Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Złośliwa, mocno aluzyjna, nie oszczędza nikogo, świetnie napisana i jak zawsze u Aleksandry Rumin odkrywczo zaskakująca. Politycznie „niepoprawna”, ale za to jak napisana! Po prostu genialne szaleństwo! Iwona Banach
Nie ma to jak wyścig po fotel wójta! Aleksandra Rumin w błyskotliwy sposób rozbiera króla do naga i pierwsza zaczyna się śmiać. A my razem z nią. Zjadliwy humor, pastisz najwyższych lotów i cała lawina przemyśleń. Książka na czasie, prawdziwy haust świeżego powietrza. Polecam! Danuta Awolusi
Grzeszyn to mała, urokliwa gmina, miejsce zsyłki dla ludzi, którzy dostali od losu drugą szansę. Gdy tuż po wizycie premiera rządzący miastem z woli ludu i Boga wójt znika bez śladu, a kilka dni później zrozpaczona żona otrzymuje list z żądaniem okupu, mieszkańcy stają na wysokości zadania i natychmiast rozpoczynają publiczną zbiórkę astronomicznie wysokiej kwoty. Niestety, hojność wyborców ma swoje granice, akcja kończy się fiaskiem, wójt zostaje uznany za zmarłego, a jego mandat ulega wygaszeniu.
Konieczne jest przeprowadzenie przedterminowych wyborów. Do wyścigu o fotel wójta Grzeszyna staje trzech kandydatów: spokrewniony z brytyjską rodziną królewską dziedzic na uchodzącym za perłę regionu wandalińskim zamku, kucharz z restauracji Wykwintnej w Wielkiej Lipie, który zarabia siedemnaście tysięcy miesięcznie, chociaż umie gotować jedynie bulion z kostek rosołowych, oraz namaszczony przez najważniejszą osobę w państwie spadochroniarz ze stolicy, dla którego wójtowanie ma być pierwszym krokiem do wielkiej politycznej kariery. Rozpoczyna się brutalna kampania wyborcza, bo w polityce jak w miłości – wszystkie chwyty dozwolone.
Duża dawka humoru doprawiona intrygami małej społeczności i polana politycznym sosem o dziwnie znajomym smaku.
Aleksandra Rumin tym razem porzuca zbrodnie, by zabrać nas w świat political fiction o polskiej prowincji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 296
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2022 ALEKSANDRA RUMIN
All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżone
Copyright © WYDAWNICTWO INITIUM
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja: DAGMARA ŚLĘK-PAW
Korekta: KATARZYNA KUSOJĆ
Wykonanie ilustracji okładkowej: PIOTR SOKOŁOWSKIDTP: PATRYK LUBAS
Współpraca organizacyjna: ANITA BRYLEWSKA, BARBARA JARZĄB
WYDANIE I
ISBN 978-83-67545-14-3
Wydawnictwo INITIUM
www.initium.pl
e-mail: [email protected]
facebook.com/wydawnictwo.initium
– No dalej, przepióreczko, pokaż liskowi, co masz pod bluzeczką!
– Heniu, daj spokój! Jeszcze ktoś wejdzie i nas zobaczy!
– A kto ma wejść, jaskółeczko, skoro jest piątek i wszyscy już dawno poszli do domu. W tym wielkim urzędzie jesteśmy zupełnie sami!
– Zupełnie sami, Heniutku? W takim strasznym gmaszysku? Ja się boję!
– Nie musisz się bać, sarenko, twój lisek cię obroni! Ale najpierw zdejmij spódniczkę…
– Och! A co to było? Słyszałeś?
– Co niby miałem słyszeć?
– Coś stuknęło! Może ktoś tu jednak jest! I znowu cię nagrają!
– To nic takiego, pewnie przeciąg i okno się gdzieś na dole otworzyło. Wiesz przecież, że tu się wszystko wali, bo ostatni remont to chyba w dziewięćdziesiątym drugim przeprowadzono… I trzeci raz się nagrać nie pozwolę! Prędzej zabiję drania, który spróbuje! Poczekaj, tylko to rozepnę i coś ci pokażę. Cholerne zapięcia… No, jest. Popatrz tylko na to!
– Ach, jaki ogromny, Heniutku!
– Imponujący, co?
– Zaparło mi dech w piersiach! Nigdy wcześniej takiego nie widziałam!
– Bo to atrybut prawdziwego mężczyzny, kukułeczko. Nie dla żadnych mięczaków, a wyłącznie dla samców alfa. Takich jak twój lisek!
– Robi wrażenie. Po prostu nie można oderwać od niego wzroku. Mogę dotknąć?
– A nie będziesz się bała, kaczuszko?
– Troszkę, Heniu… Oj, jaki ciężki!
– Bo to jest najprawdziwszy pistolet. Z mojej wspaniałej kolekcji broni. Jak tylko ktoś mi stanie na drodze, to rach-ciach, i po nim! Zawsze noszę go ze sobą. Dla bezpieczeństwa.
– To tobie coś grozi?
– Nie bądź naiwna, żubrzyczko! Mężczyzna na poważnym stanowisku wszędzie ma wrogów, bo wszyscy mu zazdroszczą. Władzy, wpływów, pieniędzy, możliwości…
– I naprawdę strzeliłbyś do człowieka?
– Musisz wiedzieć, sóweczko, że ja jestem myśliwym z dziada pradziada. Urodzonym zabójcą! Dostałem swoją pierwszą strzelbę, jak tylko byłem na tyle duży, by utrzymać ją w rękach. Dzika zabiłem, mając siedem lat, a jelenia zaledwie rok później…
– No tak, Heniutku, ale zwierzę to zwierzę, a…
– Od razu widać, że nigdy nie polowałaś, rysiczko. A myślisz, że kto postrzelił Jadziaka w tyłek?
– Ty?!
– Ano ja.
– O mało go nie zabiłeś! Przecież to twój zastępca!
– I właśnie dlatego.
– Nie rozumiem.
– Ty nie masz rozumieć, ty masz wyglądać.
– No wiesz…
– Nie bocz się, wiewióreczko. Żartuję przecież. Nie mam stuprocentowej pewności, ale jak najbardziej uzasadnione podejrzenia, że ten bydlak wynosi z urzędu dokumenty i potem podsyła mediom. To nagranie z kwietnia to pewnie też jego sprawka, bo niby kto inny mógł się zakraść do mojej prywatnej toalety! Żeby mi brat cioteczny taką świnię podłożył… Wiadomo, nikt cię tak nie załatwi jak własna rodzina… Tylko nikomu nie mów, bo śledztwo dawno umorzyli z powodu niewykrycia sprawcy! Że niby jakiś przypadkowy strzał przypadkowego myśliwego, co to mu się dzik z człowiekiem pomylił…
– Nie powiem, lisku! Ale to naprawdę ty?!
– Ciiii… Jak mówię, to mówię. A teraz podciągaj rajstopy i pakuj swoje szpargały, bo jakoś mi przeszła ochota na figle w urzędzie. Zabieram cię do mojej chatki myśliwskiej! Takich luksusów jeszcze nie widziałaś! Jacuzzi, piwniczka na wino i nawet czerwony pokoik z różnymi pejczykami. A to wszystko za pieniądze naiwnych podatników! Żyć nie umierać!
– To ty masz chatkę? Nic nie wspominałeś…
– Bo to sekret, kaczuszko. Nikt o niej nie wie i nikt nie może się dowiedzieć, bo zaraz pojawiłyby się pytania, skąd miałem pieniądze i takie tam.
– I twoja żona też o niej nie wie?
– Zośka? Ta tępa dzida? Oczywiście, że o niczym nie ma pojęcia. Ona ma prać, gotować i się dzieciarnią zajmować, a nie interesować się moimi prywatnymi sprawami. Od piętnastu lat mi nie odpysknęła, bo swoje miejsce zna. Babę to trzeba sobie wychować, bo inaczej się taka rozbestwia…No, jesteś gotowa? Dobrze, to podejdź bliżej.
– A po co ci ta szarfa, Heniutku?
– Dali mi ją na jakimś durnym festynie, ale wreszcie się przyda. Zasłonię ci oczka!
– Nie! Nie chcę!
– No chodźże, łasiczko…
– Ja się boję!
– Daj spokój, to tylko taka zabawa. Nie możesz zobaczyć, gdzie cię wiozę, bo to sekret!
– No dobrze, ale… O, twój telefon wibruje…
– Cholera! Mówiłem temu tumanowi, żeby mi nie zawracał głowy po godzinach pracy. Co za cymbał! Halo!… Przecież zabroniłem… Jaka sprawa?… Kto jedzie?… Kto?!… Ale kiedy będzie?… Jadziak, to pewne?!… Bo jak mnie robicie w… Jezus Maria!… Tak, zawiadom wszystkich. Za pół godziny w moim gabinecie. Obecność obowiązkowa albo polecą głowy!
– Lisku…
– Sorry, myszko, ale musimy naszą wycieczkę odłożyć na później.
– Ale, Heniutku…
– Teraz to nie żaden Heniutek, a Henryk Maksymilian Mamrot, z łaski Bożej i woli Narodu wójt gminy Grzeszyn! Więc spadaj, mała, i to tylnym wyjściem, żeby cię przypadkiem nikt nie zobaczył. Ojczyzna wzywa!!!!
Za siedmioma górami, za siedmioma lasami leży gmina Grzeszyn z siedzibą w niewielkim, ale urokliwym miasteczku o tej samej nazwie. W jej skład wchodzą również trzy pobliskie miejscowości: malownicza Wielka Lipa, nieco mniej atrakcyjne turystycznie Zgniłki oraz Wandalin ze słynnym na całą Europę, a może i na resztę świata, zameczkiem rodu Chrząstowskich herbu Ślepowron.
Na czele gminy od lat stoi Henryk Maksymilian Mamrot, właściwy człowiek na właściwym miejscu. Ze swoim nikczemnym wzrostem, wyraźną nadwagą, ogromnymi zakolami, kartoflowatym nosem i małymi, rozbieganymi oczkami nie miałby najmniejszej szansy na wygraną w corocznym konkursie „Mister of Grzeszyn”, ale cieszy się ogromnym zaufaniem mieszkańców.
Dlaczego?
Bo ten, kto ma jakiekolwiek wątpliwości co do uczciwości i oddania wójta, znika bez śladu. Na starcie ostatniej kampanii wyborczej Mamrot co prawda miał czterech kontrkandydatów, ale wszyscy wycofali się z powodów osobistych i/lub zdrowotnych, jeżeli za powody osobiste uznać pogróżki wysyłane członkom bliższej i dalszej rodziny, a za zdrowotne połamane nogi i/lub ręce.
Na pierwszy rzut oka Grzeszyn nie wyróżnia się niczym specjalnym na tle tysięcy podobnych jednostek samorządu terytorialnego, ale nie dajcie się zwieść – jest to miejsce absolutnie wyjątkowe.
Nie za sprawą malowniczych potoków, kwiecistych łąk, romantycznego zamku ze strzelistymi wieżyczkami czy bliskiego sąsiedztwa majestatycznej puszczy, a dzięki swoim napływowym mieszkańcom.
Weźmy na przykład takiego księdza Marka, proboszcza grzeszyńskiej parafii.
To prawdziwy filar lokalnej społeczności, zawsze gotowy do udzielenia bezinteresownej pomocy potrzebującym i siła napędowa wszystkich akcji charytatywnych w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Został tutaj zesłany pod fałszywym nazwiskiem, ale to nie to, o czym myślicie. Trudno się domyślić, napotkawszy szczere spojrzenie księdza Marka, ale ten był kiedyś biskupem i dochrapawszy się okazałej rezydencji z parkiem, postanowił spełnić swoje największe marzenie. Zaczął sprowadzać egzotyczne zwierzęta i urządzać prywatny ogród zoologiczny. Gdy pod rezydencję zajechały antylopy, wierni nic nie powiedzieli. Potem przyszła pora na tygrysy oraz zebry i wszyscy nabrali wody w usta, ale kiedy biskup kupił sobie słonia i żyrafę, zaczęły napływać skargi.
Bizancjum musi się skończyć, grzmiała kuria i nakazała zlikwidować rozrastające się w zastraszającym tempie przyrezydencjalne zoo.
Hierarcha wpadł w szał.
Podpalił biskupi dworek, by zniszczyć dowody swoich przekrętów, dzięki którym stać go było między innymi na stado antylop oraz trzy rzadkie białe lwy. Oliwy do ognia dolał fakt, że później próbował oddalić się z miejsca przestępstwa na grzbiecie zebry. Kościół nie mógł sobie pozwolić na podobny skandal, więc sprawę zatuszowano, ale niezrównoważonego biskupa trzeba było się pozbyć. Szybko i bez rozgłosu.
I tak narodził się ksiądz Marek, który w Grzeszynie pojednał się z Bogiem i znalazł swoje miejsce na ziemi.
Ale to nie jedyny taki przypadek, bowiem Grzeszyn od lat jest miejscem zsyłki wszelkiej maści skompromitowanych polityków, których należało ukryć przed wszystkowidzącym okiem opinii publicznej, powiązanych z władzą przestępców, mafijnych bossów, którym jeden czy drugi minister wisiał przysługę… i wymieniać tak można bez końca.
Na terenie gminy ukrywa się też świadek koronny z procesu sławetnego Biczownika, ale o tym sza! Nikt się nie może dowiedzieć, że to Zenon Kapuściński zamieszkały przy ulicy Kolejowej cztery w Zgniłkach, bo wtedy jego życie znalazłoby się w śmiertelnym niebezpieczeństwie!
Tutaj prawie nikt nie jest tym, za kogo się podaje.
No, może z wyjątkiem dziedzica Chrząstowskiego herbu Ślepowron. Ten śmieszny pan w tweedowej marynarce i małym kapelusiku zawzięcie przemierza teren przyległy do swojej posiadłości. Wzdłuż i wszerz. Wszerz i wzdłuż. Wczesnym rankiem czy późnym wieczorem, zawsze jest na nogach. Uderza kijem w krzaki, zagląda pod każdy kamień, czasem rozkopie kawałek ziemi, raz po raz mamrocząc do siebie: „To musi gdzieś tu być!”.
Czego tak zawzięcie szuka?
Pytanie to zadaje sobie między innymi redaktor naczelny „Głosu Grzeszyna”, były dziennikarz śledczy z Poznania, który na prowincji ukrywa się przed płatnymi zabójcami wynajętymi przez kolumbijski kartel narkotykowy. Ciekawe, czy żałuje tego artykułu o kokainie w skrzynkach z bananami? Chyba odnalazł się w Grzeszynie, a widoki na przyszłość ma niezgorsze.
Nie tylko on!
Spójrzcie tylko na nową właścicielkę hotelu Sasanka.
Właśnie opala się w za małym o trzy rozmiary bikini z kolekcji Miami Heat. Metr dziewięćdziesiąt dwa czystej perfekcji i nogi długie jak stąd do Żyrardowa.
A ten jej kucharz?
Przed przyjazdem do Wielkiej Lipy nie trzymał w ręku garnka czy patelni, a zarabia siedemnaście tysięcy miesięcznie! Ale na razie zostawmy tę dwójkę w spokoju.
Do nich jeszcze wrócimy.
Teraz przenieśmy się na grzeszyński rynek, gdzie trwają przygotowania do wizyty Bardzo Ważnego Człowieka. Wszyscy uwijają się jak w ukropie, bo stawka jest wysoka. Chodzi o prestiż, a być może i przyszłość całej gminy, dlatego wójt Mamrot pilnuje każdego szczegółu.
Trawa jest równo przycięta.
Śmieci już nie wylewają się z okolicznych kubłów.
Gołębie nastrojowo gruchają.
I tylko jeden element nie pasuje do tej układanki.
Na rynkowej ławce siedzi rozczochrany pijak w różowych spodniach od piżamy i w jednym bucie…
– Kogo nazywasz pijakiem, paniusiu? – pyta wyglądający na miejscowego amatora procentów jegomość i wygraża pięścią w pustą przestrzeń nad sobą. – A pewnie, że wygrażam, bo kto to widział, żeby tak porządnego obywatela wyzywać!
Yyyyy…
– O, języka w gębie się zapomniało, co? – dorzuca triumfalnie i uśmiecha się szeroko, prezentując poważne braki w uzębieniu. – No teraz to przesadziłaś na całego! Ty wiesz, ile w tym mieście kosztuje dentysta? Czy ja wyglądam na krezusa? Pytam się, wyglądam czy nie?
To pan mnie słyszy?
– A jak mam nie słyszeć, jak się wydzierasz tak, że uszy bolą! Trzeba zważać, co się mówi, bo można zranić czyjeś uczucia, tak? Na przykład moje! Człowiek sobie siadnie z rana piwka się napić i od razu pijak. Podatki płacę i będę pił, gdzie mi się podoba. Jasne?
Najmocniej przepraszam.
To może skasuję cały ten fragment i zacznę od początku?
Porządny obywatel, nie żaden pijak, chwilę się zastanawia. W tym czasie podchodzi do niego dwóch mężczyzn w strojach ratowników medycznych.
– Zobacz, Adam, Szalony Witek znowu najadł się szaleju – śmieje się pierwszy. – Gada do siebie i wygraża pięścią.
– Dobrze, że nas wezwali. Musimy go stąd zabrać, zanim podjedzie kolumna, bo nam obciachu narobi – mówi drugi i łapie Szalonego Witka pod łokieć, podrywając go z ławeczki. – Wituś, teraz pójdziesz z nami. Mamy dla ciebie ładny pokoik bez klamek.
– Nie jestem szalony! – wrzeszczy Szalony Witek. – Powiedz im! – krzyczy w pustą przestrzeń, ale w końcu wiotczeje, jakby stracił nadzieję na ratunek, i daje się wsadzić do ambulansu.
Odjeżdżająca karetka mija na skrzyżowaniu luksusowe auto z przyciemnianymi szybami. Za nim jedzie kolejne… i kolejne… i kolejne…
– Ale to człowiek musiałby się nakraść, żeby mu starczyło chociaż na jedno takie cacko – mówi kierowca ambulansu i wzdycha, przypominając sobie, ile pieniędzy wpłynęło w zeszłym miesiącu na jego konto.
Pod Gminny Ośrodek Kultury w Grzeszynie zajechała limuzyna.
Wójt Henryk Mamrot natychmiast dał znak orkiestrze i poprawił biało-czerwone kokardki, które zdobiły długie warkoczyki siedmioletniej Luizy – jego młodszej córki.
– Tylko pamiętaj, stokrotko, jak pan premier wyjdzie z samochodu, od razu do niego podchodzisz i wręczasz kwiaty…
– Tato, ale ja nie chcę… – Dziewczynka zrobiła nadąsaną minę. – Miałam iść z mamą na zakupy…
– Na zakupy to sobie możecie iść każdego innego dnia, a premier przyjeżdża do nas po raz pierwszy! – wykrzyknął, żeby zebrani na rynku mieszkańcy też go usłyszeli. – I miejmy nadzieję, że ostatni… – wymamrotał pod nosem.
– Mam uczulenie na te żółte z pomarańczowymi cętkami, i latają nad nimi pszczoły! Zaraz dostanę wstrząsu anhi… antila… anfa…
– Wstrząsu dostaniesz sobie później! – stwierdził kategorycznie wójt i spiorunował córkę wzrokiem. – A teraz ładnie się uśmiechnij i pomóż ojcu jakoś przeżyć ten dzień!
Obok niego stała też starsza pociecha, chociaż żadnej pociechy od lat z niej nie miał. Marzył o synu, którego mógłby zabierać na polowania, a pewnego dnia przekazać mu swoją kolekcję broni, a dostał córkę wegankę – zaciekłą obrończynię praw zwierząt.
Dwunastoletnia Emilia trzymała w ręku tacę z chlebem i solą. Wypiek nie był pierwszej świeżości, znaleźli go przed godziną w magazynie i musiał tam przeleżeć co najmniej kilka tygodni, ale prezentował się nieźle. Widocznie został po jednej z licznych gminnych uroczystości i komuś było szkoda go wyrzucić.
Całe szczęście – inaczej powitałby oficjela zwykłym żytnim, bo tylko taki miał w domu, a to by mogło zostać źle odebrane. A tak na tacce udekorowanej polnymi kwiatami znalazł się piękny bochen chleba ozdobiony warkoczem z ciasta i małym orzełkiem.
Żeby tylko premier nie chciał go skosztować…
Tłum wiwatujących mieszkańców ani nie prezentował się zbyt imponująco, ani za bardzo nie chciał wiwatować. Z piątku na sobotę nie udało się zorganizować liczniejszej grupy, bo część lokalsów już rozpoczęła weekendowy wypoczynek i nie planowała wytrzeźwieć aż do niedzieli.
Jak na złość członkinie Koła Gospodyń Wiejskich „Grzeszynianki” pojechały na festyn w stolicy województwa, by za horrendalne pieniądze wciskać naiwnym miastowym swoje popisowe wypieki.
By ratować sytuację, w jedyne stroje ludowe, jakie udało się znaleźć w piwnicy urzędu, wbiły się żona Mamrota i jego sekretarka Mariolka. Musiały wystarczyć, chociaż wójt był przekonany, że premier będzie kręcił nosem – uwielbiał się pokazywać na tle kobiet w białych haftowanych bluzkach i spódnicach w kwiaty.
Dobrze, że udało się zatrzymać autobus, którym szkolna orkiestra jechała na międzynarodowy konkurs w czeskiej Pradze. Dzieciaki protestowały, ale opiekujący się nimi nauczyciel muzyki musiał uznać autorytet władzy, bo od niej zależała jego nauczycielska przyszłość.
Wszystko na ostatnią chwilę!
Nie było nawet czasu, żeby wyeliminować element wywrotowy.
Tak, na terenie gminy Grzeszyn taki element występował, lubił robić transparenty i głośno krzyczał.
Przezorny Mamrot od razu zadzwonił do nowego komendanta, ale niczego nie wskórał. To nie te czasy, co za Zdziśka Maciejewskiego, gdzie jeden telefon wystarczył, by wszystkie problemy same się rozwiązały. Komendant Jędrzejewski wójta wyśmiał, a potem oświadczył, że wyjeżdża na ryby, a tak w ogóle to obywatel ma prawo wyrażać swoje zdanie.
Do czego to doszło!
Od razu widać, że Jędrzejewski się za długo w Grzeszynie nie utrzyma, bo taki wymuskany warszawiak nigdy nie zrozumie specyfiki regionu.
Nie ma co ukrywać, wizyta prezesa Rady Ministrów była Mamrotowi wybitnie nie na rękę.
Po co przyjeżdżał?
Jadziak uruchomił swoje kontakty w kancelarii i dowiedział się, że musiano zmienić lokalizację spotkania z wdzięcznymi wyborcami, bo w Litwinku, gdzie pierwotnie miał zawitać premier, przeciwnicy władzy szykowali wielką manifestację i planowali zakłócić wystąpienie szefa rządu.
Ale Mamrot nie mógł spać spokojnie. Może chodziło o coś więcej?
A jak będzie chciał spojrzeć na rachunki?
Albo podpisane umowy?
Nie, na pewno ma ważniejsze rzeczy na głowie niż małe przekręty na drobne miliony. Otwierać też nie miał czego, bo od lat niczego w Grzeszynie nie budowano. A jak ktoś się dopatrzył i wyszło, że wójt za mało się stara, nie zabiega o inwestycje?
W końcu przyszła kryska na matyska?
Wywiozą go na taczkach jak nic!
Niby jego związki z partią rządzącą nie były zbyt silne, jednak w kluczowym momencie, kiedy policja zaczęła się interesować wypadkami, które przydarzyły się jego kontrkandydatom, udzielono mu wsparcia.
I w bonusie obiecano mu pomoc w wybudowaniu hali sportowej, bo to zawsze gwarantowało wygraną. Prace ruszyły, ale zaraz po wyborach stanęły i nie zanosiło się na to, że kiedyś zostaną dokończone.
– Boże, dopomóż – wyszeptał przerażony nie na żarty Mamrot, przeżegnał się i jeszcze raz poprawił kokardki na warkoczykach córki.
– Tato, wyrywasz mi włosy! – krzyknęła dziewczynka, ale ojciec już jej nie słuchał, bo z limuzyny wysiadł premier we własnej, wygarniturowanej osobie.
– Witamy! – wrzasnął wójt i popchnął krztuszącą się Luizę w stronę limuzyny. – Chlebem i solą! – dodał.
Kiedy czerwona na twarzy dziewczynka wręczyła kwiaty, delikatnie odsunął ją na bok, żeby przepuścić drugą córkę.
Premier uśmiechnął się promiennie, to znaczy uniósł kącik ust, co w jego przypadku należało uznać za promienny uśmiech.
Ucałowawszy chleb – ku uciesze wójta obyło się bez próby konsumpcji – udał się na sklecone naprędce podium.
Przynajmniej pogoda sprzyjała Mamrotowi. Świeciło słońce i ważny gość mógł spokojnie przemawiać ze zbitego z desek, nieco chybotliwego podestu, który stał przy najbardziej reprezentacyjnej ulicy miasta obok rynku.
– Drodzy rodacy, przyjaciele, grzeszynianie! Cieszę się, że możemy się tu spotkać w tak licznym gronie! – Spojrzał wymownie na wójta. Ten skurczył się w sobie. – Bardzo serdecznie dziękuję za gorące przyjęcie. Nie odwiedziłem państwa, żeby lukrować rzeczywistość, przyjechałem, żeby porozmawiać o państwa problemach i wspólnie wypracować plan, dzięki któremu uda się je rozwiązać. Musimy się zjednoczyć, bo wszyscy są przeciwko nam. I ci w Moskwie, i ci w Berlinie, ale przede wszystkim ci w Brukseli. Mili państwo, musicie pamiętać, że gdyby nie ja i ten wspaniały rząd, na czele którego mam zaszczyt stać, nie byłoby niczego. Na przykład tej drogi. – Wskazał na ulicę Podleśną i Mamrotowi zrobiło się słabo, bo wybudowali ją, jak chodził do przedszkola, a od tego czasu minęło kilka dekad. – Tego rynku… tych pięknych domów… tych oblepionych ogłoszeniami latarni… tego rozklekotanego autobusu… i tych gołębi też by nie było, a są, i to jest zasługa mojego rządu. Tak, mili państwo. Bo my spełniamy obietnice. Wszystkie, co do jednej. A nawet spełniamy obietnice, których nie złożyliśmy. Bo oni kradli, przez lata rozkradali polski majątek narodowy, a my jesteśmy dla ludzi. Dla Polaków. Dla grzeszynian! A oni? Oni naobiecywali, i co? To my daliśmy…
Premier wymienił wszystko, co łaskawie dał i co dać może w przyszłości, jak tylko mieszkańcy gminy pójdą do urn wyborczych i postawią krzyżyk tam, gdzie trzeba.
Mamrot miał łzy w oczach. To całe długaśne wystąpienie premier wygłosił na jednym wdechu i ani razu nie mrugnął.
Profesjonalista w każdym calu.
Niedościgniony wzór dla tysięcy aspirujących polityków.
Wójt rozejrzał się po tłumie złożonym z kilkudziesięciu osób, które akurat nie miały weekendowych planów. Paru grzeszynian niemrawo klaskało, niektórzy gapili się w smartfony, syn Nowaków popłakiwał. Złośliwy smarkacz. Ma dopiero dwa lata, a już mu się wywrotowości zachciewa.
Niedobrze.
Trzeba natychmiast rozruszać towarzystwo i uniknąć kompromitacji!
– A teraz pora na pytania mieszkańców Grzeszyna! – krzyknął wójt, chociaż nikt z nim nie ustalał, że faktycznie będzie taka możliwość. Premier wyglądał na zdziwionego, ale Mamrot brnął dalej. – Może pan? – zwrócił się do niegroźnie wyglądającego staruszka, którego znał z widzenia.
– Dlaczego nie robicie… – zaczął mężczyzna, ale premier natychmiast mu przerwał.
– Dziękuję za to pytanie! To jest bardzo ważna kwestia. Obiecaliśmy wam halę sportową i hala w waszej gminie powstanie!
– Ale my mamy halę sportową – wtrącił staruszek i wskazał ręką w kierunku niedokończonej od lat budowy. – Dlaczego nie dajecie…
– Dziękuję za to pytanie! To jest bardzo ważna kwestia. Obiecaliśmy wam plac zabaw i plac zabaw powstanie!
– Ale my mamy plac zabaw – wtrącił ponownie starszy pan i wskazał ręką w lewo, gdzie na huśtawkach bujało się dwóch chłopców. – Kolejny nam niepotrzebny…
– Bo na terenie gminy dzieci praktycznie się nie rodzą. To pięćset plus to już na nic nie starcza! – krzyknęła jakaś kobieta. – Kiedy wreszcie…
– Dziękuję za to pytanie! To jest bardzo ważna kwestia. Żeby stworzyć miejsca pracy, wybudujemy w okolicy międzynarodowe lotnisko, elektrownię i port rzeczny! – wykrzyknął triumfalnie premier.
– Ale u nas nie ma rzeki! – odkrzyknął staruszek.
– Rzekę też wybudujemy! – odparł niezrażony premier. – Dziękuję za gorące przyjęcie i państwa wsparcie. Razem możemy wszystko! A teraz niestety muszę się udać na kolejne spotkanie… – zakończył i szybkim krokiem zszedł z podium.
Zanim Mamrot zdążył się przepchnąć przez ochroniarzy, szef rządu wsiadł do limuzyny i odjechał, zostawiając zdezorientowanego wójta w kłębach gryzących spalin.
Luksusowe auto z przyciemnianymi szybami minęło się z kolorowym busem. Z pamiętającego lepsze czasy samochodu wylała się na ulicę grupa protestujących.
– Spóźniliśmy się? – zapytał jeden z mężczyzn, trzymający w rękach zwinięty transparent.
Wójt odetchnął z ulgą.
Może i spotkanie nie poszło najlepiej, ale przynajmniej element wywrotowy nie dojechał na czas.
– To pocośmy ten poczęstunek szykowali, szefie? – zapytał Jadziak. – Przybył i wybył, a tyle żarcia zebraliśmy, stoły aż się uginają…
Od wczesnego rana trwała gorączkowa zbiórka jedzenia.
Pod groźbą kary administracyjnej każdy pracownik urzędu miał przykazane przynieść całe weekendowe zapasy. Na szczęście na sobotni grill urzędnicy wykupili pół marketu, na czele z wójtem, który na własnych plecach przytargał kilogramy jedzenia.
To znaczy Jadziak przytargał, ale Mamrot go nadzorował.
– Sami zjemy, Piotrek – powiedział wójt. – Nie zmarnuje się ani okruszek.
Pół godziny później przy stołach ustawionych w największej sali Gminnego Ośrodka Kultury siedzieli wszyscy razem – zwolennicy i przeciwnicy, ci z lewicy i ci z prawicy, połączeni kaszanką z grilla i piwem z beczki.
Uczta trwała w najlepsze, podchmielony wójt próbował to tego, to tamtego i cały czas się pilnował, żeby nie gapić się na Mariolkę. W tym stroju ludowym prezentowała się naprawdę smakowicie i na samą myśl, co z nią zrobi w domku myśliwskim, robiło mu się gorąco. Musiał jednak zachować pozory ze względu na wyborców i żonę, której po prawdzie wcale sobie nie wychował i od której nie raz dostał po gębie.
Przy miłym towarzystwie czas płynął szybko, więc zanim się biesiadnicy zorientowali, nastał wieczór.
Wójt wyszedł na chwilę z sali, żeby zapalić.
Stanął pod drzewkiem i wyciągnął paczkę papierosów.
Zanim włożył jednego do ust, poczuł ukłucie w okolicach karku.
Przeklęte komary, zdążył pomyśleć, nim nogi się pod nim ugięły i zapadł się w ciemność.
„GŁOS GRZESZYNA”
Wójt Mamrot uznany za zmarłego!
Czekają nas przedterminowe wybory!
To koniec dramatu związanego z uprowadzeniem Henryka Mamrota – przykładnego męża, kochającego ojca i uczciwego podatnika, który przepadł bez śladu zaledwie kilka godzin po wizycie premiera na rynku w Grzeszynie.
Jak udało nam się ustalić, Prezes Rady Ministrów raczej nie miał nic wspólnego z porwaniem wójta, a na pytanie dziennikarzy, co sądzi o sprawie Mamrota, odparł: „Kogo? Nie znam”.
Przypomnijmy naszym wiernym czytelnikom, że niezidentyfikowani do tej pory sprawcy porwali wójta sprzed Gminnego Ośrodka Kultury przy ulicy Podleśnej, gdzie odbywał się okolicznościowy bankiet na cześć premiera. Podczas uroczystości spożywano znaczne ilości alkoholu, dlatego żony włodarza, Zofii Anny Mamrot, z domu Widawskiej (l. 38), nie zaniepokoiło nagłe zniknięcie męża.
– Zapijał już wcześniej, ale prędzej czy później wracał na łono rodziny – zdradziła naszemu reporterowi.
Dopiero dwudniowa nieobecność małżonka skłoniła ją do zawiadomienia policji.
Mimo zakrojonych na szeroką skalę poszukiwań nie udało się odnaleźć Henryka Mamrota. Pod nadzorem policjantów mieszkańcy przez kilka dni przeczesywali okoliczne lasy, ale bezskutecznie.
Nie pomogły ani drony, ani sprowadzone z Niemiec psy tropiące.
Kiedy zaczęły się mnożyć teorie na temat powodów zniknięcia wójta, Zofia Mamrot otrzymała list od porywaczy. Domagali się w nim trzech milionów złotych za uwolnienie uprowadzonego. Jednocześnie zapewnili, że przetrzymywany przez nich mężczyzna ma się dobrze, dostaje bogate w witaminy i składniki mineralne posiłki oraz że nie zagraża mu żadne niebezpieczeństwo, o ile spełnione zostaną ich niewygórowane żądania w terminie nie dłuższym niż pięć dni roboczych.
Na niezwłocznie zwołanej konferencji prasowej zapłakana żona Mamrota łamiącym się głosem odczytała wiadomość od porywaczy i poprosiła o pomoc:
– Mój mąż jest wspaniałym człowiekiem. Bardzo kocha nasze córeczki i od wielu lat poświęca się pracy na rzecz gminy Grzeszyn. Sumiennie wykonuje swoje obowiązki, a dobro mieszkańców jest dla niego najważniejsze. Dlatego dzisiaj błagam państwa o wsparcie. Takie samo, na jakie zawsze mogliście liczyć ze strony mojego szczodrego męża. Nie jestem w stanie uzbierać żądanej kwoty. Jeżeli do końca tygodnia nie przekażę porywaczom trzech milionów złotych, mój mąż zginie. Liczy się każdy grosz. Pieniądze można wpłacać na specjalny numer konta albo za pośrednictwem zbiórki internetowej.
Po chwytającym za serce apelu na rzecz uwolnienia wójta wpłacono dwadzieścia trzy tysiące osiemset złotych. Razem z pięćdziesięcioma tysiącami zgromadzonymi przez Zofię Mamrot było to wciąż zdecydowanie za mało, by ocalić życie porwanego.
Dwa dni po terminie wyznaczonym przez porywaczy zrozpaczona żona otrzymała kolejny list. Tym razem dołączono do niego paczuszkę z serdecznym palcem Henryka Mamrota, co potwierdziły badania DNA, oraz zdjęciem, na którym wyglądał na martwego.
– Napisali, że nigdy nie znajdę ciała męża. Że to kara za to, że nie zdobyłam pieniędzy – łkała przed kamerą świeżo upieczona wdowa.
Gromy posypały się na miejscową policję, ale komendant Jędrzejewski ograniczył się do stwierdzenia, że całe śledztwo zostało przeprowadzone wzorowo i jeżeli kogoś chcemy winić, to powinniśmy winić „cholernych porywaczy”.
Sprawa została zamknięta, a za dwa tygodnie odbędzie się symboliczny pogrzeb Henryka Mamrota na cmentarzu w Wielkiej Lipie.
Kto uprowadził wójta?
Dlaczego mężczyzna musiał zginąć?
Czy zrobiono wszystko, by odnaleźć go całego i zdrowego?
I jaka przyszłość czeka teraz Grzeszyn? Oto pytania, które zadają sobie wszyscy mieszkańcy gminy.
Do wczoraj obowiązki wójta sprawował jego dotychczasowy zastępca Piotr Jadziak (l. 29), ale po uznaniu Henryka Mamrota za zmarłego jego mandat został wygaszony przez komisarza wyborczego, a to automatycznie oznacza odwołanie zastępcy.
Od momentu uprawomocnienia się postanowienia stwierdzającego wygaśnięcie mandatu do czasu objęcia obowiązków przez nowego włodarza jego funkcję pełnić będzie osoba wyznaczona przez premiera na wniosek wojewody.
Wybory przedterminowe odbędą się w ciągu ustawowych trzech miesięcy.
Kto zajmie miejsce Henryka Mamrota?
WYDANIE I
ISBN 978-83-67545-14-3
Wydawnictwo INITIUM
www.initium.pl
e-mail: [email protected]
facebook.com/wydawnictwo.initium