Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwsza część fantastycznej serii bestsellerowej autorki Igrzysk śmierci Suzanne Collins. Odważ się i wyrusz na niezwykłą wyprawę do Podziemia. Nie pożałujesz, choć zobaczysz i przeżyjesz z bohaterem niejedno! Historia Gregora rozpali Twoją wyobraźnię, porwie, wciągnie i zachwyci! Ostrzegamy! Ta książka uzależnia!
Kto by się spodziewał… Kto by uwierzył… Kto by na to wpadł, że pod Nowym Jorkiem jest tajny, podziemny świat, zamieszkany przez dziwnych ludzi i ogromne stworzenia….
To miały być najnudniejsze wakacje życia jedenastoletniego Gregora, spędzone w nowojorskim mieszkaniu z babcią i dwuletnią siostrzyczką. Tymczasem zamiast zrobić kolejne pranie, Gregor spadł wraz z małą Botką do ciemnego Podziemia, zamieszkanego przez przystosowanych do braku światła ludzi oraz mówiące ludzkim głosem olbrzymie nietoperze, karaluchy, pająki i szczury.
Wszyscy tam spodziewali się przybycia Gregora i mają dla niego niebezpieczną misję. Chłopiec chce jednak jak najszybciej powrócić z siostrą do domu. Czy zmieni zdanie, gdy się dowie, że może w tym mrocznym świecie odnaleźć i uratować zaginionego ojca?
W jednym z wywiadów Suzanne Collins zdradziła, jak wpadła na pomysł napisania opowieści o przygodach Gregora w Podziemiu. Otóż, kiedy pewnego dnia myślała o Alicji w Krainie Czarów, uderzyło ją, jak obca może się wydawać wiejska sceneria dzieciom, które tak jak ona mieszkają w mieście. W Nowym Jorku bardziej prawdopodobne jest, że wpadnie się do włazu kanalizacyjnego niż do króliczej nory, a gdy się już tam wpadnie, raczej nie trafi się na przyjęcie z herbatką. A na co tam można by natrafić?
Na to pytanie Collins próbuje odpowiedzieć historią o Gregorze Naziemnym, Gregor i Niedokończona Przepowiednia, pierwszym tomem pięcioczęściowego cyklu fantasy Kroniki Podziemia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 249
Dla mamy i taty
CZĘŚĆ 1
SPADANIE
ROZDZIAŁ
1
Gregor przyciskał czoło do moskitiery w oknie tak długo, że nad brwiami odbił mu się wzór z drobnych rowków. Przesunął palcami po tych nierównościach, z trudem powstrzymując się, żeby nie zawyć. Krzyk wzbierał w nim od dawna. Przeciągły pierwotny ryk przeznaczony na chwile największego zagrożenia – tak pewnie reagował człowiek jaskiniowy, gdy natknął się na tygrysa szablozębnego albo kiedy zgasł mu ogień. Gregor już nawet otworzył usta i nabrał powietrza, lecz zaraz z powrotem oparł głowę o siatkę, wydając przy tym ciche westchnienie frustracji.
– Ech...
Zresztą co by to dało? I tak niczego by nie zmieniło. Ani upału, ani nudy, ani tego długiego lata, które było przed nim.
Pomyślał o obudzeniu Botki, jego dwuletniej siostry, tak dla odrobiny rozrywki, ale uznał, że da jej pospać. Jej przynajmniej było chłodno w klimatyzowanym pokoju, który dzieliła z siedmioletnią Lizzie i babcią. To było jedyne pomieszczenie z klimatyzacją w całym domu. W bardzo gorące noce Gregor i mama kładli się tam na podłodze, ale przy pięciu osobach w jednym pokoju rześki chłód i tak zamieniał się w ledwie znośną temperaturę.
Wyjął kostkę lodu z zamrażarki i potarł nią twarz. Wyjrzał na podwórze, gdzie jakiś bezpański pies obwąchiwał kosz, z którego śmieci aż się wysypywały. Zwierzak oparł się łapami o krawędź kubła, przewrócił go i cała zawartość wylądowała na chodniku. Wzdłuż ściany przemknęły ciemne sylwetki. Szczury. Gregor skrzywił się. Jakoś nie potrafił do nich przywyknąć.
Poza nimi na podwórzu nie było nikogo. Zwykle roiło się tam od dzieciaków, które grały w piłkę, skakały na skakance, huśtały się na skrzypiących drabinkach. Jednak tego ranka autobus zabrał na letni obóz wszystkich w wieku od czterech do czternastu lat. Wszystkich oprócz niego.
– Przykro mi, kochanie, ale nie możesz jechać – powiedziała mama kilka tygodni wcześniej. Naprawdę było jej przykro, widział to po jej minie. – Ktoś musi opiekować się Botką, kiedy będę w pracy, a oboje wiemy, że babcia już nie daje rady.
Jasne, że wiedział. W ostatnim roku babcia coraz częściej traciła kontakt z rzeczywistością. Zupełnie jakby się przemieszczała między dwoma światami. W jednej chwili była zupełnie przytomna, obecna myślami tu i teraz, a w następnej nazywała go Simonem. Kim był Simon? Gregor nie miał pojęcia.
Jeszcze kilka lat temu wszystko byłoby inaczej. Mama pracowała wtedy na pół etatu, a tata, nauczyciel w gimnazjum, miał wolne wakacje i mógłby zająć się Botką. Ale odkąd pewnego dnia ojciec zniknął, rola Gregora w rodzinie uległa całkowitej zmianie. Był najstarszy z rodzeństwa, więc przejął większość obowiązków. Opieka nad siostrami stanowiła sporą ich część.
Tak więc odpowiedział jedynie:
– W porządku. Obozy i tak są dla maluchów. – Wzruszył ramionami, aby pokazać, że kiedy ma się jedenaście lat, człowiekowi już nie w głowie takie rzeczy jak obóz letni. To jednak tylko pogłębiło smutek w oczach mamy.
– Chcesz, żeby Lizzie z tobą została? Dla towarzystwa? – zapytała.
Gregor dostrzegł przerażenie na twarzy siostry. Pewnie wybuchnęłaby płaczem, gdyby szybko nie zareagował.
– Nie, niech jedzie. Dam sobie radę.
No i tak znalazł się w tej sytuacji. Nieciekawej sytuacji. Bo nie ma nic ciekawego w perspektywie spędzenia całego lata w towarzystwie dwulatki i babci, która bierze cię za kogoś o imieniu...
– Simon! – dobiegło go wołanie z sypialni. Pokręcił głową zrezygnowany, ale też lekko się uśmiechnął.
– Idę, babciu! – odkrzyknął i ścisnął w palcach resztkę kostki lodu.
Słońce, które próbowało przedrzeć się przez żaluzje, zalewało pokój złocistą poświatą. Babcia leżała na łóżku przykryta cienką patchworkową narzutą. Każdy skrawek tkaniny pochodził z innej sukienki, które szyła dla siebie przez całe życie. Czasem, w chwilach gdy lepiej kontaktowała, opowiadała Gregorowi związane z nimi historie.
– Tę w groszki miałam na sobie na uroczystości zakończenia szkoły u mojej kuzynki Lucy. Miałam wtedy jedenaście lat. Ta cytrynowa była na niedziele, a biała łatka to właściwie skrawek mojej sukni ślubnej, naprawdę.
Teraz jednak babcia znowu była w swoim świecie.
– Simon – westchnęła z ulgą na jego widok. – Myślałam, że zapomniałeś jedzenia. Zgłodniejesz podczas orki.
Babcia wychowywała się na farmie w Wirginii, a do Nowego Jorku przeprowadziła się po ślubie z dziadkiem Gregora. Nigdy jednak nie czuła się tu dobrze. Gregor w duchu cieszył się z tego, że babcia ma takie miejsce, do którego może się w myślach przenosić. Nawet trochę jej tego zazdrościł. To żadna przyjemność cały czas siedzieć w domu. Autobus z dziećmi pewnie dojeżdża właśnie na miejsce i Lizzie z koleżankami będą...
– Ge-go! – pisnął cienki głosik. Z łóżeczka wychyliła się kędzierzawa główka. – Cem wyść! – Botka włożyła do buzi zaśliniony koniec ogona pluszowego psa i wyciągnęła rączki do brata. Gregor uniósł ją nad głowę i zafurczał wargami przy jej brzuszku. Dziewczynka parsknęła śmiechem i wypuściła psa. Gregor postawił ją na podłodze, żeby podnieść pluszaka.
– Weź kapelusz! – zawołała babcia, myślami wciąż gdzieś w Virginii.
Gregor złapał ją za rękę, żeby nawiązać z nią kontakt.
– Napijesz się czegoś, babciu? Może napoju korzennego?
– Napój korzenny? – Roześmiała się. – A co to, moje urodziny?
I jak na to odpowiedzieć?
Chłopiec na moment ścisnął jej dłoń, po czym wziął Botkę na ręce.
– Zaraz wracam – powiedział głośno.
Babcia wciąż śmiała się do swoich myśli.
– Napój korzenny! – westchnęła, ocierając łzy.
Gregor wrócił do kuchni, gdzie nalał napoju korzennego do szklanki, a dla Botki przygotował mleko.
– Zime – ucieszyła się, gdy przyłożyła butelkę do policzka.
– Tak, zimne i dobre – potwierdził Gregor.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Wizjer od wielu lat nie nadawał się do użytku, więc Gregor zawołał:
– Kto tam?!
– To ja, Cormaci, skarbie. Obiecałam twojej mamie, że przyjdę o czwartej posiedzieć z waszą babcią.
Nagle przypomniał sobie o stosie ubrań, które miał zanieść do pralni. Przynajmniej wyjdzie z mieszkania.
Otworzył drzwi i zobaczył panią Cormaci, której ten upał wyraźnie nie służył.
– Dzień dobry! Co za pogoda! Jak ja nie znoszę upałów! – Wparowała do kuchni, przecierając twarz starą bandaną. – O, to dla mnie? – Zanim Gregor zdążył cokolwiek powiedzieć, już żłopała napój korzenny, jakby od miesięcy błądziła po pustyni.
– Ta... – mruknął Gregor i zabrał się do przygotowywania nowej porcji. Pani Cormaci była w porządku, a dzisiaj jej widok przyniósł mu niemal ulgę. „Świetnie, to dopiero pierwszy dzień, a ja już marzę o wyprawie do pralni”, pomyślał. „We wrześniu będę pewnie skakał z radości na widok rachunku za telefon do zapłacenia”.
Pani Cormaci podsunęła szklankę po dolewkę.
– No to kiedy będę ci mogła postawić tarota? Wiesz, że mam dar – powiedziała. Pani Cormaci wywieszała ogłoszenia przy skrzynkach pocztowych, że za dziesięć dolarów każdemu wywróży przyszłość. Od niego nie chciała zapłaty, ale Gregor i tak odmawiał, bo bał się, że pani Cormaci zada mu o wiele więcej pytań, niżby chciał. Pytań, na które nie potrafi odpowiedzieć. Pytań o jego tatę.
Wymamrotał coś o praniu i pobiegł pozbierać ubrania. Znając panią Cormaci, podejrzewał, że może mieć talię kart w kieszeni, gotową do użycia w każdej chwili.
Kiedy już znalazł się w piwnicy, zabrał się do sortowania brudnych ubrań. Białe, kolorowe, czarne... Co ma zrobić ze spodenkami Botki w czarno-białe paski? Rzucił je do ciemnych kolorów, przeczuwając, że to jednak zła decyzja. Zresztą i tak większość ubrań była szarobura – ze starości, a nie przez nieprawidłowe segregowanie prania. Wszystkie krótkie spodnie Gregora kiedyś były długimi spodniami, które zostały obcięte nad kolanami. Tylko kilka podkoszulków z zeszłego roku jeszcze nadawało się do noszenia, ale jakie to miało znaczenie, skoro i tak czekało go lato w czterech ścianach mieszkania?
– Pika! – krzyknęła przerażona Botka. – Pika!
Gregor wsunął rękę między suszarki i wyciągnął starą piłeczkę tenisową, za którą przybiegła dziewczynka. Oczyścił filtr w suszarce i rzucił kłębuszek kłaczków przez pralnię. Botka skoczyła za nimi jak szczeniaczek.
„Ale z niej flejtuch”, pomyślał Gregor, śmiejąc się. Oblepiona, umazana, ukurzona czym się tylko dało! Na twarzy i bluzce Botki wciąż widać było resztki obiadu: jajka, sałaty i budyniu czekoladowego. Rączki miała umazane na fioletowo podobno zmywalnymi pisakami, które zdaniem Gregora można zetrzeć chyba tylko papierem ściernym. Do tego wszystkiego ciężka pielucha zwisająca jej po kolana. Było za gorąco, żeby wkładać małej spodenki.
Botka, z kulkami kłaczków z suszarki we włosach, podbiegła do brata z piłką. Jej twarzyczka promieniała radością.
– Coś ty taka wesoła, co?
– Pika! – zawołała i stuknęła go główką w kolano, zachęcając do zabawy. Gregor rzucił piłkę, która potoczyła się po podłodze między pralkami a suszarkami. Botka pobiegła za nią.
Podczas tej zabawy Gregor usiłował sobie przypomnieć, kiedy był taki szczęśliwy jak Botka. Owszem, w ostatnich latach miewał lepsze momenty. Ich szkolna kapela występowała w Carnegie Hall. To było naprawdę coś. Gregor nawet zagrał solówkę na saksofonie. Kiedy grał, wszystko wydawało się lepsze; nuty jak gdyby przenosiły go w inny świat. Bieganie też było wielką frajdą – zmuszanie ciała do takiego wysiłku, że głowa uwalnia się od wszelkich myśli. Jednak w głębi ducha musiał przyznać sam przed sobą, że od bardzo dawna nie był tak naprawdę szczęśliwy. „Dokładnie od dwóch lat, siedmiu miesięcy i trzynastu dni”, pomyślał. Nawet tego nie obliczał – samo przychodziło mu do głowy. Miał jakiś wewnętrzny kalkulator, który dokładnie wiedział, ile czasu minęło, odkąd tata odszedł.
Botka nie miała powodów, by czuć się nieszczęśliwa. Nie było jej jeszcze na świecie, kiedy to się stało. Lizzie skończyła zaledwie cztery lata. Ale Gregor miał już osiem lat i wszystko dobrze zapamiętał. Te telefony na policję, która działała tak, jakby fakt, że jego tata nagle zniknął, nikogo nie dziwił. Najwyraźniej myśleli, że uciekł. Nawet wysuwali przypuszczenia, że odszedł do innej kobiety. To nie była prawda. Jeżeli Gregor w ogóle był czegoś pewien, to tego, że jego tata kochał mamę, że kochał jego i Lizzie i że kochałby też Botkę. W takim razie... jak mógł ich zostawić tak bez słowa?
Gregor nie wierzył, że tata po prostu porzucił rodzinę. „Pogódź się z tym, że on nie żyje”, przekonywał się w myślach. Od razu przeszywał go strach. „Nie, to nieprawda. To nie może być prawda. Tata wróci, bo... bo... bo co? Bo Gregor bardzo tego chce? Bo go potrzebują? Nie, to nie tak”, myślał. „Ja to czuję. Wiem, że on wróci”.
Pralka skończyła wirować i się zatrzymała. Chłopiec powkładał ubrania do kilku suszarek.
– A kiedy już wróci, to lepiej, żeby miał jakieś dobre wytłumaczenie! – mruknął, zatrzaskując suszarkę. Na przykład że się walnął w głowę i zapomniał, kim jest. Albo że go porwali kosmici. W telewizji często pokazywali ludzi porwanych przez kosmitów. Może jego tacie przydarzyło się właśnie coś takiego.
W myślach rozważał najróżniejsze możliwości, ale w rozmowach ten temat prawie nigdy się nie pojawiał. W domu było tak, jakby obowiązywała jakaś niepisana umowa, zgodnie z którą trzymali się wersji, że tata wróci. Wszyscy sąsiedzi uważali, że po prostu gdzieś wyjechał. Dorośli nigdy o tym nie wspominali, większość dzieci też nie – zresztą chyba połowa z nich mieszkała z jednym rodzicem. Tylko obcy czasami zadawali to pytanie. Mniej więcej przez rok Gregor próbował jeszcze coś wyjaśniać, aż wreszcie wymyślił historię o tym, że rodzice się rozwiedli i tata mieszka w Kalifornii. To było kłamstwo, lecz ludzie w nie wierzyli, podczas gdy nikt nie chciał uwierzyć w prawdę. Jaka by nie była.
– A gdy już wróci do domu, zabiorę go... – powiedział Gregor na głos i urwał. Omal nie złamał zasady. A zasadą było, że nie może myśleć o tym, co się stanie po powrocie taty. Ponieważ to mogło nastąpić w każdej chwili, Gregor w ogóle nie pozwalał sobie na myślenie o przyszłości. Miał dziwne przeczucie, że jeśli wyobrazi sobie jakieś zdarzenie, na przykład że tata jest z nimi podczas Bożego Narodzenia albo bierze udział w treningu lekkoatletycznym, to ono nigdy nie nastąpi. Poza tym, chociaż snucie marzeń na chwilę czyniło go szczęśliwym, to powrót do rzeczywistości był tym bardziej bolesny. Dlatego przestrzegał swojej zasady. Musiał skupiać myśli na teraźniejszości i pozostawić przyszłość losowi. Zdawał sobie sprawę, że to nie jest idealne wyjście, ale tylko tak był w stanie przebrnąć przez każdy kolejny dzień.
Nagle uświadomił sobie, że Botka zachowuje się podejrzanie cicho. Rozejrzał się i nie widząc jej w pobliżu, poważnie się zaniepokoił. Wtedy dojrzał różowy sandał wystający z ostatniej suszarki.
– Botka! Wyłaź stamtąd! – zawołał.
Trzeba jej było bardzo pilnować w pobliżu wszelkich urządzeń. Uwielbiała gniazdka elektryczne.
Szedł w jej stronę, kiedy usłyszał szczęk metalu, a potem chichot Botki. „Świetnie, teraz jeszcze rozbierze suszarkę na części”, pomyślał i przyspieszył. Gdy doszedł do ściany, zobaczył coś dziwnego. Metalowa kratka starego szybu wentylacyjnego była szeroko otwarta i wisiała na dwóch zardzewiałych zawiasach. Botka wsunęła głowę w kwadratowy otwór o boku około pół metra, biegnący w głąb ściany budynku. Z miejsca, w którym stał, Gregor widział tylko ciemność. Nagle smuga... czego? Pary? Dymu? Właściwie nie przypominało to ani jednego, ani drugiego... jakieś dziwne wyziewy wydobyły się z otworu i spowiły Botkę. Dziewczynka z ciekawością wyciągnęła ręce i pochyliła się.
– Nie! – wrzasnął Gregor i rzucił się naprzód, by złapać siostrę, której drobna postać była właśnie wsysana w głąb szybu. Chłopiec poczuł uderzenie metalowej kratki na plecach. W następnej chwili spadał, spadał, spadał w bezdenną czeluść.