Kobieta, która niesie śmierć - Stanisław Antoni Wotowski - ebook
NOWOŚĆ

Kobieta, która niesie śmierć ebook

Stanisław Antoni Wotowski

3,7

Opis

Lata trzydzieste ubiegłego wieku. Jerzy Marlicz na własne życzenie pakuje się w poważne kłopoty. Mężczyzna kradnie pieniądze z banku „Bracia Kuzunow i Spółka”, a zdobytą w ten sposób kwotę trwoni na gry hazardowe. Na domiar złego zbliża się kontrola stanu kasy, tak więc jego przestępstwo z pewnością wyjdzie niedługo na jaw.

Sprawy komplikują się jeszcze bardziej, gdy Marlicz poznaje w kasynie piękną i atrakcyjną baronową Tamarę. Kobieta nieoczekiwanie postanawia pomóc malwersantowi i opłaca „zaciągnięty” przez niego dług. Liczy jednak, że mężczyzna zrewanżuje się za okazaną pomoc. Jak się później okazuje, Tamara jest narzeczoną szefa banku, z którego Marlicz ukradł pieniądze. W ramach rekompensaty złodziej musi się udać do Wilna, by odzyskać niekorzystne dla niej papiery…

Stanisław Antoni Wotowski był przedwojennym mistrzem kryminału. Prowadził prywatne biuro detektywistyczne, interesował się też okultyzmem oraz masonerią. Jego powieść „Kobieta, która niesie śmierć” (1937) to pełna zwrotów akcji historia o majątkach bogaczy i kobiecie przynoszącej zgubę. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 250

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (18 ocen)
5
6
3
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
emiliaszu

Z braku laku…

Naprawdę z braku laku. To parodia kryminału retro. Wszystko uproszczone i przerysowane do bólu. Kobieta fatalna, kasyno, diamenty, pojedynek, sztucznie stworzone kresowe nazwisko, nawet nie na krawędzi kiczu.
00

Popularność




Ty­tuł: Ko­bieta, która nie­sie śmierć

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Okładka: Mo­nika Drob­nik-Sło­ciń­ska

Ko­rekta: Aneta Iwan

ISBN 978-91-8076-191-8

Tekst Stanisława Antoniego Wotowskiego przeszedł do domeny publicznej, ponieważ prawa autorskie pisarza wygasły.

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Roz­dział 1

Gdy de­frau­duje się pie­nią­dze…

Je­rzy Mar­licz od go­dziny sie­dział w dość pu­stym o tej po­rze ba­rze, wy­chy­la­jąc kie­li­szek za kie­lisz­kiem ko­niaku, ale nie przy­no­siło mu to po­żą­da­nego oszo­ło­mie­nia.

Ro­zu­miał, że zbliża się ko­niec wszyst­kiego, i wciąż dźwię­czały mu w uszach strasz­liwe słowa szefa:

– Ju­tro spraw­dzimy kasę.

Wie­dział, że w ka­sie bra­kuje prze­szło dwa ty­siące zło­tych i że te pie­nią­dze zo­stały zde­frau­do­wane przez niego.

Tak, przez niego, gdy za­stę­po­wał w cza­sie urlopu ka­sjera w banku pry­wat­nym „Bra­cia Ku­zu­now i Spółka”. W do­datku w jak głupi spo­sób ro­ze­szły się te pie­nią­dze. Przed kil­koma ty­go­dniami znacz­nie za­moż­niejsi ko­le­dzy wcią­gnęli go do po­ta­jem­nego domu gry i prze­grał tam po­cząt­kowo względ­nie nie­wielką sumę. Tę jesz­cze mógł po­kryć z pen­sji. Na nie­szczę­ście za­chciało mu się ode­grać i tak po­szło: karty, wy­ścigi. Obec­nie bra­kuje z górą dwa ty­siące zło­tych i nie ma naj­mniej­szej na­dziei, aby je zdo­być do ju­tra.

Próżno usi­ło­wał po­ży­czyć od zna­jo­mych. Któż komu dziś grosz po­ży­czy? Próż­nym by­łoby rów­nież wy­znać wszystko Ku­zu­no­wowi i bła­gać go o li­tość. By­łoby to samo, gdyby ze­chcieć wzru­szyć ty­grysa. Choć na­czelny dy­rek­tor Jan Ku­zu­now jest czło­wie­kiem star­szym i na po­zór wiel­kim dżen­tel­me­nem, w sto­sunku do pod­wład­nych bywa nie­sły­cha­nie bez­względny i nie tylko nie zgo­dzi się na ża­den kom­pro­mis, ale na­tych­miast za­we­zwie po­li­cję. Tym bar­dziej, że mu­siano mu coś na­plot­ko­wać, gdyż czemu za­po­wie­dział na ju­tro re­wi­zję kasy, skoro ka­sjer nie wró­cił jesz­cze z urlopu? Tak ja­kiś usłużny ko­lega mu­siał mu do­nieść o wi­zy­tach Mar­li­cza w klu­bach. War­szawa wszak jest tak plot­kar­skim mia­stem i wszy­scy wie­dzą wszystko o wszyst­kich.

Czoło Mar­li­cza zro­siły chłodne kro­ple potu. Po­li­cja, wię­zie­nie. Nie, tylko nie wię­zie­nie. Mieć trzy­dzie­ści parę lat i zna­leźć się za kra­tami, gdy ze­wsząd uśmie­cha się ży­cie. Nie znie­sie po­dob­nego wstydu.

Ale co ro­bić? Do ju­tra po­zo­stało za­le­d­wie kil­ka­na­ście go­dzin. Te­raz zbliża się dzie­siąta wie­czór, a ju­tro o dzie­wią­tej rano Ku­zu­now bę­dzie spraw­dzał kasę. Co ro­bić? Skąd zdo­być te prze­klęte dwa ty­siące zło­tych?

Mar­licz ma­chi­nal­nie wy­pił jesz­cze je­den kie­li­szek ko­niaku. Już się zde­cy­do­wał. Zresztą od kilku go­dzin ten za­miar kieł­ko­wał w jego gło­wie. Ma jesz­cze w kie­szeni bli­sko dwie setki. Pój­dzie do klubu i spró­buje szczę­ścia. Po­cząt­kowo za­mie­rzał uciec z War­szawy, ale za­miar ten ostu­dzała świa­do­mość, że z po­dobną sumą nie­da­leko uciek­nie. Le­piej raz jesz­cze spró­bo­wać szczę­ścia, a je­śli się nie uda… Wczo­raj po­ży­czył brow­ning od zna­jo­mego. A może się uda… Dwa ty­siące zło­tych wy­grać w klu­bie ła­two, a po sta­łym pe­chu, jaki go prze­śla­do­wał, spo­dzie­wać się było można, że karta się od­wróci.

Tak, pój­dzie do klubu. Go­dzina dzie­siąta, wła­śnie gra tam się roz­po­czyna.

Za­stu­kał na kel­nera, za­pła­cił ra­chu­nek i wy­szedł z baru.

Był piękny, lip­cowy wie­czór. Neo­nowe świa­tła re­klam we­soło bar­wiły ulice, a po chod­ni­kach snuł się tłum prze­chod­niów. Wśród niego mi­gały strojne i ro­ze­śmiane ko­biety i nie­jedna z nich za­chę­ca­jąco spo­glą­dała na przy­stoj­nego i do­brze ubra­nego Mar­li­cza. Ale on, za­zwy­czaj wielce czuły na wdzięki nie­wie­ście, był obec­nie kom­plet­nie obo­jętny na te za­chwyty i za­pewne nie wi­dział na­wet tych wy­zy­wa­ją­cych spoj­rzeń. Śpie­szył wprost przed sie­bie na ulicę No­wo­grodzką. Wie­dział, że gra­cze zbie­rali się dzi­siaj tam i że ich za­sta­nie.

Wia­domo, że gra od­bywa się w War­sza­wie tylko w po­ta­jem­nych klu­bach, za­zwy­czaj na­wet co­dzien­nie w in­nym miesz­ka­niu, aby tym trud­niej ama­to­rów ha­zardu mo­gła przy­ła­pać po­li­cja, że trzeba z góry być po­wia­do­mio­nym, gdzie bę­dzie miała miej­sce, i można się tam do­stać tylko przy po­mocy umó­wio­nych sy­gna­łów. Wszyst­kie te rze­czy były znane Mar­li­czowi, do któ­rego or­ga­ni­za­to­rzy po­ta­jem­nych szu­lerni zdą­żyli już na­brać za­ufa­nia – i dla­tego też, gdy zna­lazł się na pierw­szym pię­trze jed­nej z ka­mie­nic na ulicy No­wo­grodz­kiej, za­stu­kał w drzwi w umó­wiony spo­sób.

Ry­chło roz­warły się one i wpusz­czono go do środka.

– A, ko­chany dy­rek­tor – przy­wi­tał go je­den z wła­ści­cieli, Traw­ski, wy­soki, atle­tycz­nie zbu­do­wany męż­czy­zna. – Do­brze że dy­rek­tor przy­szedł, wcale in­te­re­su­jąco za­po­wiada się za­bawa.

Traw­ski wie­dział do­sko­nale, jaką na­prawdę Mar­licz zaj­muje so­cjalną po­zy­cję i wie­dział rów­nież, z ja­kiego źró­dła po­cho­dzą prze­gry­wane przez niego pie­nią­dze. Umyśl­nie jed­nak ty­tu­ło­wał go dy­rek­to­rem, gdyż każdy w ta­kiej szu­lerni ja­kiś ty­tuł musi po­sia­dać i ob­cho­dziło go tylko, by ten przy­no­sił ze sobą jak naj­wię­cej go­tówki.

Mar­licz wszedł w ślad za Traw­skim do du­żej ja­dalni, w któ­rej od­by­wała się gra. Uj­rzał tam po­zo­sta­łych wspól­ni­ków Traw­skiego, tę­giego Kloca i Bra­tow­skiego, uśmiech­nię­tego blon­dyna. Obok stał Kaj­zel, wła­ści­ciel miesz­ka­nia, który z po­wodu kry­zy­so­wych cza­sów i nie­wiel­kich za­rob­ków za skromną za­płatę stu zło­tych za wie­czór uży­czał swego luk­su­so­wego apar­ta­mentu na przy­by­tek ha­zardu. Ci pa­no­wie nie grali jed­nak, a ob­ser­wo­wali gra­ją­cych i głów­nym ich za­da­niem było śle­dzić, aby mi­ło­śni­ków kart nie po­chwy­ciła na­gle po­li­cja.

Przy stole zaś, znaj­du­ją­cym się po­środku po­koju, pod lampą, osło­niętą zie­lo­nym aba­żu­rem, sie­działo ośmiu męż­czyzn, tak po­chło­nię­tych grą, że nie zwró­cili na­wet uwagi na na­dej­ście Mar­li­cza.

Wśród nich za­jął miej­sce. Po­zna­wał swo­ich zwy­kłych part­ne­rów. Obok niego sie­dział bo­gaty prze­my­sło­wiec Prze­niczny, da­lej wła­ści­ciel składu sukna Rę­ka­wiecki, jesz­cze da­lej hra­bia Świ­to­mir­ski – gracz tak na­ło­gowy, że choć stra­cił całą for­tunę, co­dzien­nie za wy­do­stane nie wia­domo skąd pie­nią­dze mu­siał się zna­leźć w szu­lerni.

Mar­licz wy­cią­gnął pie­nią­dze z kie­szeni i za­czął grać. Grał po­cząt­kowo ostroż­nie nie­wiel­kimi staw­kami, jakby pra­gnąc wy­pró­bo­wać szczę­ście. Grano w che­min de fera i każdy z gra­czy trzy­mał bank po ko­lei.

Nie można jed­nak po­wie­dzieć, aby for­tuna uśmiech­nęła się zbyt­nio do Mar­li­cza. Choć nie prze­gry­wał, to i nie wy­gry­wał. Wła­ści­wie wszystko krę­ciło się w kółko. Albo ka­pi­ta­lik jego zmniej­szał się o kil­ka­dzie­siąt zło­tych, albo też wzra­stał nie­znacz­nie. Banki de­cy­du­jące o po­wo­dze­niu nie prze­cho­dziły mu, bał się zaś bić znacz­niej­sze stawki. Gra to­czyła się dość ostro i gdyby chciał się ha­zar­do­wać, jego dwie setki znik­nę­łyby bły­ska­wicz­nie.

– Co ro­bić? – my­ślał z roz­pa­czą. – Prze­cież tak się nie ode­gram! A ten szczę­ściarz Prze­niczny ścią­gnął przed chwilą ze stołu pra­wie dwa ty­siące. Tyle, ile mi po­trzeba. Ale nie bał się wpu­ścić setki do banku, a ja wy­cho­dzę z głu­pich dwu­dzie­stu zło­tych. Co ro­bić? Ano, cze­kajmy. Tylko spo­koj­nie.

Si­ląc się opa­no­wać nerwy i ja­kim nie­opatrz­nym za­ha­zar­do­wa­niem się nie uni­ce­stwić wszel­kich ma­rzeń o oca­le­niu, grał może go­dzinę bez re­zul­tatu i za­pewne grałby dłu­żej, gdyby wtem nie za­szła nie­ocze­ki­wana zmiana w grze.

– Do­bry wie­czór pa­nom! – roz­legł się rap­tem czyjś dźwięczny, we­soły głos.

Gra­cze pod­nie­śli głowy znad stołu, a wraz z nimi i Mar­licz. Pod­niósł i drgnął. Przy wej­ściu do po­koju stała ko­bieta nie­zwy­kłej urody. Szczu­pła, wy­soka, o ru­chach wę­żo­wych, mie­dzia­no­zło­tych wło­sach i wiel­kich, zie­lo­nych oczach.

– Praw­dziwy wamp! – po­my­ślał. – Cie­kawe, kto ona? Wamp w po­ta­jem­nej szu­lerni.

Nie­zna­joma po­woli zbli­żała się do stołu, a po nie­zwy­kłym sza­cunku, jaki jej oka­zy­wali po­stę­pu­jący w ślad za nią Traw­ski i Kloc, wi­dać było, iż jest ona tu wielce ce­nio­nym go­ściem.

– A, ba­ro­nowa! – za­wo­łał prze­my­sło­wiec Prze­niczny, nie wy­mie­nia­jąc jed­nak jej na­zwi­ska i zry­wa­jąc się ze swego miej­sca. – Pro­szę bar­dzo, niech ba­ro­nowa tu siada, ja za­raz zdo­będę inne krze­sło.

Piękna ko­bieta za­jęła miej­sce i w od­po­wie­dzi za­śmiała się gło­śno.

– Ach, pan Prze­niczny – za­cią­gała nieco kre­so­wym ak­cen­tem – pra­gnie być moim są­sia­dem? Bar­dzo pro­szę! Mamy mały ra­chu­nek do ure­gu­lo­wa­nia! Za­brał mi pan ze­szłym ra­zem parę ty­sięcy, to głup­stwo, ale nie lu­bię na żad­nym polu ule­gać męż­czy­znom.

– Po­sta­ram się i dzi­siaj…! – Sze­roka twarz prze­my­słowca roz­pły­nęła się w uśmie­chu, pod­czas gdy Kloc pod­su­wał mu fo­tel.

– Zo­ba­czymy!

Prze­rwana na chwilę gra roz­po­częła się na nowo. Mar­licz nie­znacz­nie ob­ser­wo­wał ob­sy­pane bry­lan­tami palce ba­ro­no­wej, wi­dział, jak ta z ma­łego wo­reczka z wę­żo­wej skóry wy­cią­gnęła gruby zwi­tek bank­no­tów, w któ­rym na pewno znaj­do­wało się kilka ty­sięcy zło­tych.

– Taka nie mar­twi się o pie­nią­dze – po­my­ślał. – Ale ładna…! Któż to taki? Gdyby moja obecna sy­tu­acja… Co tu so­bie głowę za­przą­tać ba­ro­nową.

Gra, która i przed­tem to­czyła się dość ostro, oży­wiła się te­raz jesz­cze wię­cej. Może pod wpły­wem pięk­nej ko­biety, która bez wzru­sze­nia biła znaczne stawki i sama wy­sta­wiała banki po pa­rę­set zło­tych, i inni gra­cze oży­wili się bar­dzo. Raz po raz le­żało na stole po kilka ty­sięcy, a szczę­ście wy­raź­nie sprzy­jało ba­ro­no­wej. Ro­sła przed nią kupka bank­no­tów, na które jakby nie zwra­cała uwagi, ćmiąc obo­jęt­nie pa­pie­rosa za pa­pie­ro­sem, ja­kie wyj­mo­wała z wą­skiej, zło­tej pa­pie­ro­śnicy.

Je­den tylko Mar­licz trzy­mał się po­przed­niego sys­temu i z prze­ra­że­niem stwier­dzał, że choć nie ha­zar­do­wał się, ka­pi­ta­lik jego zmniej­szył się do stu pięć­dzie­się­ciu zło­tych. A de­ner­wo­wało go jesz­cze wię­cej, że wy­da­wało mu się, iż piękna ba­ro­nowa wciąż na niego spo­gląda i uśmie­cha się z po­li­to­wa­niem na wi­dok jego skrom­nych sta­wek.

– Za­kła­dam bank z dwu­dzie­stu! – wy­rzekł, jak zwy­kle, gdy do­szła ko­lej do niego.

– Tak pan ni­gdy dużo nie wy­gra! – ode­zwała się rap­tem i wy­dało się Mar­li­czowi, że pa­trzy na niego drwiąco.

Za­czer­wie­nił się gwał­tow­nie.

– Są­dzi pani? – bąk­nął. – W ta­kim ra­zie – zgar­nął wszyst­kie le­żące przed nim pie­nią­dze i wy­su­nął je na śro­dek stołu – wy­cho­dzę ze stu pięć­dzie­się­ciu!

– Kryję! – za­wo­łał sie­dzący obok Mar­li­cza ku­piec Rę­ka­wiecki. – Pani ba­ro­nowa na­mó­wiła mło­dego czło­wieka do złego! Zo­ba­czymy, co z tego wy­nik­nie!

Mar­licz czuł, że drżą mu palce, ale sta­rał się opa­no­wać. Prze­kli­nał chwilę głu­piej próż­no­ści. Co bę­dzie, je­śli prze­gra? Roz­dał karty i zaj­rzał szybko w swoje.

– Dzie­więć! – oświad­czył.

– Wy­grał pan! – oświad­czył Rę­ka­wiecki. – W banku trzy­sta zło­tych! Za­biję jesz­cze raz!

Mar­licz po­now­nie roz­dał karty i znowu otwo­rzył aba­taż.

Miał te­raz sześć­set zło­tych.

– Nie biję da­lej! – mruk­nął ku­piec. – Na pana ko­lej, pa­nie Prze­niczny.

Prze­my­sło­wiec rzu­cił na stół sześć se­tek i bez słowa wy­cią­gnął rękę po karty. Mar­licz je roz­da­wał jak przez mgłę. Miał dwójkę, do­ku­pił do niej szóstkę, pod­czas gdy prze­my­sło­wiec za­ba­sto­wał na sió­demce.

– Znowu pan wy­grał! W banku ty­siąc dwie­ście!

– Hm – uśmiech­nęła się ba­ro­nowa. – Prze­cież na­mó­wi­łam pana! Te­raz moja ko­lej… Cóż, ucieka pan czy daje wszystko do bi­cia?

Nie­okre­ślone, złe prze­czu­cie ści­snęło ser­cem Mar­li­cza.

– Nie da­waj, bo prze­grasz! – szep­tał mu do ucha ja­kiś ta­jem­ni­czy głos.

Ty­siąc dwie­ście zło­tych to była suma znaczna. Za to można było już da­lej grać ostroż­nie lub ewen­tu­al­nie na­wet uciec z War­szawy. Ale… Je­śli przej­dzie jesz­cze jedną kartę i zwy­cięży tę dziwną, spo­glą­da­jącą na niego drwiąco ko­bietę, bę­dzie miał dwa ty­siące czte­ry­sta zło­tych. Zdo­byłby z na­wiązką upra­gnione pie­nią­dze. Tylko… Tylko czemu ogar­nia go taki lęk… Może le­piej się cof­nąć?

– Cóż, daje pan czy tchó­rzy? – po­wtó­rzyła iro­nicz­nie, a w oczach jej, po­dob­nych do oczu dra­pież­nika, za­grały ja­kieś okrutne bły­ski. – Oba­wia się pan zmie­rzyć ze mną? Tru­sam w karty nie igrat! – do­dała po ro­syj­sku.

– Daję! – głu­chy wy­krzyk­nik mimo woli wy­rwał się z piersi Mar­li­cza i w tejże chwili prze­klął wła­sne sza­leń­stwo. Ale co­fać się było za późno.

Roz­dał karty i ner­wowo zaj­rzał w swoje. Miał piątkę. Je­śli ba­ro­nowa na­tych­miast nie otwo­rzy aba­tażu – ósemki albo dzie­wiątki – jest jesz­cze na­dzieja na wy­graną. Wpił się w nią wzro­kiem. Po­woli pod­nio­sła karty, jakby ba­wiąc się nie­po­ko­jem Mar­li­cza, zer­k­nęła w nie i wy­mó­wiła:

– Pro­szę!

Ozna­czało to, że pra­gnie ku­pić jesz­cze kartę i że jest za­pewne słab­szą od ban­kiera. Gdyby po­dał jej fi­gurę nie­li­czącą się za punkt, mógł być pe­wien wy­gra­nej.

Szybko rzu­cił kartę i zbladł. Przed ba­ro­nową pa­dła sió­demka. Bez­względ­nie te­raz po­sia­dała więk­szą ilość oczek od niego.

– I ja po­cią­gnę! – wy­mó­wił ochry­płym gło­sem i otwo­rzył kartę.

Wy­dało mu się, że wszystko ru­nęło do­koła. Przed nim le­żała druga piątka. Wraz z po­przed­nią piątką nie sta­no­wiło to żad­nego punktu i ozna­czało osta­teczną prze­graną.

– Prze­gra­łem! – wy­beł­ko­tał. Chwy­cił się za głowę, nie sta­ra­jąc się na­wet za­cho­wać po­zo­rów obo­jęt­no­ści.

– Tak, prze­grał pan! – za­brzmiał jej lekko iro­niczny śmiech. – I to w dziwny spo­sób. Gdyby pan nie cią­gnął do piątki, byłby pan wy­grał. Bo mia­łam czwórkę i ku­pi­łam do niej sió­demkę… Wy­gra­łam za­le­d­wie jed­nym oczkiem.

– Psia­krew! – mało nie za­klął gło­śno i ze­rwaw­szy się ze swego miej­sca, nie pa­trząc na ni­kogo, wy­biegł z po­koju.

– Czego się tak ci­ska ten młody czło­wiek! – po­biegł w ślad za nim głos prze­my­słowca. – Prze­cież prze­grał wła­ści­wie tylko sto pięć­dzie­siąt zło­tych.

Ale Mar­licz już biegł po scho­dach i wnet zna­lazł się na ulicy.

Ko­niec! Te­raz na­prawdę ko­niec! Ma w kie­szeni za­le­d­wie kil­ka­dzie­siąt gro­szy. Och, ja­kie głup­stwo po­peł­nił! Ty­siąc dwie­ście zło­tych! Za te pie­nią­dze można było usi­ło­wać uła­go­dzić szefa lub też w naj­gor­szym wy­padku uciec z War­szawy. Obec­nie nic nie wy­my­śli, nic nie po­ra­dzi. Wszystko przez tę prze­klętą ba­ro­nową i jej wy­zy­wa­jący, iro­niczny śmiech. Cze­muż dał się spro­wo­ko­wać i cze­muż póź­niej nie sta­nął na piątce! Ach, jak bli­skim był cał­ko­wi­tego oca­le­nia.

Po­tarł dło­nią zro­szone po­tem czoło. Próżny żal. Te­raz po­zo­staje jedno wyj­ście – to, o któ­rym my­ślał od dawna. Wszak wczo­raj jesz­cze po­ży­czył brow­ning od zna­jo­mego i ten brow­ning spo­czywa w jego kie­szeni. Ale nie tu, na rogu Mar­szał­kow­skiej i No­wo­grodz­kiej, nie, tu ży­cia so­bie nie od­bie­rze.

Ma­chi­nal­nie skrę­cił w Aleje Je­ro­zo­lim­skie i po­woli skie­ro­wał się w stronę mo­stu Po­nia­tow­skiego. A gdy zna­lazł się na mo­ście, przy­sta­nął i oparł się o ka­mienny pa­ra­pet. Była już pierw­sza po pół­nocy, wszystko do­koła to­nęło w pół­mroku i ni­g­dzie nie wi­dać było prze­chod­niów. Ci­cho na dole plu­skały fale Wi­sły i lekki, chłodny wie­trzyk biegł od rzeki. Ale ani mo­no­tonny plusk fal, ani wiatr, mu­ska­jący jego po­liczki, nie przy­no­siły uko­je­nia.

– Ha! – my­ślał. – Lek­ko­myśl­nie zmar­no­wa­łem ży­cie! Mam do­piero trzy­dzie­ści dwa lata i już mu­szę umrzeć! Szkoda… Ale co tu długo się na­my­ślać.

Szybko wy­cią­gnął brow­ning z kie­szeni i od­su­nąw­szy bez­piecz­nik, już miał broń pod­nieść do góry, gdy wtem czy­jaś ręka spa­dła na jego ra­mię.

– Pa­nie Mar­licz!

Drgnął i spoj­rzał zdu­miony. Obok stała ba­ro­nowa.

Twarz pięk­nej ko­biety miała obec­nie zu­peł­nie od­mienny wy­raz. Miast po­przed­niej iro­nii, złą­czo­nej jak gdyby z okru­cień­stwem, wid­niała na niej sta­now­czość i po­waga.

– Kiedy pan wy­biegł z szu­lerni taki zroz­pa­czony – wy­rze­kła – do­my­śla­łam się od razu, że coś złego się święci, i po­sta­no­wi­łam nie do­pu­ścić do tego! Po­śpie­szy­łam w ślad za pa­nem. Na szczę­ście zdą­ży­łam na czas… A był pan taki za­my­ślony, że nie usły­szał pan, kiedy nad­je­chał mój sa­mo­chód. – Wska­zała na małe, czer­wone auto, sto­jące w po­bliżu.

– Bar­dzo pani wdzięczny je­stem! – od­rzekł z roz­draż­nie­niem. – Ale cóż pa­nią może ob­cho­dzić, co za­mie­rzam uczy­nić. Skąd po­dobne za­in­te­re­so­wa­nie się moją osobą?

– Po­nie­waż wy­gra­łam…

– Och, gdyby pani nie wy­grała, to wy­grałby kto inny! Pro­szę się tym nie przej­mo­wać!

– Pa­nie Mar­licz – rap­tem zmie­niła ton. – Skoro pan chce, po­mó­wimy szcze­rze. In­te­re­suję się pa­nem i pra­gnę go ra­to­wać.

– Pani in­te­re­suje się mną? Skąd pani zna moje na­zwi­sko?

– Mniej­sza o to. Wiem na­wet, w ja­kim pan pra­cuje banku. Wiem rów­nież, że nie od­bie­rałby pan so­bie ży­cia dla stu pięć­dzie­się­ciu czy też dwu­stu zło­tych, bo tyle pan tylko prze­grał. To o da­leko po­waż­niej­sze rze­czy cho­dzi. Ile panu po­trzeba?

– Za­raz, za­raz… – Ze zdzi­wie­niem pa­trzył na nią. – Naj­pierw chciał­bym się do­wie­dzieć, czemu wła­śnie pani za­mie­rza mnie ra­to­wać.

– Wi­docz­nie mam pewne za­miary wo­bec pana!

– Pani? Za­miary wo­bec mnie…?

– Wszyst­kiego pan się do­wie w swoim cza­sie!

Mar­licz te­raz nic nie ro­zu­miał. Je­śli po­cząt­kowo są­dził, że ta­jem­ni­cza ba­ro­nowa, zdo­byw­szy o nim szcze­góły na miej­scu, w klu­bie, po­śpie­szyła, chcąc go ra­to­wać, gdyż za­in­te­re­so­wała się nim jako przy­stoj­nym męż­czy­zną, wnet jed­nak po­jął, że to przy­pusz­cze­nie jest nie­słuszne. Oczy pięk­nej ko­biety pa­trzyły nań po­waż­nie i nie można w nich było do­strzec śladu naj­mniej­szego wzru­sze­nia lub za­lot­no­ści. Tak pa­trzy ku­piec, który pra­gnie na­być to­war przed­sta­wia­jący dlań pewną war­tość, który pra­gnie na­być dla wia­do­mych so­bie ce­lów.

– Pani pra­gnie mnie ku­pić? – wy­rwał mu się mi­mo­wolny okrzyk.

– Może! – W jej oczach za­grały szma­rag­dowe bły­ski. – Pro­szę prę­dzej wy­mie­nić sumę, gdyż na­prawdę śpie­szę się do domu!

Po­my­ślał chwilę. Wszystko to było nad­zwy­czajne, ale prze­cież dziwna ko­bieta nie sta­wiała w za­mian żad­nych wa­run­ków. Czyż nie na­le­żało sko­rzy­stać z po­mocy, bez względu na to, z ja­kiej strony ona przy­cho­dziła?

– Po­trzeba mi dwa ty­siące dwie­ście zło­tych! – wy­mó­wił.

– Oto dwa i pół ty­siąca! – Szybko wy­cią­gnęła z wo­reczka zwi­tek bank­no­tów, z góry wi­docz­nie przy­go­to­wany, jakby już za­wczasu Mar­li­cza otak­so­wała na tę sumę. – Resztę pro­szę za­trzy­mać, przyda się panu.

– Ależ, pani…

– Niech pan bie­rze… – We­tknęła mu zwi­tek bank­no­tów pra­wie siłą do ręki.

– Kiedy to zwrócę?

– Zo­ba­czymy…

– Jak pa­nią zo­ba­czę?

– Ry­chlej, niźli pan tego się spo­dziewa!

– Ależ…

Nie zwra­ca­jąc uwagi na ten wy­krzyk­nik, ba­ro­nowa uśmiech­nęła się za­gad­kowo, ski­nęła mu swą ubry­lan­to­waną rączką i szybko od­da­liła się do ocze­ku­ją­cego ją czer­wo­nego auta.

– Pani! – za­wo­łał. – Ja prze­cież tak nie mogę…

W od­po­wie­dzi usły­szał tylko war­kot mo­toru, sa­mo­chód ru­szył, za­krę­cił i Mar­licz po­zo­stał sam na ulicy.

Chwilę po­zo­stał w za­du­mie, za­sta­na­wia­jąc się nad prze­żytą nie­zwy­kłą przy­godą. Był oca­lony, a jed­nak dziwny nie­smak osiadł mu na dnie du­szy. Kim była ta dziwna ko­bieta i czemu wła­śnie w taki spo­sób po­śpie­szyła mu z po­mocą? Czemu mo­gło jej za­le­żeć na nim?

Po­woli za­czął się od­da­lać z mo­stu Po­nia­tow­skiego, kie­ru­jąc się w stronę domu.

Może jesz­cze wię­cej po­czułby się za­nie­po­ko­jony, gdyby mógł po­sły­szeć słowa jed­nego z dwóch męż­czyzn, który sto­jąc w mroku wraz ze swym to­wa­rzy­szem, po dru­giej stro­nie ulicy, nie­spo­strze­żony ob­ser­wo­wał całą po­przed­nią scenę.

– Och! – wy­mó­wił. – Ba­ro­nowa po­chwy­ciła w swe sieci ja­kie­goś mło­dego czło­wieka, a na­wet daje mu pie­nią­dze! Bar­dzo cie­kawe, choć nie chciał­bym być w jego skó­rze! Wszak to ko­bieta, która nie­sie śmierć! Bę­dziemy mu­sieli bli­żej za­in­te­re­so­wać się tą sprawą.

Roz­dział 2

W banku „Bra­cia Ku­zu­now i Spółka”

Na­za­jutrz, kiedy Mar­licz zna­lazł się w banku, czuł jed­nak pe­wien nie­po­kój. Choć po­sia­dał w kie­szeni pie­nią­dze cał­ko­wi­cie po­kry­wa­jące sumę za­braną przez niego z kasy, oba­wiał się, że wy­nik­nąć mogą dal­sze kom­pli­ka­cje. A nuż, mimo wszystko Jan Ku­zu­now zwą­chał coś nie­coś? Może usły­szał, że grywa w klu­bie i wy­daje znacz­nie wię­cej pie­nię­dzy, niż na to po­zwala pen­sja? Cze­muż pa­trzył na niego wczo­raj tak dziw­nie i z na­ci­skiem po­wtó­rzył, że pra­gnie go wi­dzieć o dzie­wią­tej i że ma przed­tem pro­ku­ren­towi zdać stan kasy?

Dla­tego też wsu­nął z góry od­li­czone pie­nią­dze do kasy, a póź­niej z miną nie­ska­zi­tel­nego urzęd­nika po­pro­sił pro­ku­renta, by ze­chciał ją spraw­dzić. Oczy­wi­ście, zga­dzało się wszystko, a gdy pro­ku­rent po­twier­dził – ode­tchnął z ulgą.

– Tedy, w po­rządku… Cho­ciaż.

Mniej wię­cej przed dzie­wiątą w banku zja­wił się Ku­zu­now i z miną nie­wró­żącą nic do­brego prze­szedł przez ogólną salę do swego ga­bi­netu, od­dzie­lo­nego od niej wiel­kimi drzwiami o ma­to­wych szy­bach. Urzęd­niczki i urzęd­nicy kła­niali mu się ni­sko, lecz on le­d­wie ki­wał głową w od­po­wie­dzi na te po­wi­ta­nia. Wi­dać było, że jest czymś prze­jęty i z cze­goś nie­za­do­wo­lony.

– Źle! – po­my­ślał Mar­licz. – Jest wście­kły! Je­śli coś zwą­chał – re­duk­cja pewna!

Choć bank ofi­cjal­nie na­zy­wał się ban­kiem „Braci Ku­zu­now i Spółką” – Jan Ku­zu­now był obec­nie nie­mal wy­łącz­nym jego wła­ści­cie­lem, wszech­wład­nie rzą­dził wszyst­kim, pod­czas gdy po­zo­stali wspól­nicy nie wtrą­cali się do ni­czego. Je­śli za­de­cy­do­wał czy­jeś zwol­nie­nie – próżno było od­wo­ły­wać się do po­zo­sta­łych dy­rek­to­rów.

W ślad za ban­ko­wym po­ten­ta­tem wszedł do jego ga­bi­netu pro­ku­rent Krebs, ale nie­długo tam za­ba­wił. Wy­szedł po upły­wie kilku mi­nut i wnet rzu­cił w stronę Mar­li­cza:

– Pan dy­rek­tor prosi!

Po­wstał ze swego miej­sca i sta­ra­jąc się za­cho­wać spo­kój, skie­ro­wał się do drzwi, po­cie­sza­jąc się w du­chu, że prze­cież Krebs mu­siał już do­nieść, że wszystko znaj­duje się w po­rządku. Jed­nak gdy zna­lazł się przed ob­li­czem su­ro­wego a zna­nego z bez­względ­no­ści zwierzch­nika, czuł, że nogi ugi­nają się lekko pod nim.

– Co po­cznę, je­śli zre­du­kuje? – my­ślał z prze­ra­że­niem. – Znajdę się na bruku!

Jan Ku­zu­now, wy­go­lony, szpa­ko­waty męż­czy­zna, li­czący bli­sko sześć­dzie­siąt lat, sie­dział po­chy­lony nad pa­pie­rami za du­żym ame­ry­kań­skim biur­kiem. Choć stale cho­dził ubrany ele­gancko, dziś był jesz­cze wy­twor­niej odziany niż za­zwy­czaj i ude­rzyła Mar­li­cza bi­jąca dys­kret­nie od niego woń per­fum.

Ku­zu­now per­fu­muje się! – stwier­dził ze zdzi­wie­niem. – Do­tych­czas tego nie za­uwa­ży­łem! Dziwne.

W rze­czy sa­mej do­tych­czas Ku­zu­nowa nikt nie mógł po­są­dzać o ko­kie­te­rię i wbrew zwy­cza­jom in­nych dy­rek­to­rów nikt ni­gdy nie wi­dział, aby roz­ma­wiał po­ufale z naj­przy­stoj­niej­szą na­wet z urzęd­ni­czek, któ­rych w banku wszak nie bra­kło. Sło­wem, był to typ zim­nego an­giel­skiego dżen­tel­mena.

I te­raz jego czoło prze­ci­nała ostra, po­przeczna zmarszczka, jak u czło­wieka który się szy­kuje na nie­miłą roz­mowę.

– Źle! – po­wtó­rzył Mar­licz w du­chu.

Ku­zu­now, nie pa­trząc nań, ski­nął ręką, aby za­jął miej­sce.

– We­zwa­łem pana – po­czął – gdyż – gdyż – mam do pana bar­dzo po­ważną sprawę…

– Od­da­łem kasę w po­rządku! – szybki fra­zes wy­rwał się Mar­li­czowi.

– Wiem o tym i na chwilę nie wąt­pi­łem, że bę­dzie w po­rządku! – za­brzmiała od­po­wiedź. – Była to tylko for­mal­ność! O co in­nego mi cho­dzi…

– Bo, pa­nie dy­rek­to­rze… – po­czął Mar­licz, są­dząc, że Ku­zu­now chce mu wy­tknąć inne grze­chy.

Ale Ku­zu­now nie po­zwo­lił mu do­koń­czyć.

– Nie wąt­pi­łem na chwilę, że bę­dzie w po­rządku – rzekł – gdyż uwa­żam pana z gruntu za uczci­wego czło­wieka, mam do pana cał­ko­wite za­ufa­nie i dla­tego pra­gnę mu po­le­cić pewną po­ufną mi­sję. Je­śli po­le­ci­łem, aby pan zdał kasę Kreb­sowi, to tylko dla­tego, że chcę, żeby pan czuł się swo­bod­niej­szy.

Mar­licz ode­tchnął naj­pierw głę­boko, a póź­niej za­czer­wie­nił się mocno, po­sły­szaw­szy nie­za­słu­żone po­chwały zwierzch­nika. Na to naj­mniej był przy­go­to­wany. Więc Ku­zu­now nie do­wie­dział się ni­czego? Cze­muż najadł się ta­kiego stra­chu? Jaką za­mie­rza po­wie­rzyć mu mi­sję?

– Słu­cham pana dy­rek­tora!

Ku­zu­now, wciąż nie pa­trząc na Mar­li­cza, mil­czał przez chwilę, wresz­cie pod­jął:

– Po­je­dzie pan dziś w nocy do Wilna. Znaj­dzie się pan tam ju­tro rano, a o siód­mej wie­czór uda się pan na ulicę Je­zu­icką – tu po­dał mu kartkę ze szcze­gó­łowo na­pi­sa­nym ad­re­sem – do nie­ja­kiego Dran­gla. Od­bie­rze pan od niego za­pie­czę­to­waną ko­pertę i do­rę­czy mu w za­mian pięć ty­sięcy zło­tych. Sumę tę, wraz z pie­niędzmi po­trzeb­nymi na po­dróż, otrzyma pan z kasy.

– Ro­zu­miem! – Ski­nął głową, gdyż całe te zle­ce­nie wy­dało mu się ła­twe i jesz­cze nie poj­mo­wał, czemu Ku­zu­now uczy­nił tak długi wstęp do niego.

– Tylko… – rap­tem wy­mó­wił dy­rek­tor – sprawa jest po­ufna do naj­wyż­szego stop­nia. Nie są­dzę – spoj­rzał na ja­kiś list le­żący przed nim – aby ten, od kogo pan ma ode­brać pa­piery, chciał pana oszu­kać. Jak z tego li­stu wy­nika – do­dał w za­my­śle­niu, ra­czej sam do sie­bie – za­leży mu bar­dzo, by one zna­la­zły się u mnie. Na­to­miast inni mogą ro­bić sta­ra­nia, żeby zna­leźć się w ich po­sia­da­niu.

– Ze­chcą mi je ode­brać?

– Moż­liwe! Na­leży być przy­go­to­wa­nym na wszystko! Dla­tego wła­śnie wy­bra­łem pana i niech pan nie ufa ni­komu i ni­czemu. Pod żad­nym po­zo­rem nie waż się pan zdra­dzić, że mu zle­ci­łem tę mi­sję, i uni­kać pro­szę ko­biet.

– Ależ ja nie za­daję się z nie­wia­stami! – za­wo­łał szcze­rze Mar­licz – i na pewno nie opo­wiem żad­nej o tym, co zle­cił mi pan dy­rek­tor. – To te pa­piery są aż tak ważne?

– Tak, tak… – mru­czał Ku­zu­now i znów wy­dało się Mar­li­czowi, że unika jego wzroku. – Bar­dzo ważne… Ale chwi­lowo nie ob­cho­dzi pana ich treść. Naj­waż­niej­sze, aby pan je do­star­czył w po­rządku po­ju­trze.

Po rzu­ce­niu jesz­cze kilku ogól­ni­ko­wych in­for­ma­cji roz­mowa zo­stała ukoń­czona i Mar­licz opu­ścił ga­bi­net dy­rek­tora.

Gdy usiadł za swym biur­kiem, po­czuł, że cię­żar osta­tecz­nie spadł mu z serca. Cze­muż się tak na­mar­twił i na­de­ner­wo­wał? Ku­zu­now nie tylko nie po­są­dzał go o nic złego, ale ży­wił na­wet duże za­ufa­nie, skoro obar­czał po­dobną mi­sją. Cóż to za pa­piery, że aż tak da­lece mu na nich za­leży, że płaci za nie pięć ty­sięcy zło­tych i jest za­że­no­wany, gdy na­po­mina się o ich tre­ści? Mniej­sza o to! Po­stara się jak naj­le­piej wy­peł­nić zle­ce­nie i na pewno nie da ich so­bie ode­brać ani też nie zwie­rzy się żad­nej ko­bie­cie.

Tu uśmiech­nął się lekko. W rze­czy sa­mej, z żadną nie­wia­stą w da­nej chwili nie łą­czyła go ani dal­sza, ani bliż­sza przy­jaźń, a ży­jąc od paru ty­go­dni w sta­łym stra­chu, że wyda się de­frau­da­cja, i ma­jąc my­śli wy­łącz­nie tym za­prząt­nięte, jak ją po­kryć – za­po­mniał pra­wie o ich ist­nie­niu. Prze­pra­szam, chyba wczo­raj­sza ta­jem­ni­cza ba­ro­nowa, któ­rej na­zwi­ska na­wet nie znał. Lecz co ta ma tu do rze­czy? Ale ta ba­ro­nowa? W ja­kim celu dała mu pie­nią­dze i nie wy­mie­niła na­wet ad­resu? Dziwne! Na­po­mknęła tylko, że sama go od­szuka. Trzeba bę­dzie ją od­na­leźć i spła­cić dług ra­tami. Wię­cej nie wda się w po­dobne hi­sto­rie i nie weź­mie kart do ręki. Skoń­czone. Ku­zu­now ma do niego cał­ko­wite za­ufa­nie i nie­wy­klu­czone, że otrzyma pod­wyżkę.

– Cóż to pan ko­lega taki za­do­wo­lony i tak uśmie­cha się do sie­bie? – roz­legł się wtem obok niego głos Krebsa, który zbli­żył się do jego biurka. – Cie­szy was mała prze­jażdżka, gdyż wiem, że dy­rek­tor wy­syła was dziś na kilka dni na pro­win­cję.

– Za­wszeć i to roz­rywka! – od­parł ogól­ni­kowo.

– Hm… hm – chrząk­nął Krebs, który ucho­dził za naj­więk­szego plot­ka­rza w banku – a nie za­uwa­ży­li­śmy zmiany w sta­rym?

– Ja­kiej zmiany?

– Wy­ele­gan­to­wany, uper­fu­mo­wany…

– Cóż z tego?!

– Jak to cóż z tego? – Krebs na­chy­lił się ni­sko nad biur­kiem. – Nie wie­cie o naj­więk­szej sen­sa­cji? Ku­zu­now za­ko­chał się i pra­gnie się że­nić…

– Co prawda ma około sześć­dzie­siątki, ale i w tym wieku że­nią się lu­dzie. Jest wdow­cem i nie ma dzieci. A któż jest tą szczę­śliwą wy­branką jego serca…

– Hm… – Krebs szep­tał mu słowa pro­sto w ucho – o to wła­śnie cho­dzi. Ko­bieta nie­zwy­kłej urody, ale po­dobno awan­tur­nica. Ja­kaś bar­dzo za­gad­kowa osoba. Na­leży się dzi­wić, że taki opa­no­wany i nie­zwy­kle ży­ciowo do­świad­czony czło­wiek jak Ku­zu­now za­du­rzył się w po­dob­nej ko­bie­cie…

– Cza­sem po­dobne przy­gody spo­ty­kają naj­bar­dziej roz­waż­nych lu­dzi. Je­stem spo­kojny o Ku­zu­nowa, da so­bie radę…

– Wła­śnie że stra­cił cał­ko­wi­cie głowę. Gdyż ta osoba…

Tu Mar­licz po­sły­szałby za­pewne jesz­cze dal­sze re­we­la­cje o uko­cha­nej dy­rek­tora, gdyby wtem do Krebsa nie zbli­żyła się jedna z urzęd­ni­czek z działu gieł­do­wego z ja­kimś waż­nym za­py­ta­niem w spra­wie war­to­ścio­wych pa­pie­rów.

– Ach, o te ak­cje cho­dzi! – za­wo­łał pro­ku­rent. – Za­raz sam za­te­le­fo­nuję na giełdę.

Od­da­lił się po­śpiesz­nie i Mar­licz po­zo­stał sam.

Więc dy­rek­tor za­ko­chał się i dla­tego dziś był tak wy­twor­nie ubrany ni­czym Adolf Men­jou. Za­iste, nie lada sen­sa­cja! Lecz cóż to wła­ści­wie mo­gło ob­cho­dzić Mar­li­cza i za­pewne nie­zwy­kła ta wia­do­mość nie stała w żad­nym związku z jego po­dróżą do Wilna ani z ode­bra­niem ta­jem­ni­czych pa­pie­rów. Zresztą za­pewne jesz­cze wię­cej do­wie się od Krebsa.

Ale w banku pa­no­wał szcze­gólny ruch i tylu było in­te­re­san­tów, że Krebs nie miał już czasu na po­uf­niej­szą po­ga­wędkę z ko­legą i nie zbli­żał się do jego biurka. Rów­nież Mar­li­cza po­chło­nęła co­dzienna praca i sam nie wie­dział kiedy czas upły­nął mu do trze­ciej. Do­piero trzask okie­nek, za­my­ka­nych z ha­ła­sem przez urzęd­ni­ków, przy­po­mniał mu, że zbli­żył się kres za­jęć.

Po­wstał ze swego miej­sca i pod­szedł do pro­ku­renta, są­dząc, że ra­zem uda­dzą się do domu. Ale Krebs, dłu­żej jesz­cze za­trzy­many ja­kąś ro­botą, po­zo­sta­wał w banku. Po­prze­stał tedy na wy­pła­ce­niu Mar­li­czowi pię­ciu ty­sięcy wraz z pie­niędzmi prze­zna­czo­nymi na drogę – zgod­nie z po­le­ce­niem dy­rek­tora – po czym uści­snął jego rękę i rzekł tylko na po­że­gna­nie:

– Szcze­rze wam za­zdrosz­czę tej ma­łej wy­cieczki. Uciek­nie­cie przy­naj­mniej na kilka dni od pie­kła w na­szej bu­dzie i od dia­bel­skiego stu­kotu ma­szyn…

Mar­licz opu­ścił bank i po­woli skie­ro­wał się w stronę re­stau­ra­cyjki, w któ­rej zwy­kle ja­dał obiady. Go­rące lip­cowe słońce we­so­łymi po­to­kami za­le­wało ulice, a w jego świe­tle wszystko wy­da­wało mu się obec­nie ra­do­sne. Ach, jak od­mienny był jego na­strój od wczo­raj­szego na­stroju na mo­ście Po­nia­tow­skiego, kiedy wy­da­wało mu się, że żad­nego ra­tunku już nie ma. Na pewno nie po­pełni wię­cej żad­nego głup­stwa – roz­pocz­nie nowe, so­lidne ży­cie. Toć czuje się, jak gdyby po­wtór­nie przy­szedł na świat. Może wszyst­kim śmiało pa­trzeć w oczy. A wła­ści­wie za­wdzię­cza to ta­jem­ni­czej ba­ro­no­wej. Kim­kol­wiek jest ta ta­jem­ni­cza ba­ro­nowa, bez­względ­nie wy­cią­gnęła go z prze­pa­ści…

Szedł tak za­my­ślony, że na­wet nie za­uwa­żył, że po prze­ciw­le­głej stro­nie jezdni po­woli po­suwa się ja­kiś sa­mo­chód. A po­wi­nien był za­uwa­żyć, gdyż było to małe, czer­wone auto. Rów­nież nie za­uwa­żył, że z tego sa­mo­chodu wy­suwa się ja­kaś ręka i kiwa nań, aby się zbli­żył.

Wresz­cie sa­mo­chód sta­nął, wy­sko­czył z niego szo­fer i pod­biegł do Mar­li­cza:

– Pani prosi!

– Jaka pani? – Drgnął w pierw­szej chwili, uj­rzaw­szy przed sobą nie­zna­jo­mego czło­wieka.

– Pani ba­ro­nowa! Ocze­kuje pana w au­cie! Wciąż kiwa, a pan nie wi­dzi!

– Ach, pani ba­ro­nowa!

Więc speł­niła swą obiet­nicę i już od­szu­kała go. Ucie­szył się na­wet z tego po­wodu, w na­dziei, że wnet całą sy­tu­ację wy­ja­śni. Szybko prze­szedł przez jezd­nię i zbli­żył się do auta. Nie dzi­wiło go na­wet, że wie­działa, gdzie i o ja­kiej po­rze go od­na­leźć. Na­prawdę była to nie­zwy­kła ko­bieta.

– Niech pan prę­dzej wsiada! – za­wo­łała, gdy pod­szedł i uca­ło­wał wy­cią­gniętą rączkę. – Nie chcę, żeby nas wi­dziano ra­zem!

Szybko za­jął obok niej miej­sce. W tejże chwili szo­fer za­trza­snął drzwiczki, usiadł przy kie­row­nicy i sa­mo­chód ru­szył na­przód.

– Więc pani była na tyle ła­skawa… – po­czął, pa­trząc na nią z za­chwy­tem złą­czo­nym z wdzięcz­no­ścią.

Przy świe­tle dzien­nym nie tra­ciła jej uroda i sza­co­wać ją było można jako prze­cu­downą ko­bietę. Za­iste, wy­kwit sek­sa­pilu. Zło­to­mie­dziane włosy wy­my­kały się spod ma­łego ka­pe­lu­sika, oka­la­jąc ma­tową, białą twarz, a pur­pu­rowe usta roz­chy­lały się ku­sząco. Bił od niej ja­kiś zmy­słowy czar, któ­remu z tru­dem mógł się oprzeć każdy męż­czy­zna. Była piękna i nie­po­ko­jąca. Wy­glą­dała na lat trzy­dzie­ści, ale ktoś, ktoby ją dłu­żej ob­ser­wo­wał, wy­wnio­sko­wałby, że mu­siała być na pewno star­sza, prze­szła już nie­jedno i po­siada do­świad­cze­nie ży­ciowe. Jej smu­kłą po­stać zna­ko­mi­cie ob­ci­skał skromny spor­towy ko­stium, a spod su­kienki wy­zie­rały w cie­niut­kich poń­czosz­kach i lśnią­cych pan­to­fel­kach śliczne nóżki, któ­rych po­zaz­dro­ścić mo­głaby znana z pięk­nych nóg pa­ry­ska ar­tystka Mi­stin­gu­ett.

Je­śli Mar­licz łu­dził się, że może ja­kieś inne względy prócz in­te­resu skło­niły ba­ro­nową, by od­szu­kała go wnet po wyj­ściu z banku, piękna a dziwna ko­bieta ry­chło wy­pro­wa­dziła go z błędu.

– Czy otrzy­mał pan zle­ce­nie? – za­py­tała szybko i wi­dać było, że jest czymś mocno pod­nie­cona.

– Ja­kie? – Nie zro­zu­miał w pierw­szej chwili.

– Czy Ku­zu­now po­le­cił panu wy­je­chać do Wilna?

– Tak! – O mało nie wy­rwał mu się ten wy­krzyk­nik pod wpły­wem wzroku ba­ro­no­wej, lecz wnet się opa­no­wał.

– Nie – wy­bą­kał – nic o tym nie wiem.

Z tru­dem po­wstrzy­my­wał ner­wowe drże­nie. Nie­spo­dzie­wa­nie za­sko­czyło go to za­py­ta­nie i naj­mniej się tego z jej ust spo­dzie­wał. Skąd do­wie­działa się o po­dróży, która miała być ta­jem­nicą dla wszyst­kich? Z prze­ra­że­niem przy­po­mniał so­bie na­gle słowa dy­rek­tora, że szcze­gól­nie miał się wy­strze­gać ko­biet. Więc ba­ro­nowa…

– Nic nie wiem o tym! – po­wtó­rzył. – Myli się pani…

– Pro­szę nie kła­mać! – po­wtó­rzyła. – Chyba za to, co wczo­raj uczy­ni­łam dla pana, jest pan zo­bo­wią­zany wzglę­dem mnie do cał­ko­wi­tej szcze­ro­ści!

Te­raz Mar­licz po­czuł do­piero, że wpadł w pu­łapkę.

– No tak… ale za­pew­niam…

– Pro­szę nie kła­mać! – po­wtó­rzyła. – Ku­zu­now po­le­cił panu udać się noc­nym po­cią­giem do Wilna. Tam ma pan ju­tro od­wie­dzić nie­ja­kiego Dran­gla, do­rę­czyć mu pie­nią­dze i ode­brać pa­piery. Da­remne bę­dzie wy­pie­ra­nie się, jak pan sły­szy – wiem wszystko…

Istot­nie wie­działa wszystko.

– Kim pani jest? – szep­nął zdu­miony. – Nie znam na­wet pani na­zwi­ska.

– Kim je­stem? – od­po­wie­działa spo­koj­nie. – Na­zy­wam się Ta­mara Dran­glowa. On­giś by­łam żoną Dran­gla, tego sa­mego, któ­rego pan ma od­wie­dzić w Wil­nie, a obec­nie je­stem na­rze­czoną pań­skiego dy­rek­tora, Jana Ku­zu­nowa.

– Pani?! – Aż pod­niósł się na swym miej­scu. – Pani na­rze­czoną Ku­zu­nowa… Ach ro­zu­miem.

Na­gle sta­nęły w jego pa­mięci re­we­la­cje po­sły­szane z ust pro­ku­renta Krebsa. Więc dla niej sześć­dzie­się­cio­letni Ku­zu­now osza­lał z mi­ło­ści i ją wła­śnie Krebs na­zwał awan­tur­nicą. Choć Mar­licz wi­dział tę ko­bietę po raz drugi w ży­ciu, jej po­stać po­czy­nała się za­ry­so­wy­wać w jego oczach w no­wym, nie­ocze­ki­wa­nym świe­tle.

– Ro­zu­miem! – po­wtó­rzył.

– Nie, pan jesz­cze nie ro­zu­mie! – od­rze­kła nie­cier­pli­wie, a w jej oczach za­grały te same co wczo­raj szma­rag­dowe bły­ski. – Przed wielu laty wy­szłam za mąż za ba­rona Dran­gla, ro­syj­skiego ary­sto­kratę. Je­stem z po­cho­dze­nia pół Po­lką, pół Gru­zinką i dla­tego mam na imię Ta­mara. Ale krótko ży­łam z mę­żem, gdyż szybko stra­cił to, co miał, i roz­pił się osta­tecz­nie. Tego wszyst­kiego, oczy­wi­ście, nie po­wie­dział panu Ku­zu­now. Obec­nie, chcąc wyjść za mąż za niego, mu­szę mieć zgodę na roz­wód od pierw­szego męża. Wła­śnie pan je­dzie po tę zgodę i za nią pan też za­płaci. Ta­nio otak­so­wał się Dran­giel – za­wo­łała z iro­nią. – Tylko pięć ty­sięcy zło­tych! Ale to już jego rzecz, sto­czył się na dno, po­dobno osta­tecz­nie… Ale prócz tego…

– Prócz tego? – po­wtó­rzył Mar­licz, co­raz wię­cej za­in­te­re­so­wany. – Nie poj­muję jesz­cze, że z tej sprawy uczy­niono taką ta­jem­nicę.

– Prócz tego – do­koń­czyła – Dran­giel ma jesz­cze do­łą­czyć pewne pa­piery. Pa­piery, które mi wy­kradł pod­stę­pem. Nic za­pewne w nich nie ma – do­dała, si­ląc się na obo­jęt­ność – ale jest to taki łaj­dak i tak mnie nie­na­wi­dzi, że nie­wy­klu­czone, gdy po­chwy­ciw­szy pie­nią­dze, do­łą­czy coś kom­pro­mi­tu­ją­cego, aby mi za­szko­dzić. Go­tów na­wet – po­pra­wiła się, spo­strze­gł­szy, że wy­ga­dała się zbyt­nio – na­de­słać sfał­szo­wane do­ku­menty…

Mar­licz poj­mo­wał te­raz wszystko i pa­mię­tał, że przed dy­rek­to­rem le­żał ja­kiś ta­jem­ni­czy list. Za­pewne od Dran­gla. Poj­mo­wał, że ten prócz ze­zwo­le­nia na roz­wód obie­cy­wał na­de­słać praw­do­po­dob­nie ja­kieś re­we­la­cyjne in­for­ma­cje, które miały być ta­jem­nicą dla wszyst­kich i w żad­nym ra­zie nie do­trzeć do rąk pięk­nej Ta­mary, i że po to wy­słano go do Wilna.

– Ach, tak – bąk­nął.

– Cho­dzi mi więc – wy­rze­kła te­raz zu­peł­nie otwar­cie – abym mo­gła przej­rzeć te pa­piery, za­nim do­trą do rąk Ku­zu­nowa. Ro­zu­mie pan? Musi pan mi je po­ka­zać…

W Mar­li­czu za­grały resztki uczci­wo­ści. Nie­dawno przy­się­gał so­bie po­stę­po­wać jak czło­wiek prawy, a to, czego żą­dała od niego, by­łoby zdradą wo­bec dy­rek­tora.

– Na­prawdę nie mogę tego uczy­nić – wy­rzekł.

– A wczo­raj mógł pan ode mnie przy­jąć pie­nią­dze? – po­sły­szał ostrą, nie­ocze­ki­waną od­po­wiedź. – Co za na­gła dżen­tel­me­ne­ria.

Mar­licz po­czuł, że czer­wień wstydu na­głą falą za­lewa mu po­liczki.

– Są­dzi­łem, że to tylko po­życzka!

– Po­życzka od ob­cej ko­biety? Aby ukryć de­frau­da­cję? Wszak za­mie­rzał pan so­bie strze­lić w głowę?

– Z tego jesz­cze nie wy­nika, że­bym stale miał być szu­braw­cem!

– Więc od­ma­wia pan? A co bę­dzie, je­śli pójdę do Ku­zu­nowa i opo­wiem mu, w jaki spo­sób po­krył pan nie­do­bory w ka­sie? Gdyż tylko na to mógł pan po­trze­bo­wać pie­nią­dze. Nikt z czte­ry­stu­zło­to­wej pen­sji nie grywa grubo w klu­bie. Wiem, ile pan za­ra­bia i ile pan prze­grał.

Mar­licz czuł, że w tej chwili nie­na­wi­dzi tę ko­bietę, i z tru­dem się opa­mię­ty­wał, by nie rzec jej cze­goś rów­nie przy­krego. Ale ro­zu­miał, że jest cał­ko­wi­cie w jej wła­dzy i że je­śli ze­chce opo­wie­dzieć wszystko dy­rek­to­rowi, ten jej uwie­rzy. Znów znaj­dzie się na bruku. Rów­nież przy­szła re­flek­sja, iż za­pewne Ku­zu­now jest w niej tak za­śle­piony, iż mimo wszyst­kich re­we­la­cji ożeni się z nią, gdyż przy swym spry­cie po­trafi się wy­tłu­ma­czyć z naj­gor­szych za­rzu­tów. A nie­do­brze było so­bie zro­bić śmier­tel­nego wroga z przy­szłej żony zwierzch­nika.

– Cóż, na­my­ślił się pan? – za­py­tała, za­uwa­żyw­szy jego wa­ha­nie.

– Tak! – od­rzekł. – Uczy­nię, co pani żąda. Wszak mam wo­bec niej po­ważne obo­wiązki i pra­gnę się z nich jak naj­szyb­ciej wy­wią­zać!

– Ach, nie mówmy o tym – za­wo­łała zu­peł­nie in­nym to­nem, a uśmiech roz­ja­śnił jej twarz. – Na­prawdę mi przy­kro, że przed chwilą zbyt ostro ode­zwa­łam się do pana, ale je­stem wy­jąt­kowo dziś zde­ner­wo­wana! Za­po­mnijmy o tym i bądźmy przy­ja­ciółmi! Nikt na mnie się nie za­wiódł i po­tra­fię się jesz­cze panu przy­dać w przy­szło­ści. Oto ręka na zgodę. Więc zga­dza się pan dać mi do przej­rze­nia pa­piery?

Znów był cał­ko­wi­cie pod jej uro­kiem i mó­wiła do niego, jak gdyby przed chwilą nie pa­dły po­mię­dzy nimi szorst­kie i ob­raź­liwe słowa.

– Tak! – po­wtó­rzył, ca­łu­jąc wy­cią­gniętą rączkę.

– Skoro pan przy­je­dzie z Wilna – wy­ja­śniła – uda się na­tych­miast do mego miesz­ka­nia. Miesz­kam na Ko­szy­ko­wej pod nu­me­rem 144. Za­nim pan pój­dzie do banku. Przej­rzę pa­piery i zwrócę je panu. Po­ciąg przy­bywa o siód­mej rano, już o ósmej będę ocze­ki­wała pana. Po­tem pan pój­dzie do Ku­zu­nowa, a spóź­nie­nie ła­two wy­tłu­ma­czy zmę­cze­niem.

Ski­nął głową.

– Omó­wi­li­śmy wszystko! – za­koń­czyła. – Te­raz już zwal­niam pana!

Za­stu­kała w szybę, da­jąc znać szo­fe­rowi, aby się za­trzy­mał.

– Jesz­cze jedno! – za­py­tał Mar­licz, wy­sia­da­jąc z sa­mo­chodu. – Czy pani wczo­raj już wie­działa, że Ku­zu­now za­mie­rza mnie wy­słać do Wilna?

– Oczy­wi­ście! – Za­śmiała się, uka­zu­jąc rząd olśnie­wa­jąco bia­łych zę­bów. – Czyż ina­czej od­szu­ka­ła­bym pana w klu­bie? Je­stem zna­ko­mitą de­tek­tywką i zbie­ram o po­trzeb­nych mi lu­dziach za­wsze ści­słe in­for­ma­cje.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki