Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia życia George Sand – ekscentrycznej kochanki Fryderyka Chopina. Autor opisuje jej relacje z kompozytorem. Obrazuje też dziwactwa, z których zasłynęła tytułowa postać. Barwnie opisane losy niezwykłej kobiety.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 108
Był grudzień 1830 roku. Śnieg gęstym posłaniem rozpościerał się dokoła zamku w Nohant, we Francji, biorąc całą przyrodę w swe posiadanie. Zamek stał posępny i obumarły. Gospodarz – Kazimierz Dudevant wraz ze sforą psów polował od rana, a gdy wyruszał na polowanie w domu zalegała cisza.
Wewnątrz wiała dziwna pustka. Nie brakło tam wprawdzie ani mebli, ani kosztownych sprzętów, znać było nawet, iż właściciele są raczej zamożni – ale śladu ręki kobiecej, śladu zainteresowania gospodarstwem nigdzie byś nie dostrzegł. W powietrzu zawisło jakby tajemnicze hasło – niechaj się dzieje co chce, niechaj się wali, nic nas to nie obchodzi!
W jednym z dalszych pokoi, dużym i widnym, siedzi kobieta, pochylona nad stołem zarzuconym rękopisami i kajetami. W ręku trzyma pióro i coś nim machinalnie kreśli, lecz zauważyć łatwo, że myśl daleko poza pismo odbiegła.
Trudno nazwać ją piękną, mimo to uroda przykuwa do siebie. Ma lat dwadzieścia sześć, wzrostu zaledwie średniego, brunetka, o cerze nalanej, szerokich i lubieżnych wargach. W wielkich oczach odbijają się szybko zmieniające się przeżycia – to gonią niewidzialne krainy, to uśmiechają do fantastycznych przygód. Jest w całej postaci ogrom niewyładowanej energii, przytłumionej, przygaszonej warunkami bytu.
Tok marzeń przerywa pokojowa:
– Co jaśnie pani dziedziczka rozkaże na obiad?
Zadumana nie słyszy, dziewczyna ponawia pytanie.
– Na obiad?
– Tak jest, proszę pani dziedziczki!
– A niech będzie co chce!
Odpowiedź snadź nie dziwi pokojowej, kiwa głową.
– Słucham! Więcej nic?
– Owszem... dla pana jak najwięcej butelek... Im prędzej się upije, tym lepiej! Przynajmniej pójdzie spać...
Uśmiech porozumiewawczy i rozmowa skończona.
Pani dziedziczka, dająca tak oryginalne odpowiedzi jest Aurorą Dudevant. Pochodzenie jej równie dziwaczne jak i całe życie – a jednym z dalekich przodków, ni mniej, ni więcej, tylko niegdyś nam, Polakom, najmiłościwiej panujący August II. Przodków... oczywiście z lewej ręki, bo syn króla – Maurycy Saski, wódz równie dzielny co kochliwy – w czasie jakiegoś pochodu nawiązał stosunek z uroczą aktoreczką Marią Rinteau, z którego to stosunku zrodziła się Maria Aurora Saska – babka naszej kasztelanki – na której cześć ona sama otrzymała poetyczne imię Aurory.
Królewskimi koligacjami perypetie rodowe jednak się jeszcze nie kończą. Maria Aurora Saska wyszła za mąż za pana Dupin de Francueil, syn zaś ich – Maurycy Dupin, oficer armii Napoleona – ożenił się potajemnie z panną Delaborde, który to związek został przez matkę uznany dopiero, gdy w 1804 roku przyszła na świat córeczka – bohaterka naszego opowiadania.
Przyszła na świat również wielce oryginalnie. Razu pewnego matka, tańcząc pięknie menueta, oznajmiła, iż na chwilę musi wyjść do sąsiedniego pokoju. Ponieważ wielce była ożywiona i nie zdradzała najmniejszej emocji, nikt nie zwrócił na to uwagi. Po chwili jednak zawołała do męża:
– Chodź, zobacz jaką mamy dziewczynkę!
Gdy na skutek nieszczęśliwego wypadku z koniem, umarł w parę lat po ślubie Maurycy Dupin, los matki z córeczką nie był do pozazdroszczenia. Zamieszkiwały wspólnie zamek rodowy w Nohant, lecz babka, wciąż pomna swych wysokich stosunków, nie przestawała wytykać mezaliansu. W takich warunkach, w ciągłych kolizjach między despotyczną babką a narwaną i gwałtowną matką, wyrastała dziewczynka. Czas jakiś wychowywała się w klasztorze Pań angielskich (Dames anglaises), ale wkrótce zabrana stamtąd, znów znalazła się w kole nieustannych waśni rodzinnych.
Sprawę niewiele polepszył fakt śmierci babki. Umierając, wyznaczyła ona, na złość synowej, opiekuna dla małoletniej Aurory Dupin, bez którego zezwolenia nie mogła rządzić odziedziczonymi dobrami w Nohant.
Rozgoryczone, opuszczają wieś i jadą do Paryża, ale pożycie z kobietą o starganych tyloletnimi przykrościami nerwach, kobietą na pół obłąkaną, staje się nie do zniesienia. Siedemnastoletnia Aurora marzy o zamążpójściu, marzy nie jak o jednym z najpiękniejszych przeżyć każdej młodej dziewczyny, lecz wprost jak o wyzwoleniu się, wydostaniu spod jarzma, odetchnięciu swobodniejszym powietrzem.
Toteż gdy krewni jej, państwo Roettier du Plessis, zapraszają ją na parę tygodni do swego majątku, w pobliżu Melun – przyjmuje zaproszenie z radością. Tam pomiędzy młodzieżą napotyka Kazimierza Dudevanta, syna naturalnego barona Dudevanta, młodzieńca dwudziestosiedmioletniego. Jest szczupły, dość elegancki, przystojny, ma postawę wojskową.
Skoro w parę dni później odważa się na oświadczyny miłosne – Aurora słucha wyznania przychylnie, w nadziei wyzwolenia i nowych horyzontów w życiu. Gdyby była bardziej doświadczona, może zastanowiłaby ją sama forma wyznania, brzmiąca nieco oryginalnie.
– Muszę nadmienić – mówił młody Dudevant – że na pierwszy rzut oka uderzyła mnie pani twarz wyrażająca dobroć i rozsądek. Nie jest pani piękna, ładna nawet... Ale gdyśmy poczęli rozmawiać i żartować z sobą, odniosłem wrażenie, że znamy się od dawna, od dawna jesteśmy starymi przyjaciółmi...
Pannę Dupin nie obchodziło nic. Byle wyrwać się z domu. Formalności ślubne załatwiono szybko, w kontrakcie małżeńskim zabezpieczono Aurorze rentę w wysokości trzech tysięcy franków rocznie na jej wydatki osobiste, sama zaś ceremonia zaślubin odbyła się 10 października 1822 roku w Paryżu.
Jak ciąży te osiem lat małżeńskiego pożycia!
Ani jednej chwili jaśniejszej!
Mąż wnet po ślubie okazał się takim, jakim był w istocie – ograniczonym, gruboskórym brutalem, nie starającym się nawet pozornie okazywać jakichkolwiek bądź względów żonie.
Początkowo pragnęła poświęcić się wychowaniu dzieci; było ich dwoje – Maurycy, urodzony w 1823 roku i córka Solange, urodzona 1828 roku. Ale pożycie z dniem każdym stawało się coraz cięższe. Pan Dudevant naprzód polował, potem się upijał a wieczorem czynił służebnym takie propozycje, że krzyki dziewczyn rozlegały się po całym zamku i nie było prawie ani jednej, która by nie była jego kochanką.
Co dalej czynić? Czy można wyżyć w podobnym piekle?
Aurora, poza wychowaniem dzieci, wgłębiała się w literacką pracę. Od dawna miała do niej zamiłowanie. Toć mając dwanaście lat już napisała romans Coramble. Wchłaniała w siebie całe biblioteki, studiowała, notowała, gotowe były dwie dłuższe powieści: Podróż do Owernii i Chrzestna matka, spłodzone w długie zimowe, samotne wieczory.
Czy jednak haszysze samozabijania się pracą długo trwać mogą? Czy warto zakopywać się tu, na wsi, skoro na szerokim świecie pulsuje i tętni życie w pełni? Ach! znaleźć się w Paryżu! Tam ludzie myślą, tworzą, dążą do czegoś, wychylają do dna czarę przeżyć i wrażeń!
I jak przedtem nurtowała ją jedna myśl – byle wydostać się od matki – obecnie druga nurtować poczyna – za wszelką cenę precz, precz z tego domu...
W sąsiednim pokoju rozległy się kroki. Nie odwraca nawet głowy, sądząc, iż nadchodzi mąż. Cóż ciekawego powiedzieć jej może ten nadęty brutal? Woli spozierać na zaśnieżone korony drzew.
– Auroro! – biegnie cichy szept.
Przed nią stoi Julek Sandeau, sąsiad. Młody dwudziestoletni chłopak, zgrabny, o gracji dziewczynki.
– Przyszedłem się pożegnać z tobą! Dziś wieczorem odjeżdżam...
Pani Dudevant drgnęła, ciemny rumieniec zabarwił policzki, lecz stara się opanować.
– Trudno mój Julku! Od dawna byłam przygotowana...
– Najdroższa! Ostatni raz chcę pomówić poważnie!
– Słucham! Lecz cóż to pomoże!
– Nie wolno ci z twoimi zdolnościami, z twoim talentem zagrzebywać się tu na wsi! Po co? Dla kogo? Dla gburowatego hipopotama, który się tylko mianuje twoim mężem? Pamiętasz wszak wieczory, gdyśmy razem marzyli o szczęściu, o sławie... Ty masz talent, ja posiadam umiłowanie sztuki! Wyjeżdżajmy razem do Paryża!
– Niemożliwe! A dzieci?
– Skoro w Paryżu stworzysz sobie niezależne stanowisko – zabierzesz je do siebie!
Aurora milczy.
– Przyjechałem – ciągnie młodzieniec dalej – właściwie na parę tygodni wypoczynku do rodziny – siedzę parę miesięcy... dla ciebie... Obecnie wracać muszę! Zresztą ten pobyt, widząc, jak się tu z tobą obchodzą, zabija mnie! Auroro! błagam po raz ostatni! Uciekajmy!...
Pani Dudevant milczy. Sandeau załamuje ręce.
– Czy nie pamiętasz naszych przysiąg, naszych zaklęć, naszych pocałunków... w jasną księżycową noc w brzozowym gaiku! Czy nie pamiętasz, gdyś mówiła: pójdę za tobą wszędzie!
Drgnęła.
– Cicho, cicho Julku! Wszystko pamiętam i może... może wkrótce więcej się stanie niźli sam przypuszczasz...
– Więc?
– Nic ci teraz nie powiem, prócz... że... mojego chłopaka bardzo ko... – ciąg dalszy utonął w długim pocałunku. – A teraz idź... już idź... – szeptała – resztę pozostaw mnie! Nie chcę, by mąż mój cię tu zastał!
A gdy młodzieniec oddalał się powoli, rzuciła jakby radośnie:
– Zobaczymy się niedługo! Gdzie? Na szerokim świecie! Na wolności!
Pan baron Kazimierz Dudevant zasiadał przy obficie zastawionym stole. Jadalnia była spora, cała przystrojona trofeami myśliwskimi, na kominku wesoło trzaskał ogień. Po prawej ręce gospodarza miejsce zajmował proboszcz, siwy, przygarbiony staruszek, po lewej – wysoki, o czerwonej twarzy sąsiad, zapalony myśliwy i godny kompan do butelki – na wprost zaś pani Aurora. Mimo, iż obiad był suty a toastów i szklanic spełniono niemało, pewien przymus ciążył nad biesiadnikami a z natury małomówny baron dziś szczególnie milczał zawzięcie.
Nagle odezwał się do żony.
– Może się napijesz za moje zdrowie Auroro?
– Nie... usłyszał dość oschłą odpowiedź.
– Czemu?
– Bo i tak jesteś zdrów... a nie kochamy się znów tak bardzo, żebym miała spełniać każdą twoją zachciankę!
– Ale z kim innym byś się napiła?
– Nie rozumiem?
– Ot... z tym twoim szczeniakiem... smarkatym kochankiem!
– Kazimierzu! Licz się ze słowami...
– No, moi państwo – wmieszał się proboszcz, podczas gdy sąsiad łykał w zamieszaniu zawzięcie burgunda – dajcie temu spokój, wszak mąż i żona...
– Tak, tak – mówił pozornie jeszcze spokojnie baron... żona. Znamy takie żony!
Wybuch długo hamowanych nerwów wisiał w powietrzu. Aurora zerwała się gwałtownie z miejsca, chcąc odejść.
– Zostaniesz tu! – krzyknął Dudevant, uderzając pięścią w stół – zostaniesz i wysłuchasz, co mam do powiedzenia... przy wszystkich!
Lecz i Aurora straciła już cierpliwość.
– Czego chcesz – zawołała z błyszczącymi oczami – znów mnie obsypywać gradem wymysłów? A może chcesz mnie uderzyć? Tak jak wtedy! Doskonale pamiętam! Bądź spokojny, bić ci się teraz nie pozwolę!
– A ja się zdradzać nie pozwolę!
– Ale wolno ci z pokojówkami wyprawiać niemal w mojej obecności wszystko, co się podoba? Nie! nie! dość tego dość...
– Cóż pani zamierza?
– Uciec stąd, uciec jak najprędzej...
– O ile ja zechcę!
– Ty mi masz co do rozkazywania? Ja ci mam być żoną! Patrzcie panowie – zawołała do obecnych, wyciągając papier z za gorsu – oto jego testament...
Baron poczerwieniał i zbliżył się do niej.
– Ukradłaś?
– Nie ukradłam, a przypadkowo znalazłam między papierami na biurku! Nie podchodź – krzyknęła nań – bo ci go nie dam. Oto co tam jest napisane! Proszę słuchać!
– To tylko żart!
– Dobry żart! – A mojej żonie, nic wartej łajdaczce, przekazuję w spadku parę pantofli, aby lepiej biegała po świecie, bo ją do tego bardzo ciągnie. Więcej nie otrzyma nic... Ja mam z takim człowiekiem żyć pod jednym dachem?
– Milcz!
– Gbur... cham...
– Milcz... źle się to skończyć może!
– No... no... proszę...
Kazimierz Dudevant jednym skokiem był w kącie pokoju i nim obecni zdążyli się zorientować, porwał za stojącą tam fuzję, biorąc żonę na cel. Padłby zapewne strzał – na szczęście broń nie była nabita. Aurora wybuchnęła spazmatycznym płaczem i szybko wybiegła z jadalnej komnaty.
Po scenie opisanej dalszy wspólny pobyt stawał się niemożliwy. Mąż musiał zgodzić się na separację. Klął, przeklinał, wygrażał, ostatecznie się zgodził. Postanowiono, iż Aurora otrzyma trzy tysiące franków rocznej renty, pół roku przepędzać będzie w Paryżu, zaś drugie pół roku w Nohant – który to warunek z jej strony nigdy nie został dotrzymany. Dzieci, w myśl milczącej umowy, miały pozostać przy ojcu.
W mroźną styczniową noc 1831 roku z dyliżansu przy ulicy Racine’a w Paryżu wysiadła młoda kobieta okutana w ciepłe szale. Szybko wbiegła do jednego z domów i bez wahania przebywszy sześć pięter, zastukała do skromnego kawalerskiego mieszkanka, na którego drzwiach widniała tabliczka Jules Sandeau. Po chwili drzwi się otwarły a na progu ukazał się nieco zdziwiony, uradowany kochanek. Kobietą była Aurora Dudevant – przyjechała na podbój stolicy.
Wymówić podbić Paryż jest łatwo – grubo ciężej to zrobić. Zamieszkała wraz z Sandeau, lecz wnet nasunęło się pytanie dręczące tylu „zdobywców” i tylu początkujących literatów, artystów: z czego żyć? Miała wprawdzie zapewnioną trzytysięczną rentę, ale mąż nigdy nie wypłacił jej więcej niż połowę a czynił to niechętnie, niepunktualnie, przez zemstę. Juliusz Sandeau wprawdzie otrzymywał od rodziny również pieniężne zapomogi, ale więcej niż skromne.
Z tego egzystować było trudno. Należało coś wymyślić. Początkowo Aurora poczyna malować na porcelanie, ozdabia tabakierki, ale ciężka, niewdzięczna i wyczerpująca praca przynosi w zamian mało zarobku. Trzeba szukać innej rady.
– Znasz świetnie La Touche’a, redaktora Figara – mówi Aurora do kochanka czemu nie zwrócisz się do niego o zajęcie?
– Proponował mi pisanie felietonów – odpowiada Juliusz – ale nie bardzo potrafię się z niemi uporać!
– Ja ci pomogę!
Odtąd i Aurora poczyna się uwijać po redakcji Figara. Dają jej do pisania różne wzmianki, ona smaruje, smaruje... i w końcu okazuje się, że napisała zupełnie nie to, co należy. Ubawiony de La Touche razu pewnego rzecze:
– Robicie mi w kronikarskich notatkach całe romanse! Powinniście tworzyć powieści!
Artystycznej parze więcej nie trzeba. Kupują papier, pióra, fabrykują od rana do nocy, że aż stół trzeszczy. W ciągu sześciu tygodni dzieło gotowe, opowieść sentymentalna ujrzała świat pt. Rose et Blanche. Nawet wydawca się znalazł, jakiś poczciwy ryzykant, gotowy za eksperyment zapłacić czterysta franków – cały majątek! Zacierają ręce z zadowolenia, wtem nowy kłopot:
– Nie mogę bez skandalu – powiada Aurora – pomieścić mojego nazwiska wspólnie z twoim na książce!
– Nie mogę – powiada Sandeau – pod groźbą wydziedziczenia, w ogóle przyznać się, że wlazłem w literaturę!
– Ba – śmieje się obecny przy rozmowie de La Touche – przetnijcie Sandeau na pół i zachowajcie kawałek!
Książka ukazała się tedy, jako twór Juliusza Sand.
W tym to okresie czasu Aurora Dudevant poza literacką pracą stara się wchłonąć w siebie życie Paryża. Wszędzie chce być, wszystko ją interesuje. Włóczy się z kochankiem po najgorszych dziurach, najbardziej okrzyczanych spelunkach. Oczywiście wzbudza powszechną sensację.
– Więcej cię nie zabieram ze sobą – oświadcza Juliusz – to zbyt ryzykowne!
– Dlaczego?
– Kobieta po szynkowniach razem z pijakami? Chcesz by nas kiedy aresztowano?
– Przebiorę się za chłopca!
– Pomysł przedni...
Nazajutrz zostają nabyte zgrabny surducik i wysokie buty. Odtąd Aurora dla wygody, a może przez oszczędność, poczyna stale chadzać ubrana po męsku. Nikogo ta maskarada nie razi, bo młodzieńcy tej epoki wszyscy noszą długie włosy, co im nadaje wygląd zniewieściały i w typie jest ona do nich całkowicie podobna, uchodzi za studenta. Teraz dopiero nie ma miejsca, gdzie by się nie znalazła. Dnia jednego jest w muzeum, innego w teatrze, to znów na zebraniu politycznym, to w robotniczej traktierni lub w złodziejskich kryjówkach. Wchłania życie w siebie, obserwuje, notuje... Stara się również nawiązać stosunki literackie, początkowo niezbyt pomyślnie. Idzie do znanego krytyka pana de Keratry’ego, człowieka starszego. Przyjmuje ją żona, młoda i wytworna dama a ujrzawszy kobietę w męskim ubiorze i wykoślawionych butach, spogląda na nią z góry. Po chwili wchodzi krytyk.
Aurora się mści:
– Córka szanownego jest zdaje się niezdrowa – mówi – bo sama położyła się na kanapie, a mnie nawet nie zaproponowała usiąść...
– To nie moja córka, to żona...
– Bardzo pięknie, lecz nie chcę przeszkadzać... odchodzę...
– Chwilę jeszcze, moje drogie dziecko! Miała pani mnie odwiedzić, abyśmy pomówili o projektach pisarskich. Będę szczery: kobieta nie powinna pisać...
– W takim razie nie mamy o czym mówić... szkoda, że wstałam tak wcześnie...
– Kobieta, zdaniem moim, winna płodzić nie książki, a dzieci...
– To niech pan sam je płodzi! – i pozostawiwszy zdumionego krytyka z rozwartymi ustami, szybko uciekła.
Pędząc wesołe życie z cyganerią artystyczną i bandami studentów, którzy ją nazywali kolegą, utrzymywała się Aurora z artykulików pomieszczanych w Figaro oraz w paru innych pismach kobiecych. Jeden z jej artykułów za dość ostre napaści polityczne został nawet skonfiskowany.
– Boże! zawołała, gdyby tak chciano wytoczyć proces i mnie ukarać, co bym za to dała, momentalnie byłabym sławna!
Tak upłynął rok. Aurora nie zarzuciła jednak poważniejszej roboty. Wydawca powieści Rose et Blanche, zauważywszy, iż rozdziały przez nią pisane, są daleko żywsze i bardziej interesujące, niżeli rozdziały ułożone przez Sandeau, zaproponował, aby następny romans napisała sama. Zasiadła tedy do pracy na parę miesięcy i... jako rezultat twórczości powstała Indiana, której rozgłos miał się roznieść na cały świat. Dzieło to, tym razem, wydaje pod pseudonimem George Sand... i od tej chwili jedynie pod wzmiankowaną nazwą jest powszechnie znana.
Aurora Dupin-Dudevant umarła, narodziła się George Sand. Stało to się 19 maja 1832 roku.
W najbliższym otoczeniu autorki, to jest w kołach zbliżonych do Figara, romans nie wywarł większego wrażenia. Keratry wzruszał nad nim ramionami, może przez pamięć na niedawną wizytę, ale szeroka publiczność przyjęła go z entuzjazmem. Poglądy były nowe, oryginalne.
W rzeczy samej George Sand odzwierciedliła w Indianie swe własne przeżycia: nieszczęśliwe małżeństwo z brutalem, pobyt w Nohant, ucieczkę, współżycie z kochankiem... Wprowadziła i trzecią postać, wiernego przyjaciela. Kto miał nim być, Gustaw Planche czy de La Touche – nie wiadomo? Kochanek w niezbyt różowych przedstawiony został barwach, jako człowiek do którego nie można było mieć wielkiego zaufania...
Powieść rozchwytano niemal w ciągu paru dni... Łamano sobie głowę kto ukrywa się pod nazwą George Sand... mężczyzna, czy kobieta? Jedynie wtajemniczeni uśmiechali się dyskretnie. Dalej poczęto oburzać się na niemoralność! Kobieta zamężna i ma kochanka! Co za skandal! Mało tego! Kochanek jest niewierny więc wyszukuje sobie przyjaciela! Nie, to przechodzi wszelkie pojęcie! Oczywiście głosy katonów wzmagały jedynie powodzenie książki.
Toteż, gdy po paru miesiącach ukazał się nowy romans Walentyna, pozycja literacka autorki była utrwalona. Odtąd jest głośna i zarzucana ofertami. Gdy znany Franciszek Buloz obejmuje redakcję czasopisma Revue des Deux Mondes, ofiarowuje jej stałą współpracę. Ma pobierać rocznie cztery tysiące franków, a w zamian dostarczać co sześć tygodni, trzydzieści dwie stronice druku.
Opuszczono tedy skromne pokoiki na piątym piętrze i przeprowadzono się do obszerniejszego mieszkanka przy Quai Malaquais, tonącego śród zieleni i drzew.
W tym nowym, bardziej wykwintnym i bardziej jej odpowiadającym otoczeniu pracuje George Sand od rana do wieczora co dnia intensywniej i... co dnia też bardziej oddalając się od kochanka – Juliusza Sandeau...
Jules Sandeau, niby to z radością, śledził sukcesy uwielbianej, w rzeczywistości jednak dręczyły go dwie rzeczy. Przede wszystkim na dnie duszy na pewno kiełkowało uczucie, czemu ona tak szybko się wybiła, gdy on, jej mentor, tego dokazać nie może. Poza tym był zazdrosny, zazdrosny jako mężczyzna o kobietę. Toć wiecznie samodzielna i indywidualna Sand zawierała znajomości na prawo i lewo, przestawała się z nim liczyć.
– Dokąd dziś idziesz? – czasem pytał, gdy widział ją w męskim ubiorze, szykującą się do jakiejś wycieczki.
– Idę, gdzie mi się spodoba!
– To nie odpowiedź! Czy wolno towarzyszyć?
– Nie! Pragnę być sama! Nie potom się wydostała spod tyranii męża, aby popaść pod twoją!
Sandeau kręciły się łzy w oczach i zamilczał, ona wychodziła z mieszkania. Może w gruncie nie robiła nic złego. Lecz pasją jej były samotne wycieczki i poznawanie ludzi wybitnych.
Kiedyś wybrała się do Balzaca.
Autor Fizjologii małżeństwa i Straconych złudzeń przyjął ją bardzo uprzejmie. Indianę czytał, osypał autorkę szeregiem komplementów. Pokazał swoją wspaniałą bibliotekę, począł opowiadać o sobie i swych zamierzeniach. W ciągu rozmowy padło nazwisko Rabailais’go.
– Pani nie zna jego dzieł – zawołał ze zdumieniem – muszę je przynieść!
Istotnie po upływie dni paru, przybył zasapany i wyelegantowany do mieszkanka Sand.
– Łapał – opowiadała później – papiery ze stołu, rzucał na nie okiem, jakby chcąc poinformować się, co one zawierają, a później natychmiast poczynał mówić o swoich pracach i o tym, co pisze obecnie. W końcu wyciągnął osławionego Pantagruela i na głos począł odczytywać.
Jak wiemy, choćby z polskiego przekładu Boya, utwór doborem wyrazów się nie odznacza, wszystko raczej nazwane jest po imieniu. Pan Honoré de Balzac nie tylko nie opuszczał szczegółów, lecz jeszcze uzupełniał je swymi soczystymi uwagami, oblizując się przy tym lubieżnie.
– Wynoś się pan – przerwała mu w pewnym momencie George Sand – jest pan opasłym świntuchem!
– Jestem posłuszny rozkazom – odparł śmiejąc się – ale od tej chwili jest pani dla mnie głupią gęsią!
Kłótnia nie była długotrwała, bo w parę dni później obiadowała u pisarza wraz z Sandeau.
Obiad był równie niezwykły jak i Balzac, i zasługuje na szczegółowy opis.
Twórca zajmował mały apartamencik przy ulicy Cassini, w głębi ogrodu. Był to szereg pokoi urządzonych z wykwintem i umeblowanych kosztownymi sprzętami XVIII stulecia. Roiło się od starych makat, obrazów, brązów, porcelany – istne muzeum – i nieraz pisarz, chcąc zadowolić swą fantazję, wydawał na dzieła sztuki wszystkie swe zarobki lub też zakupywał na kredyt najcenniejsze antyki.
Podawano na srebrnych półmiskach, ale menu zostało zestawione swoiście: sztuka mięsa, melon i szampan mrożony...
Gospodarz się nim zachwycał.
– Pijcie, zachęcał, dostałem cały kosz od księcia Metternicha!
Podczas obiadu czynił wcale niedwuznaczne propozycje pani Sand, co pobudzało Sandeau do wściekłości. W pewnym zaś momencie oświadczył:
– Czekajcie!
Znikł na chwilę w sąsiednim pokoju, po czym ukazał się przybrany w piękny turecki szlafrok i wspaniałe haftowane nocne pantofle – nowe zakupy, którymi pragnął się pochwalić! W tym stroju upierał się odprowadzić swoich gości, z kandelabrem w ręku, aż na ulicę.
– Wezmą pana za wariata! – tłumaczył Sandeau.
– Balzaca nikt za wariata nie weźmie, podziwiać go najwyżej mogą! – odparł dumnie i powędrował.
Po drodze, machając świecznikiem, wciąż opowiadał. Chwalił się rumakami arabskimi, które zamierzał nabyć a których nigdy nie nabył, opowiadał o nich jednak, jak gdyby już stały w jego stajni...
Ostatecznie z trudem namówiono go do powrotu...
W tym to okresie czasu nawiązała George Sand ściślejsze stosunki nie tylko z Balzakiem. Oprócz niego zapoznała się i ze słynnym krytykiem Sainte-Beuve’em i z Gustawem Planche’em. Z tym ostatnim szczególnie łączyła ją wielka zażyłość, stał on się jej nieodłącznym towarzyszem. Gdy zwabiony olbrzymim rozgłosem żony, pan Kazimierz Dudevant, zdecydował się też wybrać do Paryża, wpada ona, jak bomba do mieszkania Planche’a.
– Wstawaj pan!
– Co się stało?
– Kazimierz przyjeżdża! Będzie go pan oprowadzał po Paryżu!
Zgoda z mężem została zawarta, przynajmniej pozornie. Zobowiązał się on absolutnie nie wtrącać do spraw sławnej damy, pod warunkiem, aby ta od czasu do czasu odwiedziła go w Nohant.
Z pozwolenia tego postarała się skorzystać niemal niezwłocznie. Stosunek bowiem z Juliuszem Sandeau psuł się coraz bardziej. Sceny stawały się niemal codzienne, a przyszły autor Marianny i Mademoiselle de la Segliere był kulą u nogi... Łączyły ich jeszcze jednak wspólne początki, wspólnie przecierpiana bieda, wspomnienia.
– Czyś już tak szybko zapomniała o naszych przysięgach? – czasem zapytywał. – Gdyby nie ja, dziś jeszcze tkwiłabyś nieznana na wsi!
– Wiem, com ci winna! – odpowiadała – lecz jestem wolnym człowiekiem, nikt nie ma prawa do mnie!
– Nawet ja?
– Nawet ty! Krępować się nie pozwolę!
Po jednej ze scen gwałtowniejszych wyjechała do Nohant. Siedziała w majątku dość smutna, przykrzyło jej się po ruchu i zgiełku Paryża, może zatęskniła za kochankiem, dzięki nieoczekiwanym zwrotom swej natury, które tak często zdarzały się w jej późniejszym życiu.
Dość, że powróciła a wtedy nastąpiło naturalne rozwiązanie... romansu.
Powróciła nieoczekiwanie... na początku 1833 roku i równie nieoczekiwanie zastała wielce romantycznego amanta w objęciach zgoła nieromantycznej praczki. Pocieszał się biedak, jak mógł.
Sceny, spazmy, płacze, awantury, ostateczne zerwanie...
Ze zwykłym sobie gestem w sprawach pieniężnych, George Sand, nie tylko pozostawiała kochankowi mieszkanie, przenosząc się o parę domów opodal pod 19 Quais Malaquais, lecz i pożyczyła znaczniejszą sumę pieniędzy, by mógł udać się do słonecznej Italii, tam marzyć i zapomnieć o niej.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.