Igrzyska śmierci. Kosogłos - Suzanne Collins - ebook + audiobook

Igrzyska śmierci. Kosogłos ebook

Suzanne Collins

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ostatni tom głośnej trylogii science fiction! Zbliża się dzień gniewu. Zemsta mas gnębionych przez Kapitol będzie okrutna i nadejdzie z najmniej spodziewanej strony...

Katniss Everdeen, dziewczyna, która igra z ogniem, przeżyła Ćwierćwiecze Poskromienia, ale jej dom został w odwecie zniszczony przez Kapitol. Teraz mieszka wraz z matką i siostrą w Trzynastce – legendarnym podziemnym dystrykcie, który wbrew kłamliwej propagandzie przetrwał, co więcej, szykuje się do rozprawy z dyktatorską władzą.

Katniss, mimo początkowej niechęci, wycieńczona psychicznie i fizycznie ciężkimi przeżyciami na arenie, zgadza się zostać Kosogłosem – symbolem oporu przeciw kapitolińskiemu tyranowi. Zadanie to jednak nie będzie łatwe, bo dziewczynie przyjdzie zmierzyć się nie tylko z żołnierzami znienawidzonego prezydenta Snowa, lecz także z własnymi dylematami moralnymi. Czy podczas wojny jest miejsce na uczucia takie jak miłość czy współczucie? Gdzie leży granica między własnym dobrem a poświęceniem się dla innych? Wreszcie – czy wojna może naprawdę usprawiedliwić każde, nawet najbardziej okrutne postępowanie?

„Kosogłos” to kontynuacja bestsellerowych „Igrzysk śmierci” i „W pierścieniu ognia” – znakomitych powieści Suzanne Collins o totalitarnym państwie Panem i jego mieszkańcach, którzy wzniecili bunt, by obalić rządy złowrogiego Kapitolu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 476

Oceny
4,5 (62 oceny)
45
7
4
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
quaerv

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna trylogia
00
szamanka7909

Z braku laku…

Najsłabsza część. Nie polecam audio, bo lektorka tak się wydziera i sapie, że można oszaleć.
00
gosiajasinska

Całkiem niezła

średnia
00

Popularność




SU­ZANNE COL­LINS
Tłu­ma­czyliMał­go­rzata He­sko-Ko­ło­dziń­skai Piotr Bud­kie­wicz
Po­znań 2012
Ty­tuł ory­gi­nału: MOC­KIN­GJAY
Co­py­ri­ght © 2010 by Su­zanne Col­lins Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Grupa Wy­daw­ni­cza Me­dia Ro­dzina
Co­ver art by Tim O’Brien © 2010 Scho­la­stic Inc. Co­ver de­sign by Eli­sa­beth B. Pa­risi and Phil Falco Book de­sign by Eli­za­beth B. Pa­risi The Hun­ger Ga­mes ori­gi­nal tri­logy logo © 2008 Scho­la­stic Inc. All ri­ghts re­se­rved.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie II elek­tro­niczne
Po­znań 2024
ISBN 978-83-68242-12-6
Grupa Wy­daw­ni­cza Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Po­znań­ska 102, 60-185 Skó­rzewo tel. 61 827 08 50www.me­dia­ro­dzina.plwy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
Dla Capa, Char­liego i Isa­bel
CZĘŚĆ I
PO­PIOŁY

Wpa­truję się w swoje wy­tarte skó­rzane buty, na któ­rych osia­dła cienka war­stwa po­piołu. Tu­taj kie­dyś stało łóżko, które dzie­li­łam z moją sio­strą Prim, a tam da­lej był ku­chenny stół. Ce­gły ze zwa­lo­nego ko­mina leżą na osma­lo­nej ster­cie i sta­no­wią dla mnie punkt od­nie­sie­nia, gdy roz­glą­dam się po domu. Niby jak ina­czej mia­ła­bym się po­ła­pać w tym mo­rzu sza­ro­ści?

Po Dwu­na­stym Dys­tryk­cie nie po­zo­stało nie­mal nic. Mie­siąc temu bomby za­pa­la­jące Ka­pi­tolu zmio­tły z po­wierzchni ziemi ubo­gie gór­ni­cze domy w Zło­ży­sku, sklepy w mie­ście, na­wet Pa­łac Spra­wie­dli­wo­ści. Tylko Wio­ska Zwy­cięz­ców nie po­szła z dy­mem, wła­ści­wie nie do końca ro­zu­miem, dla­czego. Może cho­dzi o to, żeby mieć gdzie ulo­ko­wać lu­dzi zmu­szo­nych do przy­by­cia tu na po­le­ce­nie Ka­pi­tolu? Na przy­kład ja­kie­goś dzien­ni­ka­rza albo ko­mi­tet wy­de­le­go­wany do oceny stanu ko­palni wę­gla, ewen­tu­al­nie od­dział Straż­ni­ków Po­koju tro­piący po­wra­ca­ją­cych uchodź­ców.

Tyle tylko, że poza mną nie wraca w to miej­sce nikt, a i ja tu wpa­dłam na chwilę. Wła­dze Trzy­na­stego Dys­tryktu sprze­ci­wiały się moim od­wie­dzi­nom. Twier­dziły, że to kosz­towne i po­zba­wione sensu przed­się­wzię­cie, skoro gdzieś nade mną musi krą­żyć co naj­mniej tu­zin nie­wi­docz­nych po­dusz­kow­ców, a do tego wy­wia­dowcy nie mają tu szans na sku­teczne dzia­ła­nie. Ja jed­nak upar­łam się, żeby zo­ba­czyć Dwu­nastkę na wła­sne oczy, i tylko pod tym wa­run­kiem zgo­dzi­łam się współ­pra­co­wać przy re­ali­za­cji ich pla­nów.

Plu­tarch He­avens­bee, Główny Or­ga­ni­za­tor Igrzysk i przy­wódca re­be­lian­tów w Ka­pi­tolu, w końcu wzniósł ręce ku niebu.

– Niech leci – za­de­cy­do­wał. – Le­piej stra­cić dzień niż jesz­cze je­den mie­siąc. Może krótka wy­cieczka po Dwu­na­stce jest tym, czego jej po­trzeba, aby mo­gła się prze­ko­nać, że sto­imy po tej sa­mej stro­nie ba­ry­kady.

Ta sama strona ba­ry­kady. Czuję prze­ni­kliwe ukłu­cie bólu w le­wej skroni i przy­ci­skam dłoń do głowy. Wła­śnie w to miej­sce Jo­hanna Ma­son grzmot­nęła mnie zwo­jem drutu. Mie­szają mi się wspo­mnie­nia, kiedy usi­łuję od­dzie­lić prawdę od fał­szu. Jaki ciąg zda­rzeń spra­wił, że stoję te­raz wśród ruin ro­dzin­nego dys­tryktu? Trudno po­wie­dzieć, bo ob­jawy wstrząsu po­ura­zo­wego jesz­cze nie cał­kiem mi­nęły i my­śli na­dal mi się plą­czą, w do­datku przyj­muję le­kar­stwa na osła­bie­nie bólu i na uspo­ko­je­nie, od któ­rych cza­sami mam zwidy. Tak mi się przy­naj­mniej wy­daje. Wcale nie je­stem prze­ko­nana, że do­sta­łam uro­jeń tam­tej nocy w szpi­talu, kiedy pod­łoga w moim po­koju przy­brała po­stać dy­wanu z wi­ją­cych się węży.

Je­den z le­ka­rzy pod­su­nął mi pewną tech­nikę do wy­ko­rzy­sta­nia w ta­kich sy­tu­acjach – za­czy­nam my­śleć o naj­prost­szej rze­czy, która na pewno jest praw­dziwa, a po­tem stop­niowo za­sta­na­wiam się nad co­raz bar­dziej skom­pli­ko­wa­nymi. Fakt po fak­cie, ko­lejno od­twa­rzam w pa­mięci całą hi­sto­rię...

Na­zy­wam się Kat­niss Ever­deen. Mam sie­dem­na­ście lat. Po­cho­dzę z Dwu­na­stego Dys­tryktu. Uczest­ni­czy­łam w Gło­do­wych Igrzy­skach. Ucie­kłam. Ka­pi­tol mnie nie­na­wi­dzi. Pe­eta tra­fił do nie­woli. Uważa się go za zmar­łego. To pra­wie pewne. By­łoby naj­le­piej, gdyby zgi­nął...

– Kat­niss, mam do cie­bie zejść? – W słu­chaw­kach roz­lega się głos mo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela, Gale’a.

Re­be­lianci uparli się, że­bym za­brała ra­dio­te­le­fon. Gale sie­dzi te­raz na po­kła­dzie po­dusz­kowca i uważ­nie mnie ob­ser­wuje, go­tów na­tych­miast ru­szyć na po­moc, je­żeli co­kol­wiek pój­dzie nie tak. Uświa­da­miam so­bie, że przy­kuc­nę­łam z łok­ciami opar­tymi na udach i dłońmi obej­mu­ją­cymi głowę. Z pew­no­ścią wy­glą­dam tak, jak­bym zna­la­zła się na skraju za­ła­ma­nia ner­wo­wego. Nie­do­brze. Nie po­win­nam spra­wiać ta­kiego wra­że­nia, kiedy za­czy­nają mnie od­zwy­cza­jać od le­karstw.

Pro­stuję się i ma­cham ręką, żeby go uspo­koić.

– Nie trzeba, wszystko w po­rządku – za­pew­niam.

Na do­wód tego od­da­lam się od szcząt­ków sta­rego domu i kie­ruję do mia­sta. Gale chciał zejść ze mną, lecz wo­la­łam zre­zy­gno­wać z jego to­wa­rzy­stwa, a on nie na­le­gał. Ro­zu­mie, że dzi­siaj pra­gnę być sama, na­wet bez niego. Nie­które drogi trzeba po­ko­ny­wać sa­mot­nie.

Tego lata jest nie­zno­śnie upal­nie i su­cho. Deszcz wła­ści­wie nie pada, więc sterty po­piołu po­zo­stałe po na­lo­cie są nie­tknięte, nie ma wia­tru, który roz­wiałby szary pył. Gdy idę, od czasu do czasu po­piół prze­suwa się pod na­ci­skiem mo­ich stóp. Z uwagą pa­trzę na drogę pod no­gami, bo za­raz po wy­lą­do­wa­niu na Łące stra­ci­łam czuj­ność i na­dep­nę­łam na ka­mień, który oka­zał się ludzką czaszką. Po­to­czyła się i znie­ru­cho­miała twa­rzą do góry, a ja przez dłuż­szy czas nie mo­głam ode­rwać wzroku od zę­bów. Za­sta­na­wia­łam się, czyje były, i przy­szło mi do głowy, że w po­dob­nych oko­licz­no­ściach moje pew­nie wy­glą­da­łyby tak samo.

Z przy­zwy­cza­je­nia trzy­mam się drogi, ale to kiep­ski po­mysł, bo roi się na niej od zwłok lu­dzi, któ­rzy usi­ło­wali uciec. Część tru­pów spło­nęła do­szczęt­nie, jed­nak wiele osób ucie­kło przed ogniem, ale za­pewne udu­siło się dy­mem. Leżą te­raz w mniej lub bar­dziej za­awan­so­wa­nym sta­nie roz­kładu i nie­zno­śnym smro­dem przy­wa­biają pa­dli­no­żer­ców i chmary much. To ja was za­bi­łam, my­ślę, mi­ja­jąc stertę tru­pów. I was. Was też.

Tak wła­śnie było. To moja strzała, wy­ce­lo­wana w słaby punkt pola si­ło­wego wo­kół areny, wy­wo­łała mściwy gniew Ka­pi­tolu i do­pro­wa­dziła do tej ogni­stej ma­sa­kry. To przeze mnie w ca­łym kraju Pa­nem za­pa­no­wał chaos.

W gło­wie po­brzmie­wają mi słowa pre­zy­denta Snowa, wy­po­wie­dziane ran­kiem przed za­pla­no­wa­nym dla mnie To­ur­née Zwy­cięz­ców: „Kat­niss Ever­deen, dziew­czyna, która igra z ogniem, wznie­ciła iskrę, a ta, nie­uga­szona w porę, pod­pali całe Pa­nem i roz­pęta pie­kło”. Wy­gląda na to, że nie prze­sa­dzał i nie usi­ło­wał mnie zwy­czaj­nie na­stra­szyć. Być może szcze­rze pra­gnął mo­jego wspar­cia, ale ja uru­cho­mi­łam już pro­ces, który wy­mknął się spod kon­troli.

Po­żar. Cią­gle się pali, my­ślę nie­mrawo. Wi­dzę w od­dali ogień w ko­pal­niach wę­gla, z któ­rych bu­cha czarny dym. Nie zo­stał już nikt, kto ru­szyłby na ra­tu­nek. Zgi­nęło po­nad dzie­więć­dzie­siąt pro­cent lud­no­ści dys­tryktu, a ja­kieś osiem­set po­zo­sta­łych przy ży­ciu osób ucie­kło do Trzy­nastki. Jak dla mnie, to wła­ści­wie to samo co do­ży­wot­nia bez­dom­ność.

Wiem, nie po­win­nam tak my­śleć. Po­win­nam być wdzięczna miesz­kań­com Trzy­nastki za to, że z otwar­tymi ra­mio­nami po­wi­tali cho­rych, ran­nych, gło­du­ją­cych, po­zba­wio­nych do­bytku są­sia­dów. Mimo to nie mogę po­go­dzić się z fak­tem, że Trzy­na­sty Dys­trykt ode­grał ogromną rolę w znisz­cze­niu Dwu­nastki. To nie zwal­nia mnie od od­po­wie­dzial­no­ści, wina jest tak ogromna, że wy­star­czy dla wielu. Ale bez Trzy­na­stego Dys­tryktu nie wzię­ła­bym udziału w spi­sku ma­ją­cym na celu oba­le­nie Ka­pi­tolu i nie uzy­ska­ła­bym od­po­wied­nich do tego środ­ków.

Oby­wa­tele Dwu­na­stego Dys­tryktu sami nie stwo­rzyli zor­ga­ni­zo­wa­nego ru­chu oporu. Ich pech po­le­gał na tym, że mieli mnie. Zda­niem czę­ści uchodź­ców to szczę­ście, że w końcu uwol­nili się z Dwu­na­stego Dys­tryktu. Wresz­cie nie do­skwiera im nie­usta­jący głód i nie do­ty­kają ich re­pre­sje, nie mu­szą pra­co­wać w nie­bez­piecz­nych ko­pal­niach, nie ba­toży ich nasz ostatni Główny Straż­nik Po­koju, Ro­mu­lus Thread. Lu­dzie uwa­żają ten nowy dom za cud, w końcu do nie­dawna nie wie­dzie­li­śmy na­wet, że Trzy­na­sty Dys­trykt wciąż ist­nieje.

Nie­do­bitki z Dwu­nastki za­wdzię­czają prze­ży­cie tylko i wy­łącz­nie Gale’owi, choć on sam za nic nie przyj­muje tego do wia­do­mo­ści. Gdy tylko im­preza z oka­zji Ćwierć­wie­cza Po­skro­mie­nia do­bie­gła końca i za­brano mnie z areny, w ca­łym Dwu­na­stym Dys­tryk­cie wła­dze od­cięły prąd i wy­łą­czyły te­le­wi­zję. W Zło­ży­sku za­pa­no­wała taka ci­sza, że lu­dzie sły­szeli bi­cie wła­snych serc. Nikt nie zro­bił nic, żeby za­pro­te­sto­wać, nikt nie uczcił tego, co się zda­rzyło na are­nie, a mimo to już po kwa­dran­sie na nie­bie za­ro­iło się od po­dusz­kow­ców, z któ­rych spadł grad bomb.

To Gale od razu po­my­ślał o Łące, jed­nym z nie­licz­nych miejsc wol­nych od sta­rych, przy­pró­szo­nych wę­glo­wym py­łem do­mów z drewna. Ze­brał więc, kogo zdo­łał, w tym moją matkę oraz Prim, i za­pro­wa­dził wszyst­kich na Łąkę. Tam zor­ga­ni­zo­wał grupę, która oba­liła ogro­dze­nie. Wcze­śniej siatka była pod na­pię­ciem, lecz po wy­łą­cze­niu elek­trycz­no­ści stała się nie­szko­dliwą za­porą z drutu. Gdy lu­dzie ją sfor­so­wali, ru­szyli za Gale’em do lasu, do je­dy­nego miej­sca, które przy­szło mu do głowy, czyli nad je­zioro, do­kąd przed laty pro­wa­dził mnie oj­ciec. Stam­tąd pa­trzyli, jak od­le­głe pło­mie­nie po­że­rają cały ich do­tych­cza­sowy świat.

Na długo przed świ­tem bom­bowce od­le­ciały, a po­żar stop­niowo do­ga­sał. Ostatni ma­ru­de­rzy do­tarli do celu. Moja mama i Prim za­ło­żyły punkt pierw­szej po­mocy me­dycz­nej dla ran­nych, któ­rych usi­ło­wały le­czyć tym, co udało się na­prędce ze­brać w le­sie. Gale dys­po­no­wał dwoma łu­kami z kil­koma gar­ściami strzał, no­żem my­śliw­skim i jedną sie­cią do po­łowu ryb, co miało wy­star­czyć do wy­kar­mie­nia ośmiu se­tek prze­ra­żo­nych lu­dzi. Przy po­mocy tych, któ­rzy nie od­nie­śli ob­ra­żeń, uchodźcy ja­koś prze­trwali trzy dni. Wtedy nie­ocze­ki­wa­nie po­ja­wił się po­dusz­ko­wiec, żeby ewa­ku­ować ich do Trzy­na­stego Dys­tryktu, gdzie już cze­kały liczne, lśniące czy­sto­ścią, białe kwa­tery, mnó­stwo odzieży i trzy po­siłki dzien­nie. Trzeba było tylko po­go­dzić się z tym, że po­miesz­cze­nia miesz­kalne wy­bu­do­wano pod zie­mią, ubra­nia są iden­tyczne, a żyw­ność prak­tycz­nie bez smaku. Dla oca­la­łych z Dwu­nastki ta­kie dro­bia­zgi nie miały jed­nak więk­szego zna­cze­nia. Byli bez­pieczni. Ktoś oto­czył ich opieką. Żyli i spo­tkali się z en­tu­zja­stycz­nym po­wi­ta­niem.

Za­pał go­spo­da­rzy uznano za prze­jaw życz­li­wo­ści, ale pe­wien męż­czy­zna o imie­niu Dal­ton, ucie­ki­nier z Dzie­sią­tego Dys­tryktu, który przed kilku laty do­tarł do Trzy­nastki pie­szo, zdra­dził mi praw­dziwą przy­czynę ich za­cho­wa­nia. „Po­trze­bują cie­bie, mnie i nas wszyst­kich. Ja­kiś czas temu wy­bu­chła tu epi­de­mia jed­nej z od­mian ospy, która za­biła mnó­stwo lu­dzi, a wielu po­zba­wiła płod­no­ści. Świeży ma­te­riał roz­pło­dowy, tak nas wi­dzą”. Jesz­cze w Dzie­siątce Dal­ton pra­co­wał na ran­czu, gdzie dla za­cho­wa­nia róż­no­rod­no­ści ge­ne­tycz­nej by­dła w sta­dzie trzeba było wpro­wa­dzać do kro­wich ma­cic za­mro­żone znacz­nie wcze­śniej za­rodki. Naj­praw­do­po­dob­niej Dal­ton ma ra­cję w spra­wie Trzy­nastki, bo pra­wie nie wi­duje się tu dzieci. Ale co to wła­ści­wie zmie­nia? Nikt nie trzyma nas w za­gro­dach, miej­scowi przy­uczają do pracy, mło­dzi cho­dzą do szkół. Mło­dzież po czter­na­stym roku ży­cia otrzy­mała naj­niż­sze rangi woj­skowe i te­raz trzeba się do nich zwra­cać per: „żoł­nie­rzu”. Lo­kalne wła­dze au­to­ma­tycz­nie przy­znały każ­demu uchodźcy oby­wa­tel­stwo Trzy­na­stego Dys­tryktu.

I tak ich nie­na­wi­dzę. Inna sprawa, że te­raz nie­na­wi­dzę pra­wie wszyst­kich, a sie­bie naj­bar­dziej.

Przy­sy­pana war­stwą po­piołu zie­mia tward­nieje i czuję pod sto­pami, że te­raz idę po wy­bru­ko­wa­nym placu. Po prze­ciw­nej stro­nie za­uwa­żam nie­wielką stertę śmieci w miej­scu, gdzie kie­dyś były sklepy, za­miast Pa­łacu Spra­wie­dli­wo­ści wi­dzę górę po­czer­nia­łego gruzu. Pod­cho­dzę tam, gdzie, jak mi się zdaje, ro­dzina Pe­ety miała pie­kar­nię. Nie po­zo­stało z niej nic poza sto­pioną bryłą pieca. Ani ro­dzice Pe­ety, ani jego dwaj starsi bra­cia nie do­tarli do Trzy­nastki. Przed po­ża­rem ucie­kło mniej niż tu­zin względ­nie za­moż­nych miesz­kań­ców Dwu­na­stego Dys­tryktu. Pe­eta i tak nie miałby po co tu­taj wra­cać. Chyba że dla mnie...

Co­fam się, na­gle wpa­dam na coś i tracę rów­no­wagę. Sia­dam na pły­cie roz­grza­nego słoń­cem me­talu. Za­sta­na­wiam się, co to ta­kiego, a po chwili przy­po­mi­nam so­bie, że Thread nie­dawno wpro­wa­dził na placu pewne zmiany. Po­sta­wił dyby, słupy do ba­to­że­nia ska­za­nych oraz szu­bie­nicę, czyli to, na czego resztki wpa­dłam. Nie­do­brze, bar­dzo nie­do­brze. Ten wi­dok za­po­cząt­ko­wuje falę wi­zji, które mnie nę­kają we śnie i na ja­wie. Wi­dzę Pe­etę na tor­tu­rach – pod­ta­piają go, przy­pa­lają, szar­pią, rażą prą­dem, ka­le­czą, biją. Ka­pi­tol usi­łuje wy­do­być z niego in­for­ma­cje o po­wsta­niu, choć on na­prawdę nic nie wie. Mocno za­ci­skam oczy i usi­łuję na­wią­zać z nim kon­takt na od­le­głość wielu se­tek ki­lo­me­trów, prze­słać my­śli do jego umy­słu, dać mu znać, że nie jest sam, choć tak na­prawdę jest i może li­czyć tylko na sie­bie. Nie zdo­łam mu po­móc.

Bie­giem od­da­lam się od placu i zmie­rzam do je­dy­nego miej­sca, któ­rego nie znisz­czyły pło­mie­nie. Mi­jam ru­mo­wi­sko po domu bur­mi­strza, gdzie miesz­kała moja przy­ja­ciółka Madge. Nic nie wia­domo ani o niej, ani o jej bli­skich. Czy ewa­ku­owano ich do Ka­pi­tolu ze względu na sta­no­wi­sko jej ojca, czy też po­zo­sta­wiono na pa­stwę pło­mieni? Z po­pio­łów wo­kół mnie bu­chają kłęby dymu, więc uno­szę kra­wędź ko­szuli i przy­ci­skam ją do ust. Nie cho­dzi o to, co wdy­cham, tylko kogo, i to mnie wła­śnie dławi w gar­dle.

Tu rów­nież spło­nęła trawa i wszystko po­krył szary śnieg, lecz dwa­na­ście po­rząd­nych do­mów w Wio­sce Zwy­cięz­ców po­zo­stało nie­na­ru­szo­nych. Wpa­dam do tego, w któ­rym miesz­ka­łam przez ostatni rok, za­trza­skuję za sobą drzwi i opie­ram się o nie ple­cami. Wy­gląda na to, że nikt tu­taj nie za­wi­tał, jest czy­sto i nie­po­ko­jąco ci­cho. Po co wró­ci­łam do Dwu­nastki? W jaki spo­sób te od­wie­dziny mają mi po­móc w zna­le­zie­niu od­po­wie­dzi na nie­uchronne py­ta­nie?

– Co mam zro­bić? – szep­czę do ścian, bo na­prawdę nie mam po­ję­cia.

Lu­dzie cią­gle do mnie mó­wią, bez­u­stan­nie, na okrą­gło. Plu­tarch He­avens­bee, jego wy­ra­cho­wana asy­stentka, Fu­lvia Car­dew, przy­wódcy dys­tryk­tów, wy­socy rangą woj­skowi. Wszy­scy. Z wy­jąt­kiem Almy Coin, pre­zy­dent Trzy­nastki, która tylko się przy­gląda. Ma około pięć­dzie­siątki, a jej siwe włosy opa­dają na ra­miona jak gładka pe­le­ryna. Dziw­nie mnie fa­scy­nują, bo są cał­kiem jed­no­lite, ide­alne, bez choćby jed­nego od­sta­ją­cego ko­smyka czy roz­sz­cze­pio­nej koń­cówki. Ma szare oczy, ale inne niż miesz­kańcy Zło­ży­ska, bar­dzo blade, zu­peł­nie jakby ktoś ode­ssał z nich pra­wie cały ko­lor. To ko­lor śnie­go­wej brei, która nie chce stop­nieć.

Wy­my­ślili mi rolę i chcą, że­bym ją przy­jęła. Mam się stać sym­bo­lem re­wo­lu­cji. Ko­so­gło­sem. Nie wy­star­cza to, co zro­bi­łam w prze­szło­ści – w trak­cie igrzysk po­sta­wi­łam się Ka­pi­to­lowi, stwo­rzy­łam za­rze­wie buntu, a te­raz mu­szę zo­stać naj­praw­dziw­szą przy­wód­czy­nią re­be­lii, jej twa­rzą, gło­sem i ucie­le­śnie­niem. Gdy więk­szość dys­tryk­tów znaj­dzie się w sta­nie otwar­tej wojny z Ka­pi­to­lem, ja mam być osobą, która po­nie­sie po­chod­nię zwy­cię­stwa. Nie będę jed­nak sama, jest cały ze­spół lu­dzi, któ­rzy zro­bią mi ma­ki­jaż, ubiorą mnie i na­pi­szą mi mowy, za­aran­żują wy­stą­pie­nia – wszystko to brzmi upior­nie zna­jomo. Mnie po­zo­sta­nie tylko od­gry­wa­nie wy­zna­czo­nej roli. Cza­sami ich słu­cham, ale kiedy in­dziej tylko pa­trzę na ide­alne włosy Coin i za­sta­na­wiam się, czy to pe­ruka. W końcu opusz­czam po­kój, bo za­czyna mnie bo­leć głowa, albo pora coś zjeść, albo czuję, że je­śli za­raz nie wyjdę spod ziemi, to za­cznę wrzesz­czeć. Na­wet nie chce mi się ni­czego tłu­ma­czyć, po pro­stu wstaję i bez słowa wy­cho­dzę.

Wczo­raj po po­łu­dniu, kiedy za­my­kały się za mną drzwi, usły­sza­łam głos Coin. „Mó­wi­łam, że trzeba było naj­pierw ura­to­wać chło­paka”, do­bie­gły mnie jej słowa. Miała na my­śli Pe­etę. Zga­dzam się z nią ca­łym ser­cem. Byłby ide­al­nym rzecz­ni­kiem.

A kogo wy­ło­wili z areny za­miast niego? Mnie, a ja nie chcę współ­pra­co­wać. I jesz­cze Be­etee’ego, pod­sta­rza­łego wy­na­lazcę z Trójki, któ­rego rzadko wi­duję, bo gdy tylko zdo­łał usiąść, na­tych­miast prze­wieźli go do wy­działu do­sko­na­le­nia broni. Po­waż­nie, prze­trans­por­to­wali go ra­zem ze szpi­tal­nym łóż­kiem do ja­kie­goś ści­śle taj­nego ośrodka i te­raz po­ja­wia się je­dy­nie od czasu do czasu pod­czas po­sił­ków. To wy­jąt­kowo in­te­li­gentny czło­wiek i bar­dzo od­dany spra­wie, ale marny z niego ma­te­riał na przy­wódcę. Jest jesz­cze Fin­nick Odair, sym­bol seksu z dys­tryktu po­ła­wia­czy ryb, ten, który po­mógł Pe­ecie prze­trwać na are­nie, kiedy ja za­wio­dłam. Z niego też chcą zro­bić przy­wódcę re­be­lian­tów, tyle że naj­pierw mu­sie­liby go ocu­cić na dłu­żej niż pięć mi­nut. Na­wet kiedy jest przy­tomny, trzeba po­wta­rzać mu wszystko po trzy razy, żeby co­kol­wiek do niego do­tarło. Zda­niem le­ka­rzy to wy­nik po­ra­że­nia elek­trycz­nego na are­nie, ale ja wiem, że sprawa jest o wiele bar­dziej skom­pli­ko­wana. Fin­nick nie może się sku­pić na ni­czym w Trzy­na­stym Dys­tryk­cie, bo strasz­nie pró­buje zro­zu­mieć, co stało się w Ka­pi­tolu z An­nie, dziew­czyną, która stra­ciła ro­zum. Ją jedną ko­cha na ca­łym świe­cie.

Po­mimo po­waż­nych za­strze­żeń mu­sia­łam wy­ba­czyć Fin­nic­kowi jego rolę w spi­sku, który do­pro­wa­dził mnie tu­taj. On przy­naj­mniej ma ja­kieś po­ję­cie, przez co prze­cho­dzę. Poza tym nie­ustanna złość na ko­goś, kto tyle pła­cze, po­chła­nia zbyt dużo ener­gii.

Skra­dam się na par­te­rze, aby nie na­ro­bić ha­łasu, i za­bie­ram kilka pa­mią­tek: ślubne zdję­cie ro­dzi­ców, nie­bie­ską wstążkę dla Prim, ro­dzinny ziel­nik lecz­ni­czych i ja­dal­nych ro­ślin. Książka upada i otwiera się na stro­nie z żół­tymi kwia­tami, a ja po­śpiesz­nie ją za­my­kam, bo to Pe­eta na­ma­lo­wał te kwiaty.

Co ja mam te­raz zro­bić?

Czy w ogóle jest sens, że­bym co­kol­wiek ro­biła? Moja mama, sio­stra i ro­dzina Gale’a – wszy­scy na­resz­cie są bez­pieczni. Co do reszty Dwu­nastki, to lu­dzie albo nie żyją, i nikt nic na to nie po­ra­dzi, albo chroni ich Trzy­nastka. Po­zo­stają jesz­cze re­be­lianci w dys­tryk­tach. Rzecz ja­sna, nie­na­wi­dzę Ka­pi­tolu, ale też nie wie­rzę, że jako Ko­so­głos po­mogę tym, któ­rzy pra­gną oba­lić wła­dzę. Jak mia­ła­bym wes­przeć dys­trykty, skoro każdy mój ruch owo­cuje cier­pie­niem i śmier­cią? Sta­ru­szek w Je­de­na­stym Dys­tryk­cie zgi­nął od kuli, bo za­gwiz­dał. Gdy usi­ło­wa­łam obro­nić Gale’a przed chło­stą, in­ter­we­nio­wały siły po­rząd­kowe. Mo­jego sty­li­stę Cinnę wy­wle­czono z sali eks­pe­dy­cyj­nej, ca­łego we krwi i nie­przy­tom­nego, tuż przed roz­po­czę­ciem igrzysk. Źró­dła Plu­tar­cha utrzy­mują, że Cinna zmarł pod­czas prze­słu­cha­nia. Bły­sko­tliwy, za­gad­ko­wyy, uro­czy Cinna nie żyje przeze mnie. Od­ga­niam tę myśl, bo jest nie­zno­śnie bo­le­sna, i je­śli tego nie zro­bię, to cał­kiem stracę pa­no­wa­nie nad sobą.

Co te­raz ro­bić?

Mam się stać Ko­so­gło­sem... Czy ewen­tu­alne ko­rzy­ści na pewno prze­wyż­szą szkody? Kto mógłby mi szcze­rze od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie? Z pew­no­ścią nie lu­dzie z Trzy­nastki. Te­raz, kiedy moja ro­dzina i bli­scy Gale’a są bez­pieczni, przy­się­gam, że chęt­nie bym ucie­kła, ale po­zo­stała mi tylko jedna sprawa do za­ła­twie­nia: Pe­eta. Gdy­bym miała pew­ność, że nie żyje, znik­nę­ła­bym w le­sie i na­wet bym się nie obej­rzała za sie­bie. Do­póki jed­nak tego nie wiem, je­stem unie­ru­cho­miona.

Sły­szę syk­nię­cie i bły­ska­wicz­nie się od­wra­cam. W drzwiach kuchni, z wy­prę­żo­nym grzbie­tem i po­ło­żo­nymi uszami, stoi naj­brzyd­szy ko­cur na świe­cie.

– Ja­skier – mó­wię.

Ty­siące lu­dzi zgi­nęło, ale on prze­żył i wcale nie wy­daje się za­bie­dzony. Co jada? Może wcho­dzić do domu i wy­cho­dzić przez okno w spi­żarni, które za­wsze zo­sta­wia­ły­śmy uchy­lone. Na pewno ży­wił się po­lnymi my­szami. Na­wet nie za­mie­rzam brać pod uwagę in­nej moż­li­wo­ści.

Przy­ku­cam i wy­cią­gam rękę.

– Chodź tu­taj, stary.

Gdzie tam. Jest wście­kły, bo go po­rzu­ci­li­śmy. Poza tym nie mam dla niego sma­ko­łyku, a on ak­cep­to­wał mnie przede wszyst­kim ze względu na atrak­cyjne resztki, które mu pod­su­wa­łam. Kiedy spo­ty­ka­li­śmy się w sta­rym domu, bo oboje nie lu­bi­li­śmy no­wego, przez pe­wien czas łą­czyło nas coś w ro­dzaju więzi. To zu­peł­nie ja­sne, że nic z niej nie zo­stało. Kot pa­trzy na mnie i mruga nie­przy­jem­nie żół­tymi oczami.

– Masz ochotę spo­tkać się z Prim? – py­tam.

To imię przy­kuwa jego uwagę. Re­aguje wy­łącz­nie na nie oraz na wła­sne. Tym ra­zem miau­czy ochry­ple i pod­cho­dzi bli­żej. Pod­no­szę go, głasz­czę po fu­trze, a na­stęp­nie zbli­żam się do szafy, wy­cią­gam torbę my­śliw­ską i bez­ce­re­mo­nial­nie wpy­cham kota do środka. Ina­czej nie da­łoby się go prze­nieść na po­kład po­dusz­kowca, a Ja­skier to oczko w gło­wie mo­jej sio­stry. Jej koza, Dama, stwo­rze­nie o kon­kret­nej war­to­ści, nie­stety nie ra­czyła się po­ja­wić.

W mo­ich słu­chaw­kach głos Gale’a oznaj­mia, że pora wra­cać. My­śliw­ska torba przy­po­mina mi jed­nak o jesz­cze jed­nej rze­czy, którą chcę za­brać. Za­wie­szam torbę na opar­ciu krze­sła i pę­dzę po scho­dach do swo­jej sy­pialni, bo tam, w sza­fie, wisi my­śliw­ska kurtka mo­jego ojca. Przed Ćwierć­wie­czem Po­skro­mie­nia przy­nio­słam ją tu­taj z po­przed­niego domu, bo uzna­łam, że po mo­jej śmierci jej bli­skość po­krzepi mamę i Prim. Do­brze, że to zro­bi­łam, ina­czej z kurtki zo­sta­łaby kupka po­piołu.

Do­tyk mięk­kiej skóry wpływa na mnie ko­jąco i na chwilę uspo­ka­jam się na wspo­mnie­nie go­dzin, które spę­dzi­łam otu­lona nią. Po­tem ni z tego, ni z owego, dło­nie za­czy­nają mi się po­cić, a na karku czuję nie­po­ko­jące mro­wie­nie. Od­wra­cam się gwał­tow­nie i roz­glą­dam po pu­stym, sprząt­nię­tym po­koju. Wszystko leży na swoim miej­scu. Nie prze­stra­szył mnie ża­den dźwięk, więc co?

Swę­dzi mnie w no­sie. To ten za­pach, du­szący i sztuczny. Wśród su­szo­nych kwia­tów w wa­zo­nie na to­a­letce do­strze­gam białą plamkę. Ostroż­nie pod­cho­dzę bli­żej i wi­dzę, że wśród su­chych ku­zy­nek stoi świeża, biała róża. Ide­alna, do naj­mniej­szego kolca i je­dwab­nego płatka.

Od razu wiem, kto ją przy­słał. Pre­zy­dent Snow.

Kiedy za­czy­nam mieć od­ru­chy wy­miotne, wy­co­fuję się i zni­kam. Jak długo tu jest, dzień, go­dzinę? Za­nim do­tar­łam do domu, re­be­lianci prze­pro­wa­dzili kon­trolę bez­pie­czeń­stwa w Wio­sce Zwy­cięz­ców w po­szu­ki­wa­niu ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych, pod­słu­chów, po­dej­rza­nych przed­mio­tów. Być może róża nie wy­dała im się godna za­in­te­re­so­wa­nia. Tylko ja zwró­ci­łam na nią uwagę.

Na dole chwy­tam torbę my­śliw­ską i wlokę ją po pod­ło­dze, do­póki nie przy­po­mi­nam so­bie, że w środku jest żywe stwo­rze­nie. Na traw­niku go­rącz­kowo ma­cham do po­dusz­kowca, a Ja­skier sza­mo­cze się jak osza­lały. Wy­mie­rzam mu kuk­sańca, ale tylko go roz­ju­szam. Po­jazd w końcu się ma­te­ria­li­zuje. Opada dra­bina, na którą wcho­dzę, unie­ru­cha­mia mnie prąd, a po chwili już je­stem na po­kła­dzie.

Gale po­maga mi zejść z dra­biny.

– Wszystko w po­rządku?

– Tak. – Rę­ka­wem ocie­ram pot z twa­rzy.

Chcę wrzesz­czeć, że Snow zo­sta­wił mi różę, ale nie je­stem pewna, czy zdra­dzać tę in­for­ma­cję, kiedy pa­trzy na mnie ktoś taki jak Plu­tarch. Po pierw­sze, zro­bię z sie­bie wa­riatkę. Albo mi się przy­wi­działo, co jest bar­dzo praw­do­po­dobne, albo prze­sa­dzam i w ten spo­sób fun­duję so­bie bi­let po­wrotny do świata wy­wo­ła­nych far­ma­ko­lo­gicz­nie snów, a prze­cież z ca­łych sił sta­ram się z niego uciec. Nie zro­zu­mieją, że prze­cież nie cho­dzi tylko o kwiat, na­wet nie o kwiat od pre­zy­denta Snowa, tylko o za­po­wiedź ze­msty. Nie zro­zu­mieją, bo nie sie­dzieli z nim jak ja sam na sam w ga­bi­ne­cie, kiedy mi gro­ził przed To­ur­née Zwy­cięz­ców.

Śnież­no­biała róża na mo­jej to­a­letce to wia­do­mość tylko dla mnie i do­ty­czy nie­do­koń­czo­nej sprawy. Szep­cze: „Mogę cię zna­leźć. Wiem, jak do cie­bie do­trzeć. Może na­wet te­raz na cie­bie pa­trzę”.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

„Mamy usługę, której mógłby pozazdrościć Amazon.”

Robert Drózd

Świat Czytników


Tysiące ebooków i audiobooków

Ich liczba ciągle rośnie, a Ty masz gwarancję niezmiennej ceny.