Golem i czarownica - Daniel Nogal - ebook
NOWOŚĆ

Golem i czarownica ebook

Daniel Nogal

0,0

Opis

Funkcjonariusz tajnej policji drapieżnego Imperium Tarsziszu, po dekadach wiernej służby zaczynający wątpić w słuszność swojego działania. Złodziejka z Ofiru, która dzięki nadprzyrodzonym talentom i starożytnemu artefaktowi zyskuje zdolność odwiedzania odległych światów. Ich losy splatają się, gdy oboje zaczynają odkrywać wstrząsającą prawdę o rządzącym imperium Padyszachu.

Golem i czarownica to powieść z gatunku science fantasy. Jej akcja rozgrywa się w odległej przyszłości na planecie, którą Pierwsi Ludzie przed wiekami uczynili zdatną do życia. A potem doprowadzili niemal do jej całkowitej zagłady. Odbudowa cywilizacji trwa, ale czy to, co powstanie na ruinach, pozwoli potomnym z nadzieją patrzeć w przyszłość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 274

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Daniel Nogal

Copyright © Daniel Nogal

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie pierwsze

Częstochowa 2025 r.

ISBN 978-83-967464-6-7

Redakcja: Anna Grabowska, Łukasz Skotny

Korekta: Adam Kiełbik

Skład: Kamil Potęga – Studio Grafpa

Projekt okładki: Daniel Nogal

Rozdział pierwszy

– Wszyscy Cydończycy to złodzieje!

Słysząc te słowa, wypowiadane w gniewie przez jednego z kupców stojących w tłumie, Yisa poczuła się urażona. I to pomimo tego, że jej dłoń znajdowała się właśnie głęboko w kieszeni innego kupca, a palce zaciskały się na znalezionej tam sakiewce. Krzywdzący stereotyp, pomyślała.

– Co mnie dziś Cydończycy obchodzą? – odpowiedział ktoś. – Tarszijczycy już w Koryncie, a ten mi będzie o Cydończy­kach gadał.

– Nie Tarszijczyk, a Cydończyk mnie oszukał, to i o Cydończykach mówię.

– Ach, cicho już bądź i patrz. Są!

Yisa, wsunąwszy pękatą sakiewkę za koszulę, uznała, że też chętnie przyjrzałaby się przybyszom. Ale że była mizernego wzrostu, niewiele mogłaby wypatrzeć stojąc pomiędzy rosłymi Ofirczykami. Nie martwiło jej to jednak. Odwróciła się plecami do Alei Palmowej i nie żałując łokci przebiła się do jednej z bocznych uliczek.

Kilka chwil później upatrzyła sobie odpowiedni budynek. Czerwony i masywny jak wszystkie domy w Koryncie, ale najwyższy w okolicy, bo pięciopiętrowy. Zwężał się ku górze, a do tego miał szerokie gzymsy i parapety, dla Yisy był więc niczym drabina.

Po dwóch minutach stała już na płaskim dachu, czując na twarzy suchy wiatr wiejący z zachodu. Zanim skupiła uwagę na poselstwie Imperium Tarsziszu, rozejrzała się wokół, podziwiając największe miasto planety. Tak mówili o nim Ofirczycy, ale biorąc pod uwagę ogrom Koryntu, nie widziała powodu ku temu, żeby im nie wierzyć. Yisa nie potrafiła wyobrazić sobie, że można byłoby znaleźć gdzieś większe skupisko ludzi.

Najpierw obróciła się na wschód, ku rozległej dzielnicy portowej. Jej część stanowiła Mała Cydonia, w której żeglarze przybywający zza Złotego Morza spotykali rodaków osiadłych w Ofirze. Potem przeniosła wzrok na niemożliwie wysokie, bo ponad dwustumetrowe Wieżyce, oparte na konstrukcjach pozostawionych przez Pierwszych Ludzi i stanowiące siedziby najpotężniejszych gildii oraz dworu królewskiego. Spojrzała na znacznie niższą, ale jakże majestatyczną kopułę Sanktuarium Terry i na niewiele mniejszą kopułę Starego Bazaru, znajdującą się dużo bliżej. Zerknęła też na karawanseraje pobudowane w południowej części miasta, a w końcu na Wrota Dorsyjskie, najpotężniejszą z miejskich bram, przez którą przejechali tego dnia Tarszijczycy.

Przedstawiciele drapieżnego Imperium byli już naprawdę blisko i ze swojego miejsca na dachu Yisa mogła przyjrzeć im się dokładnie. Na czele jechał siwy mężczyzna w cynobrowym płaszczu, dosiadający gniadego rumaka. Uniesiona wysoko głowa i twarz jakby wykuta z kamienia sprawiały, że nawet gdyby nie nosił na szyi żelaznego łańcucha, nie mogło być wątpliwości, że to właśnie on był legatem Tarsziszu, Głosem Padyszacha.

Posłowi towarzyszyło dziesięciu jeźdźców w czarnych pancerzach i hełmach w kształcie upiornych głów, zwieńczonych cynobrowymi pióropuszami. Cynobrowe były też ich peleryny, a także pochwy pałaszy tak ciężkich, że tylko najsilniejsi mężczyźni mogliby utrzymać je w jednej ręce.

Tarszijscy wojownicy posiadali również broń znacznie groźniejszą od pałaszy. Słyszała o niej nawet Yisa, kompletnie niezainteresowana sprawami militarnymi. Broń ta, jak się okazało, wyglądała dość niepozornie: ot, drewniane łożysko z długą kolbą, a na nim metalowa skrzynka, z której wystawała wąska rura. Opowiadano jednak, że miotała ona pociski dwa razy dalej niż najcięższa kusza, a strzelać z niej było można dwa razy szybciej niż z łuku.

Jak wszyscy w Koryncie, Yisa wiedziała od dawna, czym skończyła się wojna Tarsziszu z Dorsą. Słyszała o setkach krzyży z jeńcami, wystawionych wzdłuż drogi prowadzącej do Ofiru. Nawet komuś, kto nie miał pojęcia o polityce, łatwo było zgadnąć, z jaką propozycją Głos Padyszacha przybył do ofirskiego monarchy. Kapitulacja albo wojna. A jeśli król wybierze wojnę? – pomyślała. Nie, gdyby chciał stanąć do walki, pewnie wcześniej sprzymierzyłby się z Dorsą… Ale co ja mogę o tym wiedzieć?

Yisa urodziła się w Koryncie i w dzieciństwie, zanim jej rodzice zmarli podczas ostatniej wielkiej epidemii, nasłuchała się opowieści o zamorskiej ojczyźnie przodków, wypełnionej bajecznymi pałacami. Choć patrząc na przypływające stamtąd piękne dżonki o żaglach w kształcie ogromnych wachlarzy odczuwała nie do końca zrozumiałą dumę z bycia Cydonką, nigdy nie ciągnęło jej do tego, aby wsiąść na jeden z tych statków i popłynąć w daleki rejs na drugi brzeg Złotego Morza. Teraz jednak, widząc upiorne hełmy czarno­-ochrowych jeźdźców, zaczęła myśleć o tym na poważnie. Po raz pierwszy w swoim krótkim życiu.

Po wędrówce przez czerwony labirynt stromych i wąskich uliczek, wyrastający nad dzielnicą portową niczym amfiteatr, Yisa dotarła pod drzwi znajdujące się na końcu niepozornego zaułka. Na pordzewiałym łańcuchu zwisał tuż ponad nimi pordzewiały szyld w kształcie delfina. Któregoś dnia spadnie komuś na głowę, pomyślała.

Pchnęła drzwi i weszła do środka, a jej nozdrza wypełnił zaraz zapach świeżo parzonej kawy. Ciasne i ciemne wnętrze „Żelaznego Delfina” pękało w szwach, nie było ani jednego wolnego stolika. Większość klientów, grających w taroka albo dyskutujących o nielegalnych interesach, Yisa znała przynajmniej z widzenia. Tutaj nie trafiało się przypadkiem, a nawet jeśli do tego dochodziło, to mało kto miał ochotę na powtórną wizytę.

Skinieniem głowy przywitała stojącego za kontuarem brodatego wielkoluda, przygotowującego kawę w piaskowym podgrzewaczu. Nie podeszła jednak do niego, lecz od razu skierowała się na zaplecze, oddzielone od sali grubą kotarą. Nie zwracając uwagi na dziewczęta zajęte krojeniem rachatłukum, otworzyła klapę w podłodze i po stromych schodach zeszła do zimnej spiżarni. Panująca w niej ciemność nie przeszkodziła Yisie w odnalezieniu szafy skrywającej wejście do tunelu.

Gildia Złodziei, podobnie jak najważniejsze gildie Koryntu, miała swoją siedzibę w miejscu, które pozostało po epoce Pierwszych Ludzi. O ile jednak kupcy, taumaturgowie czy konstruktorzy zajęli sięgające nieba wieże, włamywacze i kieszonkowcy rozgościli się w wydrążonych przed tysiącami cykli tunelach, rozciągających się pod kilkoma dzielnicami i tu i ówdzie połączonych ze znacznie nowszym systemem miejskiej kanalizacji.

Pomaszerowała prosto do kaplicy. Było to trójkątne pomieszczenie, oświetlone zwisającą z sufitu lampą, na środku którego znajdował się posążek Merkurego, patrona handlarzy i złodziei. Nagi bożek w skrzydlatym hełmie stał na skrzynce pełniącej rolę skarbony, przeznaczonej na dziesięcinę wpłacaną przez członków gildii.

Yisa ukłoniła się bóstwu, a potem przykucnęła przy skrzynce i przez podłużny otwór zaczęła wrzucać do niej niobowe monety. Towarzyszył temu donośny brzdęk. Najwyraźniej nie tylko jej łowy okazały się tego dnia niezwykle owocne.

– No, no. – Usłyszała. – Nieźle ci poszło.

Wrzuciła ostatnią monetę i odwróciła się. Do kaplicy wszedł Petrus, kapłan Merkurego i skarbnik gildii. Wysoki nawet jak na Ofirczyka, chudy jak tyczka i obwieszony amuletami z różnokolorowych metali. Na jego ramieniu siedział Zeno, złośliwy małpiszon w czarnej kamizelce. Najzręczniejszy kieszonkowiec Koryntu.

– W taki dzień niob sam wpada w ręce – powiedziała Yisa.

– Coś o tym wiem, przed kwadransem wróciliśmy… ze spaceru po mieście. To był dobry dzień, ale może on zwiastować dni bardzo złe. Szczególnie dla ludzi takich jak my.

– Król przystanie na ultimatum, prawda? I Ofir stanie się prowincją Imperium Tarsziszu…

– To możliwe, ale jeszcze nie przesądzone. Gildie też przecież mają coś do powiedzenia. No, może akurat nie nasza, ale pomyśl o taumaturgach… I o błękitnych kapłankach.

Yisa zmarszczyła brwi.

– Ale co mam o nich pomyśleć?

– To przede wszystkim, że dla ludzi dysponujących ich zdolnościami nie ma w Tarsziszu miejsca. Więc akurat kapłanki i taumaturgowie mogą nakłaniać króla do wojny. O ile tylko uważają, że istnieją szanse na zwycięstwo.

– A istnieją?

Petrus wzruszył ramionami, czemu towarzyszył brzdęk amuletów. Znudzony rozmową Zeno zeskoczył na podłogę i wybiegł z kaplicy. Kapłan nie zwrócił na to uwagi.

– Na pewno od dawna spodziewali się, że do wojny może dojść – powiedział. – Zdziwiłbym się, gdyby nie poczyniono przygotowań.

Yisa nie skomentowała, Petrus mówił więc dalej:

– Aha, Kastor cię szuka.

– Czego ode mnie chce? – Skrzywiła się.

– A jak myślisz? Powiedział mi, że do… specjalnego zadania potrzebuje właśnie ciebie.

– Wiesz, że nie lubię z nim pracować.

Petrus pokiwał głową.

– Wiem. Mało kto lubi. Ale wiem też, że Kastor chce zapłacić ci w złocie.

– Naprawdę tak powiedział?

– Naprawdę. I mówił zupełnie poważnie.

– Cóż… – Yisa przygryzła wargę. – W takim razie mnie przekonałeś, porozmawiam z Kastorem. Gdzie go znajdę?

– W „Białym Tygrysie”, jak przypuszczam.

– No jasne – westchnęła.

„Biały Tygrys” był największym lupanarem Małej Cydonii i miejscem, w którym Kastor spędzał najwięcej czasu. Czuł się tam jak w domu, wszystkie dziewczęta znał z każdej strony, a burdelmama mówiła do niego „synku” i nie miała problemu z obsługiwaniem go na kredyt. Wiedziała, że Kastor wcześniej czy później ureguluje każdy dług z nawiązką. Choć nie tylko zdaniem Yisy był on mężczyzną nieznośnie zadufanym w sobie, słusznie uchodził też za jednego z najlepszych włamywaczy Koryntu.

Dawno temu porzucił okradanie domów przypadkowych kupców i realizował tylko specjalne zlecenia dla wymagających klientów. Czasem sam, a czasem, gdy zachodziła taka potrzeba, z odpowiednio dobranymi współpracownikami. Yisie zdarzało się należeć do tego grona, bywała bowiem niezastąpiona. Nie tylko ze względu na wyjątkową zręczność czy całkowity brak lęku wysokości, ale także za sprawą drobnej sylwetki. Po prostu potrafiła wcisnąć się tam, gdzie nie dostałaby się żadna inna dorosła osoba.

Oczywiście w gildii szkolono już kilkuletnie dzieci, sama zaczynała naukę bardzo młodo, wkrótce po śmierci rodziców. I czasami, gdy to właśnie sylwetka odgrywała kluczową rolę, dzieci zabierano na robotę. Kiedy jednak potrzebny był zarówno odpowiedni rozmiar, jak i doświadczenie, wówczas Kastor i inni zwracali się do Yisy.

Ciekawe, gdzie tym razem miałabym się dla niego wcisnąć? – zastanawiała się przemierzając pustoszejące ulice. I dlaczego tak od razu, bez żadnych informacji ani targów, mówi o złocie. Mamy wykraść klejnoty z królewskiego skarbca? Albo relikwie ze świątyni? Na Merkurego, a jeśli naprawdę chodzi o coś w tym rodzaju?!

Kiedy pogrążona w myślach zmierzała ku Małej Cydonii, zza rogu najbliższego skrzyżowania dotarły do niej słowa religijnej pieśni, proszącej Boginię o opiekę nad miastem. Wytrenowanymi głosami wyśpiewywał je kobiecy chór, nie mogło być więc wątpliwości co do tego, że oto nadchodzi procesja kapłanek z Sanktuarium Terry. Yisa miała swoje powody, aby nie zbliżać się do przedstawicielek świątyni, dlatego zatrzymała się w podcieniu zamkniętego sklepu. Niech przejdą.

Nie musiała długo na nie czekać. Po minucie, może dwóch, kapłanki pojawiły się na skrzyżowaniu. Było ich aż dziewięć, wszystkie w błękitnych szatach z obszernymi kapturami i w złotych maskach, odbijających ostatnie promienie zachodzącego słońca. Kapłanka idąca na przedzie ściskała w dłoniach drzewce, zwieńczone świątynnym godłem, również wykonanym ze złota. Przedstawiało ono nagą kobietę o krągłych kształtach, która w jednej ręce trzymała róg obfitości, w drugiej zaś planetę, z której przybyli Pierwsi Ludzie.

Nie był to dzień świąteczny, natknięcie się na procesję stanowiło więc dla Yisy niespodziankę. Szybko jednak doszła do wniosku, że wieczorny przemarsz błękitnych kapłanek musi mieć coś wspólnego z przybyciem do miasta Głosu Padyszacha. Przedstawicielki Sanktuarium Terry chciały najwyraźniej przypomnieć Koryntczykom, że to Bogini Matce, nie zaś Bezimiennemu, winni oddawać cześć.

Petrus miał pewnie rację, kapłanki akurat gotowe były na wojnę z Imperium Tarsziszu. Ich nadludzkie moce mogły zresztą stanowić na tej wojnie potężny oręż. Czy potężniejszy jednak od tarszijskiej broni strzeleckiej, opartej na starożytnej technologii?

Kiedy najpierw procesja zniknęła jej z oczu, a potem chóralny śpiew zaczął cichnąć w oddali, Yisa ruszyła się w końcu spod sklepu. Przeszła przez puste skrzyżowanie, a kilka chwil później schodziła już po nierównych, kamiennych stopniach do portowej części miasta, aby w „Białym Tygrysie” porozmawiać z Kastorem o zagadkowym zleceniu.

Była już dość blisko celu, gdy w bocznej alejce brzdęknęła cięciwa ciężkiej kuszy. Bełt wyfrunął z cienia, trafił Yisę w skroń i na wylot przebił czaszkę niczym dojrzałą dynię, a potem wbił się w czerwoną ścianę pobliskiego domu.

Wizja, jak zawsze, pojawiła się w ostatniej chwili. Ale to wystarczyło, aby Yisa zdążyła się pochylić.

Pocisk świsnął jej nad głową.

Rozdział drugi

Horxis stanął pod drzwiami nieczynnego warsztatu, gdzieś w głębokich czeluściach Dolnego Miasta. Wiedział, że po drugiej stronie znajduje się niob wykradziony przed kilkoma dniami z imperialnego składu. Sądząc po docierających stamtąd odgłosach, lśniące sztabki metalu tak cennego dla arkanistów przekładano właśnie z oznakowanych skrzyń do mniejszych opakowań, aby łatwiej było wynieść je i upłynnić na czarnym rynku. Znaczna część trafiłaby pewnie do fałszerzy monet.

Oprócz herszta szajki, w warsztacie znajdowało się przynajmniej trzech innych złodziei. Procedury nakazywały więc zwrócenie się o pomoc do lokalnych strażników. Nie chodziło o to, że pojedynczy protektor nie poradziłby sobie z czterema czy pięcioma pospolitymi przestępcami. Ale mało prawdopodobne było, aby udało mu się wszystkich wziąć żywcem i doprowadzić do najbliższej celi. A tylko żywych można było przemienić w jakże przydatne dla Imperium golemy.

Horxis nie powinien jednak pozwalać sobie na stratę czasu. Zarówno niob, jak i złodzieje mogli zniknąć stąd lada moment. Poszukiwania, które stałyby się znacznie trudniejsze, musiałby właściwie rozpoczynać od nowa. Zastanawiał się nad tym jeszcze przez chwilę, drapiąc się po ogolonej na łyso głowie, aż w końcu podjął ostateczną decyzję.

Jak każdy protektor podczas pracy w terenie, miał przy sobie ciężką buławę, stanowiącą jednocześnie oręż oraz symbol jego funkcji. Eruptora nie zabrał, z dwóch powodów. Po pierwsze, broń ta była niezwykle nieporęczna w wąskich i krętych korytarzach. Po drugie, za bardzo zwracała uwagę, nie dało się jej przecież ukryć pod płaszczem.

Buławę uznał za wystarczającą w zaistniałych okolicznościach. Złodzieje nie stanowili zagrożenia dla kogoś, kto odsłużył pięć cykli jako imperialny katafrakt, walcząc nie tylko z żołnierzami wrogich armii, ale także z odmieńcami czy behemotami. Buława dawała zresztą szanse na to, że ktoś jednak pozostanie żywy po interwencji Horxisa. Może połamany, ale żywy, wciąż więc nadający się do tego, aby oddać go arkanistom.

Póki co, protektor zamachnął się i łupnął stalową głowicą w zamek z pordzewiałego żelaza. Ten roztrzaskał się wraz z fragmentem spróchniałych drzwi, które stanęły przed Horxisem otworem. Protektor wkroczył do warsztatu.

Czterech chudych mężczyzn w robotniczych strojach, wytartych i poplamionych, spojrzało na niego w bezbrzeżnym zdumieniu sponad skrzyń, z których wyładowywali metalowe sztaby. Szybko się jednak otrząsnęli i sięgnęli po noże. Noże! Horxis spodziewał się przynajmniej młotów albo siekier.

– Odrzućcie ostrza i połóżcie się na podłodze, jeden obok drugiego – powiedział, gdy zaczęli go otaczać. – Jeżeli dacie się powiązać, nie będę zmuszony do połamania wam nóg.

Nie posłuchali poleceń, co nie zaskoczyło Horxisa. Musieli przecież wiedzieć, jaka kara spotyka tych, którzy okradają Padyszacha.

Nie wiedzieli za to, jak skoordynować ataki. Jeden z nich wyrwał się przed szereg. Protektor zszedł złodziejowi z drogi, a mijając go, buławą roztrzaskał mu biodro. Mężczyzna zawył i padł na podłogę, wzniecając obłok kurzu.

Horxis tymczasem znalazł się obok kolejnego złodzieja niobu. Trzasnął go w rękę, wytracając nóż, a potem uderzył na odlew w kolano. Dwóch miał już z głowy, a przy tym obaj wciąż żyli, o czym świadczyły wydawane przez nich jęki.

Trzeci skoczył na protektora, próbując dźgnąć go w plecy. Trafił w ramię, ale ostrze zsunęło się po kolczudze. Horxis obrócił się błyskawicznie i kopnięciem wytrącił napastnika z równowagi. Mężczyzna upadł tak niefortunnie, że nadział się na własny nóż. Jednego golema mniej, trudno.

Przywódca szajki uciekał już natomiast w kierunku wyjścia. Horxis biegać nie lubił, więc zamachnął się i rzucił buławą.

Dwa golemy mniej.

– Dobra robota, Horxisie – pochwalił naczelnik. – Znowu. Jak tak dalej pójdzie, to jeszcze cykl albo dwa i zajmiesz moje miejsce.

– Jest pan zbyt łaskawy.

– Wiele mi można zarzucić, ale na pewno nie łaskawość – odparł zwierzchnik Horxisa, po czym odprawił podwładnego gestem i skupił całą uwagę na raportach przykrywających biurko. Rozmowa była skończona, protektor opuścił więc gabinet i ruszył w stronę wyjścia z Krypty.

Kiedy przemierzał długi korytarz, z najniższego poziomu siedziby imperialnych protektorów docierały do niego wrzaski i skomlenia przesłuchiwanych czcicieli Wszechobecności. Padyszach rozkazał, aby za wszelką cenę ostatecznie rozprawić się ze szkodliwym kultem. Nie chodziło już tylko o względy religijne, jak nawoływanie do odejścia od kościoła państwowego, co samo w sobie karano w Tarsziszu przemianą w golema. Znacznie większy problem stanowiło to, że wyznawcy kosmicznego bóstwa prowadzili coraz szerzej zakrojoną działalność wywrotową i najwyraźniej szykowali rewolucję, mającą na celu obalenie Padyszacha.

Horxis przeszedł pomiędzy dwoma zakutymi w czerwone pancerze gwardzistami, stojącymi przy wejściu niczym posągi, i pchnął ciężkie drzwi. W twarz dmuchnęło mu ciepłe i suche powietrze, wypełniające wąwóz stanowiący główną arterię Górnego Miasta. Protektor zszedł po szerokich stopniach i ruszył na północ, otoczony tłumem ludzi, spośród których większość zmierzała w tym samym co on kierunku.

Tu i ówdzie dostrzegał golemy, łatwe do rozpoznania za sprawą wytatuowanych głów. Te, które wypuszczano na światło dzienne, o wiele bardziej przypominały zwykłych ludzi niż te, które trzymano w manufakturach i hutach Dolnego Miasta. Te drugie wyniszczone były pracą ponad ludzkie siły i często okaleczone wypadkami.

Po kilku minutach marszu pomiędzy frontami najważniejszych urzędów imperialnej stolicy Horxis trafił na trójkątny plac, przez który przechodziła właśnie karawana wielbłądów. Naprzeciw siebie miał teraz wykuty w stromym zboczu wizerunek władcy Tarsziszu: brodatą twarz w kolczastej koronie, wysoką na trzydzieści metrów i spoglądającą z góry na wąwozy Tarsu.

Dwadzieścia metrów pod brodą Padyszacha znajdowały się szeroko otwarte wrota świątyni, do której Horxis wszedł wraz z dziesiątkami innych ludzi, spieszących na codzienne nabożeństwo. Pomaszerował naprzód, w stronę ogromnego ołtarza. Zanim do niego dotarł, skręcił ku prawej ścianie, gdzie stawał zwykle pod reliefem przedstawiającym przyszłego Padyszacha, wspinającego się na szczyt Niebiańskiej Góry.

W relief wpatrywał się akurat siwowłosy mężczyzna w szarej tunice, charakterystycznej dla urzędników niższego szczebla. Zważywszy jednak na przecinającą jego policzek szramę, w młodości mógł służyć Imperium Tarsziszu jako żołnierz. Mógł też być rzezimieszkiem, biegającym z nożem po tunelach Dolnego Miasta. Dostrzegłszy zbliżającego się Horxisa, urzędnik ukłonił się z szacunkiem i powiedział:

– To niezwykłe, że jedna wyprawa miała tak ogromny wpływ na losy planety.

– Niezwykłe? – Protektor zmarszczył czoło. – Taka była wola Bezimiennego.

– Oczywiście. – Urzędnik gorliwie pokiwał głową. – Oczywiście. Tylko wybraniec naszego Ojca mógł dotrzeć na szczyt i tylko on mógł przynieść nam stamtąd artefakty i wiedzę Pierwszych Ludzi. Nikt inny.

Horxis również zaczął wpatrywać się w relief. Faktycznie to, co przyszły władca zdobył na Niebiańskiej Górze, umożliwiło zjednoczenie plemion Tarsziszu i przystąpienie do ponownego cywilizowania upadłej planety. Protektor czuł dumę z możliwości uczestnictwa w tym procesie.

Uwiecznione na ścianie wydarzenie miało miejsce przed ponad pięćdziesięcioma cyklami, co oznaczało, że Padyszach był najstarszym z ludzi. Ale przecież wybraniec jedynego prawdziwego Boga nie musiał podlegać tym samym prawom natury, co zwykli śmiertelnicy.

Podczas tych pięćdziesięciu cykli Imperium rozrosło się i sięgnęło już niemal brzegów Złotego Morza. Miał to być jednak dopiero początek. Czy po kolejnych pięćdziesięciu Padyszach zapanuje nad całym Marsem? Horxis żywił przekonanie, że tak to się właśnie potoczy.

– Dzieci Bezimiennego! – donośny głos kapłana odzianego w czerwień poniósł się po wykutej w skale świątyni i odbił od jej ścian, uciszając wszelkie szepty. – Módlcie się do Ojca i wraz ze mną złóżcie mu ofiarę!

Horxis szedł wąskim tunelem, oświetlonym kwadratowymi lampami, emitującymi zimne i białe światło, niepokojąco nienaturalne. Nigdy nie widział niczego podobnego, jednak zdawał sobie sprawę, że lampy musiały stanowić pamiątkę po Pierwszych Ludziach. Słyszał pogłoski, że w taki właśnie sposób oświetlony był podziemny pałac Padyszacha, ale protektor nie znajdował się przecież w pałacu. Gdzie zatem? I jak tutaj trafił? Nie miał pojęcia.

Mimo to maszerował przed siebie z przekonaniem, że przebywa we właściwym miejscu i że zmierza do celu. Czymkolwiek był ten cel. W pewnej chwili usłyszał odgłos kroków, docierający zza zakrętu korytarza. Ktoś się zbliżał. Jedna osoba, stąpająca lekko, lecz w pośpiechu. Zatrzymał się i odruchowo sięgnął po zawieszony u pasa oręż. Tym razem nie była to buława, ale jatagan.

Po kilkunastu sekundach pojawiła się przed Horxisem kobieta, którą w pierwszej chwili protektor wziął za dziecko, była bowiem tak niska i szczupła. Gdy jednak znalazła się blisko jednej z lamp, Horxis dostrzegł jej młodą, lecz dorosłą już twarz o egzotycznych rysach. Kobieta nie trzymała żadnej broni, więc wsunął jatagan do pochwy i zapytał:

– Kim jesteś?

Rozległo się dudnienie, a białe światła zgasły. Horxisa otoczyła ciemność. Zdezorientowany, potrząsnął głową i dłuższą chwilę zajęło mu zorientowanie się, że leży w łóżku, korytarz i dziewczyna tylko mu się przyśniły, a obudziło go energiczne pukanie do drzwi.

Całkowita ciemność była już zupełnie prawdziwa, nawet w Górnym Mieście okna stanowiły luksus, na który mało kto mógł sobie pozwolić. Ale Horxis znał na pamięć każdy centymetr małego mieszkania. Podniósł się więc, a idąc w kierunku drzwi zabrał ze sobą oparty o ścianę jatagan. Ten sam, który mu się przyśnił. Czuł, że ktoś obudził go o wiele zbyt wcześnie.

– Kto tam? – spytał, stając przy drzwiach, pod którymi przesączała się odrobina światła z korytarza.

– To ja, protektorze. Tert. – Horxis usłyszał znajomy głos młodego czeladnika z Krypty.

– O co chodzi? Dlaczego budzisz mnie przed świtem?

– Skąd pan wie, że… – Tert urwał. – Pilna sprawa, proszę mnie wpuścić, nie chcę krzyczeć na korytarzu.

Horxis ziewnął i wpuścił czeladnika do ciemnego przedpokoju. Nie zapalał lampy.

– Słucham – powiedział.

– Nocą dotarła wiadomość, że w Malahu doszło do morderstw.

Malah? Ach, tak. Niewielkie miasto górnicze, oddalone o dzień jazdy konnej od stolicy. Horxis nie był tam od lat, ostatni raz odwiedził je paradując jeszcze w ciężkiej zbroi katafrakta.

– W każdym mieście dochodzi do morderstw – odparł, powstrzymując kolejne ziewnięcie. – Nie wszędzie trzeba od razu wysyłać protektorów.

– Tak, tak. Oczywiście. Ale to nie były takie zwyczajne morderstwa.

Rozdział trzeci

Yisa nie zdołała dostrzec strzelca, ukrytego głęboko w ciemnej alejce. Nie zamierzała jednak długo się za nim rozglądać. Bełt wystrzelono z ciężkiej kuszy, której przeładowanie musiało zająć kilkanaście sekund. Tego bezcennego czasu nie mogła zmarnować.

Już miała zerwać się do biegu w dół ulicznych schodów, gdy okazało się, że polujących na nią skrytobójców było więcej. To właśnie z dołu pędziła ku niej zamaskowana postać z puginałem w dłoni. Zamachowcy przygotowali się na wypadek, gdyby bełt nie sięgnął celu.

Yisa obróciła się i zaczęła uciekać pod górę, od razu wypatrując miejsca dogodnego do tego, aby szybko dostać się na dach jakiegoś budynku. Okoliczne domy stały jeden przy drugim, ktoś z jej zwinnością mógł więc przemierzyć całą dzielnicę ani razu nie schodząc na ulicę.

Okazja nadarzyła się już za pierwszym zakrętem. Stojący pod ścianą wózek, nad nim balkon, potem szeroki gzyms… Po kilku sekundach Yisa wskoczyła na płaski dach i wcale nie zamierzała zwalniać. Niestety nie zwolnił również ścigający ją skrytobójca. Wspinał się nie gorzej od niej, co całkowicie ją zaskoczyło. I przeraziło.

Nasłano na nią dwóch zawodowców! Tylko dlaczego? Może i zapracowała sobie na kilku wrogów, pewnie znalazłby się ktoś, kto życzył jej śmierci. Ale tego, że będzie uciekać przed skrytobójcami, nigdy by się nie spodziewała. Nie potrafiła wskazać nikogo, komu zaszkodziłaby tak bardzo, żeby gotów był zapłacić złotem za jej zgon.

Póki co miała ważniejsze rzeczy na głowie. Kiedy rzuciła spojrzenie za siebie, zorientowała się, że dystans pomiędzy nią a skrytobójcą wcale się nie zwiększył. Yisa nie pamiętała, kiedy ostatni raz spotkała kogoś, kto z taką lekkością gnałby po dachach i przeskakiwał nad przepaściami ulic rozdzielających budynki.

W pierwszej chwili pomyślała o powrocie do „Żelaznego Delfina”, jednak zdążyła się już zanadto od niego oddalić. Jedyną szansę stanowiła więc coraz lepiej widoczna kopuła Starego Bazaru. Tylko czy uda mi się tam dotrzeć? – zadawała sobie pytanie.

Postanowiła skończyć z gonitwą po dachach, która nie przyniosła jej spodziewanej przewagi. Zeskoczyła na balkon, potem na sąsiedni, znajdujący się niżej, a w końcu na ulicę. Ze znacznie większej wysokości, niż była do tego przyzwyczajona. Choć zamortyzowała lądowanie najlepiej, jak potrafiła, i zaraz poturlała się naprzód, to spotkanie z brukiem okazało się bolesne.

Nie miała czasu na rozczulanie się nad sobą. Z nadwyrężoną kostką i stłuczonym kolanem popędziła przed siebie. Na szczęście Stary Bazar był już blisko, a że handlowano na nim do późnego wieczora, to na okolicznych ulicach nie brakowało ludzi. To zwiększało szanse Yisy na przeżycie, nie liczyła jednak, że zgubi prześladowcę, zanim wpadnie pomiędzy kramy.

Już nie oglądając się za siebie, zdołała dotrzeć do jednego z południowych wejść ogromnej budowli. Od razu podziękowała Merkuremu za to, że wbiegła akurat pomiędzy stragany z tkaninami i odzieżą. Nie dość, że wystawione tutaj towary w największym stopniu ograniczały wolną przestrzeń i widoczność, to jeszcze mogła upatrzyć sobie coś, co by jej pomogło.

Tak też uczyniła. Przebiegając obok jednego z kramów, tak zręcznie ściągnęła zieloną pelerynę z wieszaka, że zajęty negocjacjami sprzedawca tego nie zauważył. Zaraz potem skręciła na pierwszym skrzyżowaniu, narzuciła na siebie pelerynę i… I naprawdę musiała już zwolnić.

Nie chodziło nawet o spuchniętą kostkę i o kolano, które coraz trudniej było zgiąć, lecz po prostu o to, że brakowało jej tchu, a z wysiłku kręciło się jej w głowie. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz tak się zmęczyła. Być może nigdy. Okryta skradzioną peleryną zaczęła więc iść w stronę kolejnego zakrętu licząc, że udało się jej zniknąć z oczu skrytobójcy i będzie mogła spokojnie opuścić targowisko.

Oddawszy skradzioną pelerynę napotkanemu żebrakowi, kuśtykając lekko, Yisa udała się do „Białego Tygrysa”. Przez otwartą bramę weszła do oświetlonego czerwonymi lampionami ogrodu, mijając uzbrojonego w kij odźwiernego, który rozpoznał ją i przywitał skinieniem głowy. Krętą dróżką, wybrukowaną jasnym kamieniem, ruszyła w stronę piętrowego pałacyku o stromym dachu.

Wokół niej, w ażurowych altanach stojących nad brzegami dwóch małych stawów, chichotały dziewczęta o wszystkich odcieniach skóry, dobrze widocznej za sprawą sukienek uszytych z na wpół przezroczystych tkanin. Towarzyszącym im klientom „Białego Tygrysa” oczy wyłaziły z orbit, niob zaś sam wysypywał się z sakiewek. A sypać się go musiało dużo, ponieważ Ciotuchna Ven, opiekunka tego przybytku, dyktowała kosmiczne ceny.

– Och, to ty – ucieszyła się Ciotuchna, dostrzegając Yisę, gdy ta przekraczała próg pałacyku, w którym również nie brakowało kurtyzan. – Dobrze cię widzieć, dziewczyno. Czyżbyś w końcu zmieniła zdanie?

Yisa spojrzała na przysadzistą rodaczkę, ubraną w czarno­-białą suknię i obwieszoną złotą biżuterią.

– W jakiej kwestii? – spytała.

– Gdy odwiedziłaś nas ostatnio, zaproponowałam ci pracę. Nie pamiętasz?

– A, tak…

– Takie filigranowe cudo jak ty miałoby ogromne wzięcie! Mężczyźni gotowi byliby płacić złotem za twoje towarzystwo. Musiałabyś tylko zapuścić włosy, trzeba by też trochę cię pomalować, ale…

Yisa pokręciła głową

– Odpowiedź wciąż brzmi: nie.

– Rozumiem. – Ciotuchna Ven zrobiła smutną minę. – Propozycja pozostaje jednak aktualna. Tylko co cię w takim razie sprowadza? Ach, pewnie szukasz Kastora, prawda? Jest na górze.

– W którym pokoju?

– Seledynowym. Ale jest raczej… zajęty.

Mimo to Yisa od razu weszła na piętro, gdzie szybko odnalazła drzwi z seledynową wstążką. Cokolwiek Kastor robił akurat po drugiej stronie, zamierzała go pospieszyć, i nie chodziło już tylko o złoto, które oferował. Nie minęła godzina, od kiedy polowało na nią dwóch skrytobójców, a Kastor – czy jej się to podobało, czy nie – mógł okazać się bardzo pomocny w tej trudnej sytuacji. Yisa nie mogła przecież liczyć na to, że jest już bezpieczna.

Bez pukania otworzyła drzwi.

Nagi Kastor siedział na skraju łóżka z szeroko rozstawionymi nogami, pomiędzy którymi klęczała opalona blondynka, również całkiem rozebrana. Musiała słyszeć skrzypnięcie drzwi, ale nie przerywała pracy. Ozdobiona dwoma warkoczami głowa dalej unosiła się i opadała w równym rytmie. Uśmiechnięty Kastor spojrzał na Yisę.

– Chcesz się przyłączyć? – zapytał, prężąc muskularną pierś.

– Chyba śnisz.

– Rzeczywiście śniłaś mi się już nie raz! Skoro jednak nie zamierzasz zrzucić ubrania, to… – Na chwilę zmrużył oczy i przygryzł wargę. – No tak, przekazano ci wiadomość i chcesz porozmawiać o zleceniu. Wspaniale! Ale… Teraz ciężko mi się na tym skupić… Bądź łaskawa poczekać, to… już nie potrwa długo. Tam jest pufa…

– Pospieszcie się – prychnęła Yisa i wyszła, żeby poczekać na korytarzu, gdzie ze wszystkich stron docierały do niej odgłosy namiętnych uniesień, brzmiące dosyć fałszywie.

Faktycznie jednak nie musiała czekać długo. Po trzech, czterech minutach blondynka, teraz już okryta przezroczystą sukienką, opuściła pokój i powiedziała Yisie, że Kastor na nią czeka. Na szczęście założył spodnie.

– Mam do ciebie dwie sprawy – oznajmiła Yisa, siadając na pufie.

– Dwie? – zdziwił się Kastor, poprawiający przed lustrem długie, czarne włosy. – Na pewno chcesz wiedzieć, do jakiego zadania cię potrzebuję, to jedna rzecz. A druga?

Yisa wiedziała, że o swojej sytuacji powinna w pierwszej kolejności powiadomić przewodniczącą Gildii Złodziei. Wiedziała też jednak, że jeśli organizacja miała do załatwienia coś wymagającego szczególnych środków, to właśnie Kastor był pierwszą osobą, do jakiej się zwracano. Yisa odłożyła więc na bok swoją niechęć do niego i opowiedziała, co jej się przytrafiło. Oczywiście pominęła kwestię wizji, która uratowała jej życie. O tym nigdy nie mówiła nikomu.

– Jeśli chcesz, żebym z tobą pracowała, musisz zatroszczyć się o to, żebym pożyła wystarczająco długo – podsumowała.

Kastor, który zdążył w międzyczasie założyć także koszulę i buty, spoważniał.

– I naprawdę nie masz pojęcia, kto może tak bardzo chcieć twojej śmierci? – zapytał siadając na łóżku naprzeciwko Yisy.

– Nie! Mogłam okraść paru wpływowych ludzi, ale przecież nikogo nie zabiłam.

– Może dowiedziałaś się czegoś, co ktoś chciałby utrzymać w tajemnicy?

O tym nie pomyślała. Zaczęła się więc zastanawiać, ale tu także nic nie przychodziło jej do głowy. No, nakryła kiedyś pewnego kupca z kochanką, jednak to było dawno i trudno też byłoby dopatrywać się w tym powodu do wynajmowania skrytobójców. Dwóch skrytobójców – i to jakich! Do zabicia jednej złodziejki…

– Nie wiem, o co tu chodzi – stwierdził Kastor. – Ale nie martw się, kwiatuszku, nie pozwolę cię skrzywdzić. I dowiemy się, kto za tym stoi. Tym niemniej, naprawdę cię teraz potrzebuję.

– Mhm. A kogo mielibyśmy okraść? – spytała Yisa, starając się choć na chwilę zapomnieć o grożącym jej niebezpieczeństwie.

Kastor pochylił się i uśmiechnął. Poczuła zapach jego potu.

– Gildię Taumaturgów – szepnął jej do ucha.

Yisa i Kastor siedzieli na dachu czteropiętrowej siedziby Gildii Żałobników, spoglądając ku Wieżycom wyrastającym setki metrów ponad ulice Koryntu. Słońce już zachodziło, a niebo spowiły fioletowe chmury. Robiło się chłodno.

– O, tam. – Kastor wskazał palcem najbliższą z czerwonych iglic. – Ponad pierwszymi balkonami. Te niewielkie okna są niestrzeżone i niezabezpieczone. Raz, ze względu na wysokość, a dwa, przecisnąć się przez nie mogłoby co najwyżej dziecko… Albo ty. Wejdziesz tak wysoko?

Yisa pokiwała głową.

– Co miałabym zrobić później?

– Zejść na piętro z balkonami. Tam już pojawiają się strażnicy, a kraty zamykane są od środka na klucz. Otworzysz balkonowe drzwi, a ja będę już czekał po ich drugiej stronie. Potem razem pójdziemy po przedmiot, który mamy ukraść. W razie potrzeby przydasz mi się do odciągnięcia czyjejś uwagi albo czegoś takiego.

– Strażnicy strażnikami… – mruknęła Yisa. – A co z taumaturgami? Oni nie muszą nas zobaczyć ani usłyszeć, żeby wykryć naszą obecność. Słyszałeś kiedyś o złodziejach, którym udało się wynieść cokolwiek z ich wieży? Bo ja nie.

Kastor uśmiechnął się szelmowsko.

– Nie słyszałem – przyznał. – Co nie znaczy, że nie miało to miejsca. Nie możemy bagatelizować ich talentów, to prawda, ale nie powinniśmy też ich przeceniać. Skoro zatrudniają tylu strażników, to znaczy, że nie są tacy wszechwiedzący i wszechmocni, za jakich chcieliby uchodzić. Poza tym, nie ma ich zbyt wielu, jak na taką ogromną budowlę. A my zajrzymy tam tylko na chwilę. Udamy się w konkretne miejsce po konkretną rzecz i zaraz znikamy.

– A co właściwie mielibyśmy ukraść taumaturgom? – spytała. – I skąd wiesz, gdzie znajduje się ta rzecz?

Spojrzał na nią i odpowiedział:

– W naszej pracy lepiej wiedzieć tylko to, co konieczne. Nie uważasz? Biorąc jednak pod uwagę, że idę tam razem z tobą, nie sądzisz chyba, że opierałbym plan na niepewnych informacjach? Może masz o mnie nie najlepsze zdanie, nie sądzę jednak, żebyś uważała mnie za głupca albo samobójcę.

Milczeli przez kilka minut, znów wpatrując się w iglicę Gildii Taumaturgów. Tymczasem którąś z pobliskich ulic przechodziła procesja niestrudzonych kapłanek, dalej wyśpiewujących modły do Matki Terry. Gdy śpiewy ucichły, Kastor zadał w końcu kluczowe pytanie:

– Wchodzisz w to?

Kwadrans później Yisa szła samotnie ulicami Małej Cydonii. No, może nie tak do końca samotnie. Wiedziała, że nieustannie patrzą na nią żałobnicy gotowi do działania, inni zaś przemierzają sąsiednie alejki, rozglądając się za przyczajonymi strzelcami, których mogliby schwytać. Tym niemniej, bała się coraz bardziej.

Fakt, oprócz tej ochrony miała jeszcze swój niezwykły talent. Talent, dzięki któremu uniknęła w życiu dwóch upadków z dużej wysokości i jednego noża, którym chciał ją zamordować pijany marynarz. Nie czyniło jej to jednak nieśmiertelną. Nawet jeśli przy kolejnym niebezpieczeństwie również pojawi się wizja, to czy odpowiednia reakcja będzie w ogóle możliwa?

To od tamtego noża się zaczęło. Kradła sakiewkę podchmielonego żeglarza, który okazał się nie być aż tak pijany, jak sądziła. Wystarczająco jednak, żeby nad sobą nie panować i od razu sięgnąć po ostrze. Yisa zobaczyła wówczas, co wydarzy się za chwilę, dzięki czemu zdołała uniknąć ataku i uciec. Gdyby matka żyła, Yisa opowiedziałaby jej o tym, co ją spotkało. Była już jednak sierotą i nikomu nie ufała na tyle, by podzielić się sekretem.

Wiedziała, że nie ona jedna posiadła niezwykły dar. Nadprzyrodzonymi mocami dysponowali przecież zarówno taumaturgowie, jak i błękitne kapłanki. Jednak gildia i świątynia przyjmowały do nauki wyłącznie dzieci – ta pierwsza chłopców, druga zaś dziewczęta. Nielicznych ludzi, u których moc pojawiała się później, uznawano za niebezpiecznych dla otoczenia i dla siebie samych. Czasem popadali w obłęd i wykrzykiwali na placach okropne bluźnierstwa, dopóki straż, miejska lub świątynna, nie zabierała ich gdzieś i już nigdy ich później nie widziano.

Yisa, póki co, czuła się całkiem zdrowa na umyśle. Żywiła jednak przekonanie, że nikt – a już kapłanki i taumaturgowie w szczególności – nie powinien dowiedzieć się o jej wizjach. Zastanawiała się przy tym, jak często mija na ulicy ludzi podobnych do niej. Obdarzonych talentem, który ukrywają przed światem. Nie mogła być przecież jedynym takim przypadkiem w ogromnym Koryncie, prawda?

Gdy kątem oka dostrzegła sylwetkę przemykającą po dachach, spięła się jak kot szykujący się do skoku. Ale zaraz doszła do wniosku, że to jeden z jej ochroniarzy. Jeżeli ona jednak go zobaczyła, to mogli go dojrzeć również skrytobójcy. To oznaczało, że szansa na atak malała. I niekoniecznie była to dobra wiadomość, skoro chodziło w tym wszystkim o jak najszybsze schwytanie zamachowców w pułapkę. Yisa musiała niestety odgrywać rolę przynęty.

Jeśli nie spróbują jej zabić w najbliższych dniach – to co dalej? Nie będzie przecież przez kolejne miesiące i lata poruszała się w asyście, którą zorganizował jej zaprzyjaźniony z żałobnikami Kastor. Może więc po realizacji tego szalonego zlecenia i zgarnięciu złota powinna potajemnie opuścić miasto i rzeczywiście odpłynąć do Cydonii? Tak oto pojawiał się ku temu kolejny argument.

Tymczasem okazało się, że polujący na nią skrytobójcy nie dostrzegli obrońców skaczących po dachach. Albo uznali, że i tak sobie poradzą. Yisa zaś nie potrzebowała żadnej wizji do tego, aby zorientować się, że wychodząca zza rogu postać zamierza ją zamordować.

Rozdział czwarty

Wybałuszone oczy i sine plamy na szyi nie pozostawiały wątpliwości: urzędnika uduszono gołymi rękami. Z wywieszonym językiem leżał teraz na sofie pośrodku swojego mieszkania, sztywny jak kłoda i martwy od niemal doby. Muchy zdążyły już rozgościć się w jego uszach i nosie, żeby składać tam jaja.

– Pierwsza ofiara zginęła dokładnie tak samo – powiedział dziesiętnik straży, stojący za plecami Horxisa pochylającego się nad ciałem. – Przed trzema dniami.

– To też był urzędnik, tak? – upewnił się protektor.

– Owszem.

– Znali się?

– Na pewno. Nasze miasto nie jest duże.

To pytanie było zbędne, skarcił się Horxis, spędzający większość czasu w stolicy zamieszkałej przez ponad dwieście tysięcy ludzi. Jednak nawet w Tarsie rzadko słyszało się o zamordowanych urzędnikach. Szczególnie dwóch na przestrzeni kilku dni. Już samo to mogło stanowić wystarczający powód do wezwania kogoś z Krypty. Ale było coś jeszcze.

– I podejrzewacie, że zamordował ich golem? Golem, który przyszedł tutaj całkiem sam?

Strażnik westchnął.

– Wiem, że to brzmi mało prawdopodobnie, protektorze. Przecież golemy… robi się tak, żeby nie były zdolne do agresji, prawda?

Horxisowi też zawsze tak mówiono. I rzeczywiście nigdy nie słyszał o tym, aby golem kogoś zabił. Może wskutek wypadku podczas pracy w hucie albo kopalni, jednak nie umyślnie. Bo przecież golemy w ogóle nie mogły zrobić niczego „umyślnie”. A tutaj, w niewielkim Malahu, golem miał zamordować dwóch imperialnych urzędników. Sprawa wyglądała poważnie.

– Mam nadzieję, że nie rozgłaszaliście tego – powiedział.

– Oczywiście, że nie! – obruszył się dziesiętnik. – Ale dwaj świadkowie są przekonani, że widzieli w okolicy golema, który nie powinien się tu znajdować… I że było to mniej więcej w tym czasie, kiedy zginął urzędnik. To znaczy, nie ma pewności, że to golem, ale…

Horxis odwrócił się w kierunku strażnika. Był to człowiek młody, raczej bystry, ale kompletnie zaskoczony sytuacją, w jakiej się znalazł. Dwóch zamordowanych urzędników, golem, przybycie protektora… Wolałby niewątpliwie, aby dowódca wysłał kogoś innego.

– Nie ma pewności?

– Golem… – zaczął dziesiętnik. – O ile to był golem… Miał zasłoniętą twarz, ale fragment tatuażu był ponoć widoczny. Tak zeznali świadkowie. Dwaj rzemieślnicy mieszkający niedaleko.

– A w pobliżu pierwszego miejsca zbrodni również widziano… kogoś podejrzanego?

Strażnik pokręcił głową.

– Nie. Tam nie widziano nikogo. Ale biorąc pod uwagę, że pierwszy urzędnik zginął dokładnie w ten sam sposób…

– Ci świadkowie przyjrzeli się golemowi? Miał jakieś szczególne cechy? Może brakująca dłoń albo jakaś proteza?