Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Josef Škvorecký należał do wybitnego pokolenia powojennych pisarzy takich jak Václav Havel, Bohumil Hrabal czy Milan Kundera, którzy zdefiniowali współczesną czeską literaturę. Jego najgłośniejsza i wielokrotnie nagradzana powieść „Przypadki inżyniera ludzkich dusz” została uznana za arcydzieło, które inspirowało kolejne pokolenia autorów.
Niniejszy wybór tekstów to nieznane dotąd w Polsce opowiadania Škvoreckiego, opisujące realia i przewrotność życia w czasach faszyzmu i komunizmu. Pierwsze miłości, protesty, młodzieńcze przyjaźnie. Autor czaruje czytelnika pięknym językiem, humorem i lekkością narracji. Wszystko to skąpane w nutach ukochanego przez Škvoreckiego jazzu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 407
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by John Mahler / Toronto Star / Getty Images
Copyright © for the Hořkej svĕt by Josef Škvorecký, 1969; for the Ze života české společnost Josef Škvorecký, 2004; for the Nataša, pícníci a jiné eseje by Josef Škvorecký, 2006
By arrangement with Westwood Creative Artists Ltd.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2020
Copyright © for the Polish translation by Andrzej S. Jagodziński i Jan Stachowski, 2020
Wstęp Andrzej S. Jagodziński
Redakcja Maja Lipowska
Korekta Aleksandra Brambor-Rutkowska, Małgorzata Tabaszewska
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
We kindly thank The Ministry of Culture of the Czech Republic for the subsidy on publishing this book.
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-010-1
„Misja pisarza zawsze polegała na tym, aby wyrazić, pokazać czy uchwycić esencję condition humaine świata, w którym żyje. To się nie zmieniło i nie zmieni. Jak wygląda życie w konkretnym społeczeństwie? Jacy tam żyją ludzie? O czym myślą? Co odczuwają? Co robią? Jakie przeżywają radości i z jakiego powodu cierpią? Odpowiedzi na takie pytania to jedyne odpowiedzi, jakich pisarz ma prawo udzielić. Bo nie jest on doradcą w sprawach publicznych czy prywatnych, nie daje też gotowych recept, co należy robić. Jeśli jednak opisze swój świat w prawdziwy sposób, to często uda mu się odkryć jego najważniejsze problemy i dzięki temu pokazać, czego nie powinno się robić. A to już dużo” – mówił w połowie lat osiemdziesiątych Josef Škvorecký (1924–2012) w wywiadzie dla jednego z czeskich pism emigracyjnych.
W Polsce na szczęście Škvoreckiego nie trzeba już dziś ani szczegółowo przedstawiać, ani też specjalnie reklamować. Dzięki piętnastu dotychczas wydanym książkom (a także Literackiej Nagrodzie Angelus 2009 za powieść Przypadki inżyniera ludzkich dusz) zajął bowiem należne mu miejsce w hierarchii najwybitniejszych czeskich pisarzy XX wieku. Ma u nas coraz liczniejsze grono wielbicieli, o czym z radością co chwila się przekonuję, wchodząc, często przypadkiem, na różne czytelnicze fora internetowe. Znany jest jednak głównie jako powieściopisarz, a zwłaszcza autor znakomitego cyklu utworów ze swym alter ego, bohaterem Danielem (Dannym) Smiřickim, w roli głównej. Škvorecký był jednak pisarzem niezwykle płodnym i różnorodnym, pisał też eseje o literaturze, filmie i jazzie, scenariusze filmowe, teksty publicystyczne i krytycznoliterackie, utwory kryminalne czy nawet science fiction oraz sztuki teatralne i oczywiście opowiadania. Większość utworów z jego literackiej spuścizny jest do dziś aktualna i wciąż potrafi zachwycać, więc miłośnicy twórczości tego pisarza mają się jeszcze na co cieszyć. Jednak prócz powieści szczególne mistrzostwo osiągnął Škvorecký właśnie w krótkich formach prozatorskich.
Prezentujemy tu dwadzieścia dwa opowiadania z różnych okresów twórczości pisarza – od wczesnych lat pięćdziesiątych do końca osiemdziesiątych – powstałe zarówno w kraju, jak i na emigracji w Kanadzie (gdzie przebywał od 1969 roku aż do swej śmierci). Większość z nich została po raz pierwszy przetłumaczona na użytek tego tomu, kilka innych wydrukowano przed 1989 rokiem jedynie w obiegu niezależnym lub w czasopismach, natomiast pozostałe ukazały się piętnaście lat temu w tomie opowiadań Historia Kukułki, lecz w całkiem innym wyborze.
Pierwsza część zbioru, zatytułowana Siedmioramienny świecznik, zawiera pisane przeważnie na początku lat pięćdziesiątych opowiadania o tematyce żydowskiej, których akcja rozgrywa się w czasie okupacji i które w dużym stopniu oparte są na dziecięcych wspomnieniach autora. Druga część – Pieśni zapomnianych lat – przynosi teksty o latach pięćdziesiątych i wczesnych sześćdziesiątych – a trzeba wiedzieć, że w odróżnieniu od Polski, w tym czasie w Czechosłowacji panował wciąż ostry stalinizm, więc życie nonkonformistów było tam znacznie trudniejsze. Wreszcie trzecia część – Eine kleine Jazzmusik – skupia opowiadania o tematyce jazzowej z czasów wojennych i stalinowskich, gdy jazz był dla młodych bohaterów także (czy może przede wszystkim) symbolem i namiastką wolności w upiornym okresie zniewolenia.
Wydaje nam się, że choć akcja niemal wszystkich utworów tego tomu rozgrywa się w czasach totalitarnych, to charakterystyczne dla autora poczucie humoru oraz ironiczny dystans do rzeczywistości sprawiają, że te opowiadania są wciąż bardzo atrakcyjne czy po prostu świetnie się czytają. I że – trochę paradoksalnie – zachowują nadal aktualność też dla młodszego pokolenia czytelników, bo pasje i uczucia lat młodzieńczych są całkiem niezależne od czasów historycznych. Również wolność, co dziś doskonale wiemy, wcale nie jest dana raz na zawsze.
Oddajmy na koniec głos samemu autorowi:
„Dlaczego przez całe życie pisałem? Jak każdy człowiek miałem na sercu wiele spraw i wrażeń, których nie chciałem pozostawiać dla siebie. Niektóre pragnąłem przeżyć jeszcze raz, przelewając je na papier, one zaś – o dziwo – miały w sobie wtedy jeszcze większą magię, niż gdy spotkały mnie po raz pierwszy. Wspomnienia mają bowiem taką zdolność, o czym wiedział już Hawthorne, że rozumiemy je lepiej, gdy »dzięki odległości w czasie przemieniają się w eter«. Natomiast klauni, których kochałem od najwcześniejszego dzieciństwa, gdy siedząc na kolanach mamy, w kinie ojca oglądałem Fido to the Rescue – ci poważni klauni: Chaplin, Keaton, Arbuckle, Lloyd i wielu innych – nauczyli mnie, że człowiek najpierw musi czytelnika rozbawić, a potem dopiero, przy odrobinie szczęścia, być może uda mu się powiedzieć także coś ważnego o życiu. Musi to jednak dobrze napisać. Ja właściwie zawsze chciałem być entertainerem i mam nadzieję, że przynajmniej w paru książkach mi się to udało”.
Te słowa napisał Josef Škvorecký w jednym ze swych ostatnich tekstów. My też mamy nadzieję, że czytelnicy, którzy sięgną po te opowiadania, nie tylko będą się dobrze bawić, ale dowiedzą się czegoś istotnego o życiu i o sobie. Bo mało kto potrafił tak jak on opowiadać piękne i mądre historie.
Wujaszek Kohn był bogaczem, który zawsze miał w życiu szczęście. Posiadał słynną tatrę 57, auto zwane popularnie Hadimršką[1]. Przyjeżdżał do nas niemal co tydzień, bo lubił mojego ojca. Wychodziliśmy mu z tatą naprzeciw i zazwyczaj spotykaliśmy go daleko za miastem, kiedy było już ciemno i w świetle reflektorów mógł nas łatwo rozpoznać. Najpierw na horyzoncie pojawiała się łuna, przesuwała się szybko po niebie, bo z drugiej strony szczytu wzgórza szosa zakręcała, a potem światło łapało nas w biały stożek i trzymało niczym w garści. Stałem zawsze tak oślepiony, że nie potrafiłem dokładnie zobaczyć cioteczki, która całowała mnie miękkimi, aksamitnymi ustami i wciskała mi w rękę torbę z czekoladkami. Jej wargi zawsze ładnie pachniały szminką, bo miała je mocno umalowane.
Właściwie wcale nie musiała tego robić, bo i tak była bardzo ładna. Ale dzięki temu wyglądała jeszcze ładniej. Dwadzieścia lat młodsza od wujaszka Kohna, miała wesołe usposobienie i interesowała się futbolem nawet bardziej niż on. Raz mnie zabrali na międzynarodowy mecz do Pragi i cioteczka zrobiła tam scenę, bo sędzia niesprawiedliwie podyktował karnego przeciwko Sparcie, a ona zdzieliła parasolką po głowie jakiegoś cudzoziemca, który się z tego cieszył. Zwinęła nas wtedy policja, ale szybko wypuściła, chociaż wujaszka musiało to chyba nieźle kosztować.
Wujaszek był obibokiem. Miał wielki samoobsługowy bar w Pradze, ale z powodu lenistwa wynajął go i został rentierem. Żeby więc całkiem nie umrzeć z nudów, to się obijał. Popołudniami przesiadywał w kawiarni Paryż, czytał różne zagraniczne gazety, palił papierosa w złotej lufce i sprzedawał innym obibokom piłkarzy albo ich od nich kupował. Lubił żydowskie anegdoty, bo sam był Żydem. Uwielbiał też płatać ludziom figle: częstował ich gumowymi atrapami czekoladek, na których można sobie było złamać ząb, albo papierosami z dodatkiem zimnych ogni, które w połowie palenia nagle zaczynały wyrzucać z siebie iskry. Czasem też pojawiał się z błyszczącą odznaką w klapie, a kiedy ktoś pytał, co to jest, podsuwał mu ją pod nos i spryskiwał twarz wodą – pod odznaką znajdował się gumowy pęcherzyk i po jego naciśnięciu ta woda tryskała na zewnątrz.
Cioteczka miała szesnaście lat, kiedy poznała wujaszka i potem chodzili ze sobą przez pięć lat. Dziadek nie chciał im pozwolić na ślub, bo był antysemitą, a wujaszek Żydem. Cioteczka musiała się z nim potajemnie spotykać poza naszym miastem, więc jeździli samochodem do Pragi, żeby ich nikt nie widział, a wieczorem wujaszek odwoził ją do domu. Jednak raz w drodze powrotnej zgasł im silnik w aucie i cioteczka za późno wróciła do domu. Dziadek już od dawna coś podejrzewał i zbił cioteczkę. Ona do wszystkiego się przyznała, a dziadek wychłostał ją rzemieniem, chociaż już była pełnoletnia. Ona nigdy nie wyszłaby za wujaszka, gdyby dziadek jej na to nie pozwolił. Była bardzo dobrze wychowana, choć jednak nie aż na tyle dobrze, żeby się nie spotykać z wujaszkiem.
W końcu dziadek dał jej zgodę i była w tym zasługa mojego tatusia. Cioteczka pracowała jako stenotypistka w banku taty i zawsze po robocie przechodziła koło naszego domu. Mieliśmy tam na poddaszu pokoik, w którym nikt nie mieszkał, i tato im go udostępnił, żeby mieli się gdzie spotykać – bo dziadek nakazał, żeby codziennie wracała do domu o szóstej, czyli już nawet autem nie dałoby się zdążyć do Pragi. Wujaszek Kohn zostawiał więc tatrę w lesie za miastem i przychodził do nas przez pole, koło słoneczników, tylną furtką. Cioteczka natomiast wchodziła od frontu i słyszałem, jak na schodach stukają jej obcasy. Potem na górze oboje byli cicho. Tak robili chyba z rok, bo dziadek wciąż się nie chciał zgodzić na ich ślub.
Oczywiście cioteczka miała wielkie powodzenie, bo była ładna jak wszystkie dziewczyny w rodzinie ze strony mamy. Ale jak się rozniosło, że jest kochanką jakiegoś bogatego Żyda, wszyscy powoli się od niej odwracali, z wyjątkiem jednego – Alberta Kudrny. Studiował medycynę i był wytrwały – najpierw próbował z kwiatami, a jak się nie udało, to zaczął grozić, że się zabije, i cioteczka była z tego powodu przestraszona, ale on tego nigdy nie zrobił. W końcu wyśledził, że spotyka się z wujaszkiem Kohnem u nas i napisał o tym do dziadka w anonimowym liście. Bo ten Kudrna był zazdrośnik i jak sam czegoś nie mógł mieć, to starał się innym popsuć. Potem w czasie wojny przyłączył się do kolaboranckiej organizacji Vlajka (Flaga) i studiował w Rzeszy, a później poznał doktora Teunera[2] i podobno chciał zorganizować jakąś czeską dywizję SS, ale mu się nie udało, więc go wysłali ze zwykłą dywizją na front wschodni i już stamtąd nie wrócił.
No i dziadek zaczaił się na wujaszka wśród słoneczników, a kiedy ten wieczorem wracał do swojego schowanego w lesie auta, wyskoczył z ukrycia, złapał go za gardło i krzyczał: „Ty śmierdzący, parszywy Żydzie, ja cię uduszę!”. Może nawet naprawdę by go udusił, gdyby nie to, że mój tato akurat się golił w łazience, skąd było widać słoneczniki, i gdy usłyszał krzyk, to jak stał wybiegł na dwór i ich rozdzielił.
Patrzyłem na nich przez okno kuchni, więc widziałem, jak wujaszek Kohn obmacywał sobie szyję i był cały czerwony i spocony, a dziadek też był czerwony i siwe wąsy lśniły mu na tle twarzy niczym wąsy z waty Świętego Mikołaja. Za to mój ojciec tylko rozkładał ręce i w jednej dłoni trzymał namydlony pędzel, a potem wszyscy trzej wolno ruszyli polną drogą wśród zbóż w stronę lasu – wujaszek Kohn w modnej, śliwkowoniebieskiej gabardynie, tato w koszuli w paski bez kołnierzyka, a dziadek w kapeluszu myśliwskim z piórkiem. Słońce świeciło im w plecy, bo był już wieczór, i potem cała trójka zniknęła wśród pól za zakrętem drogi.
Dziadek jeszcze przez jakiś czas się opierał, ale potem nagle było wesele – w Pradze, w hotelu Paryż. Ja się tam przejadłem weselnym tortem i było mi niedobrze, więc za bardzo na tym weselu nie użyłem. Cioteczka włożyła beżowy kostiumik i wyglądała bardzo ładnie, bo wciąż jeszcze była bardzo młoda. Za to wujaszek Kohn miał w klapie dużą gardenię i wyglądał na zniszczonego tym nicnierobieniem.
Wujaszek chyba nie był wielkim bohaterem. Kiedyś byliśmy z nim i z tatą w jakiejś restauracji w Pradze, a obok nas przy stole siedziała taka grupa ludzi o wygolonych głowach, w pruskim stylu. Ostro popijali i po chwili byli już wstawieni. Było to wiosną w trzydziestym szóstym roku, chyba ze trzy miesiące po weselu. Wujaszek był nerwowy, a tata też się czuł nieswojo, co zauważyłem, chociaż nie bardzo rozumiałem, o co tu chodzi.
Niemcy obok nas zaczęli śpiewać: Fest steht und treu die Wacht am Rhein. Widziałem, że wujaszek jest coraz bardziej zdenerwowany. Jeden z Niemców nas zauważył, poznał, że wujaszek jest Żydem, i kiedy na chwilę przestali śpiewać, krzyknął: Es lebe Adolf Hitler![3] – i kątem oka patrzył, co my na to. Dostrzegłem, że wujaszek Kohn robi się czerwony jak burak i poci się, ale nic z tego nie pojmowałem. Niemcy znów śpiewali jakąś piosenkę, a ten, co zauważył, że wujaszek jest Żydem, to gdy skończyli, znów krzyknął: Die Juden raus![4]. Wtedy wujaszek Kohn wstał i podszedł do niego cały czerwony, mówiąc: Mein Herr… Ale dalej już nic nie powiedział, bo ten Niemiec ryknął śmiechem i popchnął wujaszka, który się zatoczył i klapnął z powrotem na swoje krzesło. Die Juden raus!, znów wrzasnął Niemiec, ale doskoczył do niego mój tato i zdzielił go w pysk. Coś mu wypadło z gęby, co, jak się potem okazało, było sztuczną szczęką, i zaczął nerwowo seplenić. Pozostali Niemcy zerwali się na równe nogi i rzucili się na tatę. Wujaszek Kohn chwycił mnie za rękę i uciekliśmy na ulicę. Na chodniku zaczął krzyczeć: „Policja!”, a kiedy zza rogu wyskoczył stójkowy, posłał go do środka. Ojca i Niemców wzięli na komisariat, ale wujaszek poszedł za nimi i tatę zaraz wypuścili.
Wujaszek miał w Pradze czynszową kamienicę, a w niej wielkie, ośmiopokojowe mieszkanie. Jednak w dwóch pokojach mieszkała jego siostra, piętnaście lat od niego młodsza panna. Nosiła krótkie czarne włosy jak mężczyzna i przeważnie chodziła w męskich spodniach. Wujaszek mówił o niej, że to czarna owca rodziny. Była komunistką i bardzo często ją zamykała policja, bo źle się zachowywała w czasie demonstracji. Ale za każdym razem ją wypuszczali.
Kiedy raz byłem z wizytą u wujaszka, zaprosiła mnie do swego pokoju. Był u niej jakiś pan w białej koszuli, który wyglądał, jakby dopiero co przyszedł z tenisa, miał białe zęby i wciąż się śmiał. Ciotka mówiła do niego Julku, paliła fioletowego papierosa z półmetrowej lufki, a mnie nalała wina do kieliszka. Potem on spytał:
– Kim chcesz być, bobasku?
Odpowiedziałem, że dyrektorem banku.
– Tylko że będzie rewolucja – odezwała się ona – i ciebie, burżuju, zlikwidują.
Patrzyła na mnie badawczo czarnymi oczami, a ja poczułem strach. Nie wiedziałem, co znaczy słowo „zlikwidować”, ale nie spytałem, bo miałem pietra. Wtedy pan w białej koszuli powiedział:
– Daj spokój, Pavlo. – I zwrócił się do mnie: – Więc ty chcesz być dyrektorem banku, chłopczyku?
– Nie – odparłem szybko i popatrzyłem na niego z przerażeniem. – Nurkiem – dodałem, a pan w białej koszuli zaczął się śmiać i stwierdził:
– A, to coś całkiem innego. To uczciwa praca. – Śmiał się i poklepał ciocię po ramieniu, a ona też się lekko uśmiechnęła. Wtedy już się tak nie bałem.
Jak przyszedł Hitler, moja ciocia Pavla uciekła za granicę i już nigdy o niej nie słyszeliśmy. Nie wróciła po wojnie.
Wujaszek miał starego jamnika, który ciężko chorował na oczy, ale wujaszek zawiózł go na operację do psiego szpitala w Wiedniu i piesek wyzdrowiał. Chodził po grubych dywanach z pokoju do pokoju, deptał je krzywymi nóżkami, kiwał głową i lekko sapał. Podchodził do każdego, obwąchiwał go i patrzył mu przy tym w oczy, jakby chciał poprosić o radę. Gdy ktoś mu dał cukierka albo kawałek kiełbasy, to już był jego, ale chleba nie jadał. Spał zawsze na poduszce przy kominku i nikt nigdy nie słyszał, żeby szczekał. Ja zawsze myślałem, że jest niemową.
Trzy lata po ślubie, na początku marca, wujaszek Kohn dostał nagle zapalenia płuc. Leżał w sypialni, była przy nim cioteczka, a ja siedziałem z ojcem w pokoju i patrzyliśmy, jak do środka wnoszą butlę tlenową. Jeszcze zanim umarł, zapalenia płuc dostała też cioteczka. W trzy dni po śmierci wujaszka cioteczka zaczęła ciężko oddychać. Mama siedziała przy jej łóżku, a ja stałem w nogach i patrzyłem na ojca, który stał za mamą, a po policzkach ściekały mu łzy. Cioteczka też płakała i powtarzała cicho, z rozpaczą: „Pavle! Pavle!”, bo wujaszek tak miał na imię. Potem jej też przywieźli butlę tlenową i ona umarła. Ja bardzo wtedy płakałem, ale najbardziej płakał tata. Jeszcze nigdy wcześniej nie słyszałem, żeby tak płakał.
W nocy jamnik zaczął wyć. Spaliśmy z tatą w pokoju gościnnym, bo cioteczka umarła wieczorem, a tata chciał rano załatwić pogrzeb. Jamnik wył i strasznie się to rozlegało w całym mieszkaniu. Czułem, że tata nie śpi. Nagle wstał z łóżka i zaczął wkładać szlafrok.
– Dokąd idziesz, tatusiu? – spytałem.
– Leż spokojnie – odparł, ale ja też wstałem z łóżka i poszedłem z tatą przez oświetlony światłem księżyca hol do pokoju, w którym leżała martwa cioteczka. Księżyc świecił na dywan przed łóżkiem i tam leżał jamnik i wył. Skarżył się bez przerwy, a ja kucnąłem przy nim i zacząłem go głaskać po główce, ale piesek nie przestawał wyć i łkać. Gładziłem go po krótkich włoskach na małej główce, a piesek wciąż łkał, lecz nagle zawył ciszej i ucichł. Poczułem, jak mi pod ręką sztywnieje. Po prostu umarł.
*
W następnych latach często wspominałem tego łkającego pieska. Sam nie wiem dlaczego. Następnego dnia mieliśmy piętnastego marca i do Pragi wkroczyli Niemcy. Kiedy wujaszka i cioteczkę spalono w krematorium, na pogrzeb przyszło bardzo mało ludzi, ciotka Pavla wyjechała już za granicę, a ich mieszkanie zabrało gestapo.
Ja w uszach wciąż słyszałem smutny głos cioteczki: „Pavle! Pavle!” i wiedziałem, że odtąd wszystko będzie inaczej.
1957
Przełożył Andrzej S. Jagodziński
Pan doktor Strass był zawsze bardzo stary, miał chyba nawet z pięćdziesiąt lat, był niewysoki, kruchy i drobny. Mówił tak cicho, że prawie go nie rozumiałem, a jego gabinet mieścił się w willi nad rzeką. Mówiono na to willa, ale mnie się wydawało, że to jest pałac. I chyba rzeczywiście był to raczej pałac.
Z zewnątrz dookoła otaczał go płot z długich stalowych oszczepów zakończonych szpiczastymi grotami i artystycznie wykuta brama, na której widniał monogram pana doktora Strassa – „KS”. Z obu skrzydeł bramy sterczały w górę dwa słupki, do połowy otoczone parą wijących się węży Eskulapa, więc kiedy brama była zamknięta, węże bojowo zwracały głowy przeciwko sobie i jeden drugiemu pokazywał pozłacany język.
Za bramą szło się szeroką, wysypaną piaskiem drogą, po której pan doktor Strass wyjeżdżał w swym automobilu na ulicę. Zawsze gdy jechał z górki z wyłączonym silnikiem, pod kołami chrzęścił mu piasek. Droga z wolna skręcała w lewo, aż do willi. Ta na górze miała wysoką wieżę z drewnianym belkowaniem, zakończonym rzeźbionymi głowicami, rzygaczami i postaciami zwierząt. Wyżej wznosił się szpiczasty dach, a na nim maszt z metalowym proporczykiem, na którym widniała data 1900.
Wokół willi panowała cisza i rosły potężne, gęste wierzby płaczące. Po schodkach wchodziło się na otwartą werandę, a z niej do bardzo mrocznej poczekalni, całej wyłożonej ciemnym drewnem, z której prowadziły drzwi do gabinetu, grubo obite lśniącą, gładką i zimną skórą. Były do niej przyszyte skórzane guziki, więc w skórze robiły się chłodne i błyszczące wypukłości, od podłogi aż do sufitu. Na wprost wejścia nad rzeźbioną ławą wisiał wielki obraz pędzla marynisty Beneša Knüpfera, przedstawiający zielonkawe morze. Było piękne, całkiem jak prawdziwe. W skórzanych fotelach siedziało zawsze w milczeniu dwóch czy trzech pacjentów. Więcej ich tam pan doktor Strass nigdy nie miał, chociaż mówiono, że jest bardzo bogaty. Nie mogłem nigdy tego zrozumieć, jak może być bogaty ktoś, kto ma tak mało pacjentów.
Na wizyty domowe pan doktor Strass jeździł w otwartej lancii, która miała przynajmniej sześć metrów długości, a on zawsze siedział w niej sam, w szerokim czarnym kapeluszu. Gdy jechał główną ulicą po kocich łbach, lancia skrzypiała i podskakiwała, ale on tkwił tam prosto i nieruchomo, z kamiennym obliczem, wpatrzony przed siebie.
– Mamo, mamo! – wołałem. – Pan doktor Strass jedzie!
– Tak – odpowiadała mama. – To złoty człowiek.
Potem lancia zatrzymywała się przed oszklonymi oknami kawiarni na rynku, a gdy przyciskałem nos do grubej szyby w matowej ramie z wytrawionymi w narożnikach kwiatkami, widziałem, jak pan doktor Strass ubrany w szary garnitur i kamizelkę, z zegarkiem na łańcuszku i w sztywnym białym kołnierzyku, siedzi przy marmurowym stole nad filiżanką kawy, rozmawia cicho i spokojnie z panem Ohrenzugiem, eleganckim panem Löblem czy nieraz z moim tatą, a w mroku kawiarni na białych, wypielęgnowanych dłoniach z wielkim sygnetem złotawo lśnią rude delikatne włoski.
Przyszedłem na świat dzięki pomocy pana doktora Strassa i od tego czasu bywałem częstym gościem milczącej poczekalni w willi, która wyglądała jak pałac. Często też przekraczałem próg mrocznej poczekalni i wchodziłem do gabinetu. To było takie wrażenie, jakby człowiek nagle z mroku nocy trafił w środek jasnego dnia. Gabinet lśnił jak wypucowany na niedzielę kredens stojący w skąpanej w słońcu kuchni. Chromowane klamki szaf na lekarskie instrumenty świeciły zimnym światłem, podobnie jak wielka chromowana kula do diatermii i dziwne urządzenia obciągniętej białą skórą kozetki do badań: wyglądały jak strzemiona końskiej uprzęży, ale sterczały do góry – nie wiedziałem, do czego służą, przeczuwałem jednak, że do czegoś nieprzyjemnego i bolesnego. Pan doktor w białym fartuchu sam otwierał wyściełane drzwi, za którymi były jeszcze jedne, też z zewnątrz i od wewnątrz obite skórą, tym razem białą. Potem mama zatroskanym głosem opowiadała mu o moich kłopotach, a pan doktor słuchał z nieruchomą twarzą, następnie prosił cichym głosem, żebym się rozebrał do połowy ciała, wyciągał chromowany stetoskop i przykładał mi w różne miejsca na plecach i na brzuchu, a mnie to za każdym razem strasznie ziębiło. Jednak w końcu wyjmował stetoskop z uszu, jakby przez niego wcale dobrze nie słyszał, i uciskając chłodnymi dłońmi moje plecy i brzuch, przykładał swoje ucho do mojej skóry. Kiedy przyłożył je do moich piersi, widziałem jego białą i nieco pomarszczoną łysinę. A czasem pan doktor był też nieogolony, bo obchodził jakieś swoje święta, więc wtedy moją delikatną, dziecięcą skórę skrobał jego kłujący rudy zarost.
W czwartej klasie dostałem zapalenia płuc, krótko po tym, jak się zdążyłem wyleczyć z żółtaczki, potem znów zapalenia płuc i opłucnej, a pomiędzy dwa razy zapalenia ucha środkowego.
Leżałem w swoim pokoju przy otwartym oknie, chociaż to było zimą, ale tak nakazał pan doktor Strass, i dobrze wiedziałem, że mogę umrzeć. Modliłem się od rana do wieczora o to, żebym jednak nie umarł – a przynajmniej robiłem tak w przerwach między stanami gorączkowej maligny – więc sny i jawa mieszały mi się w głowie. Obiecałem Panu Bogu, że jeśli przeżyję, to będę nieustająco, codziennie aż do śmierci odmawiał pięć Ojcze nasz i pięć Zdrowaś Mario, ale ponieważ czułem się coraz gorzej, to zwiększałem tę liczbę do dziesięciu, dwudziestu i trzydziestu Ojcze nasz, aż doszedłem chyba do setki. Potem już byłem tak słaby, że straciłem ochotę do jakichkolwiek obietnic. W następnym roku próbowałem jakoś uporać się z tą straszliwą, codzienną dawką pobożnej wdzięczności, lecz było to niemożliwe, więc zmieniłem przyrzeczenie na takie, że w wieku trzydziestu lat wstąpię do klasztoru. Tylko że jak miałem trzydziestkę, to nie było już żadnych klasztorów, więc po prostu nie mogłem wypełnić swoich obietnic.
W tych dniach, kiedy rzeczywistość i maligna całkiem mi poplątały w głowie, z tej mieszanki świadomości i półświadomości wyłaniała się często głowa pana doktora Strassa o beznamiętnym spojrzeniu jego wodnistych oczu, tylko czasem za jego łysiną paliła się nocna lampka, a kiedy indziej głowę oświetlało mętne, nieprzyjemne światło zimowego nieba za oknem. Potem powiedzieli mi, że pan doktor Strass przyjeżdżał do mnie we dnie i w nocy co dwie godziny przez wiele dni. Jego lancia stała przed naszą willą od rana do rana, a kiedy raz nie przyjechał przez całe popołudnie, bo pani aptekarzowa Holznerová rodziła, rozniosło się wśród sąsiadów, że umarłem. Podobno właśnie to mnie uratowało, twierdziła moja mama, bo jak mówi się o kimś, że umarł, a on wcale nie umarł, to będzie długo żył.
Ja jednak dobrze wiem, że uratował mnie pan doktor Strass. W tych momentach, kiedy sobie uświadamiałem, że jest przy mnie, czułem, jak jego nieogolone policzki łaskoczą mnie po piersi i po plecach niczym przyjazny jeż. Za to w chwilach na granicy jawy i maligny pojawiał się właśnie jako jeż z zakrzywionym żydowskim nosem i wonnymi jabłuszkami przyczepionymi do grzbietu, patrzył ludzkimi oczami, które wpatrywały się we mnie w zamyśleniu i beznamiętnie, choć w ogóle nie wiedziałem, czy jest w nich troska, zainteresowanie czy obojętność, bo nigdy nie dał tego po sobie poznać i nigdy za wiele nie mówił. Za nim w zorzy polarnej lampki nocnej pojawiało się czasem zapłakane oblicze mamy z łezkami naszyjnika pereł wokół szyi, a całkiem w cieniu majaczyła wysoka postać ojca – co chwilę znikająca w ciemności – na którego twarzy niczym szkiełko lśniła ściekająca po policzkach łza za łzą, jak klepsydra odmierzająca czas mojego życia.
Potem pan doktor Strass przemówił i wiedziałem, co powiedział: że jest ze mną źle i że prosi rodziców o zgodę na użycie jakiegoś najnowszego i do tej pory jeszcze niewypróbowanego leku, który doktor przywiózł z Międzynarodowego Kongresu Medycznego w Londynie – o czym się dowiedziałem później. Potem słychać było rozdzierający płacz mamy i uspokajające mruczenie ojca, a następnie wypowiedzianą półgłosem komendę czy zgodę, nie wiem, co to było. I jeszcze szelest sukni naszej służącej, białe ręce pana doktora Strassa z rudawym owłosieniem, błysk strzykawki, ukłucie, a potem sen i nagle zrobiło mi się dobrze – słońce rano świeciło z ogrodu przez okno prosto na mnie i na łóżko, na którym siedział pan doktor Strass z podkrążonymi oczami, ale po raz pierwszy i chyba ostatni miał w nich coś w rodzaju zaciekawienia, współczucia, radości, czy może nawet triumfu, sam nie wiem.
Po latach mama mówiła mi, że dał mi wtedy zastrzyk wczesnej wersji penicyliny, którą przywiózł z Londynu – ponoć właśnie na tym kongresie prezentowano ten lek jako jeszcze niewypróbowaną nowość. Było to kilka lat przed wojną, więc może tak mogło być, nie wiem. Wiem natomiast, że życie uratował mi pan doktor Strass dzięki długim godzinom swej ofiarnej obecności.
Gdy ojciec powiedział kiedyś przy obiedzie, że pan doktor Strass będzie się żenił, nie mogłem w to uwierzyć, bo wydawał mi się na to zbyt stary. Ale jednak się ożenił i wyjechał z panną młodą na Riwierę Francuską. Wesele mieli w Pradze i ojciec na nim był, ale ja nie. Potem ojciec opowiadał, że panna młoda jest bardzo piękna i pochodzi z niezwykle bogatej rodziny Karpelesów, do których należą fabryki farmaceutyczne i chemiczne gdzieś w południowych Czechach.
Pan doktor był w podróży poślubnej bardzo długo, a kiedy wrócił, nie jeździł już w starej lancii, tylko w czarnym buicku, ale poza tym się nie zmienił. Ja dalej chodziłem do niego do gabinetu, a on wciąż mnie ziębił chłodnym krążkiem stetoskopu na piersi i na plecach, bo po zapaleniu płuc pozostał mi silny katar oskrzeli i byłem ogólnie bardzo chorowity.
Jego żonę widywałem bardzo rzadko, ale była rzeczywiście niezwykle piękna. Kiedy raz szedłem do niego do gabinetu, z drogi zobaczyłem ją nad rzeką w białej sukni i z dzieciątkiem w białym koronkowym beciku.
Jakiś czas potem, kiedy przyszedł Hitler, musieliśmy przestać chodzić do pana doktora Strassa. Zaczęliśmy wtedy chodzić do pana doktora Labskiego, który też był miły, ale gabinet miał w zwyczajnej kamienicy czynszowej, z zawsze pełną poczekalnią, i nie było tam niczego ładnego ani tajemniczego, żadnego zielonkawego morza ani lśniącej czarnej skóry w ciemnym półmroku. Znajdowały się tam tylko zwykłe drzwi i przez nie można było usłyszeć wszystko, o czym pan doktor Labský rozmawia ze swoimi pacjentami.
Ale ja już w sumie w tamtym czasie tak często nie potrzebowałem chodzić do doktora, bo założyliśmy orkiestrę i zamiast przejmować się chorobami, zacząłem przeżywać nieszczęśliwą miłość do Márinki z trzeciej klasy. Miała warkocze i przeprowadziła się z Rusi Podkarpackiej, więc do swojej paplaniny co chwilę piąte przez dziewiąte wtrącała jakieś rusińskie słowa, w których szczególnie się zakochałem – oczywiście poza warkoczami. Wkrótce też wymusiłem na ojcu zakup saksofonu, więc nie miałem już czasu myśleć o chorobach. Wobec matki zacząłem się zachowywać jak człowiek całkiem niezależny i po prostu robiłem, co chciałem.
Żydom skonfiskowano auta i zabroniono chodzić do restauracji. Wszędzie wisiały tabliczki ŻYDOMWSTĘPWZBRONIONY, tylko nad knajpą o nazwie Port Artur, stojącą na skraju miasta, nad samą rzeką, wisiała tabliczka KAWIARNIADLAŻYDÓW.
Pewnego wieczoru późnym latem, kiedy słońce niczym miodowa polewa otulało wszystko, także moją duszę, przechodziłem obok tej kawiarni dla Żydów. Odprowadziłem właśnie Márinkę do domu, ona zerknęła na mnie brązowymi oczami, co wtedy zupełnie mi wystarczało do szczęścia, więc pomyślałem sobie, żeby zajrzeć przez okno do środka. Ponieważ okna knajpki oświetlało słońce, więc znów musiałem przycisnąć nos do szyby, jak to robiłem w kawiarni na rynku, kiedy byłem jeszcze całkiem mały.
W środku, przy stoliku z wybrudzonym obrusem w kratkę, nad trzema filiżankami kawy z żołędzi siedzieli pan doktor Strass z panem Ohrenzugiem i panem nauczycielem Katzem, wszyscy nieogoleni, i nie rozmawiali ze sobą, tylko milczeli. Siedzieli nieruchomo nad tą wstrętną kawą i patrzyli przed siebie. Wyglądali na bardzo starych, biednych, mizernych i zniszczonych przez życie.
Szybko cofnąłem twarz od okna i poczułem, że miłosny nastrój całkiem diabli wzięli. Na dodatek dostrzegłem, że na wprost mnie maszeruje oddział brunatnych, zdrowo wyglądających żołnierzy niemieckich, śpiewających piosenkę Lebe wohl, Erika, więc wolałem skręcić w boczną uliczkę, żebym nie musiał ich oglądać, bo jakoś się wstydziłem, choć nawet nie wiem czego.
Potem już tylko raz zobaczyłem pana doktora Strassa. Biegłem z saksofonem przez bramę w domu, wychodzącą na ulicę Żydowską, i tam niemal wpadłem na pana doktora. Ukłoniłem się i zatrzymałem zmieszany. Pan doktor delikatnie i jakoś wstydliwie się uśmiechnął i spytał:
– Jak się panu powodzi?
– Dobrze – odparłem i zawstydziłem się, że powiedziałem coś takiego, choć była to prawda. Oblała mnie też fala gorąca, kiedy uświadomiłem sobie, że pan doktor mówi do mnie per „pan”, chociaż kiedy rozmawiałem z nim wcześniej, mówił mi jeszcze per „ty”, ale wtedy chodziłem dopiero do trzeciej klasy. Zamilkliśmy i ja nie wiedziałem, co powiedzieć.
– Co pan tu niesie? – zapytał pan doktor i wskazał na długi kuferek z saksofonem tenorowym.
– Saksofon – wypaliłem.
Pan doktor spojrzał na mnie zdziwiony.
– Saksofon? Ale… – Nie dokończył i wydawało mi się, że się zaczerwienił, a ja w tej chwili też się zaczerwieniłem, bo zrozumiałem, czemu tego nie zrobił. Wiedział, że już nie ma prawa pytać o mój stan zdrowia i o to, jak moje oskrzela dają sobie radę z saksofonem, bo przecież jest Żydem, a to są moje, aryjskie sprawy. Tylko więc jakoś się ze mną pożegnał, już nawet nie pamiętam jak, a ja wiedziałem, co chciał mi jeszcze powiedzieć. Że po prostu któregoś dnia będę musiał dać sobie spokój z saksofonem, bo moje oskrzela tego nie wytrzymają.
Potem dowiedziałem się, że powiesili go w getcie w Terezinie. Za nic. Podobno nie ukłonił się jakiemuś esesmanowi. Przecież miał zawsze taki słaby głos. A mimo to słyszę go do dzisiaj, podczas gdy te mocne, zdrowe głosy żołnierzy dawno zniknęły w otchłani czasu.
1957
Przełożył Andrzej S. Jagodziński
Kiedy zacząłem chodzić do trzeciej klasy, rodzice posłali mnie na niemiecki, bo w szkole ten język zaczynał się dopiero rok później. Tak robili zawsze. W pierwszej klasie posłali mnie na łacinę, a w czwartej na francuski, ale ja wtedy chciałem się uczyć angielskiego, więc francuski bojkotowałem, kupiłem sobie podręcznik do angielskiego i po kryjomu uczyłem się tego języka.
Na niemiecki wysłali mnie do pana nauczyciela Katza, który mieszkał przy ulicy Żydowskiej, w domu, w którym kiedyś była żydowska szkoła, a on tam uczył żydowskiej religii i był kantorem w synagodze. Mały i łysy, ale potrafił pięknie śpiewać i grać na skrzypcach, a także na harmonium. Brał za lekcję niemieckiego osiem koron i było to mniej niż u innych nauczycieli.
Bardzo się bałem, kiedy szedłem na pierwszą lekcję i naciskałem dzwonek przy oszklonym przepierzeniu na pierwszym piętrze żydowskiej szkoły, gdzie dawniej była klasa, ale teraz przegrodzono ją tym szklanym przepierzeniem, więc po jednej stronie był korytarzyk, którym szło się do sali modlitewnej, z drugiej zaś korytarzyk prowadzący do mieszkania kantora. Miałem pietra, ale pan nauczyciel Katz był miły i sympatyczny, zaprowadził mnie do kuchni, gdzie na stołeczku przy piecu siedziała jego gruba żona w starym szlafroku, i na stole otworzył przede mną nowy podręcznik do nauki niemieckiego. Książka zaszeleściła, a na pierwszej stronie był obrazek czegoś okrągłego i dość brudnego, co okazało się jajkiem. Pan nauczyciel Katz spokojnym głosem powiedział mi, że po niemiecku na jajko mówi się Ei, więc zacząłem się uczyć niemieckiego całkiem od początku, od jajka. Das ist ein Ei, mówił pan nauczyciel, a ja po nim powtarzałem. Ist das ein Ei?, pytał i sam sobie odpowiadał: Ja, das ist ein Ei, a ja wszystko to powtarzałem.
Pan nauczyciel Katz uczył nie tylko niemieckiego, ale też religii żydowskiej. Nauczano jej po hebrajsku, dlatego żydowskie dzieci musiały najpierw chodzić na hebrajski. Żydzi muszą mieć na głowie kapelusz, kiedy się modlą albo robią coś, co ma związek z religią. Dlatego czasem było tak, że kiedy przyszedłem na lekcję niemieckiego za wcześnie, to u pana nauczyciela Katza siedzieli Jonasz Lewith i Itzik Kohn, bardzo głośno powtarzając tajemnicze zdania po hebrajsku, a na głowach mieli kapelusze pana nauczyciela Katza – jeden na zwykły dzień i drugi na szabas – które spadały im głęboko na uszy, bo było gorące lato i oni na lekcję religii nie przynieśli swoich czapek, więc pan nauczyciel musiał im pożyczyć swoje kapelusze, które były dla nich za wielkie. Siedzieli obaj wyprostowani na krzesłach i patrzyli na mnie z wyższością czy z pogardą, bo mówili językiem, którego nie rozumiałem. Wykrzykiwali loulabim selah szme aszboazim czy tak jakoś podobnie, ale pan nauczyciel Katz wciąż im przerywał i poprawiał, więc chyba też za bardzo tego języka nie znali, tylko że ja nie znałem go w ogóle, dlatego mogli się ze mnie śmiać.
Historia z tymi kapeluszami wydarzyła się jeszcze raz, kiedy córka pana nauczyciela Katza, Ruth, wychodziła za mąż – za pana Isidora Kafkę z O., który miał tam małą fabryczkę zeszytów i był ortodoksyjnym Żydem. Ślub też był ortodoksyjny, ceremonię zaś prowadził słynny rabin z Kolína. Ponieważ pana nauczyciela Katza znało wiele osób i mówiono o nim, że to „przyzwoity Żyd” – tak mówili też o panu doktorze Strassie, natomiast o Moszem Sukolöblu mówili, że to „wstrętny Żyd” – dlatego na ten ślub przyszli nie tylko Żydzi, lecz również dużo chrześcijan. Było lato, w dodatku gorące, więc chrześcijanie nie mieli kapeluszy i nie chciano ich wpuścić do synagogi. Zrobiła się bardzo głupia sytuacja, bo wszyscy chcieli zobaczyć taki ślub, ale bez nakrycia głowy nie mogli wejść do środka, więc tylko stali przed synagogą i się złościli. Nagle przybiegł pan Izaak Eisner z dużym koszem na plecach i dwoma mniejszymi koszykami, a każdy z nich był pełen kapeluszy, które już dawno wyszły z mody, więc pan Eisner w swoim sklepie zupełnie nie mógł ich sprzedać. Ale teraz zaczął wypożyczać po koronie różne dziwne meloniki, fedory i cylindry, więc choć brał jeszcze po dziesięć koron zaliczki, to w momencie je rozebrano, bo ślub już się zaczynał i każdy chciał go zobaczyć. Wszyscy śpieszyli do środka, więc wciskali panu Eisnerowi pieniądze i brali kapelusze jak leci, jeden za mały, a inny zbyt wielki. Mój ojciec, który miał dużą głowę i w ogóle był duży, wysoki, włożył na głowę malutki szary melonik, który co chwilę musiał przytrzymywać ręką, żeby mu nie spadł. Zacząłem się z tego śmiać, więc dostałem klapsa i rodzice wyrzucili mnie z synagogi.
Pan nauczyciel Katz prowadził lekcje zawsze w kuchni, a jego żona siedziała na stołku przy piecu i słuchała. Przez pierwsze lata w ogóle się nie odzywała i dopiero później, gdy już całkiem dobrze znałem niemiecki i czytaliśmy bajki albo inne książki, a ja po niemiecku opowiadałem ich treść, czy zwłaszcza jeszcze później, kiedy przyszli Niemcy, a ja nadal przez rok chodziłem do pana nauczyciela Katza i wtedy rozmawialiśmy głównie o sytuacji politycznej, to żona pana nauczyciela wchodziła nam w słowo i przytakiwała mężowi. Ale przez pierwsze lata milczała jak grób.
Pan nauczyciel Katz uczył według własnej metody, bardzo wolno i systematycznie. Nieustannie mi dawał jakieś przykłady do odmieniania przez przypadki. Zazwyczaj to było der gute alte Wein[5], więc odmieniałem poprawnie: der gute alte Wein, des guten alten Weine, dem guten altem Weine, den guten alten Wein, a pan nauczyciel kiwał głową. Ja przy tym zawsze miałem wielką ochotę na dobre stare wino, które pan nauczyciel kazał mi odmieniać, ale myślę, że nawet sam go nie pił czy przynajmniej bardzo rzadko, bo był biedny. Potem, kiedy już dość dobrze znałem niemiecki, on mawiał: Das, was du kannst, Daniel, das kann dir niemand nehmen. Darum lerne, lerne deutsch[6]. I opowiadał, jak podczas pierwszej wojny światowej była straszna bieda, więc ludzie nawet za pieniądze nie mogli niczego dostać, ale on chodził po wsiach i uczył niemieckiego, und dafür bekam ich Approvisation[7], mówił, Mehl, Butter, sogar Fleisch[8], wymawiał to bardzo wolno i dobitnie, a ja za każdym razem nabierałem straszliwej ochoty na Mehl, Butter, sogar Fleisch, choć właściwie zbyt wiele nie jadłem, oprócz słodyczy. Du kannst alles verlieren, Daniel, Geld, alles[9], mówił. Nur was du da hast – i wskazywał palcem na swoją gołą głowę – das kann dir niemand nehmen[10]. Gdyby nadeszła nowa wojna, to nie cierpielibyśmy głodu. Bo ludzie wciąż by chcieli uczyć się niemieckiego, a on by im mówił, że nie chce pieniędzy, tylko Mehl, Butter und sogar Fleisch. Auch Milch, dodawał jeszcze i uśmiechał się zadowolony.
W piątkowy wieczór czasem kończył lekcję wcześniej i odsyłał mnie do domu, bo pojawiała się pierwsza gwiazda i zaczynały się modły. W następny wtorek zawsze mi tę chwilkę oddawał. Ja w te piątki jednak nie szedłem prosto do domu, tylko chowałem się w ciemnej niszy na schodach i patrzyłem, jak przez przegrodzoną szklanym przepierzeniem klasę przechodzą Żydzi do świątyni. Był tam pan Abraham Lewith, ojciec Jonasza, pan doktor Strass, pan Ohrenzug, który miał sklep tekstylny, i jego syn Benno z siódmej klasy, a także inni, których nawet nie znałem. Potem ze środka rozlegał się śpiew – to śpiewał pan nauczyciel Katz, który był kantorem – a jeszcze później szalona mieszanina głosów, że aż mi się wydawało niemożliwe, żeby to były głosy pana Lewitha, pana Ohrenzuga, pana doktora Strassa i pana Abelesa, którego córka Sara była zawodniczką klubu SKK w pływaniu grzbietowym. Głosy stawały się coraz wyższe i wyższe, a głos pana nauczyciela Katza robił się coraz mocniejszy, łkający i piękny, ja zaś słuchałem i niemal sam zaczynałem łkać, bo ogarniała mnie jakaś dziwna, nieznana i straszna tęsknota, że musiałem wydostać się z mojego ukrycia i zbiec schodami na dół przed szkołę. Nad wieżą zamku na wzgórzu, na granatowym niebie świeciła Wenus, jasna jak łza, a kiedy przygnębiony szedłem do domu przez rynek, z kościoła dobiegał dźwięk organów i wtedy zawsze robiło mi się jednocześnie błogo i smutno, a łzy spływały mi cicho po policzkach.
Często zastanawiałem się, dlaczego oni tak łkają, dlaczego tak wołają i krzyczą. Kiedy raz szedłem na lekcję, drzwi do sali modlitewnej były lekko uchylone. Bałem się, ale jednak wszedłem do środka i dostrzegłem tam ciemną, haftowaną zasłonę, a także pomiędzy oknami mapę Palestyny z hebrajskim napisem. Szczególnie ta mapa utkwiła mi w głowie, bo zaraz potem wszedł do środka stary Arno Kraus, który tam sprzątał, i wyrzucił mnie. Być może oni płakali i głośno tęsknili do tej Palestyny, skąd pochodzili ich przodkowie, bo dziwna była ta szkolna mapa obok pięknie haftowanej zasłony, podobnej do tej – jak mi przyszło do głowy – która kiedyś rozdarła się w Jerozolimie.
Kiedy córka pana nauczyciela Katza, Ruth, wychodziła za mąż, wiązały się z tym różne rytuały i tradycyjne zwyczaje. Pan nauczyciel chętnie mi o nich opowiadał i w ogóle o religii żydowskiej. Pokazał mi małą rurkę na futrynie drzwi, którą malarz pociągnął brązową farbą, taką samą jak drzwi, i opowiadał, że rurka zawiera zwitek z jakimiś świętymi słowami, ale już zapomniałem jakimi. Kiedy indziej z kolei siedział nieogolony i tłumaczył mi, że są takie święta, w czasie których nie może się golić. A innym razem mówił, że nie może wziąć do ręki pióra ani ołówka, bo nie wolno mu wykonywać żadnej pracy fizycznej. Też mi tłumaczył, że Żydzi mają tylko Stary Testament, ja zaś w jego obecności byłem nagle przepełniony pobożnością, więc mu odpowiadałem, że my, katolicy, mamy jeszcze Nowy Testament. Pan nauczyciel przytakiwał, że o tym wie, ale oni nie uznają Jezusa za Odkupiciela, na to ja, że my uznajemy, i panowała między nami piękna harmonia, a ja się cieszyłem, że na świecie jest tyle rzeczy ciekawych i różnorodnych.
Podczas innych świąt pan nauczyciel Katz dał mi macę, która przychodziła w paczkach z jakiejś fabryki i którą potem z reguły zjadał mój ojciec, bo on po prostu jadł wszystko. Pan nauczyciel mówił, że maca jest zdrowa na trawienie, bo to czysta mąka i woda.
W przededniu ślubu panna młoda zamknęła się z kilkoma kobietami w oddzielnym pomieszczeniu i te podobno kąpały ją i myły, a może nawet nacierały jej ciało wonnymi olejkami, ale to już chyba mi się pomyliło z czymś z religii katolickiej. Jednak wyobrażenie nagiej i białej Ruth Katz, która wychodzi z mosiężnej wanny, biała i mokra, a kobiety żydowskie nacierają ją wonnymi olejkami, podniecało mnie wprost do szaleństwa. Nawet do dziś jeszcze mnie podnieca jako coś dziwnego, tajemniczego i pięknego. Ona była niewątpliwie dziewicą, a pan Isidor Kafka też z pewnością był prawiczkiem. Nie był wcale piękny, ale za to zamożny, choć nie bardzo bogaty, i też był ortodoksyjnym Żydem.
Pan nauczyciel Katz zawsze lubił mówić o macy, że jest taka zdrowa, bo sam miał cukrzycę i nie wolno mu było jeść domowego pieczywa, tortów i różnych innych rzeczy, które w tej chorobie są zabronione. Wydawało mi się to bardzo dziwne i ciekawe; nawet niemal mu zazdrościłem, że tylu rzeczy nie może jeść, a ja wszystko mogę, choć oprócz słodyczy prawie nic mi nie smakuje. Kiedyś też się źle czułem i miałem kiepskie wyniki analizy moczu, więc pan doktor Strass powiedział, że mam coś z nerkami, i zalecił mi dietę. Jednak była ona całkiem odwrotna niż ta pana nauczyciela Katza. Was?, spytał mnie przerażony pan nauczyciel. Du darfst nicht Fleisch Essen, Daniel? Und Fett auch nicht?[11]. Pytał i widziałem, że się nagle czymś zmartwił i o czymś rozmyślał. Byłem dumny, że też mam dietę, i czekałem, aż sobie o tym będziemy rozmawiali, ale pan nauczyciel Katz zrobił się blady i mówił drżącym głosem: Sag nur, Daniel, was würde man Essen, wenn man Zucker und Nierenkrankheit hätte? Dan müsste man doch zum Tode verhungern![12].
W dziewięć miesięcy po ślubie córce pana nauczyciela Katza urodziło się dziecko, Hana. Pan nauczyciel bardzo się cieszył i wciąż o niej opowiadał. Że jest piękną dziewczynką i że ma włoski jak aniołek. Wie ein Engelchen[13], mówił. Raz był szczególnie uradowany, bo wrócił z wizyty u córki i zięcia, i wyciągnął z szuflady stołu wielką księgę oprawioną na odwrót – czyli że początek był na końcu – i pokazał mi ją. Das habe ich schon für Hannerle besorgt[14], powiedział. Eines Tages wird sie es brauchen[15]. To był hebrajski elementarz dla dzieci, z którego one miały się nauczyć języka, w jakim napisana jest ich Biblia – choć wydaje mi się, że oni jej nie nazywają Biblią. Były tam obrazki jajek, kotków, piesków i chłopców w staromodnych pumpach, jak w naszym czeskim elementarzu, a ja mu ochoczo przytakiwałem i mówiłem: Hana, das ist ein schöner Name[16], a pan nauczyciel Katz był jeszcze bardziej szczęśliwy.
Wkrótce przyszedł Hitler i wprowadził antyżydowskie przepisy, ale ja nadal chodziłem do pana nauczyciela Katza, choć już znałem niemiecki i właściwie nie musiałem się dłużej uczyć. Przestaliśmy czytać książki i bajki, by potem opowiadać ich treść, i przez cały czas rozmawialiśmy wyłącznie o polityce. Ja przeklinałem Hitlera i w ogóle Niemców, a pan nauczyciel narzekał i lamentował. Jego żona przy piecu też załamywała ręce, a ja pomstowałem na Hitlera, choć jeszcze wtedy właściwie nie do końca wiedziałem, co to za jeden ten Hitler. Was wir Juden achon alles mitgemacht haben![17], mówił pan nauczyciel i miałem wrażenie, że kieruje to nie do mnie, tylko do kogoś na górze, w niebie.
Kiedy wychodziłem od niego z domu, na tablicy gminy żydowskiej w bramie wisiały listy Żydów, którzy występowali z kościoła żydowskiego.
Potem jakiś anonim napisał artykuł w „Aryjskiej Walce”, że pewien dyrektor banku w K. do tej pory posyła swojego syna na lekcje języka niemieckiego do Żyda Adolfa Katza, kantora żydowskiej synagogi. Ojciec się strasznie złościł, ale jednak położył uszy po sobie i musiałem przestać chodzić na lekcje. A od tego donosu zaczął się upadek ojca. Uznano go za obrońcę Żydów i miał różne kłopoty. Wciąż się na to złościł i przeklinał, aż któregoś dnia o północy załomotali u nas do drzwi i zabrali ojca tak nagle, że nawet nie miał czasu porządnie się ubrać. Tatuś trafił do Bergen-Belsen i kiedykolwiek o nim pomyślę, zawsze go widzę w tym za małym, szarym meloniku, jak się denerwuje i daje mi klapsa, albo całego wypomadowanego w koszuli w paski, jak idzie z dziadkiem w kapeluszu myśliwskim na wprost zachodzącego słońca. Bóg wie, jaki był jego koniec i czy wciąż się irytował. Pewnie tak, bo taką już miał naturę. W każdym razie wszelki słuch po nim zaginął i już nigdy o nim niczego się nie dowiedzieliśmy.
Kiedyś, mniej więcej trzy tygodnie po tym artykule, ni stąd, ni zowąd przyszedł do nas z wizytą pan nauczyciel Katz. Był w czarnym płaszczu z wytłuszczonym aksamitnym kołnierzem, zadzwonił i stanął w holu, a potem wszedł do środka, usiadł w tym płaszczu przy stole w pokoju i delikatnie, uprzejmie się uśmiechał. Was ist mit dir, Daniel?[18], spytał mnie. Ich dachte, du warst krank![19]. Zaczerwieniłem się i wyjąkałem: Ich… ich darf nicht mehr zu Ihnen kommen… Du darfst nicht[20], zdziwił się pan nauczyciel. Warum?… Ich…[21] – zacząłem, ale w tym momencie przerwał mi ojciec, który czerwony jak burak kazał mi wyjść z pokoju. Potem z panem nauczycielem długo o czymś w środku rozmawiali, kiedy zaś skończyli, pan nauczyciel wyszedł z pokoju, a ojciec za nim. Pan nauczyciel miał schyloną głowę, a cienki żydowski nos wyraźnie wyłaniał się z jego twarzy. Podał mi rękę i powiedział: Also, auf wiedersehen, Daniel! Auf wiedersehen, Herr Lehrer[22], odpowiedziałem, a gdy za nim i jego czarnym paltem zamknęły się drzwi, zacząłem płakać. Ojcu też spłynęła łza po policzku, ale zaraz się zachmurzył i skrzyczał moją młodszą siostrę Haničkę za to, że nie ćwiczy na pianinie.
Potem długo nie widziałem pana nauczyciela Katza, a za jakiś czas kazali wszystkim Żydom nosić gwiazdy. Raz na rogu rynku spotkałem pana Vladykę, dysponenta z naszego banku, który potem awansował na dyrektora, jak mojego ojca zamknęli w obozie koncentracyjnym, a wtedy pełnił funkcję Treuhändera w kamienicach czynszowych pana Ohrenzuga. Zatrzymał mnie i o coś spytał. Na rynku była też trafika, z której nagle wyszedł pan nauczyciel Katz z widokówką w ręku i żółtą gwiazdą na czarnym palcie. Kiedy mnie zobaczył, twarz pojaśniała mu w uśmiechu i pewnie zapomniał o żółtej gwieździe czy o innych kłopotach, bo odezwał się radośnie: Guten Tag, Daniel! Wie geht est dir? Ich habe dich schon lange nicht gesehen![23]. Byłem trochę zmieszany, ale też się ucieszyłem, że go widzę i że wciąż wygląda tak samo. Guten Tag, Herr Lehrer. Und wie geht es Ihnen?[24], odparłem i podałem mu rękę. W tym momencie usłyszałem obok siebie głośny szelest, a kiedy się odwróciłem, zobaczyłem pana Vladykę, który ruszył pędem przez rynek, że aż głośno powiewały za nim poły pikowanego trencza. A ja poczułem na niego straszną wściekłość, więc odwróciłem się do pana nauczyciela Katza i zapytałem, czy idzie do domu i czy mogę go odprowadzić, a potem na przekór wszystkim szedłem z nim przez cały rynek. On zapomniał o całym świecie i jakby nigdy nic się nie zdarzyło, rozmawialiśmy o Hitlerze, o wojnie, o cukrzycy, a potem o małej Hannerle, która skończyła trzy lata i ponoć już doskonale potrafiła mówić.
Widziało nas masę ludzi i możliwe, że ojciec dostał gdzieś za to krechę, mnie jednak było wszystko jedno, bo lubiłem pana nauczyciela Katza.
Wkrótce wprowadzili kontrolę niektórych lekarstw i zabronili je sprzedawać Żydom. Wśród nich znalazła się insulina. Byłem akurat w aptece i rozmawiałem z Vláďą Noskiem, który się tam uczył na aptekarza, kiedy przyszedł pan nauczyciel Katz. Nie wiedział o tym, że Żydom insuliny nie wolno sprzedawać. Słyszałem, jak mówi dzień dobry, i dostrzegłem, jak w swoim czarnym palcie z aksamitnym kołnierzem znika za buteleczkami i retortami, za którymi staliśmy z Vláďą Noskiem w laboratorium apteki. Widziałem też pana aptekarza Hessa, jak wytrzeszczył oczy na pana nauczyciela, zakasłał i spytał:
– Insulina?
– Tak – odparł pan nauczyciel. – Jak zwykle.
Pan aptekarz chciał coś odpowiedzieć, ale było to z całą pewnością coś innego, niż ostatecznie powiedział: że w tym tygodniu nie przyszła jeszcze dostawa.
– A kiedy przyjdzie? – przestraszył się pan nauczyciel, pan aptekarz natomiast poczerwieniał tak bardzo, że niemal zrobił się brunatny jak mój ojciec podczas ostatniej wizyty pana nauczyciela, w końcu zaś wyjąkał:
– Proszę zaczekać. – I wyciągnął spod lady pudełeczko, mówiąc, że ma taki żelazny zapas dla szpitala, więc mu teraz da, a potem sobie odbierze z dostawy. Pan nauczyciel Katz mu podziękował i wyszedł, a pan aptekarz, wciąż jeszcze czerwony, wpadł do nas i kazał Vláďi zapisać ten lek na insulinową kartę jakiejś pani. Kazał mu też zawsze dawać insulinę panu Katzowi, ale ostrożnie, gdyby w aptece byli jacyś ludzie, żeby nikt nie widział.
Któregoś dnia spędzili wszystkich Żydów z miasta do transportu. Działo się to bardzo rano. Ja też wstałem, bo przez całą noc myślałem o panu nauczycielu Katzu, i poszedłem na dworzec. Był zimny, wilgotny i nieprzyjemny jesienny dzień. Pod dworcem stał długi szereg Żydów z walizkami i tobołkami. Schowałem się za rogiem hotelu Hvĕzda, bo nie chciałem, żeby mnie widzieli. Pilnował ich jakiś niemiecki żołnierz. Szukałem w tym długim szeregu pana nauczyciela Katza. Poznałem tam braci Löblów, pana doktora Strassa, Sarę Abeles z malutkim dzieckiem na ręku, Leo Felda, pana Lewitha, Itzika Kohna i nagle dostrzegłem pana nauczyciela Katza w czarnym palcie, a obok niego grubą panią Katz i Ruth w zielonym palcie. Obok niej stał wysoki i brzydki pan Isidor Kafka, jej mąż, a ona trzymała za rękę małą dziewczynkę o śniadej twarzy, w zabrudzonych pończoszkach na nogach. To była Hannerle. Właściwie zobaczyłem ją wtedy po raz pierwszy.
Potem żołnierz coś krzyknął, szereg ruszył naprzód, a ja widziałem jeszcze, jak pan nauczyciel Katz podnosi z ziemi przewiązaną sznurkiem paczkę i jak w otoczeniu pozostałych idzie w stronę dworca.
1957
Przełożył Andrzej S. Jagodziński
W ogromnej, dwupiętrowej willi obok nas mieszkali dwaj bracia Löblowie. Trzeci brat, Robert Löbl, miał za miastem wielki folwark i pola chmielu, chodził w zabłoconych wysokich butach i przyjeżdżał do miasta bryczką, która śmierdziała gnojem. Mówiło się na niego Moczolöbl. Drugi brat, Arno, do którego należała wielka masarnia przy głównej ulicy i który handlował bydłem, był znany jako Mięsolöbl. Miał syna Roberta, niemal dwumetrowego dryblasa, który chodził do szkoły handlowej. Robert miał skłonności i zainteresowania tak typowe dla południowoczeskiego chłopstwa, że już w młodym wieku całkowicie zatracił fizjonomię synka „dobrej rodziny” żydowskiej i z wyglądu bardzo trudno go było odróżnić od parobków jego stryja Roberta. Z kolei Moczolöbl miał córkę, na którą mówiło się Mifinka – wysoką, chudą i pryszczatą dziewczynę, która uczyła się w szkole socjalnej w miasteczku. Żeby nie musiała codziennie dojeżdżać z oddalonego prawie o dwadzieścia kilometrów folwarku, mieszkała u swego stryja Mięsolöbla.
Trzeciego brata nazywano Mosze Sukolöbl.
Wcale jednak nie dlatego, że handlował psami. Kiedyś zajmował się handlem papierami wartościowymi, ale to było kiedyś. Już od dawna nie było mu to do niczego potrzebne, ponieważ zgromadził wystarczająco dużo środków, a jeśli chodzi o pieniądze, nigdy nie uważał ich za cel sam w sobie. Był wysokim elegantem o bladej, żydowskiej twarzy i wilgotnych wargach, które miały kolor poślinionego i na różowo upieczonego banana. Uchodził za szachraja, a jego białe dłonie porośnięte rudawymi włoskami lekko drżały na blacie kawiarnianego stolika. Mięsolöbl, który był surowym i ortodoksyjnym Żydem i którego nikt nigdy nie widział w sobotę w sklepie, nie godził się ze stylem życia swego brata. Ale Sukolöbl był ateistą, więc czasem w lecie przez otwarte okna aż do naszej willi dolatywał jego ostry, skrzekliwy śmiech, któremu wtórował gniewny głos starozakonnego Arno Mięsolöbla.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Nazwa pochodzi od nazwiska bohatera komedii Vlasty Buriana, z 1931 roku. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczy).
[2] František Teuner (1911–1978) – czeski lekarz i działacz faszystowski, po wojnie skazany na karę śmierci zamienioną na dożywocie, zwolniony w 1960 roku, w 1968 roku wyemigrował do Niemiec Zachodnich.
[3] Niech żyje Hitler!
[4] Precz z Żydami!
[5] Stare dobre wino.
[6] Tego, co umiesz, Danielu, nikt ci nie może zabrać, dlatego ucz się, ucz niemieckiego.
[7] I za to otrzymywał artykuły pierwszej potrzeby.
[8] Mąka, masło, nawet mięso.
[9] Możesz wszystko stracić, Danielu, pieniądze, wszystko.
[10] A to, co masz tam, tego nikt ci nie odbierze.
[11] Co? […] Nie wolno ci jeść mięsa, Danielu? I tłuszczu też nie?
[12] Powiedz, Danielu, co można by jeść, będąc chorym na cukrzycę albo na nerki. Trzeba by się zagłodzić na śmierć.
[13] Jak aniołek.
[14] Załatwiłem to już Haneczce.
[15] Pewnego dnia będzie tego potrzebowała.
[16] Hana to piękne imię.
[17] Czego my, Żydzi, już doświadczyliśmy.
[18] Co z tobą, Danielu?
[19] Myślałem, że byłeś chory.
[20] Ja… ja więcej już nie mogę do pana przychodzić… Nie wolno ci?
[21] Dlaczego?… Ja...
[22] Do widzenia więc, Danielu! Do widzenia panu, panie nauczycielu.
[23] Dzień dobry, Danielu! Co słychać? Dawno cię nie widziałem.
[24] Dzień dobry, panie nauczycielu. A jak pan się miewa?
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2020
Wydanie I