Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lata trzydzieste ubiegłego wieku. Jerzy Marlicz na własne życzenie pakuje się w poważne kłopoty. Mężczyzna kradnie pieniądze z banku „Bracia Kuzunow i Spółka”, a zdobytą w ten sposób kwotę trwoni na gry hazardowe. Na domiar złego zbliża się kontrola stanu kasy, tak więc jego przestępstwo z pewnością wyjdzie niedługo na jaw.
Sprawy komplikują się jeszcze bardziej, gdy Marlicz poznaje w kasynie piękną i atrakcyjną baronową Tamarę. Kobieta nieoczekiwanie postanawia pomóc malwersantowi i opłaca „zaciągnięty” przez niego dług. Liczy jednak, że mężczyzna zrewanżuje się za okazaną pomoc. Jak się później okazuje, Tamara jest narzeczoną szefa banku, z którego Marlicz ukradł pieniądze. W ramach rekompensaty złodziej musi się udać do Wilna, by odzyskać niekorzystne dla niej papiery…
Stanisław Antoni Wotowski był przedwojennym mistrzem kryminału. Prowadził prywatne biuro detektywistyczne, interesował się też okultyzmem oraz masonerią. Jego powieść „Kobieta, która niesie śmierć” (1937) to pełna zwrotów akcji historia o majątkach bogaczy i kobiecie przynoszącej zgubę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 250
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Kobieta, która niesie śmierć
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024
Okładka: Monika Drobnik-Słocińska
Korekta: Aneta Iwan
ISBN 978-91-8076-191-8
Tekst Stanisława Antoniego Wotowskiego przeszedł do domeny publicznej, ponieważ prawa autorskie pisarza wygasły.
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Rozdział 1
Gdy defrauduje się pieniądze…
Jerzy Marlicz od godziny siedział w dość pustym o tej porze barze, wychylając kieliszek za kieliszkiem koniaku, ale nie przynosiło mu to pożądanego oszołomienia.
Rozumiał, że zbliża się koniec wszystkiego, i wciąż dźwięczały mu w uszach straszliwe słowa szefa:
– Jutro sprawdzimy kasę.
Wiedział, że w kasie brakuje przeszło dwa tysiące złotych i że te pieniądze zostały zdefraudowane przez niego.
Tak, przez niego, gdy zastępował w czasie urlopu kasjera w banku prywatnym „Bracia Kuzunow i Spółka”. W dodatku w jak głupi sposób rozeszły się te pieniądze. Przed kilkoma tygodniami znacznie zamożniejsi koledzy wciągnęli go do potajemnego domu gry i przegrał tam początkowo względnie niewielką sumę. Tę jeszcze mógł pokryć z pensji. Na nieszczęście zachciało mu się odegrać i tak poszło: karty, wyścigi. Obecnie brakuje z górą dwa tysiące złotych i nie ma najmniejszej nadziei, aby je zdobyć do jutra.
Próżno usiłował pożyczyć od znajomych. Któż komu dziś grosz pożyczy? Próżnym byłoby również wyznać wszystko Kuzunowowi i błagać go o litość. Byłoby to samo, gdyby zechcieć wzruszyć tygrysa. Choć naczelny dyrektor Jan Kuzunow jest człowiekiem starszym i na pozór wielkim dżentelmenem, w stosunku do podwładnych bywa niesłychanie bezwzględny i nie tylko nie zgodzi się na żaden kompromis, ale natychmiast zawezwie policję. Tym bardziej, że musiano mu coś naplotkować, gdyż czemu zapowiedział na jutro rewizję kasy, skoro kasjer nie wrócił jeszcze z urlopu? Tak jakiś usłużny kolega musiał mu donieść o wizytach Marlicza w klubach. Warszawa wszak jest tak plotkarskim miastem i wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich.
Czoło Marlicza zrosiły chłodne krople potu. Policja, więzienie. Nie, tylko nie więzienie. Mieć trzydzieści parę lat i znaleźć się za kratami, gdy zewsząd uśmiecha się życie. Nie zniesie podobnego wstydu.
Ale co robić? Do jutra pozostało zaledwie kilkanaście godzin. Teraz zbliża się dziesiąta wieczór, a jutro o dziewiątej rano Kuzunow będzie sprawdzał kasę. Co robić? Skąd zdobyć te przeklęte dwa tysiące złotych?
Marlicz machinalnie wypił jeszcze jeden kieliszek koniaku. Już się zdecydował. Zresztą od kilku godzin ten zamiar kiełkował w jego głowie. Ma jeszcze w kieszeni blisko dwie setki. Pójdzie do klubu i spróbuje szczęścia. Początkowo zamierzał uciec z Warszawy, ale zamiar ten ostudzała świadomość, że z podobną sumą niedaleko ucieknie. Lepiej raz jeszcze spróbować szczęścia, a jeśli się nie uda… Wczoraj pożyczył browning od znajomego. A może się uda… Dwa tysiące złotych wygrać w klubie łatwo, a po stałym pechu, jaki go prześladował, spodziewać się było można, że karta się odwróci.
Tak, pójdzie do klubu. Godzina dziesiąta, właśnie gra tam się rozpoczyna.
Zastukał na kelnera, zapłacił rachunek i wyszedł z baru.
Był piękny, lipcowy wieczór. Neonowe światła reklam wesoło barwiły ulice, a po chodnikach snuł się tłum przechodniów. Wśród niego migały strojne i roześmiane kobiety i niejedna z nich zachęcająco spoglądała na przystojnego i dobrze ubranego Marlicza. Ale on, zazwyczaj wielce czuły na wdzięki niewieście, był obecnie kompletnie obojętny na te zachwyty i zapewne nie widział nawet tych wyzywających spojrzeń. Śpieszył wprost przed siebie na ulicę Nowogrodzką. Wiedział, że gracze zbierali się dzisiaj tam i że ich zastanie.
Wiadomo, że gra odbywa się w Warszawie tylko w potajemnych klubach, zazwyczaj nawet codziennie w innym mieszkaniu, aby tym trudniej amatorów hazardu mogła przyłapać policja, że trzeba z góry być powiadomionym, gdzie będzie miała miejsce, i można się tam dostać tylko przy pomocy umówionych sygnałów. Wszystkie te rzeczy były znane Marliczowi, do którego organizatorzy potajemnych szulerni zdążyli już nabrać zaufania – i dlatego też, gdy znalazł się na pierwszym piętrze jednej z kamienic na ulicy Nowogrodzkiej, zastukał w drzwi w umówiony sposób.
Rychło rozwarły się one i wpuszczono go do środka.
– A, kochany dyrektor – przywitał go jeden z właścicieli, Trawski, wysoki, atletycznie zbudowany mężczyzna. – Dobrze że dyrektor przyszedł, wcale interesująco zapowiada się zabawa.
Trawski wiedział doskonale, jaką naprawdę Marlicz zajmuje socjalną pozycję i wiedział również, z jakiego źródła pochodzą przegrywane przez niego pieniądze. Umyślnie jednak tytułował go dyrektorem, gdyż każdy w takiej szulerni jakiś tytuł musi posiadać i obchodziło go tylko, by ten przynosił ze sobą jak najwięcej gotówki.
Marlicz wszedł w ślad za Trawskim do dużej jadalni, w której odbywała się gra. Ujrzał tam pozostałych wspólników Trawskiego, tęgiego Kloca i Bratowskiego, uśmiechniętego blondyna. Obok stał Kajzel, właściciel mieszkania, który z powodu kryzysowych czasów i niewielkich zarobków za skromną zapłatę stu złotych za wieczór użyczał swego luksusowego apartamentu na przybytek hazardu. Ci panowie nie grali jednak, a obserwowali grających i głównym ich zadaniem było śledzić, aby miłośników kart nie pochwyciła nagle policja.
Przy stole zaś, znajdującym się pośrodku pokoju, pod lampą, osłoniętą zielonym abażurem, siedziało ośmiu mężczyzn, tak pochłoniętych grą, że nie zwrócili nawet uwagi na nadejście Marlicza.
Wśród nich zajął miejsce. Poznawał swoich zwykłych partnerów. Obok niego siedział bogaty przemysłowiec Przeniczny, dalej właściciel składu sukna Rękawiecki, jeszcze dalej hrabia Świtomirski – gracz tak nałogowy, że choć stracił całą fortunę, codziennie za wydostane nie wiadomo skąd pieniądze musiał się znaleźć w szulerni.
Marlicz wyciągnął pieniądze z kieszeni i zaczął grać. Grał początkowo ostrożnie niewielkimi stawkami, jakby pragnąc wypróbować szczęście. Grano w chemin de fera i każdy z graczy trzymał bank po kolei.
Nie można jednak powiedzieć, aby fortuna uśmiechnęła się zbytnio do Marlicza. Choć nie przegrywał, to i nie wygrywał. Właściwie wszystko kręciło się w kółko. Albo kapitalik jego zmniejszał się o kilkadziesiąt złotych, albo też wzrastał nieznacznie. Banki decydujące o powodzeniu nie przechodziły mu, bał się zaś bić znaczniejsze stawki. Gra toczyła się dość ostro i gdyby chciał się hazardować, jego dwie setki zniknęłyby błyskawicznie.
– Co robić? – myślał z rozpaczą. – Przecież tak się nie odegram! A ten szczęściarz Przeniczny ściągnął przed chwilą ze stołu prawie dwa tysiące. Tyle, ile mi potrzeba. Ale nie bał się wpuścić setki do banku, a ja wychodzę z głupich dwudziestu złotych. Co robić? Ano, czekajmy. Tylko spokojnie.
Siląc się opanować nerwy i jakim nieopatrznym zahazardowaniem się nie unicestwić wszelkich marzeń o ocaleniu, grał może godzinę bez rezultatu i zapewne grałby dłużej, gdyby wtem nie zaszła nieoczekiwana zmiana w grze.
– Dobry wieczór panom! – rozległ się raptem czyjś dźwięczny, wesoły głos.
Gracze podnieśli głowy znad stołu, a wraz z nimi i Marlicz. Podniósł i drgnął. Przy wejściu do pokoju stała kobieta niezwykłej urody. Szczupła, wysoka, o ruchach wężowych, miedzianozłotych włosach i wielkich, zielonych oczach.
– Prawdziwy wamp! – pomyślał. – Ciekawe, kto ona? Wamp w potajemnej szulerni.
Nieznajoma powoli zbliżała się do stołu, a po niezwykłym szacunku, jaki jej okazywali postępujący w ślad za nią Trawski i Kloc, widać było, iż jest ona tu wielce cenionym gościem.
– A, baronowa! – zawołał przemysłowiec Przeniczny, nie wymieniając jednak jej nazwiska i zrywając się ze swego miejsca. – Proszę bardzo, niech baronowa tu siada, ja zaraz zdobędę inne krzesło.
Piękna kobieta zajęła miejsce i w odpowiedzi zaśmiała się głośno.
– Ach, pan Przeniczny – zaciągała nieco kresowym akcentem – pragnie być moim sąsiadem? Bardzo proszę! Mamy mały rachunek do uregulowania! Zabrał mi pan zeszłym razem parę tysięcy, to głupstwo, ale nie lubię na żadnym polu ulegać mężczyznom.
– Postaram się i dzisiaj…! – Szeroka twarz przemysłowca rozpłynęła się w uśmiechu, podczas gdy Kloc podsuwał mu fotel.
– Zobaczymy!
Przerwana na chwilę gra rozpoczęła się na nowo. Marlicz nieznacznie obserwował obsypane brylantami palce baronowej, widział, jak ta z małego woreczka z wężowej skóry wyciągnęła gruby zwitek banknotów, w którym na pewno znajdowało się kilka tysięcy złotych.
– Taka nie martwi się o pieniądze – pomyślał. – Ale ładna…! Któż to taki? Gdyby moja obecna sytuacja… Co tu sobie głowę zaprzątać baronową.
Gra, która i przedtem toczyła się dość ostro, ożywiła się teraz jeszcze więcej. Może pod wpływem pięknej kobiety, która bez wzruszenia biła znaczne stawki i sama wystawiała banki po paręset złotych, i inni gracze ożywili się bardzo. Raz po raz leżało na stole po kilka tysięcy, a szczęście wyraźnie sprzyjało baronowej. Rosła przed nią kupka banknotów, na które jakby nie zwracała uwagi, ćmiąc obojętnie papierosa za papierosem, jakie wyjmowała z wąskiej, złotej papierośnicy.
Jeden tylko Marlicz trzymał się poprzedniego systemu i z przerażeniem stwierdzał, że choć nie hazardował się, kapitalik jego zmniejszył się do stu pięćdziesięciu złotych. A denerwowało go jeszcze więcej, że wydawało mu się, iż piękna baronowa wciąż na niego spogląda i uśmiecha się z politowaniem na widok jego skromnych stawek.
– Zakładam bank z dwudziestu! – wyrzekł, jak zwykle, gdy doszła kolej do niego.
– Tak pan nigdy dużo nie wygra! – odezwała się raptem i wydało się Marliczowi, że patrzy na niego drwiąco.
Zaczerwienił się gwałtownie.
– Sądzi pani? – bąknął. – W takim razie – zgarnął wszystkie leżące przed nim pieniądze i wysunął je na środek stołu – wychodzę ze stu pięćdziesięciu!
– Kryję! – zawołał siedzący obok Marlicza kupiec Rękawiecki. – Pani baronowa namówiła młodego człowieka do złego! Zobaczymy, co z tego wyniknie!
Marlicz czuł, że drżą mu palce, ale starał się opanować. Przeklinał chwilę głupiej próżności. Co będzie, jeśli przegra? Rozdał karty i zajrzał szybko w swoje.
– Dziewięć! – oświadczył.
– Wygrał pan! – oświadczył Rękawiecki. – W banku trzysta złotych! Zabiję jeszcze raz!
Marlicz ponownie rozdał karty i znowu otworzył abataż.
Miał teraz sześćset złotych.
– Nie biję dalej! – mruknął kupiec. – Na pana kolej, panie Przeniczny.
Przemysłowiec rzucił na stół sześć setek i bez słowa wyciągnął rękę po karty. Marlicz je rozdawał jak przez mgłę. Miał dwójkę, dokupił do niej szóstkę, podczas gdy przemysłowiec zabastował na siódemce.
– Znowu pan wygrał! W banku tysiąc dwieście!
– Hm – uśmiechnęła się baronowa. – Przecież namówiłam pana! Teraz moja kolej… Cóż, ucieka pan czy daje wszystko do bicia?
Nieokreślone, złe przeczucie ścisnęło sercem Marlicza.
– Nie dawaj, bo przegrasz! – szeptał mu do ucha jakiś tajemniczy głos.
Tysiąc dwieście złotych to była suma znaczna. Za to można było już dalej grać ostrożnie lub ewentualnie nawet uciec z Warszawy. Ale… Jeśli przejdzie jeszcze jedną kartę i zwycięży tę dziwną, spoglądającą na niego drwiąco kobietę, będzie miał dwa tysiące czterysta złotych. Zdobyłby z nawiązką upragnione pieniądze. Tylko… Tylko czemu ogarnia go taki lęk… Może lepiej się cofnąć?
– Cóż, daje pan czy tchórzy? – powtórzyła ironicznie, a w oczach jej, podobnych do oczu drapieżnika, zagrały jakieś okrutne błyski. – Obawia się pan zmierzyć ze mną? Trusam w karty nie igrat! – dodała po rosyjsku.
– Daję! – głuchy wykrzyknik mimo woli wyrwał się z piersi Marlicza i w tejże chwili przeklął własne szaleństwo. Ale cofać się było za późno.
Rozdał karty i nerwowo zajrzał w swoje. Miał piątkę. Jeśli baronowa natychmiast nie otworzy abatażu – ósemki albo dziewiątki – jest jeszcze nadzieja na wygraną. Wpił się w nią wzrokiem. Powoli podniosła karty, jakby bawiąc się niepokojem Marlicza, zerknęła w nie i wymówiła:
– Proszę!
Oznaczało to, że pragnie kupić jeszcze kartę i że jest zapewne słabszą od bankiera. Gdyby podał jej figurę nieliczącą się za punkt, mógł być pewien wygranej.
Szybko rzucił kartę i zbladł. Przed baronową padła siódemka. Bezwzględnie teraz posiadała większą ilość oczek od niego.
– I ja pociągnę! – wymówił ochrypłym głosem i otworzył kartę.
Wydało mu się, że wszystko runęło dokoła. Przed nim leżała druga piątka. Wraz z poprzednią piątką nie stanowiło to żadnego punktu i oznaczało ostateczną przegraną.
– Przegrałem! – wybełkotał. Chwycił się za głowę, nie starając się nawet zachować pozorów obojętności.
– Tak, przegrał pan! – zabrzmiał jej lekko ironiczny śmiech. – I to w dziwny sposób. Gdyby pan nie ciągnął do piątki, byłby pan wygrał. Bo miałam czwórkę i kupiłam do niej siódemkę… Wygrałam zaledwie jednym oczkiem.
– Psiakrew! – mało nie zaklął głośno i zerwawszy się ze swego miejsca, nie patrząc na nikogo, wybiegł z pokoju.
– Czego się tak ciska ten młody człowiek! – pobiegł w ślad za nim głos przemysłowca. – Przecież przegrał właściwie tylko sto pięćdziesiąt złotych.
Ale Marlicz już biegł po schodach i wnet znalazł się na ulicy.
Koniec! Teraz naprawdę koniec! Ma w kieszeni zaledwie kilkadziesiąt groszy. Och, jakie głupstwo popełnił! Tysiąc dwieście złotych! Za te pieniądze można było usiłować ułagodzić szefa lub też w najgorszym wypadku uciec z Warszawy. Obecnie nic nie wymyśli, nic nie poradzi. Wszystko przez tę przeklętą baronową i jej wyzywający, ironiczny śmiech. Czemuż dał się sprowokować i czemuż później nie stanął na piątce! Ach, jak bliskim był całkowitego ocalenia.
Potarł dłonią zroszone potem czoło. Próżny żal. Teraz pozostaje jedno wyjście – to, o którym myślał od dawna. Wszak wczoraj jeszcze pożyczył browning od znajomego i ten browning spoczywa w jego kieszeni. Ale nie tu, na rogu Marszałkowskiej i Nowogrodzkiej, nie, tu życia sobie nie odbierze.
Machinalnie skręcił w Aleje Jerozolimskie i powoli skierował się w stronę mostu Poniatowskiego. A gdy znalazł się na moście, przystanął i oparł się o kamienny parapet. Była już pierwsza po północy, wszystko dokoła tonęło w półmroku i nigdzie nie widać było przechodniów. Cicho na dole pluskały fale Wisły i lekki, chłodny wietrzyk biegł od rzeki. Ale ani monotonny plusk fal, ani wiatr, muskający jego policzki, nie przynosiły ukojenia.
– Ha! – myślał. – Lekkomyślnie zmarnowałem życie! Mam dopiero trzydzieści dwa lata i już muszę umrzeć! Szkoda… Ale co tu długo się namyślać.
Szybko wyciągnął browning z kieszeni i odsunąwszy bezpiecznik, już miał broń podnieść do góry, gdy wtem czyjaś ręka spadła na jego ramię.
– Panie Marlicz!
Drgnął i spojrzał zdumiony. Obok stała baronowa.
Twarz pięknej kobiety miała obecnie zupełnie odmienny wyraz. Miast poprzedniej ironii, złączonej jak gdyby z okrucieństwem, widniała na niej stanowczość i powaga.
– Kiedy pan wybiegł z szulerni taki zrozpaczony – wyrzekła – domyślałam się od razu, że coś złego się święci, i postanowiłam nie dopuścić do tego! Pośpieszyłam w ślad za panem. Na szczęście zdążyłam na czas… A był pan taki zamyślony, że nie usłyszał pan, kiedy nadjechał mój samochód. – Wskazała na małe, czerwone auto, stojące w pobliżu.
– Bardzo pani wdzięczny jestem! – odrzekł z rozdrażnieniem. – Ale cóż panią może obchodzić, co zamierzam uczynić. Skąd podobne zainteresowanie się moją osobą?
– Ponieważ wygrałam…
– Och, gdyby pani nie wygrała, to wygrałby kto inny! Proszę się tym nie przejmować!
– Panie Marlicz – raptem zmieniła ton. – Skoro pan chce, pomówimy szczerze. Interesuję się panem i pragnę go ratować.
– Pani interesuje się mną? Skąd pani zna moje nazwisko?
– Mniejsza o to. Wiem nawet, w jakim pan pracuje banku. Wiem również, że nie odbierałby pan sobie życia dla stu pięćdziesięciu czy też dwustu złotych, bo tyle pan tylko przegrał. To o daleko poważniejsze rzeczy chodzi. Ile panu potrzeba?
– Zaraz, zaraz… – Ze zdziwieniem patrzył na nią. – Najpierw chciałbym się dowiedzieć, czemu właśnie pani zamierza mnie ratować.
– Widocznie mam pewne zamiary wobec pana!
– Pani? Zamiary wobec mnie…?
– Wszystkiego pan się dowie w swoim czasie!
Marlicz teraz nic nie rozumiał. Jeśli początkowo sądził, że tajemnicza baronowa, zdobywszy o nim szczegóły na miejscu, w klubie, pośpieszyła, chcąc go ratować, gdyż zainteresowała się nim jako przystojnym mężczyzną, wnet jednak pojął, że to przypuszczenie jest niesłuszne. Oczy pięknej kobiety patrzyły nań poważnie i nie można w nich było dostrzec śladu najmniejszego wzruszenia lub zalotności. Tak patrzy kupiec, który pragnie nabyć towar przedstawiający dlań pewną wartość, który pragnie nabyć dla wiadomych sobie celów.
– Pani pragnie mnie kupić? – wyrwał mu się mimowolny okrzyk.
– Może! – W jej oczach zagrały szmaragdowe błyski. – Proszę prędzej wymienić sumę, gdyż naprawdę śpieszę się do domu!
Pomyślał chwilę. Wszystko to było nadzwyczajne, ale przecież dziwna kobieta nie stawiała w zamian żadnych warunków. Czyż nie należało skorzystać z pomocy, bez względu na to, z jakiej strony ona przychodziła?
– Potrzeba mi dwa tysiące dwieście złotych! – wymówił.
– Oto dwa i pół tysiąca! – Szybko wyciągnęła z woreczka zwitek banknotów, z góry widocznie przygotowany, jakby już zawczasu Marlicza otaksowała na tę sumę. – Resztę proszę zatrzymać, przyda się panu.
– Ależ, pani…
– Niech pan bierze… – Wetknęła mu zwitek banknotów prawie siłą do ręki.
– Kiedy to zwrócę?
– Zobaczymy…
– Jak panią zobaczę?
– Rychlej, niźli pan tego się spodziewa!
– Ależ…
Nie zwracając uwagi na ten wykrzyknik, baronowa uśmiechnęła się zagadkowo, skinęła mu swą ubrylantowaną rączką i szybko oddaliła się do oczekującego ją czerwonego auta.
– Pani! – zawołał. – Ja przecież tak nie mogę…
W odpowiedzi usłyszał tylko warkot motoru, samochód ruszył, zakręcił i Marlicz pozostał sam na ulicy.
Chwilę pozostał w zadumie, zastanawiając się nad przeżytą niezwykłą przygodą. Był ocalony, a jednak dziwny niesmak osiadł mu na dnie duszy. Kim była ta dziwna kobieta i czemu właśnie w taki sposób pośpieszyła mu z pomocą? Czemu mogło jej zależeć na nim?
Powoli zaczął się oddalać z mostu Poniatowskiego, kierując się w stronę domu.
Może jeszcze więcej poczułby się zaniepokojony, gdyby mógł posłyszeć słowa jednego z dwóch mężczyzn, który stojąc w mroku wraz ze swym towarzyszem, po drugiej stronie ulicy, niespostrzeżony obserwował całą poprzednią scenę.
– Och! – wymówił. – Baronowa pochwyciła w swe sieci jakiegoś młodego człowieka, a nawet daje mu pieniądze! Bardzo ciekawe, choć nie chciałbym być w jego skórze! Wszak to kobieta, która niesie śmierć! Będziemy musieli bliżej zainteresować się tą sprawą.
Rozdział 2
W banku „Bracia Kuzunow i Spółka”
Nazajutrz, kiedy Marlicz znalazł się w banku, czuł jednak pewien niepokój. Choć posiadał w kieszeni pieniądze całkowicie pokrywające sumę zabraną przez niego z kasy, obawiał się, że wyniknąć mogą dalsze komplikacje. A nuż, mimo wszystko Jan Kuzunow zwąchał coś niecoś? Może usłyszał, że grywa w klubie i wydaje znacznie więcej pieniędzy, niż na to pozwala pensja? Czemuż patrzył na niego wczoraj tak dziwnie i z naciskiem powtórzył, że pragnie go widzieć o dziewiątej i że ma przedtem prokurentowi zdać stan kasy?
Dlatego też wsunął z góry odliczone pieniądze do kasy, a później z miną nieskazitelnego urzędnika poprosił prokurenta, by zechciał ją sprawdzić. Oczywiście, zgadzało się wszystko, a gdy prokurent potwierdził – odetchnął z ulgą.
– Tedy, w porządku… Chociaż.
Mniej więcej przed dziewiątą w banku zjawił się Kuzunow i z miną niewróżącą nic dobrego przeszedł przez ogólną salę do swego gabinetu, oddzielonego od niej wielkimi drzwiami o matowych szybach. Urzędniczki i urzędnicy kłaniali mu się nisko, lecz on ledwie kiwał głową w odpowiedzi na te powitania. Widać było, że jest czymś przejęty i z czegoś niezadowolony.
– Źle! – pomyślał Marlicz. – Jest wściekły! Jeśli coś zwąchał – redukcja pewna!
Choć bank oficjalnie nazywał się bankiem „Braci Kuzunow i Spółką” – Jan Kuzunow był obecnie niemal wyłącznym jego właścicielem, wszechwładnie rządził wszystkim, podczas gdy pozostali wspólnicy nie wtrącali się do niczego. Jeśli zadecydował czyjeś zwolnienie – próżno było odwoływać się do pozostałych dyrektorów.
W ślad za bankowym potentatem wszedł do jego gabinetu prokurent Krebs, ale niedługo tam zabawił. Wyszedł po upływie kilku minut i wnet rzucił w stronę Marlicza:
– Pan dyrektor prosi!
Powstał ze swego miejsca i starając się zachować spokój, skierował się do drzwi, pocieszając się w duchu, że przecież Krebs musiał już donieść, że wszystko znajduje się w porządku. Jednak gdy znalazł się przed obliczem surowego a znanego z bezwzględności zwierzchnika, czuł, że nogi uginają się lekko pod nim.
– Co pocznę, jeśli zredukuje? – myślał z przerażeniem. – Znajdę się na bruku!
Jan Kuzunow, wygolony, szpakowaty mężczyzna, liczący blisko sześćdziesiąt lat, siedział pochylony nad papierami za dużym amerykańskim biurkiem. Choć stale chodził ubrany elegancko, dziś był jeszcze wytworniej odziany niż zazwyczaj i uderzyła Marlicza bijąca dyskretnie od niego woń perfum.
Kuzunow perfumuje się! – stwierdził ze zdziwieniem. – Dotychczas tego nie zauważyłem! Dziwne.
W rzeczy samej dotychczas Kuzunowa nikt nie mógł posądzać o kokieterię i wbrew zwyczajom innych dyrektorów nikt nigdy nie widział, aby rozmawiał poufale z najprzystojniejszą nawet z urzędniczek, których w banku wszak nie brakło. Słowem, był to typ zimnego angielskiego dżentelmena.
I teraz jego czoło przecinała ostra, poprzeczna zmarszczka, jak u człowieka który się szykuje na niemiłą rozmowę.
– Źle! – powtórzył Marlicz w duchu.
Kuzunow, nie patrząc nań, skinął ręką, aby zajął miejsce.
– Wezwałem pana – począł – gdyż – gdyż – mam do pana bardzo poważną sprawę…
– Oddałem kasę w porządku! – szybki frazes wyrwał się Marliczowi.
– Wiem o tym i na chwilę nie wątpiłem, że będzie w porządku! – zabrzmiała odpowiedź. – Była to tylko formalność! O co innego mi chodzi…
– Bo, panie dyrektorze… – począł Marlicz, sądząc, że Kuzunow chce mu wytknąć inne grzechy.
Ale Kuzunow nie pozwolił mu dokończyć.
– Nie wątpiłem na chwilę, że będzie w porządku – rzekł – gdyż uważam pana z gruntu za uczciwego człowieka, mam do pana całkowite zaufanie i dlatego pragnę mu polecić pewną poufną misję. Jeśli poleciłem, aby pan zdał kasę Krebsowi, to tylko dlatego, że chcę, żeby pan czuł się swobodniejszy.
Marlicz odetchnął najpierw głęboko, a później zaczerwienił się mocno, posłyszawszy niezasłużone pochwały zwierzchnika. Na to najmniej był przygotowany. Więc Kuzunow nie dowiedział się niczego? Czemuż najadł się takiego strachu? Jaką zamierza powierzyć mu misję?
– Słucham pana dyrektora!
Kuzunow, wciąż nie patrząc na Marlicza, milczał przez chwilę, wreszcie podjął:
– Pojedzie pan dziś w nocy do Wilna. Znajdzie się pan tam jutro rano, a o siódmej wieczór uda się pan na ulicę Jezuicką – tu podał mu kartkę ze szczegółowo napisanym adresem – do niejakiego Drangla. Odbierze pan od niego zapieczętowaną kopertę i doręczy mu w zamian pięć tysięcy złotych. Sumę tę, wraz z pieniędzmi potrzebnymi na podróż, otrzyma pan z kasy.
– Rozumiem! – Skinął głową, gdyż całe te zlecenie wydało mu się łatwe i jeszcze nie pojmował, czemu Kuzunow uczynił tak długi wstęp do niego.
– Tylko… – raptem wymówił dyrektor – sprawa jest poufna do najwyższego stopnia. Nie sądzę – spojrzał na jakiś list leżący przed nim – aby ten, od kogo pan ma odebrać papiery, chciał pana oszukać. Jak z tego listu wynika – dodał w zamyśleniu, raczej sam do siebie – zależy mu bardzo, by one znalazły się u mnie. Natomiast inni mogą robić starania, żeby znaleźć się w ich posiadaniu.
– Zechcą mi je odebrać?
– Możliwe! Należy być przygotowanym na wszystko! Dlatego właśnie wybrałem pana i niech pan nie ufa nikomu i niczemu. Pod żadnym pozorem nie waż się pan zdradzić, że mu zleciłem tę misję, i unikać proszę kobiet.
– Ależ ja nie zadaję się z niewiastami! – zawołał szczerze Marlicz – i na pewno nie opowiem żadnej o tym, co zlecił mi pan dyrektor. – To te papiery są aż tak ważne?
– Tak, tak… – mruczał Kuzunow i znów wydało się Marliczowi, że unika jego wzroku. – Bardzo ważne… Ale chwilowo nie obchodzi pana ich treść. Najważniejsze, aby pan je dostarczył w porządku pojutrze.
Po rzuceniu jeszcze kilku ogólnikowych informacji rozmowa została ukończona i Marlicz opuścił gabinet dyrektora.
Gdy usiadł za swym biurkiem, poczuł, że ciężar ostatecznie spadł mu z serca. Czemuż się tak namartwił i nadenerwował? Kuzunow nie tylko nie posądzał go o nic złego, ale żywił nawet duże zaufanie, skoro obarczał podobną misją. Cóż to za papiery, że aż tak dalece mu na nich zależy, że płaci za nie pięć tysięcy złotych i jest zażenowany, gdy napomina się o ich treści? Mniejsza o to! Postara się jak najlepiej wypełnić zlecenie i na pewno nie da ich sobie odebrać ani też nie zwierzy się żadnej kobiecie.
Tu uśmiechnął się lekko. W rzeczy samej, z żadną niewiastą w danej chwili nie łączyła go ani dalsza, ani bliższa przyjaźń, a żyjąc od paru tygodni w stałym strachu, że wyda się defraudacja, i mając myśli wyłącznie tym zaprzątnięte, jak ją pokryć – zapomniał prawie o ich istnieniu. Przepraszam, chyba wczorajsza tajemnicza baronowa, której nazwiska nawet nie znał. Lecz co ta ma tu do rzeczy? Ale ta baronowa? W jakim celu dała mu pieniądze i nie wymieniła nawet adresu? Dziwne! Napomknęła tylko, że sama go odszuka. Trzeba będzie ją odnaleźć i spłacić dług ratami. Więcej nie wda się w podobne historie i nie weźmie kart do ręki. Skończone. Kuzunow ma do niego całkowite zaufanie i niewykluczone, że otrzyma podwyżkę.
– Cóż to pan kolega taki zadowolony i tak uśmiecha się do siebie? – rozległ się wtem obok niego głos Krebsa, który zbliżył się do jego biurka. – Cieszy was mała przejażdżka, gdyż wiem, że dyrektor wysyła was dziś na kilka dni na prowincję.
– Zawszeć i to rozrywka! – odparł ogólnikowo.
– Hm… hm – chrząknął Krebs, który uchodził za największego plotkarza w banku – a nie zauważyliśmy zmiany w starym?
– Jakiej zmiany?
– Wyelegantowany, uperfumowany…
– Cóż z tego?!
– Jak to cóż z tego? – Krebs nachylił się nisko nad biurkiem. – Nie wiecie o największej sensacji? Kuzunow zakochał się i pragnie się żenić…
– Co prawda ma około sześćdziesiątki, ale i w tym wieku żenią się ludzie. Jest wdowcem i nie ma dzieci. A któż jest tą szczęśliwą wybranką jego serca…
– Hm… – Krebs szeptał mu słowa prosto w ucho – o to właśnie chodzi. Kobieta niezwykłej urody, ale podobno awanturnica. Jakaś bardzo zagadkowa osoba. Należy się dziwić, że taki opanowany i niezwykle życiowo doświadczony człowiek jak Kuzunow zadurzył się w podobnej kobiecie…
– Czasem podobne przygody spotykają najbardziej rozważnych ludzi. Jestem spokojny o Kuzunowa, da sobie radę…
– Właśnie że stracił całkowicie głowę. Gdyż ta osoba…
Tu Marlicz posłyszałby zapewne jeszcze dalsze rewelacje o ukochanej dyrektora, gdyby wtem do Krebsa nie zbliżyła się jedna z urzędniczek z działu giełdowego z jakimś ważnym zapytaniem w sprawie wartościowych papierów.
– Ach, o te akcje chodzi! – zawołał prokurent. – Zaraz sam zatelefonuję na giełdę.
Oddalił się pośpiesznie i Marlicz pozostał sam.
Więc dyrektor zakochał się i dlatego dziś był tak wytwornie ubrany niczym Adolf Menjou. Zaiste, nie lada sensacja! Lecz cóż to właściwie mogło obchodzić Marlicza i zapewne niezwykła ta wiadomość nie stała w żadnym związku z jego podróżą do Wilna ani z odebraniem tajemniczych papierów. Zresztą zapewne jeszcze więcej dowie się od Krebsa.
Ale w banku panował szczególny ruch i tylu było interesantów, że Krebs nie miał już czasu na poufniejszą pogawędkę z kolegą i nie zbliżał się do jego biurka. Również Marlicza pochłonęła codzienna praca i sam nie wiedział kiedy czas upłynął mu do trzeciej. Dopiero trzask okienek, zamykanych z hałasem przez urzędników, przypomniał mu, że zbliżył się kres zajęć.
Powstał ze swego miejsca i podszedł do prokurenta, sądząc, że razem udadzą się do domu. Ale Krebs, dłużej jeszcze zatrzymany jakąś robotą, pozostawał w banku. Poprzestał tedy na wypłaceniu Marliczowi pięciu tysięcy wraz z pieniędzmi przeznaczonymi na drogę – zgodnie z poleceniem dyrektora – po czym uścisnął jego rękę i rzekł tylko na pożegnanie:
– Szczerze wam zazdroszczę tej małej wycieczki. Uciekniecie przynajmniej na kilka dni od piekła w naszej budzie i od diabelskiego stukotu maszyn…
Marlicz opuścił bank i powoli skierował się w stronę restauracyjki, w której zwykle jadał obiady. Gorące lipcowe słońce wesołymi potokami zalewało ulice, a w jego świetle wszystko wydawało mu się obecnie radosne. Ach, jak odmienny był jego nastrój od wczorajszego nastroju na moście Poniatowskiego, kiedy wydawało mu się, że żadnego ratunku już nie ma. Na pewno nie popełni więcej żadnego głupstwa – rozpocznie nowe, solidne życie. Toć czuje się, jak gdyby powtórnie przyszedł na świat. Może wszystkim śmiało patrzeć w oczy. A właściwie zawdzięcza to tajemniczej baronowej. Kimkolwiek jest ta tajemnicza baronowa, bezwzględnie wyciągnęła go z przepaści…
Szedł tak zamyślony, że nawet nie zauważył, że po przeciwległej stronie jezdni powoli posuwa się jakiś samochód. A powinien był zauważyć, gdyż było to małe, czerwone auto. Również nie zauważył, że z tego samochodu wysuwa się jakaś ręka i kiwa nań, aby się zbliżył.
Wreszcie samochód stanął, wyskoczył z niego szofer i podbiegł do Marlicza:
– Pani prosi!
– Jaka pani? – Drgnął w pierwszej chwili, ujrzawszy przed sobą nieznajomego człowieka.
– Pani baronowa! Oczekuje pana w aucie! Wciąż kiwa, a pan nie widzi!
– Ach, pani baronowa!
Więc spełniła swą obietnicę i już odszukała go. Ucieszył się nawet z tego powodu, w nadziei, że wnet całą sytuację wyjaśni. Szybko przeszedł przez jezdnię i zbliżył się do auta. Nie dziwiło go nawet, że wiedziała, gdzie i o jakiej porze go odnaleźć. Naprawdę była to niezwykła kobieta.
– Niech pan prędzej wsiada! – zawołała, gdy podszedł i ucałował wyciągniętą rączkę. – Nie chcę, żeby nas widziano razem!
Szybko zajął obok niej miejsce. W tejże chwili szofer zatrzasnął drzwiczki, usiadł przy kierownicy i samochód ruszył naprzód.
– Więc pani była na tyle łaskawa… – począł, patrząc na nią z zachwytem złączonym z wdzięcznością.
Przy świetle dziennym nie traciła jej uroda i szacować ją było można jako przecudowną kobietę. Zaiste, wykwit seksapilu. Złotomiedziane włosy wymykały się spod małego kapelusika, okalając matową, białą twarz, a purpurowe usta rozchylały się kusząco. Bił od niej jakiś zmysłowy czar, któremu z trudem mógł się oprzeć każdy mężczyzna. Była piękna i niepokojąca. Wyglądała na lat trzydzieści, ale ktoś, ktoby ją dłużej obserwował, wywnioskowałby, że musiała być na pewno starsza, przeszła już niejedno i posiada doświadczenie życiowe. Jej smukłą postać znakomicie obciskał skromny sportowy kostium, a spod sukienki wyzierały w cieniutkich pończoszkach i lśniących pantofelkach śliczne nóżki, których pozazdrościć mogłaby znana z pięknych nóg paryska artystka Mistinguett.
Jeśli Marlicz łudził się, że może jakieś inne względy prócz interesu skłoniły baronową, by odszukała go wnet po wyjściu z banku, piękna a dziwna kobieta rychło wyprowadziła go z błędu.
– Czy otrzymał pan zlecenie? – zapytała szybko i widać było, że jest czymś mocno podniecona.
– Jakie? – Nie zrozumiał w pierwszej chwili.
– Czy Kuzunow polecił panu wyjechać do Wilna?
– Tak! – O mało nie wyrwał mu się ten wykrzyknik pod wpływem wzroku baronowej, lecz wnet się opanował.
– Nie – wybąkał – nic o tym nie wiem.
Z trudem powstrzymywał nerwowe drżenie. Niespodziewanie zaskoczyło go to zapytanie i najmniej się tego z jej ust spodziewał. Skąd dowiedziała się o podróży, która miała być tajemnicą dla wszystkich? Z przerażeniem przypomniał sobie nagle słowa dyrektora, że szczególnie miał się wystrzegać kobiet. Więc baronowa…
– Nic nie wiem o tym! – powtórzył. – Myli się pani…
– Proszę nie kłamać! – powtórzyła. – Chyba za to, co wczoraj uczyniłam dla pana, jest pan zobowiązany względem mnie do całkowitej szczerości!
Teraz Marlicz poczuł dopiero, że wpadł w pułapkę.
– No tak… ale zapewniam…
– Proszę nie kłamać! – powtórzyła. – Kuzunow polecił panu udać się nocnym pociągiem do Wilna. Tam ma pan jutro odwiedzić niejakiego Drangla, doręczyć mu pieniądze i odebrać papiery. Daremne będzie wypieranie się, jak pan słyszy – wiem wszystko…
Istotnie wiedziała wszystko.
– Kim pani jest? – szepnął zdumiony. – Nie znam nawet pani nazwiska.
– Kim jestem? – odpowiedziała spokojnie. – Nazywam się Tamara Dranglowa. Ongiś byłam żoną Drangla, tego samego, którego pan ma odwiedzić w Wilnie, a obecnie jestem narzeczoną pańskiego dyrektora, Jana Kuzunowa.
– Pani?! – Aż podniósł się na swym miejscu. – Pani narzeczoną Kuzunowa… Ach rozumiem.
Nagle stanęły w jego pamięci rewelacje posłyszane z ust prokurenta Krebsa. Więc dla niej sześćdziesięcioletni Kuzunow oszalał z miłości i ją właśnie Krebs nazwał awanturnicą. Choć Marlicz widział tę kobietę po raz drugi w życiu, jej postać poczynała się zarysowywać w jego oczach w nowym, nieoczekiwanym świetle.
– Rozumiem! – powtórzył.
– Nie, pan jeszcze nie rozumie! – odrzekła niecierpliwie, a w jej oczach zagrały te same co wczoraj szmaragdowe błyski. – Przed wielu laty wyszłam za mąż za barona Drangla, rosyjskiego arystokratę. Jestem z pochodzenia pół Polką, pół Gruzinką i dlatego mam na imię Tamara. Ale krótko żyłam z mężem, gdyż szybko stracił to, co miał, i rozpił się ostatecznie. Tego wszystkiego, oczywiście, nie powiedział panu Kuzunow. Obecnie, chcąc wyjść za mąż za niego, muszę mieć zgodę na rozwód od pierwszego męża. Właśnie pan jedzie po tę zgodę i za nią pan też zapłaci. Tanio otaksował się Drangiel – zawołała z ironią. – Tylko pięć tysięcy złotych! Ale to już jego rzecz, stoczył się na dno, podobno ostatecznie… Ale prócz tego…
– Prócz tego? – powtórzył Marlicz, coraz więcej zainteresowany. – Nie pojmuję jeszcze, że z tej sprawy uczyniono taką tajemnicę.
– Prócz tego – dokończyła – Drangiel ma jeszcze dołączyć pewne papiery. Papiery, które mi wykradł podstępem. Nic zapewne w nich nie ma – dodała, siląc się na obojętność – ale jest to taki łajdak i tak mnie nienawidzi, że niewykluczone, gdy pochwyciwszy pieniądze, dołączy coś kompromitującego, aby mi zaszkodzić. Gotów nawet – poprawiła się, spostrzegłszy, że wygadała się zbytnio – nadesłać sfałszowane dokumenty…
Marlicz pojmował teraz wszystko i pamiętał, że przed dyrektorem leżał jakiś tajemniczy list. Zapewne od Drangla. Pojmował, że ten prócz zezwolenia na rozwód obiecywał nadesłać prawdopodobnie jakieś rewelacyjne informacje, które miały być tajemnicą dla wszystkich i w żadnym razie nie dotrzeć do rąk pięknej Tamary, i że po to wysłano go do Wilna.
– Ach, tak – bąknął.
– Chodzi mi więc – wyrzekła teraz zupełnie otwarcie – abym mogła przejrzeć te papiery, zanim dotrą do rąk Kuzunowa. Rozumie pan? Musi pan mi je pokazać…
W Marliczu zagrały resztki uczciwości. Niedawno przysięgał sobie postępować jak człowiek prawy, a to, czego żądała od niego, byłoby zdradą wobec dyrektora.
– Naprawdę nie mogę tego uczynić – wyrzekł.
– A wczoraj mógł pan ode mnie przyjąć pieniądze? – posłyszał ostrą, nieoczekiwaną odpowiedź. – Co za nagła dżentelmeneria.
Marlicz poczuł, że czerwień wstydu nagłą falą zalewa mu policzki.
– Sądziłem, że to tylko pożyczka!
– Pożyczka od obcej kobiety? Aby ukryć defraudację? Wszak zamierzał pan sobie strzelić w głowę?
– Z tego jeszcze nie wynika, żebym stale miał być szubrawcem!
– Więc odmawia pan? A co będzie, jeśli pójdę do Kuzunowa i opowiem mu, w jaki sposób pokrył pan niedobory w kasie? Gdyż tylko na to mógł pan potrzebować pieniądze. Nikt z czterystuzłotowej pensji nie grywa grubo w klubie. Wiem, ile pan zarabia i ile pan przegrał.
Marlicz czuł, że w tej chwili nienawidzi tę kobietę, i z trudem się opamiętywał, by nie rzec jej czegoś równie przykrego. Ale rozumiał, że jest całkowicie w jej władzy i że jeśli zechce opowiedzieć wszystko dyrektorowi, ten jej uwierzy. Znów znajdzie się na bruku. Również przyszła refleksja, iż zapewne Kuzunow jest w niej tak zaślepiony, iż mimo wszystkich rewelacji ożeni się z nią, gdyż przy swym sprycie potrafi się wytłumaczyć z najgorszych zarzutów. A niedobrze było sobie zrobić śmiertelnego wroga z przyszłej żony zwierzchnika.
– Cóż, namyślił się pan? – zapytała, zauważywszy jego wahanie.
– Tak! – odrzekł. – Uczynię, co pani żąda. Wszak mam wobec niej poważne obowiązki i pragnę się z nich jak najszybciej wywiązać!
– Ach, nie mówmy o tym – zawołała zupełnie innym tonem, a uśmiech rozjaśnił jej twarz. – Naprawdę mi przykro, że przed chwilą zbyt ostro odezwałam się do pana, ale jestem wyjątkowo dziś zdenerwowana! Zapomnijmy o tym i bądźmy przyjaciółmi! Nikt na mnie się nie zawiódł i potrafię się jeszcze panu przydać w przyszłości. Oto ręka na zgodę. Więc zgadza się pan dać mi do przejrzenia papiery?
Znów był całkowicie pod jej urokiem i mówiła do niego, jak gdyby przed chwilą nie padły pomiędzy nimi szorstkie i obraźliwe słowa.
– Tak! – powtórzył, całując wyciągniętą rączkę.
– Skoro pan przyjedzie z Wilna – wyjaśniła – uda się natychmiast do mego mieszkania. Mieszkam na Koszykowej pod numerem 144. Zanim pan pójdzie do banku. Przejrzę papiery i zwrócę je panu. Pociąg przybywa o siódmej rano, już o ósmej będę oczekiwała pana. Potem pan pójdzie do Kuzunowa, a spóźnienie łatwo wytłumaczy zmęczeniem.
Skinął głową.
– Omówiliśmy wszystko! – zakończyła. – Teraz już zwalniam pana!
Zastukała w szybę, dając znać szoferowi, aby się zatrzymał.
– Jeszcze jedno! – zapytał Marlicz, wysiadając z samochodu. – Czy pani wczoraj już wiedziała, że Kuzunow zamierza mnie wysłać do Wilna?
– Oczywiście! – Zaśmiała się, ukazując rząd olśniewająco białych zębów. – Czyż inaczej odszukałabym pana w klubie? Jestem znakomitą detektywką i zbieram o potrzebnych mi ludziach zawsze ścisłe informacje.