Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kobieta ma mniejszy mózg i dużo słabszy popęd seksualny niż mężczyzna, jest pozbawiona skłonności przywódczych, ma gorszą orientację przestrzenną, zdolności motoryczne i analityczne, jest natomiast bardziej empatyczna, dlatego doskonale sprawdza się jako opiekunka i strażniczka domowego ogniska… Te przekonania to nie tylko część potocznego obrazu świata, ale też element naukowych teorii, nadal rozwijanych przez wielu poważnych badaczy.
I choć mogłoby się wydawać, że na temat różnic między płciami powiedziano już dość, Angela Saini udowadnia, że jest inaczej. Opisuje dziesiątki teorii, analizuje setki badań, dawnych i współczesnych, rozmawia z naukowcami i naukowczyniami. Niczego z góry nie zakłada, niczego nie odrzuca i często dochodzi do całkiem nieoczekiwanych wniosków.
To lektura, z którą powinny się zmierzyć obie strony odwiecznego sporu o rolę i miejsce kobiety – choćby po to, żeby się przekonać, że nawet o kwestiach budzących największe emocje można pisać rzeczowo i bez uprzedzeń.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 368
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Inferior. How Science Got Women Wrong – and the New Research That’s Rewriting the Story
Projekt okładki Studio Tofu
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Copyright © by Angela Saini, 2017
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2022
Copyright © for the Polish translation by Hanna Pustuła-Lewicka, 2022
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Paulina Piądłowska
Konsultacja merytoryczna dr hab. Szymon Drobniak
Korekta Barbara Sikora, Katarzyna Juszyńska
Skład Ewa Ostafin / d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-433-8
Dla moich chłopców, Mukula i Aneurina
Naukowcy od wieków mają wpływ na decyzje rządzących w tak ważnych sprawach, jak: dopuszczalność aborcji, prawa wyborcze kobiet i szkolne programy nauczania. Mówią nam, co mamy myśleć o naszych umysłach i ciałach, a także na czym się opierają nasze relacje z innymi ludźmi. Wierzymy, oczywiście, że nauka, która tłumaczy nam świat, jest wolna od uprzedzeń. Że bezstronnie odtwarza historię naszego gatunku, począwszy od zarania ewolucji.
A jednak gdy mówi o kobietach, często się myli.
Było słoneczne letnie popołudnie. Miałam jakieś szesnaście lat i stojąc na boisku szkoły w południowo-wschodnim Londynie, patrzyłam, jak wykonana domowym sposobem rakieta mknie w niebo. Niedawno zostałam wybrana na prezeskę pierwszego koła naukowego w historii szkoły i na fali triumfu zorganizowałam dzień budowania i odpalania rakiet. Sądziłam, że to fantastyczny pomysł. Przez całą noc zastanawiałam się, czy starczy nam materiałów konstrukcyjnych dla tłumów, które na pewno przybędą.
Niepotrzebnie się denerwowałam. Jedyną osobą, która przyszła, byłam ja. Ale nauczyciel chemii, dobry pan Easterbrook, i tak został, żeby pomóc.
Jeśli jako nastolatek byłeś maniakiem nauki, to znasz smak samotności. Nastoletnia maniaczka nauki odczuwa jeszcze większą samotność. W klasie przedmaturalnej byłam jedyną dziewczyną wśród ośmiu osób przygotowujących się do matury z chemii. I jedyną dziewczyną w dwunastoosobowej grupie matematycznej. A kiedy dwa lata później poszłam na inżynierię, byłam jedyną kobietą w grupie dziewięciorga studentów.
Od tamtej pory niewiele się zmieniło. Według Women’s Engineering Society w 2016 roku kobiety stanowiły tylko dziewięć procent zatrudnionych na stanowiskach inżynieryjnych i tylko piętnaście procent słuchaczy licencjackich studiów inżynieryjnych. Jak pokazują dane statystyczne zebrane przez WISE (Women into Science and Engineering) Campaign, organizację promującą kobiety w nauce i zawodach technicznych, w 2015 roku kobiety stanowiły nieco ponad czternaście procent zatrudnionych w tych sektorach. Statystyki amerykańskiej Państwowej Fundacji Nauki (National Science Foundation) mówią, że niemal połowa pracowników naukowych w USA to kobiety, jednak w dziedzinach fizyki, inżynierii i matematyki jest ich niewspółmiernie mniej.
Kiedy jako szesnastolatka stałam na pustym boisku szkolnym, nie rozumiałam, co się wydarzyło. Miałam dwie siostry, wszystkie byłyśmy świetne z matematyki. W mojej szkole wśród najlepszych uczniów utrzymywała się mniej więcej równa proporcja dziewcząt i chłopców. Według Women’s Engineering Society chłopcy i dziewczęta, którzy kończą brytyjskie szkoły średnie ze świadectwem GCSE (General Certificate of Secondary Education – świadectwo ukończenia szkoły średniej nieuprawniające do podjęcia studiów), mają prawie takie same oceny z matematyki i nauk przyrodniczych. W istocie obecnie dziewczęta osiągają nieco lepsze wyniki niż ich koledzy. W Stanach Zjednoczonych od końca lat dziewięćdziesiątych studia licencjackie w zakresie nauk ścisłych i inżynieryjnych kończy niemal tyle samo kobiet co mężczyzn.
Jednak odsetek kobiet w naukach ścisłych maleje wraz z wiekiem. Na najwyższych szczeblach naukowej hierarchii stanowią zdecydowaną mniejszość. I tak jest od zawsze. Wśród dziewięciuset jedenastu laureatów Nagrody Nobla z lat 1901–2016 znalazło się zaledwie czterdzieści osiem kobiet. Szesnaście z nich otrzymało Pokojową Nagrodę Nobla, czternaście – Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury. Medal Fieldsa, najważniejsze światowe wyróżnienie za osiągnięcia matematyczne, tylko raz, w 2014 roku, przyznano kobiecie – pochodzącej z Iranu Marjam Mirzachani.
W styczniu 2005 roku, mniej więcej dwa lata po ukończeniu przeze mnie studiów, rektor Uniwersytetu Harvarda, ekonomista Lawrence Summers, próbował wyjaśnić tę przepaść pewną kontrowersyjną teorią. Jak się wyraził na prywatnej konferencji, może „przykra prawda” jest taka, że niewielka liczba kobiet na wysokich stanowiskach naukowych na elitarnych uczelniach ma związek z „kwestią wrodzonych predyspozycji”. Innymi słowy, zasugerował istnienie biologicznych różnic międzypłciowych w obszarze intelektu. Kilku naukowców poparło Summersa, ale ogólnie jego wypowiedź spotkała się z oburzeniem. Niespełna rok później Summers zrezygnował z funkcji rektora.
Ukryte wątpliwości jednak pozostały. Summers ośmielił się wyrazić je wprost, ale ile osób nigdy tak nie pomyślało? Że może istnieć wrodzona elementarna różnica międzypłciowa, która powoduje, że się od siebie różnimy? Że mózg kobiety jest zasadniczo odmienny od mózgu mężczyzny i to dlatego tak mało kobiet osiąga wyżyny w nauce? Temat tej książki to właśnie owa niewypowiedziana niepewność, uparty znak zapytania, często nieświadome przekonanie, że kobiety nigdy nie dorównają mężczyznom, ponieważ ich ciała i umysły zwyczajnie nie są do tego zdolne.
Wciąż jeszcze wpajamy naszym dzieciom różowe i niebieskie fantazje. Kupujemy chłopcom zabawkowe ciężarówki, a dziewczynkom – lalki, i cieszymy się, kiedy im się podobają. Takie podziały, obecne już w najwcześniejszym dzieciństwie, biorą się z wiary, że istnieją biologiczne różnice międzypłciowe, które determinują nasze role społeczne. Nasze związki budujemy na przekonaniu, potwierdzonym przez wyniki wielu badań naukowych, że mężczyźni mają skłonność do promiskuityzmu, a kobiety – do monogamii. Nawet nasze wyobrażenia o przeszłości są obciążone mitami. Kiedy myślimy o ludziach pierwotnych, przed oczyma stają nam silni mężczyźni, polujący w leśnej głuszy, by zdobyć pożywienie, i słabsze, łagodne kobiety, które czekają na nich w obozowisku, podtrzymując ogień i opiekując się dziećmi. Zdarza nam się nawet przyjmować, że mężczyźni zostali stworzeni do dominacji, ponieważ są więksi i silniejsi fizycznie. Żeby spróbować lepiej zrozumieć same siebie oraz oddzielić fakty od mitów, zwracamy się ku biologii. Wierzymy, że to właśnie nauka może nas uwolnić od ponurego, dręczącego uczucia, które nie chce się rozwiać mimo kolejnych ustaw o przeciwdziałaniu dyskryminacji. Uczucia, że nie jesteśmy takie same. Że może nierówność ze względu na płeć, odwieczna i ciągle obecna na świecie, wynika po prostu z biologii.
Taki kierunek myślenia z oczywistych względów jest niebezpieczny. Jak argumentują z pasją feministki, biologia nie powinna decydować o tym, jak żyjemy. Wielu ludzi uważa, że w walce o podstawowe prawa człowieka nauka nie ma nic do powiedzenia. Te osoby twierdzą, że wszyscy zasługujemy na równe szanse – i mają rację. Ale nie możemy zupełnie zignorować biologii. Jeżeli naprawdę istnieją różnice międzypłciowe, to oczywiście chcemy je poznać. A jeśli zależy nam na zbudowaniu sprawiedliwszego społeczeństwa, to musimy się nauczyć te różnice rozumieć i uwzględniać.
Problem polega na tym, że odpowiedzi, które oferuje nauka, są niezupełnie tym, czym się wydają na pierwszy rzut oka. Oczekujemy od naukowców, że rozwieją nasze wątpliwości, zakładamy zatem ich bezstronność. Sądzimy, że w metodzie naukowej z definicji nie ma miejsca na stronniczość ani uprzedzenia. Mylimy się. Zagadka rażąco nielicznej obecności kobiet w nauce odgrywa kluczową rolę w wyjaśnieniu, skąd się bierze ta stronniczość. Nie dlatego, by miała coś wspólnego z rzeczywistymi zdolnościami albo predyspozycjami kobiet, lecz dlatego, że pokazuje, z jakiej przyczyny nauka nie uwolniła nas od stereotypowego pojmowania roli płci i niebezpiecznych mitów, od wieków zaciemniających nasze myślenie. Na szczycie akademickiej hierarchii jest tak mało kobiet, ponieważ przez setki lat traktowano je jako gorsze intelektualnie i z rozmysłem nie dopuszczano ich na uniwersytety. Nie powinniśmy się więc dziwić, że akademickie autorytety stworzyły wypaczony obraz naszej płci. A to z kolei do dziś ciąży na tym, jak nas postrzega i co o nas mówi nauka.
Kiedy w wieku szesnastu lat stałam na pustym boisku szkolnym i odpalałam rakiety, byłam zakochana w nauce. Myślałam, że to świat jasnych odpowiedzi, wolny od subiektywizmu i przesądów. Latarnia niezaćmionego stronniczością racjonalizmu. Dopiero po latach zrozumiałam, że stałam tam sama, ponieważ tak nie jest.
W 2012 roku zespół naukowców z Uniwersytetu Yale pod kierunkiem psycholożki Corinne Moss-Racusin opublikował wyniki badań dotyczących stronniczości w nauce. Badacze poprosili ponad stu naukowców o ocenę curriculum vitae kandydatów na stanowisko szefa laboratorium. Wszystkie CV były identyczne, ale pod połową widniały nazwiska kobiet, a pod drugą – mężczyzn. Respondenci oceniali CV podpisane przez kobiety jako znacznie słabsze pod względem zarówno kwalifikacji merytorycznych, jak i innych kompetencji wymaganych od pracownika. Okazali się również mniej chętni do wprowadzania kandydatek w nowe obowiązki i proponowali im znacznie niższą pensję początkową. Co ciekawe, autorzy artykułu opublikowanego w „Proceedings of the National Academy of Sciences” podkreślają, że „płeć oceniających nie miała wpływu na ocenę kandydatek i kandydatów, kobiety i mężczyźni byli jednakowo uprzedzeni do studentek [aplikujących na stanowisko kierownika laboratorium]”. Wyniki badań sugerują, że kultura akademicka jest tak przesiąknięta uprzedzeniami, iż nawet kobiety dyskryminują kobiety.
Seksizm objawia się nie tylko w stosunku mężczyzn do kobiet. Czasem jest wdrukowany w system. Jeśli chodzi o współczesną naukę, to system zawsze był męski. Według szacunków UNESCO (United Nations Educational, Scientific and Cultural Organization – agendy ONZ zajmującej się wspieraniem współpracy międzynarodowej w dziedzinie kultury, sztuki i nauki oraz przeciwdziałaniem dyskryminacji ze względu na kolor skóry, status społeczny i religię), które gromadzi globalne dane na temat kobiet w nauce, w 2013 roku kobiety stanowiły nieco ponad jedną czwartą pracowników naukowych na świecie. Dla Ameryki Północnej i Europy Zachodniej wskaźnik ten wyniósł trzydzieści dwa procent. Dla Etiopii – trzynaście.
Na studiach licencjackich odsetek kobiet jest bardzo wysoki, ale im wyższy stopień naukowy, tym mniej pań. Po części wynika to z odwiecznego problemu opieki nad dziećmi, który zmusza kobiety do przerwania pracy w momencie, kiedy ich koledzy coraz bardziej angażują się w karierę zawodową i zaczynają się piąć po szczeblach hierarchii. Według wyników badań Mary Ann Mason, Nicholasa Wolfingera i Marca Gouldena, autorów opublikowanej w 2013 roku książki Do Babies Matter? Gender and Family in the Ivory Tower [Czy dzieci mają znaczenie? Płeć i rodzina zamknięte w wieży z kości słoniowej], w Ameryce zamężne matki małych dzieci mają o jedną trzecią mniejsze szanse na uzyskanie stanowiska na uczelni z możliwością stałego zatrudnienia niż żonaci ojcowie małych dzieci. I w ogóle nie wiąże się to ze zdolnościami. Kobiety niezamężne i bezdzietne mają o cztery procent większe szanse na otrzymanie takiej pracy niż ich nieżonaci, bezdzietni koledzy.
Amerykańskie Biuro Statystyki Pracy (US Bureau of Labour Statistics) co roku przeprowadza ankietę dotyczącą wykorzystania czasu, by się dowiedzieć, w jaki sposób różni ludzie spędzają dzień. W USA kobiety stanowią obecnie niemal połowę zatrudnionych, lecz mimo to w 2014 roku poświęcały na prace domowe średnio pół godziny dziennie więcej od mężczyzn. W ciągu dnia, statystycznie rzecz biorąc, czynności związane z prowadzeniem domu wykonywała jedna piąta mężczyzn i prawie połowa kobiet. W gospodarstwach domowych z dziećmi poniżej szóstego roku życia na fizyczną opiekę nad potomstwem mężczyźni przeznaczyli ponad połowę mniej czasu niż kobiety. Za to statystyczny mężczyzna pracował zawodowo pięćdziesiąt dwie minuty dziennie dłużej niż statystyczna kobieta.
Te różnice częściowo tłumaczą, dlaczego nasze miejsca pracy wyglądają tak, jak wyglądają. Mężczyzna, który może poświęcić więcej czasu na pracę zawodową, siłą rzeczy zyskuje większe szanse na awans niż kobieta, która nie może sobie na to pozwolić. A kiedy przychodzi do podjęcia decyzji, kto weźmie urlop rodzicielski, ojciec czy matka, niemal zawsze to właśnie kobieta rezygnuje czasowo z aktywności zawodowej.
Drobne wybory indywidualne pomnożone przez miliony gospodarstw domowych potrafią mieć ogromne konsekwencje dla całego społeczeństwa. Amerykański Institute for Women’s Policy Research szacuje, że w 2015 roku kobieta zatrudniona na pełnym etacie zarabiała siedemdziesiąt dziewięć centów w przeliczeniu na każdego dolara zarobionego przez mężczyznę. Wielka Brytania w 1970 roku przyjęła ustawę o równych płacach. Mimo wszystko różnica w wynagrodzeniach kobiet i mężczyzn nie zniknęła i choć w dalszym ciągu maleje, to wciąż wynosi ponad osiemnaście procent. W sektorach nauki i technologii jest jeszcze większa i sięga dwudziestu czterech procent. Analiza danych przeprowadzona w 2016 roku przez „Times Higher Education” (brytyjski tygodnik poświęcony sprawom szkolnictwa wyższego) pokazuje, że na brytyjskich uczelniach naukowczynie zatrudnione w pełnym wymiarze czasu pracy zarabiają o jedenaście procent mniej od swoich kolegów.
Za ten stan rzeczy odpowiadają nie tylko macierzyństwo i nierówny podział obowiązków domowych. W grę wchodzi także zwyczajny seksizm. Autorzy artykułu opublikowanego w 2016 roku na łamach „PLOS ONE”, największego czasopisma naukowego na świecie, sprawdzili, jak studenci biologii oceniają wiedzę koleżanek ze studiów. Zespół pod kierunkiem antropologa kulturowego Dana Grunspana i biolożki Sarah Eddy zapytał kilkuset słuchaczy studiów licencjackich na Uniwersytecie Waszyngtońskim, co sądzą o poziomie wiedzy kolegów i koleżanek z grupy. „Wyniki pokazują, że mężczyźni mają tendencję do wyższego oceniania wiedzy kolegów niż wiedzy koleżanek” – piszą autorzy artykułu. Nie odzwierciedlało to stanu faktycznego. Mężczyźni przeszacowywali osiągnięcia swoich kolegów średnio o 0,57 punktu w czteropunktowej skali. W przypadku studentek płeć ocenianego nie wpływała na ocenę jego wiedzy.
Rok wcześniej redakcja „PLOS ONE” musiała przepraszać, kiedy jeden z wewnętrznych recenzentów pisma zasugerował, że autorki pewnego artykułu, dwie genetyczki ewolucyjne, zapomniały dopisać jednego czy dwóch współautorów płci męskiej. „Chyba nie należy się dziwić, że mężczyźni doktoranci mają średnio o jedną publikację więcej od swoich koleżanek doktorantek, tak samo jak zapewne osiągają nieco lepsze wyniki w biegu na milę” – stwierdził ów recenzent.
Kolejnym problemem, którego skala dopiero od niedawna wychodzi na światło dzienne, jest molestowanie seksualne. W 2015 roku wirusolog Michael Katze po serii poważnych skarg na jego zachowanie, w tym dotyczących molestowania seksualnego co najmniej dwóch pracownic, otrzymał zakaz wstępu do własnego laboratorium na Uniwersytecie Waszyngtońskim. Portal informacyjny BuzzFeed News (któremu Katze próbował na drodze sądowej zabronić publikacji materiałów) szczegółowo opisał dochodzenie przeprowadzone przez władze uczelni. Dziennikarze ujawnili między innymi, że przy zatrudnianiu jednej z pań naukowiec „dał jej do zrozumienia, że w zamian oczekuje satysfakcji seksualnej”.
Nie był to wyjątkowy przypadek. W 2016 roku Kalifornijski Instytut Techniczny w Pasadenie zawiesił profesora astrofizyki teoretycznej Christiana Otta, oskarżanego o molestowanie studentek. W tym samym roku dwie studentki Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley pozwały do sądu swojego wykładowcę, Blake’a Wentwortha, za ustawiczne molestowanie seksualne, łącznie z niechcianym dotykiem. Nieco wcześniej wybitny astronom z tej samej uczelni, Geoff Marcy, został uznany za winnego wielokrotnego molestowania seksualnego na przestrzeni lat.
Dane statystyczne dotyczące podziału obowiązków domowych, ciąży, opieki nad dziećmi i dyskryminacji ze względu na płeć po części tłumaczą, dlaczego w nauce i zawodach inżynieryjnych mamy tak mało kobiet. Zamiast dać się zwieść kuszącej sugestii Lawrence’a Summersa, że świat wygląda tak, jak wygląda, bo taki jest naturalny porządek rzeczy, zróbmy krok do tyłu. Nierównowaga płci w nauce wynika, przynajmniej w pewnym stopniu, z tego, że kobiety przez całe życie borykają się z przeciwnościami, jakich mężczyźni zwykle nie doświadczają.
Ze statystyk wyłania się obraz zasadniczo ponury, ale istnieją też obszary, w których sytuacja przedstawia się znacznie lepiej. W pewnych dziedzinach kobiety są reprezentowane liczniej od mężczyzn, nie tylko na uczelniach, lecz także w miejscach pracy. Nauki przyrodnicze i psychologię studiuje więcej kobiet niż mężczyzn. W niektórych regionach świata udział kobiet w nauce jest znacznie większy, co pokazuje, jak ważną rolę odgrywa czynnik kulturowy. W Boliwii kobiety stanowią sześćdziesiąt trzy procent wszystkich pracowników naukowych. W Azji Środkowej – niemal połowę. W Indiach, skąd pochodzi moja rodzina (mój ojciec studiował tam inżynierię), jedna trzecia słuchaczy studiów inżynieryjnych to kobiety. Również w Iranie odsetek kobiet w nauce i zawodach inżynieryjnych jest wysoki. Gdyby kobiety naprawdę były gorzej predestynowane do uprawiania nauki niż mężczyźni, te różnice by nie występowały. Tymczasem stanowią one jeszcze jeden dowód na to, że sprawa nie jest taka prosta, jak to się może wydawać. Kiedy się opowiada historię, zawsze najlepiej zacząć od samego początku. Nauka od zarania traktowała kobiety jako istoty intelektualnie słabsze od mężczyzn.
„W Towarzystwie Królewskim niemal przez trzysta lat kobiety reprezentował tylko szkielet ze zbiorów anatomicznych” – pisze Londa Schiebinger, historyczka nauki z Uniwersytetu Stanforda i autorka książki The Mind Has No Sex? Women in the Origins of Modern Science [Czy umysł nie ma płci? Kobiety w początkach współczesnej nauki].
Towarzystwo Królewskie (Royal Society) powstało w 1660 roku w Londynie jako jedna z pierwszych instytucji naukowych na świecie, ale dopiero w 1945 roku przyznało pełne członkostwo kobiecie. Także prestiżowe uczelnie w Paryżu i Berlinie do połowy ubiegłego stulecia nie traktowały naukowczyń tak samo jak naukowców. Szacowne europejskie akademie były kolebką nowoczesnej nauki. Założone w XVI lub XVII wieku, odgrywały rolę naukowej agory, gdzie uczeni wymieniali się ideami. W późniejszym okresie zaczęły rozdzielać zaszczyty, w tym członkostwo. Obecnie służą głosem doradczym władzom w sprawach polityki naukowej. Ale przez większość swojego istnienia nie dopuszczały kobiet, ponieważ uważały ich wykluczenie za rzecz oczywistą.
Sytuacja się pogorszyła, zanim zdążyła się polepszyć. Dopóki nauka była rozrywką entuzjastów i amatorów, dopóty kobiety miały do niej pewien dostęp, nawet jeśli należało w tym celu wyjść za bogatego naukowca i razem z nim prowadzić badania w jego prywatnym laboratorium. Ale kiedy pod koniec XIX wieku nauka stała się poważnym obszarem działalności z własnymi regułami i instytucjami, kobiety prawie zupełnie z niej wyrugowano. Jak twierdzi Kimberly Hamlin, historyczka z Uniwersytetu Miami: „Na seksizm nałożyła się profesjonalizacja nauki. Kobietom coraz bardziej utrudniano do niej dostęp”.
Dyskryminacja ze względu na płeć nie ograniczała się bynajmniej do górnych szczebli akademickiej hierarchii. Kobiety najczęściej w ogóle nie miały wstępu na teren uczelni i aż do XX wieku nie mogły uzyskać dyplomu ukończenia studiów. „Większość europejskich uniwersytetów była w zasadzie zamknięta dla kobiet” – pisze Londa Schiebinger. Uczelnie przygotowywały mężczyzn do zawodów technicznych, prawnika, urzędnika państwowego albo lekarza, i tak niedostępnych dla kobiet. Lekarze twierdzili, że wysiłek umysłowy, jakiego wymagają studia uniwersyteckie, mógłby odciągnąć energię z systemu rozrodczego kobiety ze szkodą dla jej płodności.
Uważano, że sama obecność kobiet przeszkadza mężczyznom w poważnej pracy intelektualnej. Tradycja męskiego celibatu przeniosła się ze średniowiecznych klasztorów na uniwersytety, gdzie przetrwała do drugiej połowy XIX wieku. Profesorowie nie mogli się żenić. Uniwersytet w Cambridge dopiero w 1947 roku zdecydował się na przyznawanie kobietom stopni naukowych na tych samych zasadach co mężczyznom. Analogicznie kobiety aż do 1945 roku nie mogły studiować na Wydziale Medycznym Uniwersytetu Harvarda. Pierwsza z nich złożyła podanie o przyjęcie niemal sto lat wcześniej.
To wcale nie znaczy, że kobiety nie uprawiały nauki. Uprawiały. Wiele z nich miało nawet poważne osiągnięcia. Często jednak musiały to robić niejako poza systemem. Najbardziej znanym przykładem jest Maria Curie [Skłodowska], pierwsza osoba, która otrzymała dwie Nagrody Nobla, a mimo to w 1911 roku ze względu na płeć odmówiono jej członkostwa Francuskiej Akademii Nauk.
Były też inne, mniej znane naukowczynie. Na początku XX wieku amerykańska biolożka Nettie Maria Stevens odegrała decydującą rolę w zidentyfikowaniu chromosomów odpowiedzialnych za płeć, ale historia zignorowała jej wkład w to odkrycie. Gdy w czasie I wojny światowej zgłoszono kandydaturę niemieckiej matematyczki Emmy Noether na stanowisko wykładowcy Uniwersytetu w Getyndze, jeden z profesorów wysunął następującą obiekcję: „Co pomyślą nasi żołnierze, kiedy po powrocie na uczelnię zobaczą, że mają się uczyć u stóp kobiety?”. Noether przez cztery lata wykładała nieoficjalnie, pod nazwiskiem kolegi, bez pobierania pensji. Po jej śmierci Albert Einstein napisał w „The New York Times”, że była „najbardziej twórczym geniuszem matematycznym, jaki się nam objawił, odkąd kobiety zaczęły studiować”.
W latach II wojny światowej na wielu uniwersytetach kobiety mogły już pobierać nauki i wykładać, ale nadal stanowiły tam coś w rodzaju gorszego sortu. W 1944 roku fizyczka Lise Meitner nie dostała Nagrody Nobla za wkład w rozszczepienie jądra atomu. Historia jej życia to lekcja wytrwałości. Gdy Meitner dorastała w Austrii, dziewczęta kończyły edukację w wieku czternastu lat. Meitner rozwijała swoją pasję, pobierając prywatne lekcje. Kiedy wreszcie uzyskała stanowisko badawcze na Uniwersytecie Berlińskim, uczelnia przydzieliła jej ciasne pomieszczenie w piwnicy i nie płaciła pensji. Kobiecie nie wolno było wchodzić na wyższe piętra, gdzie pracowali mężczyźni.
Wiele innych naukowczyń także nie doczekało się zasłużonego uznania. Ogromny wkład Rosalind Franklin w rozszyfrowanie struktury DNA został pominięty niemal całkowitym milczeniem, kiedy już po jej śmierci, w 1962 roku, James Watson, Francis Crick i Maurice Wilkins odbierali Nagrodę Nobla. Jeszcze w 1974 roku Nobel za odkrycie pulsarów przypadł nie astrofizyczce Jocelyn Bell Burnell, która de facto tego dokonała, lecz jej promotorowi, mężczyźnie.
W historii nauki jest mało kobiet nie dlatego, że brakowało im predyspozycji do prowadzenia badań, lecz dlatego, że bardzo długo nie dawano im na to szansy. Nadal borykamy się ze spuścizną męskich elit w nauce, która dopiero niedawno zaczęła odchodzić od wielowiekowej tradycji wykluczenia i uprzedzeń.
„Zauważyłam, że czasem nawet najtęższe męskie umysły nagle zaczynają błądzić, kiedy rozmowa schodzi na kobiety; kwestia płci ma w sobie coś takiego, co potrafi stępić najbardziej przenikliwy intelekt” – pisze profesorka teorii krytycznej z Uniwersytetu w Toronto Mari Ruti w wydanej w 2015 roku książce The Age of Scientific Sexism [Wiek naukowego seksizmu].
Różnice między płciami stały się jednym z najgorętszych tematów badań naukowych. W 2013 roku dziennikarz „The New York Times” policzył, że od początku tego milenium w czasopismach naukowych ukazało się trzydzieści tysięcy artykułów o różnicach międzypłciowych. Ich zapaleni tropiciele skrupulatnie przebadali takie obszary, jak: język, relacje międzyludzkie, sposób rozumowania, rodzicielstwo czy predyspozycje fizyczne i psychiczne. Zdecydowana większość publikacji zdaje się potwierdzać mit, że te różnice są gigantyczne.
W tej książce przyglądam się wybranym badaniom i rozmawiam z naukowcami i naukowczyniami, którzy je prowadzili. Omawiam opublikowane badania, nasuwające szereg pytań i wątpliwości. Część naukowców uważa, że przeciętna kobieta nie dorównuje przeciętnemu mężczyźnie zdolnościami matematycznymi oraz umiejętnością przetwarzania przestrzennego, a także słabiej się orientuje we wszystkim, co wymaga zrozumienia, jak działa dany system, na przykład samochód albo komputer. Upatrują przyczynę w strukturalnych różnicach między mózgiem kobiecym i mózgiem męskim. Inni twierdzą, że mężczyźni zawdzięczają swoją dominującą pozycję polowaniom na zwierzęta w czasach prehistorycznych, gdy kobiety zajmowały się mniej stymulującą intelektualnie opieką nad obozowiskiem i dziećmi. Pewien badacz uważa, że człowiek rozwinął wysoką inteligencję i kreatywność tylko dzięki działaniom mężczyzn. Inny jest zdania, że kobiety przechodzą menopauzę, ponieważ w pewnym wieku przestają pociągać mężczyzn.
Niełatwo dociec, jakie motywy kryją się za takimi teoriami. Słowa, które wywołałyby oburzenie na proszonej kolacji, znacznie trudniej zakwestionować, gdy padają z ust człowieka w laboratoryjnym fartuchu. Należy jednak zachować sceptycyzm. Kiedy czytamy w prasie, że jakieś badania potwierdziły, iż mężczyźni posługują się mapą albo parkują lepiej od kobiet, musimy pamiętać, że inne badania na innej populacji mogą przynieść całkiem odwrotny wynik. Barwny obraz tomograficzny mózgu nie jest fotografią naszych myśli, jak się niekiedy próbuje twierdzić. A w pewnych dziedzinach nauki, na przykład psychologii ewolucyjnej, teorie często stanowią narrację ułożoną z fragmentarycznych świadectw.
Niektóre badania wydają się seksistowskie, bo takie są. Nie można oczekiwać, by uprzedzenia, przez stulecia zamykające kobietom drogę do uprawiania nauki, nie odciskały na nauce właśnie głębokiego piętna. W przeszłości i po dzisiejsze czasy.
Lecz to jeszcze nie wszystko.
Coraz liczniejsza reprezentacja kobiet w nauce zmienia sposób jej uprawiania. Padają pytania, których wcześniej nikt nie zadawał. Kwestionuje się dawne założenia, stare idee ustępują miejsca nowym. Od kilkudziesięciu lat naukowczynie, ale także naukowcy, weryfikują stary, zniekształcony, często negatywny wizerunek kobiet i odkrywają w nim poważne błędy. Z ich badań wyłania się nowy obraz, który ukazuje ludzkość w zupełnie innym świetle.
Pomijając wysyp bardzo wątpliwych prac na temat różnic międzypłciowych, trzeba przyznać, że zaczęliśmy myśleć o umysłach i ciałach kobiet w radykalnie odmienny sposób. Powstały nowe, świeże teorie; według jednej z nich nieznaczne różnice znajdowane w mózgach kobiet i mężczyzn to tylko efekt statystyczny, wynikający z tego, że każdy z nas jest unikatowym osobnikiem. Rezultaty rygorystycznego testowania chłopców i dziewczynek na przestrzeni kilkudziesięciu lat pokazują, że międzypłciowe różnice psychologiczne są bardzo niewielkie, a te stwierdzone mogą w znacznej mierze wynikać z kultury, nie zaś z biologii. Badania ewolucyjnej przeszłości człowieka sugerują, że męska dominacja i patriarchat nie stanowią naszej stałej cechy gatunkowej, jak twierdzili niektórzy, i że był czas, kiedy żyliśmy w egalitarnych wspólnotach. Nawet odwieczny mit, że kobiety cechuje mniejsza rozwiązłość niż mężczyzn, na naszych oczach odchodzi do lamusa. Okazuje się, że zachowania seksualne też są bardziej uwarunkowane kulturą niż biologią.
Nowe, wnikliwe, starannie udokumentowane badania kwestionują tradycyjne myślenie o tym, co oznacza bycie kobietą. Wyłania się z nich obraz istoty, która wcale nie jest podrzędna ani słabsza. Nie jest też mniej predestynowana do osiągania sukcesów w nauce i nie stosują się do niej delikatnie protekcjonalne określenia „piękniejsza” czy „słaba” płeć. Siłą fizyczną, zdolnością strategicznego myślenia i inteligencją kobieta dorównuje mężczyźnie.
Nowe badania naukowe nie pogłębiają podziałów między kobietami i mężczyznami w wojnie genderowej, lecz przeciwnie – uwydatniają znaczenie równości płci. Zamiast tworzyć przepaść, zbliżają nas do siebie.
Przy okazji promowania mojej pierwszej książki, Geek Nation [Naród geeków], pojechałam do Sheffield, żeby wygłosić tam wykład. Kiedy skończyłam, podszedł do mnie niski mężczyzna w średnim wieku, który chciał zadać mi kilka pytań.
– Gdzie są te wszystkie kobiety naukowcy? Laureatki Nagrody Nobla? – zaczął kpiącym tonem. – Kobiety po prostu mniej się nadają do nauki. Są mniej inteligentne od mężczyzn, to udowodniony naukowo fakt.
Przysunął twarz tak blisko mojej, że musiałam się cofnąć. W seksistowskiej perorze pojawiły się akcenty rasistowskie. Próbowałam dyskutować. Wyliczyłam wybitne naukowczynie, które znam. Pospiesznie przytoczyłam statystyki pokazujące, że dziewczynki w wieku szkolnym osiągają lepsze wyniki w matematyce od swoich kolegów. W końcu się jednak poddałam. Żadne słowa nie przekonałyby tego mężczyzny, że jesteśmy sobie równi.
Która z nas nie spotkała na swojej drodze kogoś takiego jak on? Protekcjonalnego szefa. Chłopaka szowinisty. Internetowego trolla. Żałowałam, że nie miałam na podorędziu zestawu naukowych argumentów, by jasno wykazać temu człowiekowi, jak bardzo się myli. Udowodnić, że równouprawnienie jest nie mrzonką politycznych idealistów, lecz przyrodzonym, biologicznym prawem każdej kobiety.
Jeśli spotkało cię kiedyś to, co mnie w Sheffield; jeśli przeżyłaś gniewną konfrontację z facetem, który próbował ci wmówić, że kobiety są gorsze od mężczyzn; jeśli tak jak ja usiłowałaś, z trudem zachowując spokój, tłumaczyć mu, że się myli, przytaczać fakty i przykłady – to ta książka jest właśnie dla ciebie. Przechodzę w niej przez fazy życia kobiety, od narodzin przez okres aktywności zawodowej i macierzyństwo po menopauzę i starość, sprawdzam, co naprawdę mówi nam o nich nauka, i omawiam kontrowersje wokół zagadnień, co do których nadal nie ma pewności.
Mimo własnych doświadczeń przystąpiłam do pisania nie po to, żeby wyrównać osobiste porachunki. Jestem dziennikarką i muszę trzymać się faktów. Jako osoba z tytułem inżynierki chcę lepiej zrozumieć metody naukowców. Przyglądając się badaniom z takich dziedzin, jak: bioneurologia, psychologia, medycyna, antropologia i biologia ewolucyjna, prowadzonym od XIX wieku do chwili obecnej, staram się wyjaśnić, dlaczego to, co uważamy za prawdę naukową, tak często pozbawione jest solidnych podstaw. Analizuję twierdzenia naukowców, które trafiły na nagłówki gazet jako rzekomy dowód słuszności stereotypów. Równocześnie próbuję naszkicować nowy, inspirujący portret kobiety, zupełnie odmienny od dawnego.
Nie zawsze jest to przyjemna lektura. Niektóre fakty nie są tak porywające, jak byśmy sobie tego życzyły. Badania naukowe nie zawsze mówią nam to, co chcemy usłyszeć. Tak czy inaczej, prezentuję stan badań, argumenty różnych stron i trwające debaty zgodnie z tym, jak się przedstawiają na najnowszym etapie zażartej walki o serca i dusze kobiet, której polem jest dzisiaj nauka.
Nie ulega dla mnie wątpliwości, że ta walka to najdalej wysunięty front feminizmu. Może doprowadzić do obalenia ostatniej bariery odgradzającej nas od prawdziwego równouprawnienia – bariery wzniesionej w naszych umysłach. Jak to ujęła antropolożka Kristen Hawkes z Uniwersytetu Utah, z którą rozmawiałam na temat menopauzy: „Jak ktoś, kto studiuje biologię, może nie być feministką? Jeśli traktujesz feminizm poważnie i chcesz naprawdę zrozumieć, skąd się to wszystko wzięło, to polecam biologię – nie mniej nauki, tylko więcej”.
Aby dowieść niższości kobiety, antyfeminiści zaczęli wówczas posługiwać się nie tylko, jak dawniej, religią, filozofią, teologią, lecz również nauką: biologią, psychologią eksperymentalną i innymi.
Simone de Beauvoir, Druga płeć (1949)[1]
Wczesną jesienią, gdy z drzew zaczynają spadać liście, Uniwersytet w Cambridge jest równie urokliwy jak na początku XIX wieku, w studenckich latach Karola Darwina. W cichym północno-zachodnim narożniku biblioteki uniwersyteckiej do dziś pozostały jego ślady. Siedzę przy obciągniętym skórą stole w sali manuskryptów i trzymam w dłoniach trzy listy: pożółkły papier, wyblakły atrament, brązowe linie zagięć. Składają się na opowieść o tym, jak postrzegano kobiety w przełomowym momencie w historii nauki, kiedy wytyczano kierunki współczesnej biologii.
Pierwszy list, adresowany do Darwina, został napisany nienagannym charakterem pisma na arkusiku kremowego kartonu. Nosi grudniową datę 1881 roku, a jego autorką była pani Caroline Kennard z Brookline, zamożnego miasteczka pod Bostonem w stanie Massachusetts. Kennard należała do czołowych działaczek lokalnego ruchu kobiecego. Angażowała się w kampanie na rzecz podniesienia statusu kobiet; domagała się między innymi zatrudniania funkcjonariuszek na posterunkach policji. Interesowała się również nauką. Napisała do Darwina pod wpływem szoku, który wywołała u niej pewna wypowiedź usłyszana na zebraniu kobiet w Bostonie. Otóż jedna z uczestniczek zgromadzenia wyraziła pogląd, że „podrzędna pozycja kobiet dawniej, teraz i w przyszłości” pozostaje w zgodzie „z zasadami nauki”. W tym przekonaniu utwierdziła ją lektura jednego z dzieł samego pana Darwina.
Kiedy list pani Kennard dotarł do adresata, Darwinowi pozostało już tylko kilka miesięcy życia. Od publikacji jego najważniejszych dzieł – O powstawaniu gatunków (1859) i O pochodzeniu człowieka (1871) – minęło wiele lat. Darwin opisał w nich, jak współczesny człowiek mógł wyewoluować z prostszych form życia przez rozwijanie cech ułatwiających przeżycie i spłodzenie licznego potomstwa. Był to fundament teorii ewolucji drogą doboru naturalnego i doboru płciowego, która niczym dynamit rozsadziła wiktoriańskie społeczeństwo, wywracając do góry nogami poglądy na temat początków ludzkości. Darwin nie musiał się już martwić o swoje miejsce w historii.
Pani Kennard napisała do Darwina w przekonaniu, że geniusz tej miary nie może sądzić, że kobiety są gorsze od mężczyzn. Musiało dojść do błędnej interpretacji tego, co napisał. „Jeśli popełniono pomyłkę, to przez wzgląd na Pański autorytet należy ją koniecznie wyjaśnić”.
„Porusza Pani niezwykle trudną kwestię” – w styczniu następnego roku Darwin odpisał pani Kennard ze swojego domu w Downe w hrabstwie Kent. Odpowiedź jest nabazgrana prawie nieczytelnie; ktoś skopiował ją słowo w słowo na osobnej kartce, która razem z listem znajduje się w archiwum Uniwersytetu w Cambridge. To jednak nie charakter pisma budzi największe zastrzeżenia, lecz sama treść listu. Jeżeli uprzejma pani Kennard spodziewała się, że wielki uczony potwierdzi jej pogląd, iż kobiety są nie mniej inteligentne od mężczyzn, to czekał ją srogi zawód. „Uważam, naturalnie, że kobiety, choć moralnie wartościowsze, ustępują mężczyznom intelektem – rozwiewa jej nadzieje. – Z praw dziedziczenia (o ile je właściwie pojmuję) wydaje się wynikać, że niezwykle trudno będzie im ich doścignąć”.
Ale to jeszcze nie koniec. Uczony dodaje, że kobiety tylko wtedy mogłyby dorównać mężczyznom, gdyby tak jak oni zaczęły zarabiać na życie. To zaś odbyłoby się ze szkodą dla małych dzieci i rodzinnego szczęścia. Darwin mówi pani Kennard, że kobiety nie tylko są mniej inteligentne od mężczyzn, lecz także dla własnego dobra powinny ograniczyć swoją aktywność do spraw domowych. Tym samym odrzuca wszystkie dążenia pani Kennard i ówczesnych ruchów kobiecych.
Poglądy, które Darwin wyraził w prywatnej korespondencji, pozostają w zgodzie z tym, co otwarcie pisał w swoich książkach. W epokowym dziele O pochodzeniu człowieka stwierdził, że w toku trwającego wiele tysięcy lat procesu ewolucji osobniki męskie rozwinęły się bardziej niż żeńskie, ponieważ musiały rywalizować o partnerki. Dla przykładu pawie wykształciły fantazyjne, kolorowe upierzenie, by zwrócić na siebie uwagę bardziej niepozornych samic. Na tej samej zasadzie u lwa pojawiła się imponująca grzywa. Darwin sugeruje, że z ewolucyjnego punktu widzenia samice nie muszą atrakcyjnie wyglądać, by przekazać swoje geny. Są w tej luksusowej sytuacji, że mogą spokojnie siedzieć i wybierać partnera, podczas gdy samce muszą się bardzo natrudzić, by zdobyć względy samicy i odpędzić konkurentów. Zgodnie z takim rozumowaniem ostra rywalizacja o kobiety uczyniła z mężczyzn wojowników i myślicieli. Tysiąclecia ewolucji udoskonaliły ich ciała i wyostrzyły umysły. Kobiety dosłownie zatrzymały się na niższym stopniu rozwoju.
„Główna różnica w zdolnościach intelektualnych między obiema płciami objawia się tym, że mężczyzna osiąga wyższe niż kobieta wyniki we wszystkim, czego się podejmuje – czy wymaga to głębokiego przemyślenia, rozumu lub wyobraźni, czy tylko zastosowania narządów zmysłowych i rąk”[2] – wyjaśnia Darwin w Doborze płciowym. Wystarczyło się rozejrzeć wokół, by znaleźć dowody. Wybitni pisarze, artyści i naukowcy byli niemal bez wyjątku mężczyznami. Ojciec teorii ewolucji uznał, że ta nierównowaga odzwierciedla biologiczne fakty. W ten sposób, jak rozumował, „ostatecznie mężczyzna uzyskał wyższość nad kobietą”[3].
Dziś czyta się to ze zdumieniem. Darwin uważał, że kobietom udało się przejąć niektóre z przymiotów mężczyzn tylko dlatego, że ci niejako pociągnęli je za sobą, ponieważ dzieci w macicy dziedziczą cechy po obojgu rodzicach. Dziewczynki podkradają większe zdolności od swoich ojców. „Istotnie, bardzo korzystny jest fakt, że u ssaków panuje prawo równego przekazywania cech obu płciom; w przeciwnym bowiem razie prawdopodobnie [mężczyzna] przewyższałby kobietę wyposażeniem psychicznym tak bardzo, jak paw przewyższa pawicę upierzeniem ozdobnym”[4]. Uczony sugeruje, że tylko łutowi biologicznego szczęścia kobiety zawdzięczają, iż nie dzieli je od mężczyzn jeszcze większa przepaść. Próby jej zasypania są z góry skazane na porażkę – oznaczałyby walkę z naturą.
Trzeba uczciwie przyznać, że Darwin był człowiekiem swoich czasów. Prace innych wybitnych biologów z epoki również odzwierciedlają tradycyjne poglądy na temat społecznej roli kobiet. Darwin stworzył rewolucyjną teorię ewolucji, ale o kobietach myślał jak typowy przedstawiciel ery wiktoriańskiej.
Jak się czuła Caroline Kennard, czytając odpowiedź Darwina, można się łatwo domyślić z jej płomiennej epistoły, zupełnie niepodobnej do pierwszego listu. Kennard przypomina, że kobiety nie zajmują się wyłącznie domem oraz dziećmi i że służą społeczeństwu tak samo jak mężczyźni. Tylko przedstawicielki zamożnych klas wyższych nie zarabiają własną pracą na chleb. Bez pieniędzy, które przynosiły do domu kobiety, wiele wiktoriańskich rodzin nie zdołałoby przetrwać. Różnica między mężczyznami a kobietami polegała nie na ilości wykonywanej przez nich pracy, lecz na rodzaju pracy, jaki mogli wykonywać. W XIX wieku kobiety były wykluczone z większości wolnych zawodów, polityki i edukacji uniwersyteckiej. W konsekwencji pracowały najczęściej jako źle opłacane służące, praczki, szwaczki i robotnice fabryczne. „Które z małżonków jest żywicielem rodziny – pytała Darwina pani Kennard – gdy mąż pracuje pewną liczbę godzin tygodniowo i wręcza nędzną jałmużnę […] swej żonie, ta zaś od rana do nocy, odmawiając sobie wszystkiego, by starczyło dla tych, których kocha, haruje za psi grosz”. List kończy się gniewną uwagą: „Najpierw trzeba dać kobiecie takie same »środowisko« i możliwości, jakie ma mężczyzna, a dopiero potem mówić, że nie dorównuje mu intelektem, doprawdy”.
Nie wiem, jak Darwin przyjął odpowiedź pani Kennard. W archiwum biblioteki uniwersyteckiej nie ma więcej ich listów.
Wiemy jednak, że to Caroline Kennard miała rację – myśl naukowa Darwina odzwierciedla współczesne mu poglądy społeczne, które wpłynęły na jego ocenę wrodzonych możliwości kobiet. Jego postawa wpisuje się w długą tradycję intelektualną sięgającą korzeniami epoki oświecenia, kiedy to ekspansja racjonalizmu i rozumu zmieniła podejście do ludzkiego ciała i umysłu.
– Nauka miała przywilej decydowania, co jest zgodne z naturą – mówi Londa Schiebinger.
Nauka twierdziła, że kobiety są przypisane do prywatnej sfery domu, a sfera publiczna to domena mężczyzn. Zadaniem matek było wychowanie nowego pokolenia obywateli.
W połowie XIX wieku, kiedy Darwin prowadził swoje badania, panowało powszechne przekonanie, że kobieta jest istotą słabszą fizycznie i umysłowo. Społeczeństwo oczekiwało od żon, że będą cnotliwe, bierne i posłuszne swoim mężom. Doskonale ilustruje to popularny poemat The Angel in the House [Anioł w domu] angielskiego poety Coventry’ego Patmore’a: „Mężczyznę trzeba zadowolić; kobieta czerpie zadowolenie z zadowalania”. Sądzono, że kobiety nie zostały stworzone do uprawiania wolnych zawodów. Uczestnictwo w życiu publicznym jest im zbędne. Nie potrzebują praw wyborczych.
Połączenie tych uprzedzeń z biologią ewolucyjną wytworzyło wyjątkowo toksyczną mieszankę, która zatruła badania naukowe na dziesięciolecia. Pogląd Darwina, że kobiety stoją na niższym stopniu ewolucji, otwarcie podzielało wielu wybitnych naukowców.
Dziś niektóre wypowiedzi słynnych wiktoriańskich myślicieli na temat kobiet szokują. W 1887 roku na łamach „The Popular Science Monthly” zaprzyjaźniony z Darwinem biolog ewolucyjny George Romanes protekcjonalnym tonem sławi „szlachetne” i „czarujące” przymioty kobiet: „[…] urodę, takt, beztroskie usposobienie, oddanie, dowcip”. Jednocześnie podkreśla, że choćby nie wiem jak się one starały, nie zdołają dorównać intelektem mężczyznom: „Stałe poczucie słabości i wynikającej z niej zależności powoduje w kobietach owo głębokie pragnienie zadowolenia płci przeciwnej, które zrodzone ze strachu niewolnicy, z czasem przeobraziło się w oddanie małżonki”.
W 1889 roku dwaj szkoccy uczeni, biolog Patrick Geddes i przyrodnik John Arthur Thomson, wydali popularne dziełko The Evolution of Sex [Ewolucja płci], w którym napisali, że kobiety różnią się od mężczyzn tak, jak bierna komórka jajowa różni się od energicznych plemników. „Można owe różnice podkreślać lub umniejszać, nie da się ich jednak wymazać, gdyż w tym celu ewolucja musiałaby się odbyć raz jeszcze, ale inną drogą. Tego, o czym zadecydowały prehistoryczne jednokomórkowce, nie da się zmienić ustawą parlamentu” – wbijają szpilę sufrażystkom. Rozciągnięty na ponad trzysta stron wywód Geddesa i Thomsona, opatrzony tablicami i rysunkami zwierząt, w istocie sprowadza się do tego, że według nich kobiety są dodatkiem do mężczyzn – strażniczkami ognisk domowych żywicieli rodziny – i w żaden sposób nie zdołają się wspiąć na takie wyżyny jak oni.
Kolejnego przykładu dostarczył kuzyn Darwina, Francis Galton, który przeszedł do historii jako ojciec eugeniki i fascynat mierzenia fizycznych różnic między ludźmi. Jednym z jego dziwacznych projektów była „brytyjska mapa urody”, którą stworzył pod koniec XIX wieku, przyglądając się ukradkiem kobietom w poszczególnych regionach Wielkiej Brytanii i klasyfikując je od najbrzydszych do najbardziej pociągających. Mężczyźni pokroju Galtona, wyposażeni w miarki i mikroskopy, uczynili z seksizmu niepodważalny monolit. Mierząc i kategoryzując, nadali skądinąd idiotycznym przedsięwzięciom pozory naukowości.
Wejście w spór ze zdominowanym przez mężczyzn szacownym środowiskiem naukowym nie było łatwe. Ale w XIX wieku takie kobiety jak Caroline Kennard nie miały nic do stracenia. Walczyły o podstawowe prawa. Nie miały nawet pełni praw obywatelskich. W Wielkiej Brytanii mężatki aż do 1882 roku nie mogły samodzielnie zarządzać osobistym majątkiem. W 1887 roku tylko dwie trzecie amerykańskich stanów pozwalało kobietom dysponować ich własnymi zarobkami.
Kennard i inne działaczki kobiece zdawały sobie sprawę, że intelektualną debatę na temat podrzędnej roli kobiet można wygrać wyłącznie na gruncie intelektualnym, z użyciem argumentów naukowych, którymi szafowali atakujący je biolodzy. Starsza o jedno stulecie angielska pisarka Mary Wollstonecraft wzywała kobiety, by postawiły na edukację: „[…] dopóki kobiety nie zaczną być wychowywane w zgodzie z rozumem, rozwój ludzkich cnót oraz doskonalenie wiedzy będą bezustannie hamowane”[5] – pisała w 1792 roku w Wołaniu o prawa kobiety.
Wiktoriańskie sufrażystki myślały podobnie. Starały się wykorzystywać całą zdobytą wiedzę do podważenia obowiązujących poglądów na temat kobiet. Ich uwagę skupiła przede wszystkim nowa, kontrowersyjna dziedzina nauki, jaką była wówczas biologia ewolucyjna. Antoinette Brown Blackwell, uważana za pierwszą kobietę wyświęconą na pastora uznanego nurtu protestantyzmu, wytknęła Darwinowi, że nie poświęcił dostatecznej uwagi kwestiom płci, w tym także kulturowej. Amerykańska pisarka Charlotte Perkins Gilman, autorka feministycznego opowiadania Żółta tapeta, odwróciła argumentację darwinizmu, by uzasadnić nią konieczność reform – wyszła z założenia, że połowa ludzkości jest utrzymywana na niższym stopniu rozwoju przez drugą połowę gatunku. Gdyby kobiety uzyskały równouprawnienie, mogłyby wreszcie udowodnić, że nie są gorsze od mężczyzn. Gilman pod wieloma względami wyprzedzała swoje czasy. Uważała stereotypowy podział zabawek na przeznaczone dla chłopców albo dla dziewczynek za szkodliwy i przewidziała, w jaki sposób rosnąca armia pracujących zawodowo kobiet zmieni w przyszłości społeczeństwo.
Ale jedna z intelektualistek epoki wiktoriańskiej starła się z Darwinem na jego własnym gruncie w napisanej przez siebie książce, w której szermując naukowymi argumentami, z pasją i wielką siłą przekonywania dowodziła, że kobiety nie ustępują mężczyznom.
Niekonwencjonalne idee mogą się zrodzić wszędzie, nawet w najbardziej konwencjonalnych miejscach.
Do takich miejsc należy gmina Concord w stanie Michigan, licząca nieco ponad trzy tysiące mieszkańców, prawie wyłącznie białych. Największą atrakcją w okolicy jest licowany deskami szalunkowymi dom, zbudowany dwadzieścia lat po zakończeniu wojny secesyjnej. W 1894 roku, niedługo po jego wzniesieniu, miejscowa nauczycielka w średnim wieku opublikowała jedno z najbardziej radykalnych dzieł epoki. Nazywała się Eliza Burt Gamble.
O jej życiu prywatnym wiemy niewiele, poza tym, że była kobietą niezależną, niekoniecznie z własnego wyboru. W wieku dwóch lat straciła ojca, w wieku szesnastu – matkę. Pozbawiona opieki rodziców, zaczęła zarabiać na życie jako nauczycielka. Według niektórych relacji miała w tym zawodzie znaczne osiągnięcia. Wyszła też za mąż i urodziła troje dzieci, z których dwoje zmarło przed końcem stulecia. Mogła – wzorem większości przedstawicielek ówczesnej klasy średniej – iść przez życie szlakiem, który wytyczyło jej społeczeństwo. Mogła być cichą, uległą żoną, jakie opiewał Coventry Patmore. A jednak zaangażowała się w ruch kobiet i została jedną z czołowych działaczek w swojej części Stanów Zjednoczonych. W 1876 roku zorganizowała pierwszą konferencję sufrażystek w Michigan.
Gamble uważała, że nie wystarczy uzyskać równych praw. Jej zdaniem jedną z największych przeszkód na drodze do podniesienia statusu kobiet stanowiło powszechne przekonanie, że podrzędna pozycja jest dla nich naturalna. Pewna co do jego fałszywości, Eliza Burt Gamble w 1885 roku postanowiła udowodnić to naukowo. Przez rok studiowała w Bibliotece Kongresu w Waszyngtonie zgromadzone tam dzieła. Jej jedyną motywacją, jak napisała, było „pragnienie zdobycia wiedzy”.
Bez względu na to, co Karol Darwin pisał o kobietach, teoria ewolucji wyświadczyła ruchowi kobiecemu wielką przysługę, otworzyła bowiem drzwi do rewolucyjnie nowego podejścia do człowieka.
– Umożliwiła nowoczesne myślenie – mówi Kimberly Hamlin, autorka wydanej w 2004 roku książki From Eve to Evolution. Darwin, Science, and Women’s Rights in Gilded Age America [Od Ewy do ewolucji. Darwin, nauka i prawa kobiet w pozłacanym wieku Ameryki[6]], poświęconej reakcjom kobiet na idee Darwina.
Ewolucja stała się alternatywą dla religijnej narracji, zgodnie z którą kobieta była po prostu nadliczbową kością mężczyzny. Zakwestionowano chrześcijański model zachowania i cnót kobiety.
– Darwin stworzył przestrzeń, która pozwoliła kobietom powiedzieć, że być może rajski ogród nigdy nie istniał… To miało ogromne znaczenie. Nie da się przecenić roli opowieści o Adamie i Ewie w kreowaniu poglądów na temat kobiet – zauważa Hamlin.
Mimo że Gamble nie była zawodową naukowczynią, lektura prac Darwina uświadomiła jej, że metoda naukowa to potężne narzędzie. Skoro człowiek wyewoluował z prostszych organizmów, tak jak wszystkie zwierzęta, to kobiety nie mają po co siedzieć w domach i słuchać mężczyzn. W oczywisty sposób stało to w sprzeczności z zasadami rządzącymi królestwem zwierząt.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Simone de Beauvoir, Druga płeć, tłum. Gabriela Mycielska i Maria Leśniewska, Warszawa 2019, s. 28 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
[2] Karol Darwin, Dzieła wybrane, t. 5: Dobór płciowy, tłum. Krystyna Zaćwilichowska, Warszawa 1960, s. 375.
[3] Tamże, s. 376.
[4] Tamże, s. 377.
[5] Mary Wollstonecraft, Wołanie o prawa kobiety, tłum. Ewa Bodal i in., Warszawa 2011, s. 84.
[6] Wiek pozłacany (Gilded Age) – okres w historii Stanów Zjednoczonych obejmujący mniej więcej ostatnie trzy dekady XIX wieku, od zakończenia wojny secesyjnej (1865) do rozpoczęcia wojny amerykańsko-hiszpańskiej (1898).
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie I