Góry śpiewają - Nguyen Phan Que Mai - ebook + audiobook

Góry śpiewają ebook i audiobook

Nguyen Phan Que Mai

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Międzynarodowy bestseller i prozatorski debiut nagradzanej wietnamskiej poetki. Wojna Wietnamie – doświadczenie pokoleniowe tysięcy Amerykanów – widziana z nowej, nieznanej perspektywy. Poetycka, poruszająca i jednocześnie pełna nadziei saga rodzinna o tym, jak dobroć, nadzieja i ludzkie uczucia pomagają przetrwać nawet w najmroczniejszych czasach.

Urodzona na początku XX wieku Dieu Lan wraz z sześciorgiem dzieci zostaje zmuszona do opuszczenia rodzinnego gospodarstwa po reformie rolnej wprowadzonej przez nowy komunistyczny rząd. Po wielu latach zdradza kulisy tych wydarzeń wnuczce Hương, dorastającej w czasie brutalnej eskalacji konfliktu amerykańsko-wietnamskiego – wojny, która wstrząsnęła nie tylko całym krajem, ale też jej rodziną. Napisana z epickim rozmachem i fascynująca barwnym odmalowaniem kontekstu kulturowego, powieść przeplata historie dwóch kobiet, udzielając głosu Wietnamczykom i ich pamięci na temat wydarzeń znanych nam głównie z zachodniej perspektywy. Aktualna i poruszająca książka, która daje świadectwo okrucieństwom z przeszłości, wciąż odbijającym się echem w teraźniejszości.

Powieść obsypana nagrodami, między innymi PEN Oakland/Josephine Miles Literary Award 2021, Best Literary Fiction oraz Best Multicultural Fiction na American Book Fest International Book Awards 2021, Nota Bene Prize 2021, Blogger’s Book Prize 2021, BookBrowse Best Debut Award 2020, Lannan Literary Award Fellowship 2020 – za „wyjątkową jakość” i „wkład na rzecz pokoju i pojednania”. Rekomendowana przez redakcje „New York Timesa”, „The Washington Post”, „Washington Independent Review of Books”, „O, The Oprah Magazine”, „USA Today”, The Buzz Magazine, PopSugar, Book Riot, NB Magazine, Real Simple, The Buzz Magazine, PopMatters, Global Atlanta, NPR – i przez wiele z nich uznana za jedną z najlepszych książek roku. Najlepsza nowa powieść historyczna 2020 roku według serwisów BuzzFeed i Goodreads. Idealna lektura dla czytelników „Pachinko” Min Jin Lee i „Powrotu do domu” Yaa Gyasi oraz wielbicieli sag rodzinnych z wielką historią w tle.

Ta powieść to wielki triumf autorki – porywa i porusza do głębi. Viet Thanh Nguyen, nagrodzony Pulitzerem autor książki „Sympatyk” Błyskotliwy, bezkompromisowy list miłosny do Wietnamu, który poruszy serca czytelników. „Publishers Weekly” Ta poruszająca saga urzeka autentycznością i pełną liryzmu narracją. Boston Public Radio Brakująca część układanki o amerykańskiej wojnie w Wietnamie. „The Minneapolis Star-Tribune”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 423

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 35 min

Lektor: Elżbieta KijowskaJoanna Derengowska

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




MIĘDZYNARODOWY BESTSELLER.

OBSYPA NA NAGRODAMI POWIEŚĆ, POLECANA PRZEZ „NEW YORK TIMES” I „WASHINGTON POST”.

SĄ NARODY, KTÓRYM LOS ZADAJE WIĘCEJ CIOSÓW NIŻ INNYM, A JEDNAK WCIĄŻ PODNOSZĄ SIĘ I TRWAJĄ. JAK WIETNAMCZYCY, KTÓRZY CZERPIĄ SIŁĘ Z PRZYWIĄZANIA DO TRADYCJI, RODZINY I WŁASNEJ HISTORII.

Rok 1972.

Dieu Lan, zmagając się z dniem codziennym, czeka na powrót z wojny swoich dzieci, bo choć słuch o nich zaginął, kobieta z wrodzonym optymizmem wierzy, że rodzina znowu będzie razem. Kiedy na Hanoi spadają amerykańskie bomby, opowiada wnuczce, którą wychowuje, barwną historię życia własnej rodziny w okresie francuskiego protektoratu, japońskiej okupacji, w latach głodu i rewolucji.

Jej wnuczka Hương, choć tęskni za rodzicami walczącymi z najeźdźcą i nie wie nawet, czy żyją, nie jest w stanie wykrzesać z siebie nienawiści do przeciwników. Wierzy, że ludzie z gruntu nie są źli, bo inaczej jak mogłaby się zakochać?

Oszałamiająca powieść, która obnaża dawno zapomnianą historię.

Paperback Paris

Urodzona podczas konfliktu wietnamsko-amerykańskiego, Nguyễn Phan Quế Mai na własnej skórze odczuła dotkliwe następstwa wojny. Zanim otrzymała stypendium na australijskiej uczelni, pracowała w rodzinnym kraju przy uprawach ryżu i jako uliczna handlarka. Po powrocie do ojczyzny działała w lokalnych i międzynarodowych organizacjach pod auspicjami ONZ, przyczyniając się do zrównoważonego rozwoju Wietnamu. Studiowała również na Uniwersytecie Lancaster w Wielkiej Brytanii, gdzie zrobiła doktorat z kreatywnego pisania.

Nguyễn Phan Quế Mai jest autorką ośmiu książek napisanych w języku wietnamskim – poezji, beletrystyki i non fiction. Góry śpiewają, jej pierwsza powieść po angielsku, została przetłumaczona na kilkanaście języków i wydana w ponad piętnastu krajach.

Obecnie pisarka mieszka w Wietnamie i Indonezji.

PIĄTA STRONA ŚWIATA.

Bo świat ma więcej niż cztery strony...

A najważniejszej nie widać.

Kryje się za ludzkimi historiami.

PIĄTA STRONA ŚWIATA to seria powieści, które pokazują świat przez pryzmat ludzkich losów, nierozerwalnie związanych z korzeniami bohaterów i ich miejscem na mapie.

To śmiałe literackie głosy, wypowiadające się w sprawach ważnych, znanych i nieznanych, dalekich i bliskich. Podróże do krajów, w których rozgrywają się ludzkie tragedie, rodzą nadzieje, gdzie bohaterowie walczą o swoje miejsce na ziemi.

To historie, które pozwalają lepiej zrozumieć świat i jego różne oblicza.

W serii:

Carolina De Robertis

CANTORAS

BOGOWIE TANGA

Nazanine Hozar

ARIA

Barbara Kingslover

ODYSEJA

Andrea Levy

WYSEPKA

M.L. Stedman

ŚWIATŁO MIĘDZY OCEANAMI

Tytuł oryginału: THE MOUNTAINS SING

Copyright © Nguyễn Phan Quế Mai 2020 All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2025 Polish translation copyright © Izabela Matuszewska 2025

Redakcja: Marzena Wasilewska

Projekt graficzny okładki oryginalnej: © Ben Summers Ilustracja na okładce: © Anna Morrison Projekt graficzny okładki polskiej: Agnieszka Drabek / Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8361-632-2

Książka dostępna także jako e-book i audiobook (czytają Joanna Derengowska i Elżbieta Kijowska )

Wydawca

WYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros

Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Ossowska

woblink.com

▲△▲

Mojej babci, która zmarła podczas Wielkiego Głodu, dziadkowi, który zginął z powodu reformy rolnej, wujkowi, któremu wojna wietnamska odebrała młodość. Milionom Wietnamczyków oraz osób innych narodowości, które straciły życie w wojnie. Oby nasza planeta nigdy więcej nie doświadczyła konfliktów zbrojnych.

▲△▲

▲△▲

Książka ta jest fikcją literacką. Chociaż tło historyczne jest prawdziwe, nazwiska, postacie i zdarzenia z życia bohaterów są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwa do żyjących lub zmarłych osób są całkowicie przypadkowe.

▲△▲

Najwyższe góry

Hanoi, 2012

Moja babcia powtarzała, że nasi przodkowie po śmierci nie znikają, lecz nadal sprawują nad nami pieczę. Czuję, że mnie obserwuje, kiedy zapalam zapałkę i przykładam płomień do trzech kadzidełek. Na rodzinnym ołtarzyku, za drewnianym dzwonkiem i talerzami parującego jedzenia, błyszczą oczy babci, podczas gdy rozbłyskujące błękitno-pomarańczowe płomyki trawią pachnącą żywicę. Potrząsam patyczkami, żeby zgasić ogień. Znad żaru wije się spiralnie ku niebu zasłona dymu i woni. Wzywa do powrotu duchy zmarłych.

– Bà ơi – mówię szeptem, podnosząc kadzidełka nad głowę.

Babcia uśmiecha się do mnie poprzez mgłę przesłaniającą granicę między naszymi światami.

– Tęsknię za tobą, babciu.

Przez otwarte okno do pokoju wpada podmuch wiatru i ujmuje moją twarz tak, jak kiedyś robiły to dłonie babci.

– Hương, moja najukochańsza wnuczko – szepczą za oknem drzewa. – Zawsze przy tobie jestem.

Wkładam kadzidełko do kadzielniczki stojącej przed portretem. Łagodne rysy babci promienieją w oparach kadzidlanych pachnideł. Patrzę na blizny pokrywające jej szyję.

– Pamiętasz, co ci mówiłam, kochanie? – szeleści jej głos między niespokojnymi gałązkami. – Wyzwania, którym przez całe swoje dzieje stawiali czoło Wietnamczycy, są jak najwyższe góry. Jeśli staniesz zbyt blisko, nie zobaczysz szczytów. Aby uzyskać pełen obraz, musisz się cofnąć i spojrzeć na nie z dala od porywistych nurtów życia...

Czerwień na białym ziarnie

Hanoi, 1972–1973

Babcia trzyma mnie za rękę, kiedy prowadzi mnie do szkoły. Wielkie żółtko słońca wygląda spomiędzy rzędu domów pokrytych blaszanymi dachami. Błękitne niebo ma kolor ulubionej koszuli mojej mamy. Zastanawiam się, gdzie ona teraz jest. Czy znalazła tatę?

Powietrze rozdziera gwałtowny podmuch wiatru, który wzbija chmurę piachu. Zaciskam wokół szyi kołnierzyk żakietu. Babcia jedną dłonią przykłada mi do nosa swoją chusteczkę, a drugą zasłania sobie twarz. Na jej ramieniu kołysze się moja szkolna torba.

Kiedy kurz osiada, ruszamy dalej. Natężam słuch, ale nie słyszę żadnych ptaków. Rozglądam się, lecz przy drodze nie rośnie ani jeden kwiat. Nigdzie nie widać ani źdźbła trawy, tylko sterty skruszonych cegieł i poskręcanego metalu.

– Uważaj, Guajawo. – Babcia odciąga mnie od krateru po bombie.

Nazywa mnie tak, ponieważ chce mnie chronić przed złymi duchami unoszącymi się nad ziemią i szukającymi ślicznych dzieci, które mogłyby porwać. Mówi, że moje prawdziwe imię, Hương, oznacza „woń” i na pewno by je zwabiło.

– Kiedy wrócisz dzisiaj ze szkoły, dostaniesz swoją ulubioną potrawę, Guajawo – oznajmia.

Aż podskakuję z radości.

– Zupę phở z makaronem?

– Tak... Przez te naloty przestałam gotować. Ale od dłuższego czasu panuje cisza, więc spróbujemy to uczcić.

W tym samym momencie ciszę roztrzaskuje głos syreny. Z przywiązanego do drzewa megafonu rozlega się kobiecy głos:

„Uwaga, mieszkańcy Hanoi! Uwaga, mieszkańcy Ha- noi! Do miasta zbliżają się amerykańskie bombowce. Są obecnie sto kilometrów od miasta”.

– Ôi trời đất ơi! – wzywa babcia Ziemię i Niebiosa.

Rusza biegiem i ciągnie mnie za sobą. Z domów wysypują się strumienie ludzi niczym roje mrówek ze zniszczonego mrowiska. Daleko, z dachu Opery Hanoi, zawodzą syreny.

– Tam! – Babcia biegnie w kierunku schronu wykopanego w drodze. Uchyla ciężką betonową pokrywę.

– Nie ma miejsca! – odzywa się z dołu czyjś głos.

W jednoosobowym schronie na wpół stoi, na wpół klęczy mężczyzna. Błotnista woda sięga mu do piersi.

Babcia pospiesznie zamyka pokrywę i ciągnie mnie do następnego schronu.

„Uwaga, mieszkańcy Hanoi! Uwaga, mieszkańcy Ha- noi! Do miasta zbliżają się amerykańskie bombowce. Są sześćdziesiąt kilometrów od miasta. Siły zbrojne przygotowują się do odparcia ataku”.

Kobiecy głos z megafonu brzmi coraz bardziej natarczywie. Syreny wyją ogłuszająco.

Wszystkie kolejne schrony są zapełnione. Ludzie przed nami miotają się od jednego do drugiego niczym ptaki z połamanymi skrzydłami. Porzucają rowery, wózki, tor- by na ramię. Jakaś mała dziewczynka płacze za rodzicami.

„Uwaga, mieszkańcy Hanoi! Uwaga, mieszkańcy Ha- noi! Do miasta zbliżają się amerykańskie bombowce. Są trzydzieści kilometrów od miasta”.

Ze strachu potykam się i przewracam.

Babcia podciąga mnie na nogi. Rzuca na ziemię moją szkolną torbę i schyla się, żebym wskoczyła jej na plecy. Oplata mi nogi ramionami i biegnie dalej.

Słychać już narastający dudniący odgłos. W oddali rozlegają się wybuchy. Spoconymi dłońmi trzymam się babci za szyję. Przytulam się twarzą do jej pleców.

„Uwaga, mieszkańcy Hanoi! Uwaga, mieszkańcy Ha- noi! Do miasta zbliżają się kolejne amerykańskie bombowce. Są sto kilometrów od miasta”.

– Biegnijcie do szkoły! – woła babcia do grupki kobiet dźwigających małe dzieci na rękach i plecach. – Nie zbombardują szkoły!

Babcia ma pięćdziesiąt dwa lata i jest silna. Pędzi za kobietami, dogania nawet te, które nas wcześniej wyprzedzały. Podskakując na jej plecach, wtulam twarz w jej długie czarne włosy, które pachną tak samo jak włosy mojej mamy. Dopóki mogę wdychać ten zapach, jestem bezpieczna.

– Hương, biegnij ze mną!

Przystaje zdyszana przed moją szkołą. Ciągnie mnie na dziedziniec, a potem dalej do klasy i rzuca się do wolnego schronu. Wślizguję się za nią do środka. Woda sięga mi do pasa, chwyta lodowatymi dłońmi. Panuje okropny ziąb. To początek zimy.

Babcia wyciąga rękę, zasuwa pokrywę i przytula mnie. W moich żyłach tętni jej serce. Dziękuję Buddzie za dar tego schronienia wystarczającego dla nas obu. Boję się o rodziców walczących na polach bitwy. Kiedy do mnie wrócą? Czy spotkali tam moich wujków – Đạta, Thuậna i Sánga?

Wybuchy rozlegają się coraz bliżej. Ziemia kołysze się jak hamak. Zasłaniam uszy dłońmi. Woda strzela do góry, zalewa mi twarz i włosy, rozmywa widok przed oczami. Przez szpary w pokrywie sypią mi się na głowę drobne kamyki zmieszane z piaskiem. Słychać ogień obrony przeciwlotniczej. Hanoi próbuje odeprzeć atak. Kolejne wybuchy. Syreny. Krzyki. Przenik- liwy smród spalenizny.

Babcia składa dłonie przed piersią.

– Nam Mô A Di Đà Phật, Nam Mô Quan Thế Âm Bồ Tát – z jej ust płynie potok buddyjskiej modlitwy.

Zamykam oczy i próbuję za nią powtarzać.

Bomby nie przestają ryczeć. Potem zalega minuta ciszy. Nagle słyszę ostry, świszczący odgłos. Kulę się. Potężna eksplozja ciska nami o pokrywę schronu. Z bólu oczy zachodzą mi ciemnością.

Ląduję stopami na brzuchu babci. Ma zamknięte oczy, przed piersią dłonie złożone w rozkwitający pąk lotosu. Modli się. Gdy grzmoty cichną, w powietrze wznoszą się krzyki ludzi.

– Babciu, boję się.

– Wiem, Guajawo... ja też się boję – mówi sinymi ustami i trzęsie się z zimna.

– Babciu, jeśli zbombardują szkołę, to... to ten schron się zawali?

Babcia próbuje się poruszyć w ciasnej przestrzeni, bierze mnie w ramiona.

– Nie wiem, kochanie.

– A jeśli się zawali, to zginiemy?

Przytula mnie mocno.

– Guajawo, jeśli zbombardują tę szkołę, to nasz schron może się na nas zawalić, ale umrzemy tylko wtedy, kiedy pozwoli na to Budda.

▲△▲

Nie zginęłyśmy tamtego dnia w listopadzie 1972 roku. Kiedy odezwały się syreny sygnalizujące, że zagrożenie minęło, wyszłyśmy ze schronu niczym dwa drżące listki. Zataczałyśmy się, idąc ulicą. Zawaliło się wiele budynków, gruzy wylewały się na jezdnię. Kaszląc, przedzierałyśmy się przez rumowiska. W tumanach piasku i dymu piekły mnie oczy.

Ściskałam babcię za rękę, obserwując kobiety lamentujące obok zwłok zasłoniętych strzępkami słomianych mat. W naszą stronę sterczały nogi tych zmasakrowanych, zakrwawionych ciał. Na jednej z mniejszych nóżek kołysał się różowy bucik. Zabita dziewczynka mogła być w tym samym wieku co ja.

Przemoknięta i ubłocona babcia ciągnęła mnie za sobą coraz szybciej. Mijałyśmy porozrzucane kończyny, zburzone domy.

Ale nasz dom pod drzewem bàng stał nietknięty w niestosownie olśniewającym blasku słońca. Cudownym sposobem uniknął zniszczenia. Wyrwałam się i pobiegłam, żeby objąć ramionami drzwi.

Babcia pomogła mi się przebrać i położyła mnie do łóżka.

– Zostań w domu, Guajawo. Gdyby nadleciały bombowce, wskocz na dół.

Wskazała schron, który tata wykopał dla nas w klepisku przed wejściem do sypialni. Był dość duży, żebyśmy obie się w nim zmieściły. I suchy. Czułam się znacznie lepiej, wiedząc, że mogę się tu ukryć, pod czujnym okiem moich przodków, których obecność emanowała z rodzinnego ołtarzyka przycupniętego na najwyższej półce z książkami.

– Ale... dokąd idziesz, babciu? – spytałam.

– Do mojej szkoły. Muszę zobaczyć, czy uczniowie nie potrzebują pomocy.

Podsunęła mi pod brodę gruby koc.

– Babciu, ale to niebezpieczne...

– To tylko dwie przecznice, Guajawo. Przybiegnę do domu, gdy tylko usłyszę syreny. Obiecujesz, że nie ruszysz się stąd na krok?

Pokiwałam głową.

Babcia odwróciła się do drzwi, ale w ostatniej chwili zatrzymała się i podeszła z powrotem do łóżka. Przyłożyła mi do policzka ciepłą dłoń.

– Obiecaj, że nie będziesz się włóczyła po dworze.

– Cháu hứa. – Uśmiechnęłam się, żeby ją uspokoić.

Nigdy nie pozwalała mi samej wychodzić z domu, nawet w okresach, kiedy nie było bombardowań. Nieustannie się bała, że mogłabym się zgubić. Czy to prawda, co mówili moi wujkowie i ciocie – że babcia jest wobec mnie nadopiekuńcza z powodu okropnych rzeczy, które spotkały jej dzieci?

Kiedy zamknęły się za nią drzwi, wstałam, żeby przynieść sobie notes. Zanurzyłam pióro w kałamarzu.

Kochani Mamusiu i Tatusiu, napisałam w nowym liście do rodziców, zastanawiając się, czy moje słowa w ogóle do nich dotrą. Przenosili się z miejsca na miejsce razem ze swoimi oddziałami i nie mieli stałego adresu.

▲△▲

Kiedy wróciła babcia, znów czytałam Bạch Tuyết và bảy chú lùn, zatopiona w magicznym świecie Królewny Śnieżki i jej przyjaciół, siedmiu krasnoludków. Babcia miała dłonie zakrwawione od przerzucania gruzów, spod których próbowała uwolnić uwięzionych ludzi. Na jej ramieniu wisiała moja torba. Przyciągnęła mnie do siebie i mocno przytuliła do piersi.

Tej nocy wczołgałam się pod koc i wsłuchiwałam się w modlitwy oraz rytmiczną melodię drewnianych dzwoneczków babci. Modliła się do Buddy i Niebios o zakończenie wojny. Modliła się o bezpieczny powrót moich rodziców i wujów. Zamknęłam oczy i modliłam się razem z nią. Czy moi rodzice żyli? Czy tęsknili za mną tak samo jak ja za nimi?

Chciałyśmy pozostać w domu, ale naglące komunikaty z ulicznych megafonów nakazały wszystkim obywatelom ewakuację z Hanoi. Babcia dostała zadanie wyprowadzenia swoich uczniów i ich rodziców w oddalone od miasta miejsce w górach, gdzie miała kontynuować lekcje.

– Dokąd idziemy, babciu? – spytałam.

– Do wioski Hòa Bình, Guajawo, gdzie nie znajdą nas bomby.

Zastanawiałam się, kto wymyślił taką śliczną nazwę dla wioski. Słowa hòa bình unosiły się na skrzydłach gołębi namalowanych na ścianach mojej klasy. W moich marzeniach hòa bình miał błękitny kolor, kolor powrotu moich rodziców do domu. Hòa bình znaczył coś prostego i nieuchwytnego, a jednak dla nas najbardziej drogocennego: Pokój.

– Daleko leży ta wioska, babciu? Jak tam dojedziemy?

– Pójdziemy pieszo. To tylko czterdzieści kilometrów. Razem damy radę, nie sądzisz?

– A jedzenie? Co będziemy jeść?

– Och, nie martw się. Chłopi nas nakarmią, czym kto będzie mógł. W trudnych czasach ludzie stają się wobec siebie bardziej życzliwi. – Uśmiechnęła się. – Pomożesz mi nas spakować?

Podczas gdy przygotowywałyśmy się do podróży, podnosił mnie na duchu jej śpiew. Miała cudowny głos, tak jak moja mama. Kiedyś lubiły wymyślać na poczekaniu głupiutkie piosenki, po czym śpiewały je, zanosząc się śmiechem. Och, jak bardzo tęskniłam za tymi szczęśliwymi czasami. Kiedy babcia śpiewała, rozległe pola ryżu rozpościerały przede mną zielone ramiona, bociany unosiły mnie w powietrzu, a rzeki porywały mnie z nurtem w dal.

Babcia rozłożyła na podłodze derkę, poukładała na środku nasze ubrania, mój notes, pióro, kałamarz oraz swoje materiały do uczenia, na wierzchu położyła swój dzwonek modlitewny, po czym związała przeciwległe rogi i zamieniła derkę w torbę podróżną, którą przewiesi sobie przez ramię. Na drugim ramieniu trzymała długą bambusową tyczkę wypełnioną surowym ryżem. Już wcześniej spakowała do mojej szkolnej torby wodę i jedzenie na drogę.

– Jak długo nas nie będzie, babciu?

– Nie jestem pewna. Może kilka tygodni?

Stałam przy półce, moje dłonie przebiegały po grzbietach książek. Bajki wietnamskie, rosyjskie, Córka sprzedawcy ptaków Nguyễna Kiêna, Wyspa skarbów zagranicznego autora, którego nazwiska nie umiałam wymówić.

Na widok sterty książek w moich ramionach babcia wybuchnęła śmiechem.

– Nie możemy ich wszystkich zabrać, Guajawo. Wy- bierz jedną. Na miejscu pożyczymy więcej.

– Ale czy ludzie na wsi czytają książki?

– Moi rodzice mieszkali na wsi, nie pamiętasz? Mieli wszystkie książki, jakie tylko możesz sobie wyobrazić.

Przejrzałam na nowo półkę i zdecydowałam się na powieść Đoàna Giỏi Południowe ziemie i lasy. Może mama dotarła do tej miền Nam, południowej krainy, gdzie poznała tatę. Chciałam się dowiedzieć jak najwięcej o tym miejscu, zagrabionym przez Francuzów, a teraz okupowanym przez Amerykanów.

Babcia przykleiła do drzwi wiadomość, na wypadek gdyby pod naszą nieobecność wrócili moi rodzice i wujkowie. Napisała na niej, że znajdą nas w Hòa Bình. Przed odejściem dotknęłam frontowych drzwi. Pod opuszkami palców czułam śmiech rodziców i wujków. Kiedy teraz po latach patrzę wstecz, nadal się zastanawiam, co bym ze sobą zabrała, gdybym wiedziała, co nam się przydarzy. Może czarno-białe zdjęcie ślubne rodziców? Ale wiem również, że na krawędzi życia i śmierci nie ma czasu na sentymentalność.

W szkole babci dołączyłyśmy do tłumu nauczycieli, uczniów i ich rodzin, z których tylko kilka szło z rowerami zapakowanymi wysoką stertą bagaży, a następnie wyruszyłyśmy wmieszane w tłumy ludzi opuszczających Hanoi. W obawie przed bombowcami wszyscy włożyli na siebie ciemne ubrania, a metalowe części pojazdów pomalowali na czarno, żeby nie odbijały światła. Nikt się nie odzywał. Słyszałam tylko odgłosy kroków i od czasu do czasu płacz jakiegoś dziecka. Na twarzach uchodźców przerażenie i troski wyryły grube bruzdy.

Kiedy wyruszyłyśmy w czterdziestokilometrową wę- drówkę, miałam dwanaście lat. Droga była trudna, lecz kiedy wiatr chłostał nas przejmującym chłodem, ogrzewała mnie dłoń babci. Udając, że się najadła, oddawała mi swoje jedzenie, żebym nie była głodna. Śpiewała niezliczone piosenki, aby ukoić mój lęk. Kiedy się zmęczyłam, niosła mnie na plecach i jej długie włosy otulały mi twarz. W czasie deszczu okrywała mnie swoją kurtką.

Kiedy w końcu dotarłyśmy do wtulonej w dolinę, otoczonej górami wioski Hòa Bình, stopy babci były pokryte krwią i pęcherzami.

Zamieszkałyśmy u dwojga starszych ludzi, państwa Tùngów, którzy pozwolili nam spać na podłodze swojej głównej izby. W ich małym domku nie było innego miejsca.

Pierwszego dnia w Hòa Bình babcia znalazła wydeptaną ścieżkę prowadzącą do jaskini ukrytej w górach. Niektórzy wieśniacy chowali się tam przed nalotami zamiast w schronach i babcia postanowiła, że my zrobimy to samo. I chociaż pan Tùng przekonywał nas, że Amerykanie na pewno nie zbombardują ich wios- ki, przez cały następny dzień razem z babcią ćwiczyłyśmy wspinaczkę i powrót do wioski krętą ścieżką. Na koniec dnia miałam wrażenie, jakby mi ktoś obił nogi młotem.

– Guajawo, musimy poznać tę drogę tak dobrze, żeby trafić tu nawet w środku nocy w całkowitych ciemnościach – przekonywała mnie babcia, dysząc i sapiąc w wejściu do jaskini. – I obiecaj mi, że nigdy ani na chwilę się ode mnie nie oddalisz. Obiecujesz?

Patrzyłam na motyle trzepoczące skrzydłami wokół wejścia. Tak bardzo pragnęłam zwiedzić okolicę. Widziałam dzieci z wioski kąpiące się nago w stawie, jeżdżące wołami po podmokłych polach i wspinające się na drzewa w poszukiwaniu ptasich gniazd. Chciałam poprosić babcię, żeby pozwoliła mi się z nimi bawić, ale patrzyła na mnie z taką troską w oczach, że bez słowa pokiwałam głową.

Kiedy rozgościłyśmy się w naszym tymczasowym domu, babcia oddała pani Tùng nasz ryż oraz trochę pieniędzy i przez następne dni pomagałyśmy jej przygotowywać posiłki, zbierać warzywa w ogródku czy zmywać naczynia.

– Ależ z ciebie pomocnica jak się patrzy – pochwaliła mnie pani Tùng, a ja poczułam się, jakbym urosła o kilka centymetrów.

Dom państwa Tùngów był inny, lecz w pewien sposób tak bardzo podobny do naszego – z oknami zasłoniętymi czarnym papierem, żeby amerykańskie bombowce nie zauważyły w nocy żadnych oznak życia.

Na dziedzińcu miejscowej świątyni babcia dawała lekcje swoim uczniom, siedzącym na ubitej ziemi z promiennymi buziami. Wyglądała tak dystyngowanie. Nigdy nie kończyła lekcji, dopóki nie nauczyła ich jednej ze swoich piosenek.

– Wojna może zniszczyć nasze domy, ale nie złamie naszego ducha – oznajmiła.

Razem z uczniami śpiewaliśmy na całe gardło, aż głosy nam się załamywały i skrzeczeliśmy tak jak żaby, które wtórowały nam na pobliskich polach ryżowych.

Książka Południowe ziemie i lasy, której akcja rozgrywała się w 1945 roku, miała zachwycający początek. Południe naszego kraju wydawało mi się takie bujne, a tamtejsi ludzie tacy szczęśliwi i wielkoduszni. Jedli węże i jelenie, polowali na krokodyle i zbierali miód w gęstych lasach namorzynowych. Podkreślałam w książce trudne słowa i egzotyczne południowe terminy, a babcia wyjaśniała mi je, gdy tylko miała czas. Płakałam razem z Anem, który stracił rodziców w czasie ucieczki przed okrutnymi francuskimi żołnierzami. Zastanawiałam się, dlaczego nasz kraj nieustannie najeżdżają obce armie. Najpierw Chińczycy, potem Mongołowie, Francuzi, Japończycy, a teraz amerykańscy imperialiści.

Podczas gdy ja uciekałam w wyimaginowaną podróż na Południe, na Hanoi – serce naszej Północy – spadały bomby. Czy to w dzień, czy w nocy, na odgłos gongu babcia chwytała mnie za rękę i ciągnęła w góry. Wspinaczka zabierała nam pół godziny i babcia nigdy nie pozwalała mi na odpoczynek. Kiedy docierałyśmy w końcu do jaskini, nad naszymi głowami dudniły ogromne metalowe ptaki. Przytulałam się do babci i byłam wdzięczna za tę jaskinię, ale jednocześnie jej nienawidziłam, ponieważ z tego miejsca patrzyłam, jak moje miasto spowijają płomienie.

Tydzień po naszym przybyciu zestrzelono amerykański samolot i pilotowi udało się dolecieć płonącą maszyną aż do Hòa Bình. Zeskoczył na spadochronie. Żeby go ratować, inne samoloty ostrzeliwały i zasypywały racami całą okolicę. Kiedy po długim czasie opuściłyśmy górską jaskinię, ujrzałyśmy wiejskie drogi usiane porozrzucanymi fragmentami ciał. Babcia zasłoniła mi oczy, żebym nie patrzyła na gałęzie drzew, z których zwisały ludzkie wnętrzności.

Przed zrujnowaną świątynią przywitał nas zgiełk wzburzonych głosów, za którym podążała grupa ludzi prowadzących białego mężczyznę. Miał na sobie ubłocony zielony kombinezon, a ręce związano mu za plecami. Szedł z pochyloną głową, ale i tak przewyższał wzrostem otaczający go tłum. Po jego twarzy płynęła krew, a jasne włosy pokrywała gruba warstwa błota. Z tyłu eskortowało go trzech wietnamskich żołnierzy z długimi karabinami wymierzonymi w jego plecy. Na prawym ramieniu jego munduru paliła mnie w oczy czerwono-biało-niebieska flaga.

Ktoś nagle krzyknął:

– Giết thằng phi công Mỹ. Giết nó đi, giết nó!

– Zabijcie go! Zabijcie amerykańskiego sukinsy- na! – zawtórował mu zgodnie tłum.

Zacisnęłam pięści. Ten człowiek zbombardował moje miasto. Jego kraj najechał moją ojczyznę i ode- brał mi rodziców.

– Przez ciebie zginęła cała moja rodzina! Giń! – wrzeszczała kobieta, ciskając w Amerykanina ka- mieniem.

Odruchowo zamrugałam, kiedy kamień trafił mężczyznę w pierś.

– Spokój! – krzyknął jeden z żołnierzy.

Babcia razem z innymi podbiegła do szlochającej kobiety, objęła ją ramieniem i odprowadziła na bok.

– Nie obawiajcie się, bracia i siostry, wymierzymy temu człowiekowi sprawiedliwość – powiedział żołnierz do tłumu. – Proszę, musimy go zawieźć do Hanoi.

Przyglądałam się przechodzącemu pilotowi. Nie wydał żadnego dźwięku, kiedy uderzył go kamień, tylko spuścił głowę jeszcze niżej. Nie byłam pewna, ale wydawało mi się, że zauważyłam łzy spływające mu po twarzy i mieszające się z krwią. Tłum szedł dalej za nim, krzycząc i nawołując, a mnie przeszedł dreszcz na myśl o tym, co by się stało z moimi rodzicami, gdyby stanęli twarzą w twarz z wrogami.

▲△▲

Aby odgonić strach, pogrążyłam się w lekturze książki, dzięki czemu mogłam być bliżej rodziców. Wdychałam zapach lasów namorzynowych, powiewów wiatru znad rzek rojących się od ryb i żółwi. Południe z mojej książki obfitowało w jedzenie. Jeśli moim rodzicom udało się tam dotrzeć, to na pewno dzięki tej obfitości łatwiej będzie im przeżyć. Tylko czy Południe nadal będzie takie bujne mimo stacjonującej tam amerykańskiej armii, która niszczyła wszystko, co napotkała na drodze?

Zbliżając się do końca książki, wstrzymywałam oddech. Pragnęłam, żeby An odnalazł rodziców, lecz on zamiast tego wstąpił w szeregi partyzantów Việt Minhu, aby walczyć z Francuzami. Mówiłam mu, żeby tego nie robił, ale on wskoczył do sampana i wiosłując, zniknął w białej pustce rozciągającej się po ostatnich słowach autora.

– An powinien dołożyć więcej starań, żeby odnaleźć rodziców – powiedziałam do babci, odsuwając książkę na bok.

– No cóż, w czasach wojny ludzie dają się ponieść patriotycznym uczuciom. Dla wspólnej sprawy są gotowi poświęcać życie, a nawet swoje rodziny. – Podniosła wzrok znad mojej podartej koszuli, którą zszywała.

– Mówisz jak moi nauczyciele.

Przypomniałam sobie lekcje, na których uczono nas podziwiać bohaterstwo dzieci, które wysadzały się w powietrze, żeby zabijać francuskich i amerykańskich żołnierzy.

– Chcesz wiedzieć, co naprawdę myślę? – Pochyliła się do mnie. – Nie wierzę w przemoc. Nikt nie ma prawa odbierać życia drugiemu człowiekowi.

▲△▲

W połowie grudnia zaczęły krążyć pogłoski, że można już bezpiecznie wrócić do domu, bo prezydent Nixon chce odpocząć od wojny, żeby spędzić Boże Narodzenie w atmosferze pokoju i dobrej woli. Ludzie porzucili kryjówki i wylegli na drogi prowadzące do stolicy. Ci, których było na to stać, wynajmowali woły i wozy albo składali się na wspólną ciężarówkę. Ci, którzy nie mieli pieniędzy, wracali do miasta pieszo.

Nie dołączyłyśmy ani do jednych, ani do drugich. Babcia zasugerowała swoim uczniom i ich rodzinom, żeby zostali w górach. Musiał jej to podpowiedzieć sam Budda. Osiemnastego grudnia 1972 roku patrzyliśmy z jaskini, jak nasze miasto zamienia się w kulę ognia.

W przeciwieństwie do wcześniejszych nalotów tym razem bombardowanie nie ustawało. Trwało przez cały następny dzień i noc. Trzeciego dnia babcia razem z kilkorgiem dorosłych wyszła poszukać jedzenia i wody. Długo jej nie było, a kiedy wróciła, przyprowadziła ze sobą państwa Tùngów. Podczas gdy pani Tùng narzekała na kolana, jej mąż oznajmił, że Amerykanie wykorzystują w Hanoi swoją najpotężniejszą broń: bombowce B-52.

– Powiedzieli, że będą nas dotąd bombardować, aż wrócimy do epoki kamiennej – wycedził, zgrzytając zębami. – Nie pozwolimy im na to.

Hanoi płonęło, a bomby spadały przez kolejnych dwanaście dni i nocy. Kiedy wreszcie naloty się skończyły, zrobiło się tak cicho, że słyszałam pszczoły bzyczące w gałęziach drzew. I tak samo jak te pracowite pszczoły, babcia wróciła do prowadzenia lekcji, a wieś- niacy na pola.

Tydzień później przyjechała grupa żołnierzy. Jeden z nich stanął na ocalałych stopniach świątyni i rozciągnął wygłodniałą twarz w szerokim uśmiechu.

– Pokonaliśmy te przeklęte bombowce! – zawołał, wygrażając pięścią. – Nasze oddziały obrony przeciw- lotniczej zestrzeliły osiemdziesiąt jeden nieprzyjacielskich samolotów, w tym trzydzieści cztery B-pięćdziesiąt dwa!

Wybuchnęłam radosnymi wiwatami. Mogliśmy teraz bezpiecznie wracać do domów. Ludzie ściskali się, śmiali i płakali.

– Nigdy nie zapomnę dobroci, jaką nam okazali- ście – powiedziała babcia naszym gospodarzom. – Một miếng khi đói bằng một gói khi no. – Jeden kęs podczas głodu jest wart całego worka w czasach obfitości.

– Lá lành đùm lá rách – odrzekła pani Tùng. Nietknięte liście chronią te, które rozdarł wiatr. – Możecie mieszkać u nas zawsze, gdy tylko zechcecie. – Ścis- nęła babci dłoń.

Uśmiechnęłam się. Uwielbiałam, kiedy dorośli wpla- tali do rozmowy znane porzekadła. Babcia mówiła, że przysłowia są esencją mądrości naszych przodków, przekazywaną ustnie z pokolenia na pokolenie od czasów, gdy nie istniał jeszcze język pisany.

Z sercami przepełnionymi nadzieją szłyśmy wiele godzin, żeby wrócić do Hanoi.

Spodziewałam się zobaczyć zwycięską stolicę, lecz ze wszystkich stron biło w oczy zniszczenie. Ogromna część mojego pięknego miasta obróciła się w stertę gruzów. Bomby spadły na naszą ulicę Khâm Thiên i na pobliski szpital Bạch Mai, gdzie pracowała kiedyś moja mama. Mnóstwo ludzi zginęło. Wkrótce wrócę do szkoły, do mojej klasy mniejszej o piętnaścioro uczniów.

A nasz dom... zniknął! Drzewo bàng leżało na gru- zach. Babcia opadła na kolana, z głębi jej piersi wydo- było się zawodzenie, przeniknęło przez smród gnijących ciał i zmieszało się z morzem lamentów i rozpaczy.

Płakałam razem z nią, kiedy przerzucałyśmy pokruszone kawałki cegieł i betonu. Zakrwawionymi palcami wydobywałyśmy wszystko, co dało się uratować. Znalazłyśmy kilka moich książek, dwa podręczniki babci i trochę rozsypanego ryżu. Zbierałyśmy każde ziarnko niczym klejnoty. Tej nocy na szkolnym dziedzińcu wtuliłyśmy się w siebie, żeby się osłonić przed wiatrem, i razem z innymi, którzy również stracili domy, gotowałyśmy wspólny posiłek z ryżu przyprawionego piaskiem i skropionego krwią.

▲△▲

Nikomu, kto spojrzałby wtedy na moją babcię, nie przyszłoby do głowy, że kiedyś nazywano ją cành vàng lá ngọc – jadeitowym liściem na złotej gałęzi.

Trzy miesiące wcześniej, kiedy mama przygotowywała się do wyruszenia na wojnę, powiedziała mi, że babcia urodziła się w jednej z najbogatszych rodzin w prowincji Nghệ An.

– Przeżyła wiele niedoli i jest najsilniejszą kobietą, jaką znam. Trzymaj się blisko niej, a nic ci się nie stanie – powiedziała mama, pakując swoje ubrania do zielonego plecaka.

Zaciągnęła się do wojska na ochotnika jako lekarka, ponieważ postanowiła pojechać na Południe i odszukać tatę, który wyruszył ze swoim oddziałem w dżunglę i od czterech lat nie dawał znaku życia.

– Znajdę go i sprowadzę z powrotem do domu – oznajmiła, a ja jej uwierzyłam, ponieważ mama zawsze osiągała to, co sobie postanowiła.

Babcia uważała jednak, że to niewykonalne przedsięwzięcie, i próbowała ją powstrzymać przed opuszczeniem Hanoi. Na próżno.

Kiedy mama wyjeżdżała, niebo płakało grubymi kroplami deszczu. Wychyliła się z odjeżdżającej ciężarówki i zawołała:

– Hương ơi, mẹ yêu con!

Pierwszy raz powiedziała wtedy, że mnie kocha, a ja się bałam, że po raz ostatni. Deszcz smagał nas bezlitośnie i wkrótce połknął moją mamę wielkimi wirującymi ustami.

Tego wieczoru i przez wiele następnych dni, by osuszyć moje łzy, babcia uchylała przede mną drzwi do swojego dzieciństwa. Jej opowieści porywały mnie i przenosiły na szczyt wzgórza w prowincji Nghệ An, gdzie mogłam pełną piersią wdychać zapach pól ryżowych, spoglądać w dół na rzekę Lam i wtapiać się w zieleń górskiego grzbietu Trường Sơn. Czułam na języku słodki smak owoców sim, a na dłoni kopnięcia koników polnych. Spałam razem z nią w hamaku pod niebem przetykanym migoczącymi gwiazdami.

Ze zdumieniem dowiedziałam się, że jej życie zostało przeklęte przez przepowiednię wróżbity, a po- tem słuchałam, jak przeżyła okupację francuską, inwazję japońską, Wielki Głód oraz reformę rolną.

Wojna się przeciągała, a opowieści babci pod- trzymywały mnie na duchu. Zrozumiałam, że świat jest naprawdę niesprawiedliwy i że muszę zawieźć babcię z powrotem do jej rodzinnej wioski, by domagać się sprawiedliwości, a może nawet wywrzeć zemstę.

Wróżbita

Prowincja Nghệ An, 1930–1942

Czy pamiętasz, Guajawo, jak spacerowałyśmy po Starej Dzielnicy Hanoi? Często przystawałyśmy przed budynkiem na Hàng Gai. Nie znałam nikogo, kto tam mieszkał przy ulicy Jedwabnej, mimo to stałyśmy tam i zaglądałyśmy przez bramę. Pamiętasz, jak tam było pięknie? Drewniane drzwi z wyszukanymi rzeźbieniami kwiatów i ptaków, lśniące w słońcu lakierowane okiennice i ceramiczne smoki szybujące na szczycie wygiętych brzegów dachu. To był tradycyjny năm gian, dom złożony z pięciu segmentów. A pamiętasz dziedziniec wybrukowany czerwoną cegłą?

Teraz mogę ci powiedzieć, dlaczego zatrzymywałam się przed tym budynkiem: ponieważ wygląda identycznie jak dom mojego dzieciństwa w Nghệ An. Kiedy tam razem stałyśmy, niemal słyszałam radosne głosy moich rodziców, mojego brata Cônga i cioci Tú.

Ach, spytałaś mnie, dlaczego nigdy ci nie wspominałam, że miałam brata i ciocię. Kiedyś ci o nich opowiem, ale nie chciałabyś najpierw odwiedzić domu mojego dzieciństwa?

Aby tam dotrzeć, musimy pokonać trzysta kilometrów dzielące Nghệ An od Hanoi. Najpierw państwową drogą szybkiego ruchu przejedziemy przez prowincje Nam Định, Ninh Bình oraz Thanh Hóa. Potem w miejscu, gdzie stoi pagoda zwana Phú Định, skręcimy w lewo, przetniemy kilka gmin, aż dotrzemy do wioski Vĩnh Phúc. Nazwa tej osady jest szczególna, Guajawo, ponieważ oznacza „Błogosławiony na wieczność”.

W Vĩnh Phúc każdy chętnie wskaże ci drogę do domu naszych przodków – siedziby rodu Trầnów. Zaprowadzą cię wiejską dróżką, miniecie pagodę o brzegach dachu wywiniętych niczym palce zachwycającej tancerki, miniecie stawy, w których pluskają się dzieci i bawoły. Latem olśnią cię zapierające dech w piersiach obłoki purpurowych kwiatów na drzewach xoan oraz czerwonych kwiatów gạo unoszących się w powietrzu niczym płonące łodzie. W okresie zbiorów ryżu wiejska droga rozpostrze przed tobą na powitanie złocisty słomiany dywan.

W środku wioski staniesz przed wielką posiadłością, otoczoną ogrodem pełnym drzew owocowych. Kiedy zajrzysz przez bramę, zobaczysz dom podobny do tego, który widziałyśmy przy ulicy Jedwabnej, tylko bardziej okazały i piękniejszy. Ludzie, którzy cię tu przyprowadzą, spytają, czy jesteś krewną rodziny Trầnów. Jeśli powiesz im prawdę, Guajawo, zdumieją się. Trầnowie wymarli, zostali zabici albo zniknęli. Dowiesz się, że od tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego piątego roku budynek ten zamieszkiwało kilka rodzin, ale żadna nie była spokrewniona z naszą.

Nie bądź taka zaszokowana, moja kochana wnuczko. Teraz rozumiesz, dlaczego postanowiłam opowiedzieć ci o naszej rodzinie? Jeśli nasza historia przetrwa, to i my nie zginiemy, mimo że nasze ciała opuszczą ten świat.

Tutaj, w domu rodzinnym Trầnów, przyszłam na świat, tu wyszłam za mąż i urodziłam twoją mamę, Ngọc, twoich wujków, Đạta, Thuậna i Sánga, i ciocię Hạnh. Choć o tym nie wiedziałaś, mam jeszcze jednego syna, Minha. Jest moim pierworodnym i bardzo go kocham, ale nie wiem nawet, czy jeszcze żyje. Odebrano mi go siedemnaście lat temu i od tamtej pory go nie widziałam.

Później ci wyjaśnię, co się z nim stało, lecz najpierw pozwól, że zabiorę cię w przeszłość, do pewnego letniego dnia w maju tysiąc dziewięćset trzydziestego roku, kiedy miałam dziesięć lat.

▲△▲

Obudziłam się przestraszona na odgłos dudniący w samym sercu nocy – rytmiczny, głuchy łomot.

– Kto robi tyle hałasu o tej porze? – jęknęłam, przewracając się na bok, w stronę chrapiącej pani Tú, która była naszą gosposią.

Jej imię, Tú, oznacza „wyszukaną urodę”, lecz na jej widok w pierwszej chwili byś się przestraszyła. Od ust do lewego oka przez jej twarz biegła głęboka zygzakowata blizna. Na prawym policzku skóra roztopiła się w gęstą masę zmarszczek. Naturalnie pani Tú wcale się taka nie urodziła. Wiele lat temu, zanim przyszłam na świat, pożar strawił większą część wioski Vĩnh Phúc, obrócił dom pani Tú w popiół, zabił jej męża i dwóch synów, a ją poparzył prawie na śmierć. Kiedy wróciła do zdro- wia, postanowiła zostać i pracować u nas. Z czasem stała się częścią rodziny.

Po wielu latach, Guajawo, pani Tú, narażając własne życie, uratowała mnie i twoją mamę.

Tamtego ranka jednak widok naszej gosposi uspokoił mój ściśnięty żołądek. Byłam jej wdzięczna, że zgodziła się opuścić swój pokój i dotrzymać mi towarzystwa przez ostatnie kilka nocy.

– Ciociu Tú, obudź się! Co to za hałas? – spytałam szeptem, lecz ona chrapała dalej w najlepsze.

Dudnienie przybierało na sile. Ziewnęłam i wstałam. Wymacałam w ciemności swoje drewniaki i stukając głośno o podłogę, wyszłam z pokoju na długi korytarz, biegnący wzdłuż wielkiego pomieszczenia, gdzie przechowywaliśmy plony z naszych pól. Po omacku szłam dalej i choć poruszałam się bardzo ostrożnie, pomagając sobie dłońmi, i tak uderzyłam głową o đàn nhị i przestraszyłam się cichego brzdęknięcia jego dwóch strun. Zaklęłam na brata za to, że powiesił instrument tak nisko, jakby nie wystarczyły nam okropne zawodzące odgłosy, które z niego wydobywał. Minęłam salon, gdzie płonąca na stole lampa naftowa rzucała blask na lakierowaną sofę inkrustowaną masą perłową. Na czterech mocnych nogach spoczywała drewniana leżanka phản, na której często siadywał mój tata, kiedy zabawiał gości. Od ceglanej podłogi aż po sufit wznosiły się grube kolumny z cennego drewna lim. W górze z rodzinnego ołtarzyka mrugała do mnie druga lampa naftowa. Na dwóch lakierowanych panelach ściennych widniały fragmenty poezji wyryte eleganckim starożytnym pismem nôm.

Idąc za tajemniczymi odgłosami, wyszłam na dziedziniec, gdzie w świetle księżyca ojciec wznosił właś- nie wielki drewniany tłuczek, którym uderzał rytmicznie w moździerz. Owalna twarz i silne ramiona taty błyszczały od potu. Rozcierał ryż, ale czemu nie poprosił o pomoc swoich pracowników?

Nieopodal na stołku siedziała mama z bambusową tacą i podrzucała rozgnieciony ryż. Jej dłonie śmiga- ły tam i z powrotem, aby oddzielać łuski od ziarna. Poruszała się z taką gracją, że gdyby nie wirująca przed nią zasłona ryżu, można by pomyśleć, że tańczy.

Wtedy przypomniałam sobie naszą rodzinną tradycję: podczas każdych żniw rodzice sami przygotowywali pierwszą partię nowych zbiorów i ofiarowywali ją przodkom. Dzień wcześniej rozpoczęli zbiory i skła- dali owoc swojej pracy pod drzewem longan.

– Mamusiu. Tatusiu. – Zeskoczyłam z piątego stopnia schodów prowadzących z frontowej werandy na dziedziniec.

– Obudziliśmy cię, Diệu Lan? – Tata sięgnął po ręcznik i wytarł nim twarz.

Z ogrodu za jego plecami dobiegał chóralny śpiew owadów. Z zagród w głębi podwórza odpowiadały mu echem stłumione pomruki krów i wołów, tylko kurczaki w bambusowych klatkach się nie odzywały.

– Wracaj do łóżka, Kiciu.

W przeciwieństwie do taty mama była przesądna i nie używała mojego prawdziwego imienia, żeby mnie chronić przed złymi duchami.

– No, kolejna porcja gotowa. – Tata przesypał zawartość moździerza do bambusowego kosza.

Gdy podeszłam, żeby mu pomóc, w mojej piersi zakwitł aromat ryżowych perfum.

Zaniosłam kosz do mamy, która przez chwilę przyglądała się białym ziarenkom na bambusowej tacy, zanim przesypała je do glinianego garnca.

– Jak ci się podoba mistrz Thịnh, Diệu Lan? – Tata pod- niósł głos, żeby przekrzyczeć dudniący rytm moździerza.

Był ostatnio taki zajęty, że prawie nie mieliśmy okazji rozmawiać.

– Jest cudowny, tatusiu.

Pan Thịnh był uczonym, którego rodzice zatrudnili, żeby uczył mnie i mojego brata Cônga. Jedyna szkoła w naszym dystrykcie leżała za daleko i nie przyjmowano do niej dziewcząt. Oboje z Côngiem od początku uczyliśmy się w domu z prywatnymi nauczycielami. Tata pojechał niedawno aż do Hanoi i przywiózł ze sobą pana Thịnha oraz cały wóz zapełniony jego książkami. Podczas gdy większość dziewcząt w okolicy przyuczano tylko do sprzątania, gotowania, posłuszeństwa oraz pracy w polu, ja uczyłam się czytać i pisać z nauczycielem, który podróżował aż do Francji. Znajdowałam coraz większe upodobanie w przygodach, których dostarczały mi jego książki. Pan Thịnh mieszkał w zachodnim skrzydle naszego domu.

– Cieszę się, że uczy was francuskiego – orzekł tata.

– A ja nie rozumiem, czemu mają się uczyć tego języka – wtrąciła mama.

W pełni się z nią zgadzałam. Francuzi okupowali nasz kraj. Nieraz widziałam, jak bili na drodze chłopów z naszej wioski. Czasami przychodzili do naszego domu i szukali broni. W całej prowincji chłopi i robotnicy protestowali przeciwko okupacji, ale moi rodzice nie mieszali się do polityki. Obawiali się przemocy i wierzyli, że prędzej czy później Francuzi zwrócą nam kraj bez rozlewu krwi.

Tata przerwał ugniatanie ryżu i zniżył głos.

– Wiesz, że nie znoszę tych cudzoziemców. Siedzą tu o sześćdziesiąt przeklętych lat za długo, okradają nas z ceł i podatków, zabijają niewinnych ludzi. Ale żeby się ich pozbyć, musimy ich zrozumieć.

– Ciekawe, czy to samo robi cesarz Bảo Đại. Studiuje we Francji, ponieważ chce nas uwolnić? – spytała mama, wyciągając tacę, żebym przesypała na nią ugnieciony ryż.

– Ludzie powiadają, że Francuzi robią z niego swoją marionetkę – odparł tata. – To na pewno byłoby dla nich idealne rozwiązanie: rządzić nami za pośrednictwem naszego własnego cesarza – dodał i wrócił do tłuczenia ryżu.

Gdy skończyliśmy pracę, w bocznym ogrodzie zatrzepotał skrzydłami kogut i wzniósł w powietrze radosną pieśń. Za jego przykładem poszły wszystkie inne i chórem zaczęły nawoływać słońce do pobudki.

Z pagody dobiegły dźwięki bębna ogłaszające pią- tą rano.

Na dziedziniec wybiegła pani Tú i porwała mnie w ramiona.

– Czemu nie jesteś w łóżku, Kiciu?

– Jestem dzisiaj małą rolniczką, ciociu.

Poczułam słodki zapach orzechów arekowych i liści betelu, rozchodzący się z jej ubrania.

Pani Tú odpowiedziała mi uśmiechem i odwróciła się do mamy.

– Przepraszam, że zaspałam, siostro.

– Ależ skądże, siostro. Pracowałaś wczoraj do późna w nocy.

Pani Tú wzięła od mamy garniec wypełniony po brzegi białym ryżem i podreptała przez dziedziniec w kierunku kuchni.

Na wschodzie przez horyzont przeciskał się różowy blask. Między gałęziami drzew śpiewały ptaki. Na łupinach ryżu pod moimi stopami mieniły się pierwsze promienie słońca. Wzięłam miotłę i zaczęłam zamiatać słońce na kupkę.

Mama podeszła z tacą do taty, który siedział na stopniach werandy, i nalała do jadeitowych czarek parującą zieloną herbatę.

– Dzień dobry.

Podniosłam głowę i zobaczyłam wychodzącego z domu pana Thịnha. Oczy mu się uśmiechały pod krzaczastymi brwiami.

– Och, uwielbiam budzić się wczesnym rankiem w tym świeżym powietrzu – powiedział, biorąc głęboki oddech.

Do lekcji zostało jeszcze dużo czasu, lecz on już miał na sobie czarny kaftan i białe spodnie, a na głowie turban.

– Proszę, zapraszam na herbatę – powiedział ze śmiechem mój tata.

Kucając między rodzicami, upiłam łyk herbaty z jego czarki. Poczułam na języku jej gorzki smak, ale w gardle pozostała aromatyczna słodycz.

– Mistrzu Thịnh, rozmyślałam właśnie o Hanoi... – powiedziała mama, podając mu herbatę. – To musi być niezwykłe miasto.

Jak większość ludzi z naszej wioski, nigdy nie była w stolicy.

– Hanoi? O tak, jest wyjątkowe. I starożytne. Liczy sobie prawie tysiąc lat. – Oczy mojego nauczyciela zalśniły z rozmarzeniem. – Moja rodzina mieszka w Starej Dzielnicy. Jej wąskie uliczki wiją się między labiryntem starych domów o spadzistych dachach. Ale nie zna Starej Dzielnicy ktoś, kto nie pamięta jej trzydziestu sześciu głównych ulic. Każda ma własna historię: Jedwabna, Srebrna, Cynowa, Szewska, Bambusowa, Węgielna, Miedziana, Solna, Trumienna, Bawełniana, Medycyny Tradycyjnej...

Otworzyłam szeroko oczy, kiedy wymieniał z pamięci wszystkie nazwy.

Opowiedział, że jego rodzina ma dom na ulicy Srebrnej. Jego ojciec był złotnikiem, który wyrabiał przedmioty ze srebra. Chciał, by jego syn kontynuował rodzinną tradycję.

– Ale mnie nie pociąga gorączkowe wielkomiejskie życie. Na szczęście mój młodszy brat Vượng przejął rodzinny interes, dzięki czemu mogę rozkoszować się tym sielskim miejscem, ucząc wasze czarujące dzieci.

Uśmiechnął się do mnie.

Pomyślałam, że rodzice pana Thịnha postąpili bardzo zapobiegliwie, nadając synom imiona Thịnh i Vượng, które razem oznaczają „pomyślność”. Kiedy pan Thịnh opowiadał dalej o Hanoi i swojej rodzinie, usiłowałam zapamiętać każde jego słowo. Nie miałam pojęcia, że dwadzieścia pięć lat później to, co robiłam, wyratuje mnie z niedoli.

– ...bry.

Odwróciłam się. W drzwiach ziewał mój brat, przeciągając się jak kot. Công był ode mnie starszy o dwa lata, wysoki i dobrze zbudowany, opalony na złocistobrązowy kolor od zabaw na świeżym powietrzu, jazdy na wołach i łapania świerszczy.

– Tak wcześnie już na nogach? – spytał nasz nauczyciel, popijając herbatę.

– Tak, mistrzu Thịnh. Muszę się uczyć, póki umysł jest świeży.

– Có công mài sắt có ngày nên kim – odparł rozpromieniony pan Thịnh.

Tysiące razy słyszałam to przysłowie: wytrwałość ściera żelazo na igły. Kiedy wypowiedział je mój nauczyciel, radość w moim sercu opadła jak kamień. Công uczył się znacznie więcej niż ja i uważałam, że jest dużo mądrzejszy. Znał na pamięć wszystkie skomplikowane znaki i litery – wietnamskie, chińskie i francuskie – a do arytmetyki nie potrzebował nawet liczydła.

Na ratunek przyszło mi dziewięciu mężczyzn, którzy zjawili się przy bramie w brązowych koszulach i czarnych spodniach. W dłoniach mieli sierpy, a na głowach stożkowekapelusze nón lá, uplecione z bambusa i liści palmowych. Byli to robotnicy, którzy od wielu lat pracowali u moich rodziców.

– Proszę, napijcie się z nami herbaty – zaprosił ich tata.

Oboje z Côngiem pobiegliśmy do domu po kolejne czarki.

Potem razem z bratem zawinęliśmy nogawki spodni i zabraliśmy się do pracy. W gospodarstwie, które tata odziedziczył po swoich rodzicach, Công zajmował się karmieniem świń, a ja kurcząt. Rodzice nauczyli nas, że największą radością gospodarza jest ubrudzić sobie ręce wśród zwierząt i roślin.

Bawiłam się z kurczakami, dopóki nie dobiegło mnie wołanie mamy, która złożywszy ofiarę na rodzinnym ołtarzu, niosła na werandę tacę zastawioną górą jedzenia. Za nią z drugą tacą szła pani Tú.

W gronie rodziny i przyjaciół delektowałam się słodyczą nowych zbiorów ryżu. Mój nauczyciel oraz dziewięciu mężczyzn kiwali głowami, komplementując kuchnię pani Tú i mojej mamy.

Po śniadaniu tata poszedł z kilkoma robotnikami w pole, a mama z pozostałymi pracowała na podwórzu. Powiedziała, żebym wróciła do łóżka, ale ja usiad- łam przy biurku i otworzyłam książki. W gabinecie Công uczył się już z panem Thịnhem. Po południu przyjdzie moja kolej; pragnęłam, aby mój nauczyciel powiedział, że jestem inteligentniejsza od brata.

Przez otwarte okno wpadł chłodzący powiew wiatru. Słońce oblewało kołyszące się liście złotem i sre- brem. Za żywopłotem z kwitnących hibiskusów, otaczającym naszą posiadłość i rosnącym wzdłuż ścieżki wiodącej do wioski, zauważyłam zgarbionego mężczyznę.

Powłóczył nogami, wspierając się na lasce. Klapy jego białego kaftana trzepotały niczym skrzydła motyli. Na srebrzystych włosach miał czarną opaskę. Rozpoznałam w nim słynnego wróżbitę z naszej wios- ki, pana Túca.

Jak wszyscy moi koledzy i koleżanki, podziwiałam go i jednocześnie się go bałam. Często zakradałam się pod jego dom i przyglądałam się tłumom ludzi ciągnących tu z daleka, żeby wysłuchać jego przepowiedni. Niektórzy wychodzili od niego, nie posiadając się ze szczęścia, inni ze łzami w oczach. Chociaż wszyscy otaczali pana Túca wielką czcią, nikt nie wiedział dokładnie, skąd się wzięła jego magia przepowiadania przyszłości. Niektórzy szeptali, że kiedy miał siedem lat, poszedł z kolegami wykąpać się w sadzawce i wtedy chwycił go za nogi zielony Thủy Quái – Diabeł Wodny – i wciągnął w muł, żeby go utopić. Nikt nie zauważył jego zniknięcia, dopóki w powietrze nie wystrzeliła fontanna wody razem z wierzgającym chłopcem. Wszyscy patrzyli osłupiali, jak Túc plusnął z powrotem do wody i spokojnie popłynął w stronę brzegu. Kiedy wrócił do domu, zbiegło się mnóstwo ludzi i zaczęło go wypytywać o walkę z Diabłem Wodnym. A po jakimś czasie przychodzili, żeby im przepowiedział przyszłość.

Co tu robił tak wcześnie rano? Dlaczego porzucił swoich klientów?

Podciągnęłam się na okno i lekko zeskoczyłam po drugiej stronie do ogrodu. Spod moich stóp pierzch- ły spłoszone koniki polne i uciekając, ocierały się szorstkim pancerzem o moje łydki. Przykucnęłam jak najniżej i obserwowałam pana Túca, który przystanął przed naszą bramą.

– Chào ông Túc – przywitała go radośnie moja mama.

– Chào bà. Widzę, że praca wre! Czy zbiory dopisały?

– Całkiem dobrze, panie Túc. Przynajmniej burze nie zrujnowały plonów tak jak rok temu. – Mama odstawiła kosz i przeprowadziła wróżbitę przez ruchliwy dziedziniec.

Postanowiłam sobie, że dowiem się, po co zjawił się u nas wróżbita. Zakradłam się do salonu i usiadłam za plecami starca na drewnianym phản.

Mama nalała herbatę i podała gościowi parującą czarkę.

– Dziękuję, że pan przyszedł, panie Túc. Ponieważ nasze gospodarstwo się rozrasta, musimy zbudować duży magazyn. Może w ogrodzie od frontu. Uważa pan, że to pomyślna lokalizacja?

W tym momencie coś przebiegło pod moimi nogami.

– Aaa! – krzyknęłam i zeskoczyłam z phản.

Starzec drgnął przestraszony.

–Co się stało?

– Wielki szczur!

Zwierzę uciekło, ale ja i tak pobiegłam do mamy.

Mama wybuchnęła śmiechem.

– Nasze żniwa zakłócają im spokój, Kiciu. Niedługo wrócą do swoich nor.

Wróżbita nagle się wyprostował.

– Proszę mi powiedzieć, pani Trần, kim jest ta dziew- czynka? – Mierzył mnie wzrokiem z góry do dołu.

– To moja córka, Diệu Lan.

Splotłam ramiona przed piersią i z szacunkiem ukłoniłam się starcowi.

– Podejdź tu, dziecko. – Wróżbita zmarszczył czoło. – Masz w sobie coś, co mnie bardzo... intryguje. Usiądź tutaj, o tak. Pokaż mi swoje dłonie. Otwórz je szeroko i nie ruszaj się.

Zrobiłam tak, jak kazał, niezwykle podniecona. Koleżanki i koledzy będą mi zazdrościć, że pan Túc z włas- nej woli zaoferował się przepowiedzieć mi przyszłość.

Starzec oparł się na drewnianym fotelu z głowami smoków wyrzeźbionymi na podłokietnikach i mrużąc oczy, oglądał znaki na moich dłoniach. Nagle oczy mu się rozszerzyły, jakby doznał szoku.

– Co mówią jej dłonie, panie Túc? – Mama chwyciła papierowy wachlarz i posłała w naszym kierunku podmuch powietrza.

– Proszę mi dać jeszcze chwilkę. – Pan Túc podsunął sobie moje dłonie jeszcze bliżej do oczu. Przyglądał się liniom, wodził po nich palcem.

Jego dotyk mnie łaskotał i pewnie wybuchnęłabym śmiechem, gdyby nie miał takiej poważnej miny.

Mama dolała herbaty.

– I co? – spytała, kiedy podniósł wzrok.

– Pani Trần, myślę, że nie chce pani wiedzieć.

– Dlaczego? – Dłoń z imbrykiem znieruchomiała w powietrzu.

– Może byłoby lepiej, gdyby pani nie wiedziała.

– W tej sytuacji jestem jeszcze bardziej ciekawa. – Mama pochyliła się nad stolikiem i jej czoło zmar- szczyło się z troską.

Starzec przyglądał się mojej twarzy tak, że pod jego badawczym spojrzeniem ciarki przebiegały mi po plecach.

– Jeśli musi pani wiedzieć... Pani Trần, pani córka będzie miała bardzo ciężkie życie. Przez jakiś czas zachowa majątek, lecz w końcu wszystko straci i zostanie wędrowną żebraczką w dalekim mieście.

Imbryk wyśliznął się mamie z rąk i parująca herbata rozprysnęła się na podłogę.

– Mẹ! – rzuciłam się do niej.

Odsunęła się od rozlanego płynu i otoczyła mnie ramieniem.

– Jest pan pewien, panie Túc?

– Tak mówią dłonie. Przykro mi.

Mama chwyciła mnie w objęcia.

▲△▲

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej