to­wana pew­nym zwy­cię­stwem bogini roz­luź­niła kon­trolę nad cia­łem swo­jej kapłanki, a może nawet Nie­śmier­telni dają się zasko­czyć, dość że sta­ru­cha wrza­snęła prze­ra­żona i rzu­ciła się w tył, kopiąc z roz­ma­chem w cebrzyk.

Kość spa­dła z niego i zni­kła w ster­cie śmieci.

Zaułek znów wypeł­nił się ciszą, ale tym razem była to cisza inna niż poprzed­nia. Gęsta, mroczna. A gdy Yatech spoj­rzał na pod­no­szącą się z ziemi Labayę, nie dostrzegł już sta­rej kobiety, tylko Obec­ność. Dopro­wa­dzoną do furii bogi­nię.

— Tyy­y­yyy…. — głos zda­wał się ciąć powie­trze.

Jego pani prze­su­nęła się do przodu i uśmiech­nęła zagad­kowo.

— Tak?

— Oszu­ka­łaś mnie!

— Ja? Nie uży­łam cza­rów, nie krzyk­nę­łam i nie potrą­ci­łam blatu. Ani, na litość bli­żej nie­okre­ślo­nego wiel­kiego bytu, nie zaśpie­wa­łam. Mam świadka. — Poło­żyła mu znów dłoń na ramie­niu. — To ty wrza­snę­łaś i prze­wró­ci­łaś nasz sto­lik. A kto wie, może jesz­cze zatań­czysz, wie­czór wszak wciąż młody. Prze­gra­łaś.

Yatech nie spusz­czał wzroku z twa­rzy Labayi. Jej oczy pło­nęły, włosy się uno­siły, a skóra zda­wała się świe­cić wewnętrz­nym bla­skiem.

— Uwa­żaj — szept Kanay­oness zabrzmiał na gra­nicy sły­szal­no­ści. — To ciało nie zdoła pomie­ścić wię­cej two­jej obec­no­ści. Jesz­cze kilka chwil, a zapło­nie. Podobno odpła­casz wier­no­ścią za wier­ność.

Dźwięki z głów­nej ulicy wkra­dły się do zaułka, powoli i ostroż­nie, jak gro­madka cie­kaw­skich dzieci szpe­ra­ją­cych tam, gdzie im nie wolno.

— Tak lepiej. — Dziew­czyna zmru­żyła oczy. — Uznasz swoją prze­graną?

Nie­ocze­ki­wa­nie roz­legł się cichy chi­chot.

— Ale ja nie prze­gry­wam. Ni­gdy nie prze­gry­wam, naj­słod­sza. Nie pamię­tasz? Los nie oce­nia wyrzu­co­nych kości, dla niego Cesar­ski Dwór ma taką samą war­tość jak Zaraza. Ojo­joj, cóż za spoj­rze­nie. Prze­cież sama zgo­dzi­łam się na twoje warunki, nie­praw­daż? Więc tak, uznam twoją wygraną, ale ty, zło­dziejko duszy, zro­bisz w zamian coś dla mnie.

— Nie tak się uma­wia­ły­śmy.

— Wiem… wiem… i wiem też, że w naszej umo­wie nie było ani słowa o dźga­niu mie­czem sta­rej kobiety. Nie bądźmy zbyt dro­bia­zgowi. Dotrzy­mam słowa, lecz spo­tka­nie spo­tka­niu nie­równe. Ty chcia­ła­byś zapewne z nim poroz­ma­wiać, wyja­śnić kilka spraw, napić się wina… a nie odna­leźć go na mgnie­nie oka przed tym, nim miecz oddzieli jego głowę od ciała. Nie mógłby ci wtedy uciec, ale chyba nie o to ci cho­dziło? Zapew­niam cię, że potra­fię dotrzy­my­wać umów rów­nie prze­wrot­nie jak ty. Więc?

Yatech zer­k­nął kątem oka na Kanay­oness. Uśmie­chała się.

— Pamię­tasz ją?

— Co? Kogo?

Sta­ru­cha zmarsz­czyła brwi, a on omal się nie roze­śmiał. Nagłe zmiany nastroju, prze­ska­ki­wa­nie na inny temat w środku, zda­wa­łoby się, nie­sły­cha­nie waż­nej roz­mowy albo zamilk­nię­cie bez powodu… zdą­żył już poznać te dziew­czynę na wylot, oka­zało się jed­nak, że nawet bogów potrafi ona wypro­wa­dzić z rów­no­wagi.

— Ją. Tę, która wci­snęła wszyst­kim twa­rze w błocko pełne krwi i łez. Uprzej­mie i deli­kat­nie, ale tak, że aż zaczęli się nim dła­wić. Z tobą zagrała o pewną duszę, bo nie chcia­łaś się zgo­dzić na danie jej szansy, dobrze pamię­tam?

Oczy, ukryte pod woalką brud­nych kła­ków, pociem­niały.

— On wymor­do­wał wszyst­kie moje dzieci w mia­stach i osa­dach wzdłuż całych Wschod­nich Dhyr­wów, zbez­cze­ścił świą­ty­nie, spa­lił księgi i zrów­nał z zie­mią kręgi wróżb. Nie zasłu­żył na ist­nie­nie.

— A czy w takim razie my zasłu­ży­li­śmy? Kto może to oce­nić? Prze­gra­łaś z nią jeden rzut kości, ale czy powie­działa ci coś, co pamię­tasz do tej pory?

Labaya obli­zała wargi.

— Po co… ci to?

— Zbie­ram jej słowa. Każde, które wypo­wie­działa. Szu­ka­łam ich śla­dów w świę­tych księ­gach, legen­dach i mitach, ale wiesz, jak to jest. Wszyst­kie spi­sano wiele lat po woj­nie, cza­sem wiele poko­leń po niej, na pod­sta­wie opo­wie­ści prze­ka­zy­wa­nych z ojca na syna, gdzie każdy doło­żył coś od sie­bie albo sta­rał się upięk­szyć histo­rię. Choć nie­które z nich są zaska­ku­jąco praw­dziwe. Ale nie ma to jak się­gnię­cie do źró­dła.

Przez dłuż­szą chwilę sta­ru­cha mil­czała, tylko po jej twa­rzy prze­bie­gały ner­wowe tiki.

— Powie­działa, że żadna gra nie zostaje roz­strzy­gnięta, póki ostatni gracz nie wykona ruchu. I że przy­szłość to zawsze ta część kartki, na którą nie zawę­dro­wało jesz­cze pióro.

Wes­tchnie­nie kazało Yate­chowi zer­k­nąć w bok. Dziew­czyna uśmie­chała się sze­roko.

— Zawsze była dobra w obe­lgach. Powie­dzieć tej, która przy­brała tytuł Pani Losu, że przy­szłość nie ist­nieje, a jej potęga to ilu­zja oparta tylko na wie­rze śmier­tel­ni­ków… — Kanay­oness zamru­gała szybko. — Dobrze więc, co chcesz, żebym zro­biła?

Bogini odchrząk­nęła ustami Labayi.

— Powiem ci, jak zosta­niemy same. Tylko we dwie.

— Dobrze. Keru’weln, wyjdź i pocze­kaj na ulicy.

Część I

Stu­kot kości

Roz­dział 1

Strzep­nęła krew z klingi ruchem tak szyb­kim, że eso­wato wygięta głow­nia tal­hera roz­ma­zała się w powie­trzu. Kro­ple kar­minu uło­żyły się na ziemi pół­ko­li­ście i przez kilka chwil, nim wsią­kły w piach, wyglą­dały jak sznur rubi­nów, dro­go­cenna kolia ciśnięta nie­dbale na zie­mię przez znu­dzoną ary­sto­kratkę. Potem ktoś szur­nął nogą i wzór znikł.

To moja krew ście­ka­jąca po jelcu wzdłuż klingi, dotarło do niej. Tra­fiła mnie, pul­so­wa­nie w lewym przed­ra­mie­niu to rana, gorąca wil­goć lepiąca dłoń do ręko­je­ści to moje życie. To dla­tego się nie spie­szy, z każ­dym ude­rze­niem serca tracę siły. Jesz­cze kilka, a będę powolna jak pijany żółw.

Cof­nęła się, pół kroku, potem jesz­cze pół. Oma­lana cze­kała, uśmie­cha­jąc się tym swoim nie­śmia­łym gry­ma­sem, jakby chciała powie­dzieć: „Prze­pra­szam, zro­bi­łam ci krzywdę?”. Jej sanqui koły­sała się z boku na bok z ostrzem nazna­czo­nym czer­wie­nią.

Deana cof­nęła się jesz­cze raz. Kolejny krok. Sza­bla jej prze­ciw­niczki była dłuż­sza od tal­he­rów, do tego miała bar­dzo nie­wielką krzy­wi­znę ostrza, co doda­wało jej zasięgu. Ponow­nie, czu­jąc nara­sta­jące zdez­o­rien­to­wa­nie, musnęła spoj­rze­niem pochwę sza­bli Oma­lany. Szara, nijaka, pozba­wiona ozdób poza oku­ciem szyjki, przed­sta­wia­ją­cym uśmiech­nię­tego węża. Powinna się domy­ślić. Wąż – zabójca, nie­spo­dzie­wana śmierć wśród pia­sków.

Dla­czego ta suka nie nosi bieli na pochwie?!

Nagle sanqui pomknęła ku jej twa­rzy w dość wol­nym i prze­wi­dy­wal­nym szty­chu. Deana odbiła go, nie pró­bu­jąc kon­tro­wać, już dwa razy dała się nabrać na nie­zgrab­ność takich ata­ków, w któ­rych pozor­nie pro­stacka tech­nika ledwo skry­wała osza­ła­mia­jącą pre­cy­zję i szyb­kość. Zabój­cza ele­gan­cja, z jaką ta kobieta posłu­gi­wała się sza­blą, miała w sobie coś boskiego. Mimo bia­łych pochew tal­he­rów Deana od dłuż­szego czasu czuła się jak dziecko, uczące się pod okiem wyma­ga­ją­cego i suro­wego mistrza. Nie ude­rzaj tak nisko! Za wolno paru­jesz! To sza­bla, a nie Długi Ząb! Po co ci dwie ręce, skoro wal­czysz tylko jedną!

Każda z tych lek­cji została jej udzie­lona.

A trans nie nad­cho­dził.

Zaczęła prze­no­sić cię­żar ciała w tył, by cof­nąć się jesz­cze tro­chę, gdy Oma­lana znów zaata­ko­wała. Dwa drobne, szyb­kie kroki i nagle poja­wiła się głow­nia sza­bli, lecąca ku twa­rzy Deany, by w ostat­niej chwili zmie­nić kie­ru­nek i ude­rzyć w serce. Spa­ro­wała, sama nie wie­dząc jak, odbiła kolejne dwa ciosy, raczej roz­pacz­li­wie macha­jąc bro­nią, niż upra­wia­jąc coś, co nawet naj­bar­dziej uprzejmy obser­wa­tor mógłby nazwać szer­mierką. Wszystko z niej ule­ciało, mie­siące, lata zma­gań z wła­snymi sła­bo­ściami, galony wyla­nego potu, siniaki, nacią­gnięte ścię­gna i mię­śnie, rany, ćwi­cze­nie ciała i ucze­nie się oszu­ki­wa­nia umy­słu, igno­ro­wa­nia zmę­cze­nia, stra­chu, bólu, by się­gnąć głę­biej, po wewnętrzny pło­mień, który dawał siłę każ­demu mistrzowi Issa­ram. Czuła się, jakby była jedną z pół­noc­nych kobiet, sła­bych i bez­bron­nych, którą los posta­wił na dro­dze machiny śmierci w postaci szko­lo­nej od dziecka issar­skiej zabój­czyni. Trans khaan’s nie nad­cho­dził, ucie­kał przed nią, wyda­wał się raczej dzi­waczną ideą niż sta­nem, który jesz­cze wczo­raj potra­fiła osią­gnąć tylko dzięki serii ćwi­czeń odde­cho­wych. Sani – wewnętrzny pło­mień, zda­wał się tylko wspo­mnie­niem o gar­ści popiołu. Spa­ro­wała pod­stępny sztych roz­pacz­li­wym mach­nię­ciem klingi, które ozdo­biło oko­licę następ­nym rubi­no­wym wisio­rem, i spró­bo­wała jesz­cze raz się­gnąć po khaan’s, sku­pić się na ranie, obkur­czyć żyły, wyco­fać krew w głąb ciała. W tran­sie zro­bi­łaby to bez­wied­nie, mię­dzy dwoma ude­rze­niami serca, teraz stra­ciła cenne mgnie­nie oka i nagle zoba­czyła wyraź­nie, jak sztych sanqui sunie ku jej piersi, powoli, wszystko wokół wypeł­nił brudny olej stra­chu i bez­rad­no­ści, i tylko ten kawa­łek stali błysz­czy jasnym świa­tłem, jakby odbi­tym od bla­sku wybu­cha­ją­cej gwiazdy.

Ude­rze­nie…

Obu­dziła się, gwał­tow­nie zasy­sa­jąc powie­trze, z dłońmi mimo­wol­nie przy­ci­śnię­tymi do piersi. Nie tra­fiła mnie, przy­po­mniała sobie, a nasza walka wyglą­dała ina­czej. Mimo iż Oma­lana nie nosiła bia­łej pochwy, umiała zna­leźć drogę do transu khaan’s, więc wdarła się w życie afra­agry, zosta­wia­jąc za sobą kilka tru­pów i omal nie dopro­wa­dza­jąc do wybu­chu wojny mię­dzy rodami. Była dobra, po raz kolejny przy­znała w myślach Deana, dobra jak nikt, z kim do tej pory wal­czy­łam, na tyle dobra, by ode­słać do wspól­nej duszy jej frag­menty, które nosili Neeneyr i Ken­sja. Lecz w osta­tecz­nym roz­ra­chunku ja byłam lep­sza.

I ją zabi­łam. Nie tak jak we śnie, bro­niąc się roz­pacz­li­wie i łka­jąc w duszy o szybki koniec. Zabi­łam ją w bojo­wym tran­sie, z któ­rego wyszła o ude­rze­nie serca wcze­śniej niż ja, omi­nę­łam jej zastawę i tra­fi­łam w tęt­nicę szyjną. Umie­rała w fon­tan­nie krwi, szcze­rząc zęby i pró­bu­jąc, mimo wszystko, zabrać mnie ze sobą.

Była praw­dzi­wym wężem.

Ale jest już mar­twa.

Deana wstała z posła­nia.

Naj­pierw ken­det’h. Kaija – modli­twa po prze­spa­nej nocy i modli­twa o dobry dzień.

Pani na Nie­bie, któ­raś odda­liła Sąd, któ­raś zgięła harde karki i wstą­piła po nich na tron, która jesteś począt­kiem i koń­cem. Nocą twoje dło­nie osła­niały mnie przed złem i ciem­no­ścią. Pro­szę o ich cień za dnia, by słońce nie wypiło mojej krwi, a droga zawio­dła mnie pod Twoją opiekę.

Pokło­niła się wschod­niej ścia­nie swo­jego pokoju.

Nalała wody do mie­dzia­nej miski, szybko i ostroż­nie, by nie uro­nić żad­nej kro­pli, obmyła twarz, potem ręce i ramiona. Resztę wody, by wyko­rzy­stać ją wie­czo­rem, wlała z powro­tem do dzbana, zamknęła szyjkę.

Stare zwy­czaje trwają dłu­żej niż pamięć o ich począt­kach, pomy­ślała. Nie musimy już liczyć każ­dego łyku, pod naszym domo­stwem i pod każ­dym innym domem w afra­agrze znaj­dują się kamienne zbior­niki wypeł­nione życio­daj­nym pły­nem. Znamy wszyst­kie źró­dła w pro­mie­niu dwu­dzie­stu mil. A jeśli one zawiodą, są jesz­cze łapa­cze rosy, czy to w postaci olbrzy­mich lej­ków, czy płacht mate­rii wysta­wia­nych rano i wie­czo­rem na wiatr, więc mamy dość wody, bym mogła zuży­wać codzien­nie kilka takich dzba­nów. I co? Skrzy­wiła się sar­do­nicz­nie. Na samą myśl, by roz­lać choć kro­plę na pod­łogę, coś ją skrę­cało w brzu­chu. Bo ciotka od dziecka wbi­jała do głowy, że każda zmar­no­wana kro­pla to grzech, zło porów­ny­walne nie­mal ze zdradą rodu. A ona usły­szała to od wła­snej ciotki albo babki, które usły­szały to od… Wes­tchnęła. W nie­któ­rych spra­wach nie jeste­śmy niczym wię­cej jak kar­tami księgi zapi­sa­nymi mądro­ściami przod­ków, które pie­lę­gnu­jemy, nawet jeśli stra­ciły już swój sens.

Ubrała się sta­ran­nie. Naj­pierw koe, potem noasm, na wierzch odświętna ta’chaf­fda, czer­wona jak krew, hafto­wana róż­nymi odcie­niami szkar­łat­nych nici w kwiaty i ptaki. Pas od tal­he­rów zmie­niła na śnież­no­biały, pochwy sza­bel puco­wała do poły­sku przez pół dnia. Wie­działa, jakie zrobi wra­że­nie, czer­wień nie­win­no­ści prze­cięta śnieżną bielą kry­jącą w środku śmierć. W rodzie d’Kllean aż cztery osoby miały prawo do tej bieli, co samo w sobie sta­no­wiło rzecz nie­zwy­kłą, bo obec­ność już jed­nego lub dwóch mistrzów broni wśród krew­nych była powo­dem do dumy i chwały dla wszyst­kich. Prawdę powie­dziaw­szy, nie czuła się jakoś szcze­gól­nie wyróż­niona, ale nie towa­rzy­szyło jej już to pod­skórne poczu­cie winy i wście­kło­ści, które napę­dzało ją przez lata ćwi­czeń. Była mistrzy­nią i akcep­to­wała to tak samo, jak to, że musi oddy­chać.

W afra­agrze mówiono, że ród d’Kllean ma dobrą rękę do walki i zawsze stąpa o pół kroku od bitew­nego transu. W rodzie h’Lenns od poko­le­nia nie było ani jed­nego Bia­łego Pasa i chyba tylko dla­tego nie wybu­chła jesz­cze praw­dziwa wojna. Nawet jeśli Len­gana dążyła do niej mniej lub bar­dziej otwar­cie, to ani jej mąż, ani rada rodu nie miała ochoty na otwartą kon­fron­ta­cję. Tym bar­dziej że star­szy­zna osady też się temu sprze­ci­wiała. Ród Len­gany był licz­niej­szy i bogat­szy, ród Deany miał lep­szych wojow­ni­ków i popie­rały go inne małe rody, któ­rym nie w smak było rosnące zna­cze­nie tych boga­tych. Star­cie mię­dzy nimi mogło się róż­nie skoń­czyć, jed­nak nad każ­dym z nich uno­siło się widmo afra­agry wypeł­nio­nej dzie­siąt­kami tru­pów oraz pła­czem wdów i sie­rot.

Deana przej­rzała się w małym lusterku z pole­ro­wa­nej stali. Za duże usta, czę­sto zaci­śnięte w wąską kre­skę, za mały nos, za blada cera, oczy ni to piwne, ni orze­chowe. Ciemne włosy z równo przy­ciętą grzywką, żeby nie prze­szka­dzały w walce. Nawet gdyby chciała, nie mogłaby się wyprzeć odzie­dzi­czo­nej po matce meekhań­skiej krwi, która tak dopro­wa­dzała do szału Len­ganę h’Lenns, że ta poświę­ciła życie swo­ich synów i kuzynki w pró­bie wymor­do­wa­nia ich rodziny. Był czas, kiedy Deana nie lubiła swo­jej twa­rzy, za bar­dzo przy­po­mi­nała jej o pół­noc­nym dzie­dzic­twie, jed­nak teraz to nie miało zna­cze­nia. Ważne, żeby dobrze wyglą­dać, nie oka­zać stra­chu, nie odwra­cać wzroku, nie czer­wie­nić się. Len­gana, ta suka, wpu­ściła węża do afra­agry, zgi­nęło czte­rech ludzi, dwóch w rodzie h’Lenns i dwoje w rodzie d’Kllean. I wszystko po to, by dopaść ją, Deanę, jakby wyda­rze­nia sprzed pra­wie roku, krew na placu ćwi­czeń i strata dwóch synów nie ostu­dziły jej żądzy zemsty.

Uśmiech­nęła się do swo­jego odbi­cia w lustrze. Żądzy zemsty nie gasi się krwią tego, kto zemsty pra­gnie, bo to tak, jakby gasić pożar ole­jem. Zmie­niła uśmiech na bar­dziej chłodny i uprzejmy, taki, który mówił – jestem ofiarą, skrzyw­dzono mnie, lecz nie noszę w sercu zadry. Vegrela, pierw­sza matrona rodu, po to wła­śnie dała jej lusterko. Ćwicz, Deana, powie­działa, ćwicz, nie możesz być tym zahu­ka­nym ptasz­kiem, który każ­demu scho­dzi z drogi, tak, wiem, wiem, masz te swoje tal­hery i też jestem z cie­bie dumna, ale nie wszyst­kie bitwy wygrasz stalą. Nie­które musisz sto­czyć, nie wyj­mu­jąc ostrza z pochwy, a twoja twarz mówi: „Uderz mnie, jestem winna”. Ćwicz uśmie­chy, spoj­rze­nia, gry­masy. Ćwicz, jak ćwi­czy­łaś walkę sza­blami.

Więc ćwi­czyła, przez cały mie­siąc, gdy oba rody oddzie­lono soh awa­rej. To pra­stare prawo było rzadko uży­wane, lecz tym razem star­szy­zna zde­cy­do­wała się na jego zasto­so­wa­nie, by gorące głowy mogły ochło­nąć, a gniew przy­gasł. Soh awa­rej – dni wstęgi. Podzie­lono mie­siąc na pół i pierw­szego dnia o świ­cie zgro­ma­dzono człon­ków rodu h’Lenns w domo­stwie, po czym zapie­czę­to­wano drzwi. Zro­biono to białą jedwabną wstążką, na znak, że nie siła, lecz posza­no­wa­nie oby­cza­jów wystar­czają w afra­agrze za prawo, co nie zna­czyło, że wybrani wojow­nicy nie pil­no­wali dys­kret­nie, by nikt nie pró­bo­wał zlek­ce­wa­żyć wyroku. Dru­giego dnia o świ­cie zdjęto pie­częć z domo­stwa Len­gany i zało­żono ją na drzwi rodu d’Kllean. Dzień trzeci przy­niósł kolejną zmianę, i tak dalej…

Przez mie­siąc oba rody żyły obok sie­bie, oddzie­lone tą jedwabną wstążką sku­tecz­niej niż tysią­cem mil. Stara legenda mówiła, że kie­dyś, przed wie­kami, w jed­nej z afra­agr dwa rody żyły tak obok sie­bie przez dwa­dzie­ścia sześć lat, aż wymarło poko­le­nie, które pamię­tało, co wła­ści­wie było przy­czyną kon­fliktu. Tu star­szy­zna osady dała im mie­siąc, który Deana wyko­rzy­stała na ćwi­cze­nie uśmie­chów.

Popra­wiła włosy, roz­tarła kilka kro­pel pach­ną­cej żywicy w pal­cach i natarła skro­nie oraz płatki uszu. Uśmiech­nęła się. Szcze­rze.

— Krew obu­dziła w tobie nową kobietę — powie­działa jej kilka dni temu jedna z kuzy­nek. — Taniec tal­he­rów prze­stał być tylko zabawą, ćwi­cze­niem, ode­sła­łaś czy­jąś duszę do duszy ple­mie­nia i nie zła­mało cię to. Wczo­raj matrona Ganera n’Weer­his pytała, czy po sądzie ich odwie­dzisz. Dziew­czyna, która w poje­dynku zabiła węża, sta­nie się ozdobą każ­dego domo­stwa.

Tak. Pierw­sza krew. Deana poki­wała głową. Ich ple­mię od wielu lat nie brało udziału w praw­dzi­wej woj­nie, afra­agra od wielu lat nie musiała odpie­rać żad­nego ataku, meekhań­ski najazd skie­ro­wany był na ple­miona miesz­ka­jące bar­dziej na zachód, więc z kobiet jej osady tylko ta głu­pia, par­szywa suka, ta…

Przy­mknęła oczy. Takie myśli o kimś, kto dzieli z tobą cień tych samych skał i czer­pie wodę z tych samych źró­deł, są grze­chem.

Ken­det’h. Owey­reth – trzy­na­sta modli­twa o zro­zu­mie­nie.

Pani na Nie­bie. Ja, Deana d’Kllean, dopiero przed mie­sią­cem po raz pierw­szy prze­la­łam praw­dziwą krew.

Praw­dziwą krew nie w ćwi­czeb­nym poje­dynku, lecz w walce na śmierć i życie.

Na śmierć i życie, bo widzia­łam głód i obłęd w oczach mojej prze­ciw­niczki.

Prze­ciw­niczki, która przy­szła do afra­agry na prośbę osza­la­łej z bólu i nie­na­wi­ści kobiety.

Kobiety, która nie­na­wi­ścią nisz­czy wła­sny ród, choć tego nie dostrzega.

Nie dostrzega, więc jest ślepa, a ślep­com należy współ­czuć i podać dłoń.

Dłoń przy­jaźni, dłoń nio­sącą chleb i wino, a w osta­tecz­no­ści wyzwo­le­nie od bólu.

Bólu, któ­rym zara­żają innych.

Pani na Nie­bie.

Czy jeśli wyzwę Len­ganę h’Lenns na poje­dy­nek, to wyzwolę ją od bólu?

Ken­det’h nie zawsze nie­sie odpo­wie­dzi. Cza­sem jest tylko drogą pro­wa­dzącą do pytań.

W tym przy­padku pyta­nie brzmiało: „Czy naprawdę tego chcę?”. Czy to pra­gnie­nie mojej duszy, myślała, czy żądza zemsty? Len­gana h’Lenns spro­wa­dziła swoją kuzynkę do afra­agry, nie poda­jąc praw­dzi­wego powodu jej wizyty. Zapro­siła węża mię­dzy nie­świa­do­mych ludzi tylko po to, by zabić ją, Deanę d’Kllean. Oczy­wi­ście nikt w osa­dzie nie pod­wa­żał prawa matrony do zemsty, kim byliby Issa­ram, gdyby nie uzna­wali takich rze­czy za część swo­jego dzie­dzic­twa. Nawet spo­sób, jaki wybrała Len­gana, choć wielu mógł się nie podo­bać – w końcu wpusz­cze­nie do afra­agry sza­lo­nej zbój­czyni nara­żało wszyst­kich – mie­ścił się jakoś w Pra­wie Haru­diego. Oma­lana, jako kuzynka Len­gany, też mogła chcieć odpła­cić za prze­laną krew, ale sytu­acja była nie­zwy­kła. Pierw­sza kobieta w rodzie h’Lenns mściła się za śmierć dwóch synów, któ­rzy zgi­nęli z ręki… kogo?

Deana od wielu mie­sięcy nie myślała o bra­cie, Yatech znik­nął, cał­ko­wi­cie ulot­nił się z życia ple­mie­nia, jakby ni­gdy się nie naro­dził. Opła­ki­wała go przez trzy dni, gdy krew na placu ćwi­czeń rudziała, a z domo­stwa rodu h’Lenns docho­dził żałobny sko­wyt. Po tym, co zro­bił jej młod­szy brat, ona nie miała prawa do publicz­nej żałoby, nie mogła prze­ży­wać straty, posy­pu­jąc głowę popio­łem i drąc szaty. Przez trzy dni i noce nie wycho­dziła z sypialni, nie jedząc i nie pijąc, pła­cząc w poduszkę, po czym obmyła twarz, ubrała się i poszła poma­gać w kuchni.

Z tam­tych dni pamię­tała tylko swój ból i wście­kłość. Yatech wybrał wła­sną drogę, wstą­pił na nią i czas zamknął się wokół niego w pętli, wyma­zu­jąc wszyst­kie jego dni z histo­rii ludów Issa­ram. Powinno jej być łatwiej, dla­tego że przez kilka lat prze­by­wał poza afra­agrą i wró­cił tylko na chwilę. Lecz nie było. Gdyby wtedy tak bar­dzo nie tęsk­niła, gdyby nie cie­szyła się tak strasz­nie z jego powrotu. A on zosta­wił ją samą jak źdźbło trawy rzu­cone na pustynny wiatr. Trzy dni łez to i tak zbyt wiele.

Wszy­scy w rodzie zacho­wy­wali się, jakby nic nie zaszło, za co była im wdzięczna, nie znio­słaby współ­czu­ją­cych gestów, poro­zu­mie­waw­czych spoj­rzeń, całej tej otoczki towa­rzy­szą­cej nie­po­trzeb­nej lito­ści. Poka­le­czy­łaby każ­dego, kto ośmie­liłby się ją pocie­szać. Nawet wizyta, którą trzy mie­siące póź­niej zło­żył im ten Meekhań­czyk, zdru­zgo­tany, poha­ra­tany męż­czy­zna o duszy jak kawa­łek zwę­glo­nego drewna, tlą­cej się tylko chę­cią odwetu, nie wstrzą­snęła nią za bar­dzo. Roz­ma­wiali wtedy przez kilka godzin, poka­zała mu nawet wykutą w kamie­niu histo­rię ple­mie­nia, by zro­zu­miał, kim są.

Nie był pierw­szym, który pró­bo­wał ich pojąć. W afra­agrze zja­wiało się wielu takich, kup­ców, han­dla­rzy, misjo­na­rzy opie­wa­ją­cych potęgę tego lub innego bóstwa, ba, nawet kapła­nów i mni­chów samej Wiel­kiej Matki, któ­rzy, o iro­nio, przy­cho­dzili, by nawra­cać jej lud. To tro­chę tak, jakby małe dziecko chciało uczyć ojca wła­da­nia mie­czem. Mało który z nich to rozu­miał. Odcho­dzili na pół­noc, za góry, albo na połu­dnie, za pusty­nię, spo­wici w kokon wła­snych prze­są­dów, wyobra­żeń i poczu­cia wyż­szo­ści rów­nie mocno, jak w chwili, gdy spo­ty­kali Issa­ram. Ale on, Aerin-ker-Noel, chyba wresz­cie pojął, jak bar­dzo się róż­nią, chyba otwo­rzył oczy i spoj­rzał na nich spoza meekhań­sko-impe­rial­nego woalu, który od dziecka nosił na twa­rzy. W każ­dym razie nie wró­cił do afra­agry na czele bandy najem­ni­ków, któ­rych kupił.

Cza­sem tego żało­wała.

Wię­cej o nim nie sły­szała, ale też nie nad­sta­wiała zbyt­nio uszu. Dla­cze­góż to mia­łaby się inte­re­so­wać losem jakie­goś kupca?

Otrzą­snęła się z tych wspo­mnień. Dziś to dziś, a ją cze­kała inna walka.

Skoń­czyła się ubie­rać i wyszła na zewnątrz.

Przed rodo­wym domo­stwem spo­tkała ciotkę Vegrelę. Star­sza kobieta zmie­rzyła ją od stóp do głów, uśmiech­nęła się z uzna­niem i wska­zała grupkę mło­dych męż­czyzn zaję­tych demon­stra­cyj­nym nie­pa­trze­niem w ich stronę.

— Ślubne pasy się plotą od takich spoj­rzeń — mruk­nęła. — Wkrótce będziesz w nich prze­bie­rać.

Deana oddała uśmiech, ale wzru­szyła ramio­nami.

— Naj­pierw sąd.

— Racja.

Minął mie­siąc, zdjęto pie­czę­cie z obu domostw i wezwano ich przed­sta­wi­cieli przed star­szy­znę osady.

Deana czuła się pew­nie, bo sprawa była pro­sta. Ona, Deana d’Kllean, miała tylko jed­nego brata, Ver­ne­ana, który zgi­nął w walce z koczow­ni­kami, a syno­wie Len­gany h’Lenns poza­bi­jali się nawza­jem w cza­sie ćwi­czeb­nego poje­dynku. Zda­rza się, co prawda rzadko, ale się zda­rza. Wszy­scy współ­czują rodowi h’Lenns tej strasz­nej straty, lecz życie się nie koń­czy, a ple­mię musi trwać.

Wina leżała więc po stro­nie Len­gany, bo gdzie były pod­stawy do ścią­gnię­cia do afra­agry Oma­lany? Kobiety, która choć potra­fiła posłu­gi­wać się bro­nią na pozio­mie mistrzow­skim, która otwie­rała się na khaan’s i potra­fiła dać się ponieść jego tań­cowi, nie była w sta­nie przy­jąć wszyst­kich darów, jakie niósł trans. To on wła­dał nią, nie ona nim. Nie potra­fiła kon­tro­lo­wać gniewu, bitew­nego szału, żądzy krwi, wal­czyła, póki nie zabiła prze­ciw­nika. Obce jej były – pły­nące z praw­dzi­wego zro­zu­mie­nia, czym jest khaan’s – współ­czu­cie i sza­cu­nek dla życia. Zacho­wy­wała się niczym wąż, kąsa­jący odru­chowo, cał­ko­wi­cie obo­jętny na śmierć, którą przy­nosi.

Deana powinna się tego domy­ślić od razu, gdy widziała, jak Oma­lana zabija Ken­sję. Na twa­rzy star­szej kobiety nie drgnął nawet jeden mię­sień, po pro­stu strzep­nęła klingę, wytarła krew o szatę zabi­tej dziew­czyny, scho­wała sza­blę do pochwy, odwró­ciła się i, jakby ni­gdy nic, kon­ty­nu­owała prze­rwaną poga­wędkę z jedną z krew­nych męża Len­gany.

To Ken­sja ją wyzwała, głu­pio i nie­roz­waż­nie, to Ken­sja pierw­sza wycią­gnęła broń. Lecz nikt się nie spo­dzie­wał, że walka będzie miała taki koniec. Star­sza mistrzyni powinna roz­broić młódkę, a gdyby chciała jej dać nauczkę, nazna­czyć skórę bli­zną, może nawet, jeśli nauczka mia­łaby być szcze­gól­nie dotkliwa, na twa­rzy. Ale nie, Oma­lana spa­ro­wała kilka ata­ków dziew­czyny, po czym od nie­chce­nia, scho­dząc z linii pro­stego szty­chu, rąb­nęła ją w skroń.

Po czym wró­ciła do prze­rwa­nej roz­mowy.

Praw­dziwy wąż, który zabija i peł­znie dalej.

Dzień po śmierci Ken­sji jej brat poszedł na plac ćwi­czeń doma­gać się spra­wie­dli­wo­ści. Towa­rzy­szyło mu trzech kuzy­nów. I znów jakaś utarczka, wymiana słow­nych szty­chów i cięć, po któ­rej oka­zuje się, że słowa to za mało, a mie­cze wyska­kują z pochew. Krewni Len­gany czuli się pew­nie, w końcu mieli za sobą Oma­lanę, lecz nie doce­nili gniewu mło­dego Aewera. Gdy ostrza poszły w ruch, zgi­nął Mayih z rodu h’Lenns, po nim padł jego kuzyn, Konle, ale w chwili, kiedy reszta miała już podać tyły, poja­wiła się Oma­lana.

Deana nie widziała początku tej walki, ćwi­czyła na innym placu, gdy nad afra­agrą wybuchł jęk kato­wa­nej stali i bojowe okrzyki. Prze­rwała w pół ruchu. Zdu­mie­wa­jące, jak bar­dzo potrafi się róż­nić szczęk ćwi­czeb­nego star­cia od takiego na śmierć i życie, jak ina­czej brzmi dziki okrzyk, gdy się go tre­nuje, niż taki wyry­wany z gar­dła bitew­nym sza­łem.

Wpa­dła na pole star­cia w chwili, gdy Oma­lana cięła jed­nego z jej krew­nia­ków, Neeneyra, przez plecy, a dru­giemu nazna­czyła twarz paskudną raną. Aewer odpie­rał jej ataki z coraz więk­szą despe­ra­cją, cofał się, jego yphir po każ­dej para­dzie chwiał się coraz moc­niej, drugi miecz leżał już na ziemi, a kobieta-wąż naj­wy­raź­niej bawiła się z nim, nie koń­czyła star­cia, mimo iż Deana w ciągu tych kilku ude­rzeń serca dostrze­gła co naj­mniej dwa momenty, kiedy chło­pak się odsło­nił.

Wpa­dła mię­dzy wal­czą­cych, tal­hery zaplą­sały powi­talny taniec, ści­na­jąc się z sza­blą Oma­lany w ryt­mie szyb­kim jak łopot serca pustyn­nego skoczka. Ode­pchnęła bio­drem Aewera, duma mło­dego wojow­nika musiała nie­źle ucier­pieć, i sta­nęła mię­dzy nim a wężem. W końcu po to są star­sze kuzynki, po to ćwi­czyła taniec sza­bel i nosiła białe pochwy.

Lecz ni­gdy jesz­cze nikogo nie zabiła.

A jej prze­ciw­niczka tak.

Opo­wia­dali jej o tej walce póź­niej, gdy uprząt­nięto już zwłoki, a star­szy­zna naka­zała obu rodom udać się do domostw. Podobno obie weszły w khaan’s w pół mgnie­nia oka, a powie­trze wokół nich roz­ję­czało się brzę­kiem stali. Deana miała szczę­ście, że aku­rat ćwi­czyła i była roz­grzana, gdyby nie to, Oma­lana wypru­łaby z niej flaki w dru­gim albo trze­cim zło­że­niu. Wal­czyły, oto­czone zasłoną roz­mi­go­ta­nej stali, a wszystko, co pró­bo­wa­łoby ją prze­kro­czyć, zosta­łoby roz­nie­sione na strzępy.

Nie pamię­tała zbyt dobrze samego star­cia, nie zdo­ła­łaby odtwo­rzyć każ­dego cię­cia i szty­chu, każ­dej parady i każ­dego uniku. To był inny trans niż te ćwi­czebne, róż­nił się od nich jak skok z urwi­ska różni się od obser­wo­wa­nia lecą­cego ptaka. Był dziki, sza­lony, tęt­nił muzyką we krwi, osła­dzał każdy oddech. Miała ochotę wybuch­nąć śmie­chem i zatań­czyć, lecz prze­cież to wła­śnie robiła. Tań­czyła taniec śmierci, a tal­hery prze­stały być sza­blami i stały się czę­ścią jej woli, ciała, umy­słu.

Przez chwilę, kilka chwil, kochała nawet Oma­lanę, kochała szczerą, sio­strzaną miło­ścią, jak kocha się kogoś, kto ofia­ro­wał ci wspa­niały dar. I rozu­miała, jak ni­gdy wcze­śniej, jej ból, nie­moż­ność się­gnię­cia po biel na pochwie, rodzącą się wście­kłość i pogardę dla innych, poczu­cie straty, chęć udo­wod­nie­nia, że jest rów­nie dobra… nie, że jest lep­sza od reszty. Oraz pustkę, rosnącą z każdą duszą wyrwaną z ciała. Wie­działa, że mimo iż mają podobne umie­jęt­no­ści bitewne, dzieli je jed­nak zasad­ni­cza róż­nica. Oma­lana nie potrafi tego, co ona. Nie patrzy w prze­ciw­nika, w jego serce, nie rozu­mie go, nie ma dla niego współ­czu­cia i nie widzi w nim wła­snego odbi­cia.

I dla­tego prze­gra.

Deana pamię­tała samą koń­cówkę walki, gdy zna­la­zła rytm, kry­jący się za pozor­nym cha­osem i nie­prze­wi­dy­wal­no­ścią ata­ków prze­ciw­niczki, gdy poznała, kiedy tamta wyj­dzie z khaan’s, bo fru­stra­cja spo­wo­do­wana nie­moż­li­wo­ścią dosię­gnię­cia Deany wypy­chała ją z transu. Wtedy ją zabiła, nie mogła nic wię­cej zro­bić, tamta nie przy­ję­łaby porażki, zra­nie­nie czy roz­bro­je­nie zmie­ni­łoby ją w bogi­nię zemsty, mor­du­jącą cio­sem w plecy albo dosy­pu­jącą tru­ci­zny do wody. Poza tym Deana na­dal ją kochała, i na­dal jej współ­czuła, więc przez współ­czu­cie, bo cóż by innego, roz­rą­bała jej tęt­nicę szyjną, odbiła ostat­nie dwa ciosy i patrzyła, jak tamta umiera.

Khaan’s niósł wiele darów.

Po walce, gdy wciąż roze­dr­gana stała nad cia­łem Oma­lany, napo­tkała wzrok swo­jego mistrza. Drean h’Keaz wyko­nał gest nale­wa­nia wody. Rozu­miesz? Pytały jego oczy. Teraz rozu­miesz?

Poka­zy­wał jej ten gest setki razy w cza­sie ćwi­czeń, tłu­ma­cząc, że pełny bitewny trans jest jak wla­nie wody w nowe naczy­nie. Wla­nie sie­bie w prze­ciw­nika, wyczu­cie go, zro­zu­mie­nie, wej­ście w skórę wroga.

Wtedy zro­zu­miała.

Nie poko­nu­jesz obcego, zawsze wal­czysz ze sobą.

Na takich myślach i wspo­mnie­niach zeszła jej droga do jaskini, w któ­rej wyda­wano wyroki. Potrze­bo­wała tego, żeby nie zacząć się trząść, bo miała wra­że­nie, jakby wszyst­kie ćwi­cze­nia przed luster­kiem prze­pa­dły w Mroku i nie zdały się na nic.

— Gotowa? — Ciotka jesz­cze raz zmie­rzyła ją od stóp do głów.

— Bar­dziej nie będę.

— No to wcho­dzimy.

Połknęło je pęk­nię­cie w skale.

* * *

Jaski­nię oświe­tlały dzie­siątki lamp. Star­szy­zna afra­agry – sze­ściu męż­czyzn i sześć kobiet, wśród któ­rych było dwóch Wie­dzą­cych – sie­działa pod ścianą. Tysiąc­le­cia pale­nia lam­pek oliw­nych pokryły kamień patyną sadzy i tłu­stych osa­dów. Nie­ważne – zda­wał się mówić ten brud. To nie święte miej­sce kultu, tylko zgro­ma­dze­nie, w któ­rym wydaje się wyroki.

Len­gana h’Lenns była już na miej­scu. Towa­rzy­szyli jej mąż, syn i garść krew­nych. Ród d’Kllean repre­zen­to­wała Vegrela, matka Neeneyra, rodzice Ken­sji oraz Deana. Star­szy­zna nie życzyła sobie zbie­go­wi­ska w trak­cie roz­strzy­ga­nia tej zagma­twa­nej i nie­ty­po­wej sprawy.

Z jed­nej strony sytu­acja wyda­wała się przej­rzy­sta, z dru­giej bar­dziej niż trudna. Wina Len­gany pole­gała na zapro­sze­niu do afra­agry swo­jej kuzynki, mimo iż ta była wężem. Śmierć Ken­sji świad­czyła o tym naj­le­piej, dziew­czyna miała ledwo czter­na­ście lat, tylko wąż zabije taką młódkę i popeł­znie dalej. Lecz to wina trudna do udo­wod­nie­nia, nie spo­sób roz­po­znać węża, nim ten nie ukąsi. Zało­że­nie, że Len­gana ścią­gnęła Oma­lanę do afra­agry, by ta zemściła się na Deanie, wyma­ga­łoby gło­śnego powie­dze­nia, za co matrona miała się mścić.

I tu był dół, w któ­rym krył się pustynny pająk.

Nie ist­niał for­malny powód do zemsty.

Od stu­leci nie zda­rzyła się taka rzecz. Wszy­scy, nawet Deana, rozu­mieli ból Len­gany h’Lenns i jej prawo do uko­je­nia go we krwi. Ale… kto zabił jej synów, jeśli Yatech ni­gdy się nie naro­dził?

Deana cze­kała spo­koj­nie. Była w rodzie Pie­śniarką Pamięci, znała nie­mal wszyst­kie prawa Issa­ram i histo­rie rodo­wych spo­rów się­ga­jące cza­sów samego Haru­diego, więc wie­działa, że w tej spra­wie Len­gana nie miała tak sil­nej pozy­cji, jak jej się wyda­wało. Była w afra­agrze na wpół obca, wyszła za męż­czy­znę rodu h’Lenns dopiero przed kil­koma laty i choć przy­wio­zła spory posag i trzech doro­słych synów, to w efek­cie jej histe­rycz­nej obse­sji ple­mię stra­ciło już sied­miu człon­ków. To nie nastroi do niej star­szy­zny zbyt dobrze.

Wie­działa, że rada może uka­rać Len­ganę wie­lo­mie­sięcz­nym lub wie­lo­let­nim zaka­zem opusz­cza­nia domo­stwa albo odby­ciem piel­grzymki do Kan’nolet, miej­sca, gdzie Harudi ogło­sił Prawa i medy­to­wa­nia tam rok, albo nawet wygna­niem z powro­tem do rodzin­nego ple­mie­nia. To ostat­nie byłoby naj­lep­sze, bo wszy­scy wie­dzieli, że matrona nie prze­sta­nie myśleć o pomsz­cze­niu synów. Star­szy­zna mogła rów­nież pod byle pre­tek­stem naka­zać im poje­dy­nek. Młoda mistrzyni bitew­nego transu i kobieta mogąca być jej matką. Kolejna plama krwi na skale i, być może, wresz­cie spo­kój w afra­agrze.

A potem ogło­szono decy­zję i świat Deany naj­pierw zamarł, a następ­nie roz­padł się na kawałki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki