Igrzyska śmierci. Kosogłos - Suzanne Collins - ebook + audiobook

Igrzyska śmierci. Kosogłos ebook

Suzanne Collins

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ostatni tom głośnej trylogii science fiction! Zbliża się dzień gniewu. Zemsta mas gnębionych przez Kapitol będzie okrutna i nadejdzie z najmniej spodziewanej strony...

Katniss Everdeen, dziewczyna, która igra z ogniem, przeżyła Ćwierćwiecze Poskromienia, ale jej dom został w odwecie zniszczony przez Kapitol. Teraz mieszka wraz z matką i siostrą w Trzynastce – legendarnym podziemnym dystrykcie, który wbrew kłamliwej propagandzie przetrwał, co więcej, szykuje się do rozprawy z dyktatorską władzą.

Katniss, mimo początkowej niechęci, wycieńczona psychicznie i fizycznie ciężkimi przeżyciami na arenie, zgadza się zostać Kosogłosem – symbolem oporu przeciw kapitolińskiemu tyranowi. Zadanie to jednak nie będzie łatwe, bo dziewczynie przyjdzie zmierzyć się nie tylko z żołnierzami znienawidzonego prezydenta Snowa, lecz także z własnymi dylematami moralnymi. Czy podczas wojny jest miejsce na uczucia takie jak miłość czy współczucie? Gdzie leży granica między własnym dobrem a poświęceniem się dla innych? Wreszcie – czy wojna może naprawdę usprawiedliwić każde, nawet najbardziej okrutne postępowanie?

„Kosogłos” to kontynuacja bestsellerowych „Igrzysk śmierci” i „W pierścieniu ognia” – znakomitych powieści Suzanne Collins o totalitarnym państwie Panem i jego mieszkańcach, którzy wzniecili bunt, by obalić rządy złowrogiego Kapitolu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 476

Oceny
4,5 (1300 ocen)
857
304
110
27
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Olga12-12-2003

Nie oderwiesz się od lektury

Jestem trochę zawiedziona tym jak mało uwagi autorka poświęciła scenie śmierci Finnicka 😕
kazablotna

Nie oderwiesz się od lektury

Monumentalny cykl. Tylko polecać.
30
ZosiaLir

Nie oderwiesz się od lektury

Książka super, ale jak zawsze w tego typu serii muszą umrzeć najlepsi bohaterowie. Czasem jest to potrzebne , ale jak dla mnie w tym tomie Collins uśmierciła za dużo bliskich bohaterki.
10
robixonix

Nie oderwiesz się od lektury

Chyba każdemu oderwało mowę... łzy, cisza, gęsia skórka...
10
LenMac

Nie oderwiesz się od lektury

Ostatnia czesc trylogii, zakonczenie niezwyklej historii i niezwyklego swiata, zamkniecie pewnego rozdzialu w historii Panem. Nie jest to jednak koniec, to co wydaje sie koncem moze byc poczatkiem czegos zupelnie nowego... Panem ,Dystrykty, rzady ktore poznalismy dzieki slowom Suzanne Collins przelanym na papier otrzymalo swoje zakonczenie, mimo wielu watkow jakie ponownie mnie zaskoczyly.. nie wyobrazam sobie innego zamkniecia historii Peety, Katniss - ich bliskich (tych ktorym udalo sie pozostac przy zyciu), to samo tyczy sie zakonczenia watku obojga prezydentow Coin i Snowa- choc na jego postac patrze nieco inaczej po zapoznaniu sie z droga jaka przebyl zanim stal sie tym kim sie stal.
10

Popularność




SU­ZANNE COL­LINS
Tłu­ma­czyliMał­go­rzata He­sko-Ko­ło­dziń­skai Piotr Bud­kie­wicz
Po­znań 2012
Ty­tuł ory­gi­nału: MOC­KIN­GJAY
Co­py­ri­ght © 2010 by Su­zanne Col­lins Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Grupa Wy­daw­ni­cza Me­dia Ro­dzina
Co­ver art by Tim O’Brien © 2010 Scho­la­stic Inc. Co­ver de­sign by Eli­sa­beth B. Pa­risi and Phil Falco Book de­sign by Eli­za­beth B. Pa­risi The Hun­ger Ga­mes ori­gi­nal tri­logy logo © 2008 Scho­la­stic Inc. All ri­ghts re­se­rved.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie II elek­tro­niczne
Po­znań 2024
ISBN 978-83-68242-12-6
Grupa Wy­daw­ni­cza Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Po­znań­ska 102, 60-185 Skó­rzewo tel. 61 827 08 50www.me­dia­ro­dzina.plwy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
Dla Capa, Char­liego i Isa­bel
CZĘŚĆ I
PO­PIOŁY

Wpa­truję się w swoje wy­tarte skó­rzane buty, na któ­rych osia­dła cienka war­stwa po­piołu. Tu­taj kie­dyś stało łóżko, które dzie­li­łam z moją sio­strą Prim, a tam da­lej był ku­chenny stół. Ce­gły ze zwa­lo­nego ko­mina leżą na osma­lo­nej ster­cie i sta­no­wią dla mnie punkt od­nie­sie­nia, gdy roz­glą­dam się po domu. Niby jak ina­czej mia­ła­bym się po­ła­pać w tym mo­rzu sza­ro­ści?

Po Dwu­na­stym Dys­tryk­cie nie po­zo­stało nie­mal nic. Mie­siąc temu bomby za­pa­la­jące Ka­pi­tolu zmio­tły z po­wierzchni ziemi ubo­gie gór­ni­cze domy w Zło­ży­sku, sklepy w mie­ście, na­wet Pa­łac Spra­wie­dli­wo­ści. Tylko Wio­ska Zwy­cięz­ców nie po­szła z dy­mem, wła­ści­wie nie do końca ro­zu­miem, dla­czego. Może cho­dzi o to, żeby mieć gdzie ulo­ko­wać lu­dzi zmu­szo­nych do przy­by­cia tu na po­le­ce­nie Ka­pi­tolu? Na przy­kład ja­kie­goś dzien­ni­ka­rza albo ko­mi­tet wy­de­le­go­wany do oceny stanu ko­palni wę­gla, ewen­tu­al­nie od­dział Straż­ni­ków Po­koju tro­piący po­wra­ca­ją­cych uchodź­ców.

Tyle tylko, że poza mną nie wraca w to miej­sce nikt, a i ja tu wpa­dłam na chwilę. Wła­dze Trzy­na­stego Dys­tryktu sprze­ci­wiały się moim od­wie­dzi­nom. Twier­dziły, że to kosz­towne i po­zba­wione sensu przed­się­wzię­cie, skoro gdzieś nade mną musi krą­żyć co naj­mniej tu­zin nie­wi­docz­nych po­dusz­kow­ców, a do tego wy­wia­dowcy nie mają tu szans na sku­teczne dzia­ła­nie. Ja jed­nak upar­łam się, żeby zo­ba­czyć Dwu­nastkę na wła­sne oczy, i tylko pod tym wa­run­kiem zgo­dzi­łam się współ­pra­co­wać przy re­ali­za­cji ich pla­nów.

Plu­tarch He­avens­bee, Główny Or­ga­ni­za­tor Igrzysk i przy­wódca re­be­lian­tów w Ka­pi­tolu, w końcu wzniósł ręce ku niebu.

– Niech leci – za­de­cy­do­wał. – Le­piej stra­cić dzień niż jesz­cze je­den mie­siąc. Może krótka wy­cieczka po Dwu­na­stce jest tym, czego jej po­trzeba, aby mo­gła się prze­ko­nać, że sto­imy po tej sa­mej stro­nie ba­ry­kady.

Ta sama strona ba­ry­kady. Czuję prze­ni­kliwe ukłu­cie bólu w le­wej skroni i przy­ci­skam dłoń do głowy. Wła­śnie w to miej­sce Jo­hanna Ma­son grzmot­nęła mnie zwo­jem drutu. Mie­szają mi się wspo­mnie­nia, kiedy usi­łuję od­dzie­lić prawdę od fał­szu. Jaki ciąg zda­rzeń spra­wił, że stoję te­raz wśród ruin ro­dzin­nego dys­tryktu? Trudno po­wie­dzieć, bo ob­jawy wstrząsu po­ura­zo­wego jesz­cze nie cał­kiem mi­nęły i my­śli na­dal mi się plą­czą, w do­datku przyj­muję le­kar­stwa na osła­bie­nie bólu i na uspo­ko­je­nie, od któ­rych cza­sami mam zwidy. Tak mi się przy­naj­mniej wy­daje. Wcale nie je­stem prze­ko­nana, że do­sta­łam uro­jeń tam­tej nocy w szpi­talu, kiedy pod­łoga w moim po­koju przy­brała po­stać dy­wanu z wi­ją­cych się węży.

Je­den z le­ka­rzy pod­su­nął mi pewną tech­nikę do wy­ko­rzy­sta­nia w ta­kich sy­tu­acjach – za­czy­nam my­śleć o naj­prost­szej rze­czy, która na pewno jest praw­dziwa, a po­tem stop­niowo za­sta­na­wiam się nad co­raz bar­dziej skom­pli­ko­wa­nymi. Fakt po fak­cie, ko­lejno od­twa­rzam w pa­mięci całą hi­sto­rię...

Na­zy­wam się Kat­niss Ever­deen. Mam sie­dem­na­ście lat. Po­cho­dzę z Dwu­na­stego Dys­tryktu. Uczest­ni­czy­łam w Gło­do­wych Igrzy­skach. Ucie­kłam. Ka­pi­tol mnie nie­na­wi­dzi. Pe­eta tra­fił do nie­woli. Uważa się go za zmar­łego. To pra­wie pewne. By­łoby naj­le­piej, gdyby zgi­nął...

– Kat­niss, mam do cie­bie zejść? – W słu­chaw­kach roz­lega się głos mo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela, Gale’a.

Re­be­lianci uparli się, że­bym za­brała ra­dio­te­le­fon. Gale sie­dzi te­raz na po­kła­dzie po­dusz­kowca i uważ­nie mnie ob­ser­wuje, go­tów na­tych­miast ru­szyć na po­moc, je­żeli co­kol­wiek pój­dzie nie tak. Uświa­da­miam so­bie, że przy­kuc­nę­łam z łok­ciami opar­tymi na udach i dłońmi obej­mu­ją­cymi głowę. Z pew­no­ścią wy­glą­dam tak, jak­bym zna­la­zła się na skraju za­ła­ma­nia ner­wo­wego. Nie­do­brze. Nie po­win­nam spra­wiać ta­kiego wra­że­nia, kiedy za­czy­nają mnie od­zwy­cza­jać od le­karstw.

Pro­stuję się i ma­cham ręką, żeby go uspo­koić.

– Nie trzeba, wszystko w po­rządku – za­pew­niam.

Na do­wód tego od­da­lam się od szcząt­ków sta­rego domu i kie­ruję do mia­sta. Gale chciał zejść ze mną, lecz wo­la­łam zre­zy­gno­wać z jego to­wa­rzy­stwa, a on nie na­le­gał. Ro­zu­mie, że dzi­siaj pra­gnę być sama, na­wet bez niego. Nie­które drogi trzeba po­ko­ny­wać sa­mot­nie.

Tego lata jest nie­zno­śnie upal­nie i su­cho. Deszcz wła­ści­wie nie pada, więc sterty po­piołu po­zo­stałe po na­lo­cie są nie­tknięte, nie ma wia­tru, który roz­wiałby szary pył. Gdy idę, od czasu do czasu po­piół prze­suwa się pod na­ci­skiem mo­ich stóp. Z uwagą pa­trzę na drogę pod no­gami, bo za­raz po wy­lą­do­wa­niu na Łące stra­ci­łam czuj­ność i na­dep­nę­łam na ka­mień, który oka­zał się ludzką czaszką. Po­to­czyła się i znie­ru­cho­miała twa­rzą do góry, a ja przez dłuż­szy czas nie mo­głam ode­rwać wzroku od zę­bów. Za­sta­na­wia­łam się, czyje były, i przy­szło mi do głowy, że w po­dob­nych oko­licz­no­ściach moje pew­nie wy­glą­da­łyby tak samo.

Z przy­zwy­cza­je­nia trzy­mam się drogi, ale to kiep­ski po­mysł, bo roi się na niej od zwłok lu­dzi, któ­rzy usi­ło­wali uciec. Część tru­pów spło­nęła do­szczęt­nie, jed­nak wiele osób ucie­kło przed ogniem, ale za­pewne udu­siło się dy­mem. Leżą te­raz w mniej lub bar­dziej za­awan­so­wa­nym sta­nie roz­kładu i nie­zno­śnym smro­dem przy­wa­biają pa­dli­no­żer­ców i chmary much. To ja was za­bi­łam, my­ślę, mi­ja­jąc stertę tru­pów. I was. Was też.

Tak wła­śnie było. To moja strzała, wy­ce­lo­wana w słaby punkt pola si­ło­wego wo­kół areny, wy­wo­łała mściwy gniew Ka­pi­tolu i do­pro­wa­dziła do tej ogni­stej ma­sa­kry. To przeze mnie w ca­łym kraju Pa­nem za­pa­no­wał chaos.

W gło­wie po­brzmie­wają mi słowa pre­zy­denta Snowa, wy­po­wie­dziane ran­kiem przed za­pla­no­wa­nym dla mnie To­ur­née Zwy­cięz­ców: „Kat­niss Ever­deen, dziew­czyna, która igra z ogniem, wznie­ciła iskrę, a ta, nie­uga­szona w porę, pod­pali całe Pa­nem i roz­pęta pie­kło”. Wy­gląda na to, że nie prze­sa­dzał i nie usi­ło­wał mnie zwy­czaj­nie na­stra­szyć. Być może szcze­rze pra­gnął mo­jego wspar­cia, ale ja uru­cho­mi­łam już pro­ces, który wy­mknął się spod kon­troli.

Po­żar. Cią­gle się pali, my­ślę nie­mrawo. Wi­dzę w od­dali ogień w ko­pal­niach wę­gla, z któ­rych bu­cha czarny dym. Nie zo­stał już nikt, kto ru­szyłby na ra­tu­nek. Zgi­nęło po­nad dzie­więć­dzie­siąt pro­cent lud­no­ści dys­tryktu, a ja­kieś osiem­set po­zo­sta­łych przy ży­ciu osób ucie­kło do Trzy­nastki. Jak dla mnie, to wła­ści­wie to samo co do­ży­wot­nia bez­dom­ność.

Wiem, nie po­win­nam tak my­śleć. Po­win­nam być wdzięczna miesz­kań­com Trzy­nastki za to, że z otwar­tymi ra­mio­nami po­wi­tali cho­rych, ran­nych, gło­du­ją­cych, po­zba­wio­nych do­bytku są­sia­dów. Mimo to nie mogę po­go­dzić się z fak­tem, że Trzy­na­sty Dys­trykt ode­grał ogromną rolę w znisz­cze­niu Dwu­nastki. To nie zwal­nia mnie od od­po­wie­dzial­no­ści, wina jest tak ogromna, że wy­star­czy dla wielu. Ale bez Trzy­na­stego Dys­tryktu nie wzię­ła­bym udziału w spi­sku ma­ją­cym na celu oba­le­nie Ka­pi­tolu i nie uzy­ska­ła­bym od­po­wied­nich do tego środ­ków.

Oby­wa­tele Dwu­na­stego Dys­tryktu sami nie stwo­rzyli zor­ga­ni­zo­wa­nego ru­chu oporu. Ich pech po­le­gał na tym, że mieli mnie. Zda­niem czę­ści uchodź­ców to szczę­ście, że w końcu uwol­nili się z Dwu­na­stego Dys­tryktu. Wresz­cie nie do­skwiera im nie­usta­jący głód i nie do­ty­kają ich re­pre­sje, nie mu­szą pra­co­wać w nie­bez­piecz­nych ko­pal­niach, nie ba­toży ich nasz ostatni Główny Straż­nik Po­koju, Ro­mu­lus Thread. Lu­dzie uwa­żają ten nowy dom za cud, w końcu do nie­dawna nie wie­dzie­li­śmy na­wet, że Trzy­na­sty Dys­trykt wciąż ist­nieje.

Nie­do­bitki z Dwu­nastki za­wdzię­czają prze­ży­cie tylko i wy­łącz­nie Gale’owi, choć on sam za nic nie przyj­muje tego do wia­do­mo­ści. Gdy tylko im­preza z oka­zji Ćwierć­wie­cza Po­skro­mie­nia do­bie­gła końca i za­brano mnie z areny, w ca­łym Dwu­na­stym Dys­tryk­cie wła­dze od­cięły prąd i wy­łą­czyły te­le­wi­zję. W Zło­ży­sku za­pa­no­wała taka ci­sza, że lu­dzie sły­szeli bi­cie wła­snych serc. Nikt nie zro­bił nic, żeby za­pro­te­sto­wać, nikt nie uczcił tego, co się zda­rzyło na are­nie, a mimo to już po kwa­dran­sie na nie­bie za­ro­iło się od po­dusz­kow­ców, z któ­rych spadł grad bomb.

To Gale od razu po­my­ślał o Łące, jed­nym z nie­licz­nych miejsc wol­nych od sta­rych, przy­pró­szo­nych wę­glo­wym py­łem do­mów z drewna. Ze­brał więc, kogo zdo­łał, w tym moją matkę oraz Prim, i za­pro­wa­dził wszyst­kich na Łąkę. Tam zor­ga­ni­zo­wał grupę, która oba­liła ogro­dze­nie. Wcze­śniej siatka była pod na­pię­ciem, lecz po wy­łą­cze­niu elek­trycz­no­ści stała się nie­szko­dliwą za­porą z drutu. Gdy lu­dzie ją sfor­so­wali, ru­szyli za Gale’em do lasu, do je­dy­nego miej­sca, które przy­szło mu do głowy, czyli nad je­zioro, do­kąd przed laty pro­wa­dził mnie oj­ciec. Stam­tąd pa­trzyli, jak od­le­głe pło­mie­nie po­że­rają cały ich do­tych­cza­sowy świat.

Na długo przed świ­tem bom­bowce od­le­ciały, a po­żar stop­niowo do­ga­sał. Ostatni ma­ru­de­rzy do­tarli do celu. Moja mama i Prim za­ło­żyły punkt pierw­szej po­mocy me­dycz­nej dla ran­nych, któ­rych usi­ło­wały le­czyć tym, co udało się na­prędce ze­brać w le­sie. Gale dys­po­no­wał dwoma łu­kami z kil­koma gar­ściami strzał, no­żem my­śliw­skim i jedną sie­cią do po­łowu ryb, co miało wy­star­czyć do wy­kar­mie­nia ośmiu se­tek prze­ra­żo­nych lu­dzi. Przy po­mocy tych, któ­rzy nie od­nie­śli ob­ra­żeń, uchodźcy ja­koś prze­trwali trzy dni. Wtedy nie­ocze­ki­wa­nie po­ja­wił się po­dusz­ko­wiec, żeby ewa­ku­ować ich do Trzy­na­stego Dys­tryktu, gdzie już cze­kały liczne, lśniące czy­sto­ścią, białe kwa­tery, mnó­stwo odzieży i trzy po­siłki dzien­nie. Trzeba było tylko po­go­dzić się z tym, że po­miesz­cze­nia miesz­kalne wy­bu­do­wano pod zie­mią, ubra­nia są iden­tyczne, a żyw­ność prak­tycz­nie bez smaku. Dla oca­la­łych z Dwu­nastki ta­kie dro­bia­zgi nie miały jed­nak więk­szego zna­cze­nia. Byli bez­pieczni. Ktoś oto­czył ich opieką. Żyli i spo­tkali się z en­tu­zja­stycz­nym po­wi­ta­niem.

Za­pał go­spo­da­rzy uznano za prze­jaw życz­li­wo­ści, ale pe­wien męż­czy­zna o imie­niu Dal­ton, ucie­ki­nier z Dzie­sią­tego Dys­tryktu, który przed kilku laty do­tarł do Trzy­nastki pie­szo, zdra­dził mi praw­dziwą przy­czynę ich za­cho­wa­nia. „Po­trze­bują cie­bie, mnie i nas wszyst­kich. Ja­kiś czas temu wy­bu­chła tu epi­de­mia jed­nej z od­mian ospy, która za­biła mnó­stwo lu­dzi, a wielu po­zba­wiła płod­no­ści. Świeży ma­te­riał roz­pło­dowy, tak nas wi­dzą”. Jesz­cze w Dzie­siątce Dal­ton pra­co­wał na ran­czu, gdzie dla za­cho­wa­nia róż­no­rod­no­ści ge­ne­tycz­nej by­dła w sta­dzie trzeba było wpro­wa­dzać do kro­wich ma­cic za­mro­żone znacz­nie wcze­śniej za­rodki. Naj­praw­do­po­dob­niej Dal­ton ma ra­cję w spra­wie Trzy­nastki, bo pra­wie nie wi­duje się tu dzieci. Ale co to wła­ści­wie zmie­nia? Nikt nie trzyma nas w za­gro­dach, miej­scowi przy­uczają do pracy, mło­dzi cho­dzą do szkół. Mło­dzież po czter­na­stym roku ży­cia otrzy­mała naj­niż­sze rangi woj­skowe i te­raz trzeba się do nich zwra­cać per: „żoł­nie­rzu”. Lo­kalne wła­dze au­to­ma­tycz­nie przy­znały każ­demu uchodźcy oby­wa­tel­stwo Trzy­na­stego Dys­tryktu.

I tak ich nie­na­wi­dzę. Inna sprawa, że te­raz nie­na­wi­dzę pra­wie wszyst­kich, a sie­bie naj­bar­dziej.

Przy­sy­pana war­stwą po­piołu zie­mia tward­nieje i czuję pod sto­pami, że te­raz idę po wy­bru­ko­wa­nym placu. Po prze­ciw­nej stro­nie za­uwa­żam nie­wielką stertę śmieci w miej­scu, gdzie kie­dyś były sklepy, za­miast Pa­łacu Spra­wie­dli­wo­ści wi­dzę górę po­czer­nia­łego gruzu. Pod­cho­dzę tam, gdzie, jak mi się zdaje, ro­dzina Pe­ety miała pie­kar­nię. Nie po­zo­stało z niej nic poza sto­pioną bryłą pieca. Ani ro­dzice Pe­ety, ani jego dwaj starsi bra­cia nie do­tarli do Trzy­nastki. Przed po­ża­rem ucie­kło mniej niż tu­zin względ­nie za­moż­nych miesz­kań­ców Dwu­na­stego Dys­tryktu. Pe­eta i tak nie miałby po co tu­taj wra­cać. Chyba że dla mnie...

Co­fam się, na­gle wpa­dam na coś i tracę rów­no­wagę. Sia­dam na pły­cie roz­grza­nego słoń­cem me­talu. Za­sta­na­wiam się, co to ta­kiego, a po chwili przy­po­mi­nam so­bie, że Thread nie­dawno wpro­wa­dził na placu pewne zmiany. Po­sta­wił dyby, słupy do ba­to­że­nia ska­za­nych oraz szu­bie­nicę, czyli to, na czego resztki wpa­dłam. Nie­do­brze, bar­dzo nie­do­brze. Ten wi­dok za­po­cząt­ko­wuje falę wi­zji, które mnie nę­kają we śnie i na ja­wie. Wi­dzę Pe­etę na tor­tu­rach – pod­ta­piają go, przy­pa­lają, szar­pią, rażą prą­dem, ka­le­czą, biją. Ka­pi­tol usi­łuje wy­do­być z niego in­for­ma­cje o po­wsta­niu, choć on na­prawdę nic nie wie. Mocno za­ci­skam oczy i usi­łuję na­wią­zać z nim kon­takt na od­le­głość wielu se­tek ki­lo­me­trów, prze­słać my­śli do jego umy­słu, dać mu znać, że nie jest sam, choć tak na­prawdę jest i może li­czyć tylko na sie­bie. Nie zdo­łam mu po­móc.

Bie­giem od­da­lam się od placu i zmie­rzam do je­dy­nego miej­sca, któ­rego nie znisz­czyły pło­mie­nie. Mi­jam ru­mo­wi­sko po domu bur­mi­strza, gdzie miesz­kała moja przy­ja­ciółka Madge. Nic nie wia­domo ani o niej, ani o jej bli­skich. Czy ewa­ku­owano ich do Ka­pi­tolu ze względu na sta­no­wi­sko jej ojca, czy też po­zo­sta­wiono na pa­stwę pło­mieni? Z po­pio­łów wo­kół mnie bu­chają kłęby dymu, więc uno­szę kra­wędź ko­szuli i przy­ci­skam ją do ust. Nie cho­dzi o to, co wdy­cham, tylko kogo, i to mnie wła­śnie dławi w gar­dle.

Tu rów­nież spło­nęła trawa i wszystko po­krył szary śnieg, lecz dwa­na­ście po­rząd­nych do­mów w Wio­sce Zwy­cięz­ców po­zo­stało nie­na­ru­szo­nych. Wpa­dam do tego, w któ­rym miesz­ka­łam przez ostatni rok, za­trza­skuję za sobą drzwi i opie­ram się o nie ple­cami. Wy­gląda na to, że nikt tu­taj nie za­wi­tał, jest czy­sto i nie­po­ko­jąco ci­cho. Po co wró­ci­łam do Dwu­nastki? W jaki spo­sób te od­wie­dziny mają mi po­móc w zna­le­zie­niu od­po­wie­dzi na nie­uchronne py­ta­nie?

– Co mam zro­bić? – szep­czę do ścian, bo na­prawdę nie mam po­ję­cia.

Lu­dzie cią­gle do mnie mó­wią, bez­u­stan­nie, na okrą­gło. Plu­tarch He­avens­bee, jego wy­ra­cho­wana asy­stentka, Fu­lvia Car­dew, przy­wódcy dys­tryk­tów, wy­socy rangą woj­skowi. Wszy­scy. Z wy­jąt­kiem Almy Coin, pre­zy­dent Trzy­nastki, która tylko się przy­gląda. Ma około pięć­dzie­siątki, a jej siwe włosy opa­dają na ra­miona jak gładka pe­le­ryna. Dziw­nie mnie fa­scy­nują, bo są cał­kiem jed­no­lite, ide­alne, bez choćby jed­nego od­sta­ją­cego ko­smyka czy roz­sz­cze­pio­nej koń­cówki. Ma szare oczy, ale inne niż miesz­kańcy Zło­ży­ska, bar­dzo blade, zu­peł­nie jakby ktoś ode­ssał z nich pra­wie cały ko­lor. To ko­lor śnie­go­wej brei, która nie chce stop­nieć.

Wy­my­ślili mi rolę i chcą, że­bym ją przy­jęła. Mam się stać sym­bo­lem re­wo­lu­cji. Ko­so­gło­sem. Nie wy­star­cza to, co zro­bi­łam w prze­szło­ści – w trak­cie igrzysk po­sta­wi­łam się Ka­pi­to­lowi, stwo­rzy­łam za­rze­wie buntu, a te­raz mu­szę zo­stać naj­praw­dziw­szą przy­wód­czy­nią re­be­lii, jej twa­rzą, gło­sem i ucie­le­śnie­niem. Gdy więk­szość dys­tryk­tów znaj­dzie się w sta­nie otwar­tej wojny z Ka­pi­to­lem, ja mam być osobą, która po­nie­sie po­chod­nię zwy­cię­stwa. Nie będę jed­nak sama, jest cały ze­spół lu­dzi, któ­rzy zro­bią mi ma­ki­jaż, ubiorą mnie i na­pi­szą mi mowy, za­aran­żują wy­stą­pie­nia – wszystko to brzmi upior­nie zna­jomo. Mnie po­zo­sta­nie tylko od­gry­wa­nie wy­zna­czo­nej roli. Cza­sami ich słu­cham, ale kiedy in­dziej tylko pa­trzę na ide­alne włosy Coin i za­sta­na­wiam się, czy to pe­ruka. W końcu opusz­czam po­kój, bo za­czyna mnie bo­leć głowa, albo pora coś zjeść, albo czuję, że je­śli za­raz nie wyjdę spod ziemi, to za­cznę wrzesz­czeć. Na­wet nie chce mi się ni­czego tłu­ma­czyć, po pro­stu wstaję i bez słowa wy­cho­dzę.

Wczo­raj po po­łu­dniu, kiedy za­my­kały się za mną drzwi, usły­sza­łam głos Coin. „Mó­wi­łam, że trzeba było naj­pierw ura­to­wać chło­paka”, do­bie­gły mnie jej słowa. Miała na my­śli Pe­etę. Zga­dzam się z nią ca­łym ser­cem. Byłby ide­al­nym rzecz­ni­kiem.

A kogo wy­ło­wili z areny za­miast niego? Mnie, a ja nie chcę współ­pra­co­wać. I jesz­cze Be­etee’ego, pod­sta­rza­łego wy­na­lazcę z Trójki, któ­rego rzadko wi­duję, bo gdy tylko zdo­łał usiąść, na­tych­miast prze­wieźli go do wy­działu do­sko­na­le­nia broni. Po­waż­nie, prze­trans­por­to­wali go ra­zem ze szpi­tal­nym łóż­kiem do ja­kie­goś ści­śle taj­nego ośrodka i te­raz po­ja­wia się je­dy­nie od czasu do czasu pod­czas po­sił­ków. To wy­jąt­kowo in­te­li­gentny czło­wiek i bar­dzo od­dany spra­wie, ale marny z niego ma­te­riał na przy­wódcę. Jest jesz­cze Fin­nick Odair, sym­bol seksu z dys­tryktu po­ła­wia­czy ryb, ten, który po­mógł Pe­ecie prze­trwać na are­nie, kiedy ja za­wio­dłam. Z niego też chcą zro­bić przy­wódcę re­be­lian­tów, tyle że naj­pierw mu­sie­liby go ocu­cić na dłu­żej niż pięć mi­nut. Na­wet kiedy jest przy­tomny, trzeba po­wta­rzać mu wszystko po trzy razy, żeby co­kol­wiek do niego do­tarło. Zda­niem le­ka­rzy to wy­nik po­ra­że­nia elek­trycz­nego na are­nie, ale ja wiem, że sprawa jest o wiele bar­dziej skom­pli­ko­wana. Fin­nick nie może się sku­pić na ni­czym w Trzy­na­stym Dys­tryk­cie, bo strasz­nie pró­buje zro­zu­mieć, co stało się w Ka­pi­tolu z An­nie, dziew­czyną, która stra­ciła ro­zum. Ją jedną ko­cha na ca­łym świe­cie.

Po­mimo po­waż­nych za­strze­żeń mu­sia­łam wy­ba­czyć Fin­nic­kowi jego rolę w spi­sku, który do­pro­wa­dził mnie tu­taj. On przy­naj­mniej ma ja­kieś po­ję­cie, przez co prze­cho­dzę. Poza tym nie­ustanna złość na ko­goś, kto tyle pła­cze, po­chła­nia zbyt dużo ener­gii.

Skra­dam się na par­te­rze, aby nie na­ro­bić ha­łasu, i za­bie­ram kilka pa­mią­tek: ślubne zdję­cie ro­dzi­ców, nie­bie­ską wstążkę dla Prim, ro­dzinny ziel­nik lecz­ni­czych i ja­dal­nych ro­ślin. Książka upada i otwiera się na stro­nie z żół­tymi kwia­tami, a ja po­śpiesz­nie ją za­my­kam, bo to Pe­eta na­ma­lo­wał te kwiaty.

Co ja mam te­raz zro­bić?

Czy w ogóle jest sens, że­bym co­kol­wiek ro­biła? Moja mama, sio­stra i ro­dzina Gale’a – wszy­scy na­resz­cie są bez­pieczni. Co do reszty Dwu­nastki, to lu­dzie albo nie żyją, i nikt nic na to nie po­ra­dzi, albo chroni ich Trzy­nastka. Po­zo­stają jesz­cze re­be­lianci w dys­tryk­tach. Rzecz ja­sna, nie­na­wi­dzę Ka­pi­tolu, ale też nie wie­rzę, że jako Ko­so­głos po­mogę tym, któ­rzy pra­gną oba­lić wła­dzę. Jak mia­ła­bym wes­przeć dys­trykty, skoro każdy mój ruch owo­cuje cier­pie­niem i śmier­cią? Sta­ru­szek w Je­de­na­stym Dys­tryk­cie zgi­nął od kuli, bo za­gwiz­dał. Gdy usi­ło­wa­łam obro­nić Gale’a przed chło­stą, in­ter­we­nio­wały siły po­rząd­kowe. Mo­jego sty­li­stę Cinnę wy­wle­czono z sali eks­pe­dy­cyj­nej, ca­łego we krwi i nie­przy­tom­nego, tuż przed roz­po­czę­ciem igrzysk. Źró­dła Plu­tar­cha utrzy­mują, że Cinna zmarł pod­czas prze­słu­cha­nia. Bły­sko­tliwy, za­gad­ko­wyy, uro­czy Cinna nie żyje przeze mnie. Od­ga­niam tę myśl, bo jest nie­zno­śnie bo­le­sna, i je­śli tego nie zro­bię, to cał­kiem stracę pa­no­wa­nie nad sobą.

Co te­raz ro­bić?

Mam się stać Ko­so­gło­sem... Czy ewen­tu­alne ko­rzy­ści na pewno prze­wyż­szą szkody? Kto mógłby mi szcze­rze od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie? Z pew­no­ścią nie lu­dzie z Trzy­nastki. Te­raz, kiedy moja ro­dzina i bli­scy Gale’a są bez­pieczni, przy­się­gam, że chęt­nie bym ucie­kła, ale po­zo­stała mi tylko jedna sprawa do za­ła­twie­nia: Pe­eta. Gdy­bym miała pew­ność, że nie żyje, znik­nę­ła­bym w le­sie i na­wet bym się nie obej­rzała za sie­bie. Do­póki jed­nak tego nie wiem, je­stem unie­ru­cho­miona.

Sły­szę syk­nię­cie i bły­ska­wicz­nie się od­wra­cam. W drzwiach kuchni, z wy­prę­żo­nym grzbie­tem i po­ło­żo­nymi uszami, stoi naj­brzyd­szy ko­cur na świe­cie.

– Ja­skier – mó­wię.

Ty­siące lu­dzi zgi­nęło, ale on prze­żył i wcale nie wy­daje się za­bie­dzony. Co jada? Może wcho­dzić do domu i wy­cho­dzić przez okno w spi­żarni, które za­wsze zo­sta­wia­ły­śmy uchy­lone. Na pewno ży­wił się po­lnymi my­szami. Na­wet nie za­mie­rzam brać pod uwagę in­nej moż­li­wo­ści.

Przy­ku­cam i wy­cią­gam rękę.

– Chodź tu­taj, stary.

Gdzie tam. Jest wście­kły, bo go po­rzu­ci­li­śmy. Poza tym nie mam dla niego sma­ko­łyku, a on ak­cep­to­wał mnie przede wszyst­kim ze względu na atrak­cyjne resztki, które mu pod­su­wa­łam. Kiedy spo­ty­ka­li­śmy się w sta­rym domu, bo oboje nie lu­bi­li­śmy no­wego, przez pe­wien czas łą­czyło nas coś w ro­dzaju więzi. To zu­peł­nie ja­sne, że nic z niej nie zo­stało. Kot pa­trzy na mnie i mruga nie­przy­jem­nie żół­tymi oczami.

– Masz ochotę spo­tkać się z Prim? – py­tam.

To imię przy­kuwa jego uwagę. Re­aguje wy­łącz­nie na nie oraz na wła­sne. Tym ra­zem miau­czy ochry­ple i pod­cho­dzi bli­żej. Pod­no­szę go, głasz­czę po fu­trze, a na­stęp­nie zbli­żam się do szafy, wy­cią­gam torbę my­śliw­ską i bez­ce­re­mo­nial­nie wpy­cham kota do środka. Ina­czej nie da­łoby się go prze­nieść na po­kład po­dusz­kowca, a Ja­skier to oczko w gło­wie mo­jej sio­stry. Jej koza, Dama, stwo­rze­nie o kon­kret­nej war­to­ści, nie­stety nie ra­czyła się po­ja­wić.

W mo­ich słu­chaw­kach głos Gale’a oznaj­mia, że pora wra­cać. My­śliw­ska torba przy­po­mina mi jed­nak o jesz­cze jed­nej rze­czy, którą chcę za­brać. Za­wie­szam torbę na opar­ciu krze­sła i pę­dzę po scho­dach do swo­jej sy­pialni, bo tam, w sza­fie, wisi my­śliw­ska kurtka mo­jego ojca. Przed Ćwierć­wie­czem Po­skro­mie­nia przy­nio­słam ją tu­taj z po­przed­niego domu, bo uzna­łam, że po mo­jej śmierci jej bli­skość po­krzepi mamę i Prim. Do­brze, że to zro­bi­łam, ina­czej z kurtki zo­sta­łaby kupka po­piołu.

Do­tyk mięk­kiej skóry wpływa na mnie ko­jąco i na chwilę uspo­ka­jam się na wspo­mnie­nie go­dzin, które spę­dzi­łam otu­lona nią. Po­tem ni z tego, ni z owego, dło­nie za­czy­nają mi się po­cić, a na karku czuję nie­po­ko­jące mro­wie­nie. Od­wra­cam się gwał­tow­nie i roz­glą­dam po pu­stym, sprząt­nię­tym po­koju. Wszystko leży na swoim miej­scu. Nie prze­stra­szył mnie ża­den dźwięk, więc co?

Swę­dzi mnie w no­sie. To ten za­pach, du­szący i sztuczny. Wśród su­szo­nych kwia­tów w wa­zo­nie na to­a­letce do­strze­gam białą plamkę. Ostroż­nie pod­cho­dzę bli­żej i wi­dzę, że wśród su­chych ku­zy­nek stoi świeża, biała róża. Ide­alna, do naj­mniej­szego kolca i je­dwab­nego płatka.

Od razu wiem, kto ją przy­słał. Pre­zy­dent Snow.

Kiedy za­czy­nam mieć od­ru­chy wy­miotne, wy­co­fuję się i zni­kam. Jak długo tu jest, dzień, go­dzinę? Za­nim do­tar­łam do domu, re­be­lianci prze­pro­wa­dzili kon­trolę bez­pie­czeń­stwa w Wio­sce Zwy­cięz­ców w po­szu­ki­wa­niu ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych, pod­słu­chów, po­dej­rza­nych przed­mio­tów. Być może róża nie wy­dała im się godna za­in­te­re­so­wa­nia. Tylko ja zwró­ci­łam na nią uwagę.

Na dole chwy­tam torbę my­śliw­ską i wlokę ją po pod­ło­dze, do­póki nie przy­po­mi­nam so­bie, że w środku jest żywe stwo­rze­nie. Na traw­niku go­rącz­kowo ma­cham do po­dusz­kowca, a Ja­skier sza­mo­cze się jak osza­lały. Wy­mie­rzam mu kuk­sańca, ale tylko go roz­ju­szam. Po­jazd w końcu się ma­te­ria­li­zuje. Opada dra­bina, na którą wcho­dzę, unie­ru­cha­mia mnie prąd, a po chwili już je­stem na po­kła­dzie.

Gale po­maga mi zejść z dra­biny.

– Wszystko w po­rządku?

– Tak. – Rę­ka­wem ocie­ram pot z twa­rzy.

Chcę wrzesz­czeć, że Snow zo­sta­wił mi różę, ale nie je­stem pewna, czy zdra­dzać tę in­for­ma­cję, kiedy pa­trzy na mnie ktoś taki jak Plu­tarch. Po pierw­sze, zro­bię z sie­bie wa­riatkę. Albo mi się przy­wi­działo, co jest bar­dzo praw­do­po­dobne, albo prze­sa­dzam i w ten spo­sób fun­duję so­bie bi­let po­wrotny do świata wy­wo­ła­nych far­ma­ko­lo­gicz­nie snów, a prze­cież z ca­łych sił sta­ram się z niego uciec. Nie zro­zu­mieją, że prze­cież nie cho­dzi tylko o kwiat, na­wet nie o kwiat od pre­zy­denta Snowa, tylko o za­po­wiedź ze­msty. Nie zro­zu­mieją, bo nie sie­dzieli z nim jak ja sam na sam w ga­bi­ne­cie, kiedy mi gro­ził przed To­ur­née Zwy­cięz­ców.

Śnież­no­biała róża na mo­jej to­a­letce to wia­do­mość tylko dla mnie i do­ty­czy nie­do­koń­czo­nej sprawy. Szep­cze: „Mogę cię zna­leźć. Wiem, jak do cie­bie do­trzeć. Może na­wet te­raz na cie­bie pa­trzę”.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki