Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
30 osób interesuje się tą książką
„Różnica między nami polega na tym, że ty nosisz krew na ustach, a ja w sercu. Mój ból jest cichy, a twój głośny”.
Wydaje się, że siedemnastoletnia Larissa Calloway ma wszystko, o czym dziewczyna w jej wieku może marzyć. Jest piękna, popularna, otaczają ją przyjaciele, a w jej pobliżu kręci się pewien przystojniak.
Tymczasem dwie godziny spędzone nad jeziorem w towarzystwie Harveya Reynoldsa, szkolnego wyrzutka, sprawiają, że Larissa uświadamia sobie, że jednak czegoś jej brakuje.
Ten nielubiany chłopak, z którego wszyscy się naśmiewają, wydaje się rozumieć ją lepiej niż ktokolwiek inny. I kiedy pewne wydarzenia zmuszają go do ucieczki z miasta wraz z rozpoczęciem wakacji, Larissa postanawia razem z nim wyruszyć w ekscytującą podróż.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 420
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © for the text by Angelika Kołodziej
Copyright © for this edition by Wydawnictwo NieZwykłe, Oświęcim 2025
All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone
Redakcja: Alicja Chybińska
Korekta: Alicja Szalska-Radomska, Agnieszka Zwolan, Martyna Janc
Skład i łamanie: Michał Swędrowski
Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek
ISBN 978-83-8418-027-3 · Wydawnictwo NieZwykłe · Oświęcim 2025
Drodzy Czytelnicy,
In Another Life to jednotomówka niezwiązana w żaden sposób z resztą moich książek. Choć ta historia jest młodzieżówką przeznaczoną dla osób powyżej szesnastego roku życia, porusza problem przemocy domowej. Miejcie to na uwadze, zanim zagłębicie się w losy Larissy i Harveya.
Springdale – miejscowość zamieszkiwana przez głównych bohaterów – nie istnieje i została przeze mnie wymyślona. Jeśli gdzieś na świecie znajduje się miasto o takiej nazwie, to ukazane w In Another Life nie ma z nim nic wspólnego.
Harvey
Gdybym wiedziała, jak często zerkasz w moją stronę, obróciłabym głowę choć raz i może wówczas odnalazłabym w tobie wszystko to, czego szukałam przez lata.
Gdybym miał wskazać swój osobisty koszmar, bez wahania skierowałbym palec na Larissę Calloway – dziewczynę tak piękną i radosną, że w pewien sposób nieautentyczną.
Odkąd pamiętam, mknąłem wzrokiem w jej stronę. Nawet teraz nie spuszczałem z niej spojrzenia, co tłumaczyłem sobie tym, że tak właściwie nie mam nic lepszego do roboty. No bo niby czym można zająć się w czasie przerwy międzylekcyjnej, skoro nie ma się znajomych, nie uczestniczy się w życiu szkolnym, nie uczęszcza na żadne koła naukowe ani nie czyta książek?
Pozostaje obserwowanie życia ludzi, na których miejscu tak desperacko chciałoby się znaleźć choćby na krótki moment.
Siedziałem na wąskiej ławce pod starą brzozą, z jedną słuchawką w uchu, a drugą spływającą swobodnie wzdłuż szyi i obojczyka. Dźwięki The Bug Collector od Haley Heynderickx rozbrzmiewały w mojej głowie, a ja niezmiennie studiowałem zachowanie i urodę pewnej dziewczyny.
Teraz stała wśród grupki przyjaciół; w jednej dłoni trzymała butelkę z jogurtem truskawkowym, a w drugiej zeszyt wypełniony notatkami. Najprawdopodobniej wkuwała na jakiś test, o którym ja jako raczej średni uczeń nie miałem zielonego pojęcia.
Jej złote włosy i krawędzie fioletowej sukienki falowały na delikatnym wietrze. Odsłonięta skóra nóg lśniła w promieniach porannego słońca, a oczy… Oczy Larissy przypominały kolorem wiosenne liście.
Wydawała się taka… lekka. Nie w sposób fizyczny, ale psychiczny. Swobodnie rozmawiała z innymi. Śmiała się, kiedy tylko naszła ją ochota. Nie przejmowała się, że kosmyki włosów lepią się do pociągniętych błyszczykiem ust ani że co jakiś czas przechyla jogurt i jego część ląduje na kępkach trawy.
Właściwie… Właściwie chyba nie przejmowała się niczym prócz tego, by być zwyczajnie szczęśliwą.
To w pewien sposób piękne.
Ale też naiwne.
Nie miałem na jej punkcie żadnej obsesji, nic w tym rodzaju. W sumie sam nie wiedziałem, czy w ogóle ją lubiłem. Chyba nie można czuć sympatii do kogoś, kogo się nie zna.
Po prostu… Ona miała wszystko, czego nie miałem ja, a obserwowanie dziewczyny dawało mi wrażenie bycia przez chwilę częścią jej życia.
Kurde, to dopiero naiwne.
Prawdopodobnie jej zazdrościłem. Ale tylko odrobinę. Mimo wszystko ciągłe pozostawanie tak promiennym i radosnym musiało na swój sposób wyczerpywać. A pełnienie funkcji ponurego cienia sprawiało, że ludzie nie mieli wobec ciebie żadnych oczekiwań i to zwyczajnie… wygodne.
Przełączyłem piosenkę na September w wykonaniu Sparky Deathcap i wróciłem spojrzeniem do Larissy.
Coś mi w niej nie pasowało. Stanowiła żywioł, ale z jakiegoś powodu odnosiłem silne wrażenie, że nie pokazuje stu procent swoich możliwości. To dokładnie tak, jakby ktoś próbował zamknąć wiatr w słoiku. W jej oczach bezustannie iskrzyła tłumiona dzikość.
Może mimo tego, co zakładałem, życie dziewczyny wcale nie zostało usłane różami? Może ona też czuła się wyrzutkiem? Nie dlatego, że brakowało jej znajomych – bo przecież miała ich na pęczki – a dlatego, że nie mogła być przy nich w pełni sobą. To miałoby sens.
I równocześnie wydawało się go całkowicie pozbawione. Tak samo jak moje rozterki na jej temat.
To jak snucie najbardziej irracjonalnych marzeń tylko po to, by rozkoszować się krótkim wystrzałem endorfin. A potem i tak następuje zjazd, bo rzeczywistość nadal pozostanie szara, choćbyśmy malowali ją w myślach całą paletą barw.
Poczułem na sobie czyjś wzrok. Nie Larissy, a gościa stojącego obok. Luke Dainton mierzył mnie spojrzeniem płonącym obrzydzeniem i wściekłością, jakbym przypominał mu spleśniały kawałek mięsa leżący obok śmietnika w parku.
Odwzajemniłem spojrzenie z takim samym poziomem sceptycyzmu.
On gardził mną, bo nie miałem kasy, przyjaciół ani godności, a ja gardziłem nim, ponieważ miał to wszystko i nie potrafił z tego należycie korzystać.
Zbliżył się do Larissy, jakby w moment ogarnął, co się tu wyrabia i kogo tak bacznie obserwowałem przez ostatnie dwadzieścia minut. Zarzucił jej rękę na ramiona, a potem odwrócił głowę, może chcąc w ten sposób zaznaczyć, że nie jestem godzien ani sekundy jego cennego czasu.
Teoretycznie Luke i Larissa nie tworzyli niczego w rodzaju pary, ale coś mi podpowiadało, że Dainton chciałby to zmienić.
I to trochę mnie uwierało.
Do końca zajęć już ani razu nie spojrzałem w stronę Larissy i to okazało się prawdziwą torturą.
Nasze miasteczko było najzwyczajniej w świecie brzydkie. Składało się z morza betonowych budowli poprzetykanych zaniedbanymi parkami. Sklepów monopolowych mieściło się tu więcej niż śmietników, a przystanki autobusowe były już świadkami niejednej zbrodni. Springdale zamieszkiwało raptem kilka tysięcy osób, a mimo to na ulicach zawsze panował tłok. Każdy spacer oznaczał dla mnie znoszenie różnych spojrzeń – od tych współczujących, po te życzące mi śmierci.
Moje nazwisko w tym mieście… Cóż, niezbyt nas tu lubiono – delikatnie mówiąc. Ja uchodziłem za nieszanującego nikogo ani niczego gówniarza bez perspektyw, a mój ojciec pełnił funkcję pierwszorzędnego pijaka z zakazem wstępu do większości marketów – w niemal każdym narobił jakichś długów i bynajmniej nie zamierzał ich spłacać w tym życiu. W następnym pewnie też by się o to nie pofatygował.
Nienawidziłem Springdale każdą komórką ciała. Gdyby takich występków surowo nie karano, bez krzty wyrzutów sumienia oblałbym całe to miasto benzyną i wzniecił ogień. Ta wizja pozostawała o tyle kusząca, że nawet więzienie wydawało mi się miejscem przyjemniejszym od tego.
Ale oczywiście nie zamierzałem podpalać miasta. Nie tak naprawdę, choć w myślach zrobiłem to już niezliczoną ilość razy.
Powstrzymywało mnie przed tym kilka rzeczy.
Po pierwsze – lenistwo.
Po drugie – konsekwencje, bo mimo wszystko podświadomie się ich bałem.
Po trzecie – Larissa Calloway i cukiernia jej rodziny pozostająca jedynym przyjemnym dla oka lokum w całym tym brzydactwie.
Po czwarte – pewne jeziorko umiejscowione w głębi lasu, w którego kierunku właśnie zmierzałem.
Gdy po lekcjach nie pracowałem, zawsze szedłem właśnie tam. Zaszywałem się wśród zieleni oraz ciszy i cieszyłem samotnością. Czasem próbowałem się tam uczyć, bo nawet ktoś taki jak ja chciałby ukończyć szkołę średnią, a czasem tylko patrzyłem i najzwyczajniej w świecie pozwalałem sobie na nudę.
To z całą pewnością o wiele lepsza perspektywa od powrotu do domu. O ile to w ogóle można nazwać domem, a nie zwykłą meliną.
Przedarłem się przez gęste krzaki, aż wylądowałem na żwirowej dróżce. Niewiele osób wiedziało o tym miejscu, bo nikt w tym mieście nie miał w sobie na tyle chęci do życia, by wierzyć w to, że ten świat ma w sobie cokolwiek dobrego. Nie żebym ja miał. Po prostu trafiłem tu kiedyś przypadkiem i spodobało mi się na tyle, by wrócić. A potem przychodziłem codziennie.
Wobec tego jeziorka i otaczającej go łąki pozostawałem w pewien sposób zaborczy. Tylko tam zaznawałem potrzebnego ukojenia. Nikt prócz mnie nigdy tam nie przychodził, nie od tej strony, więc nie musiałem martwić się o niechciane towarzystwo. Nikt mnie tam nie oceniał, nikt mnie nie rozpraszał, nikt nie budził we mnie chęci mordu i…
Przystanąłem w miejscu. Do linii brzegowej zostało mi już tylko kilka metrów i choć bardzo chciałbym ruszyć w tamtą stronę i usiąść pod drzewem jak zawsze, to obecność drugiego człowieka skutecznie mnie przed tym powstrzymała.
Nie byle jakiego człowieka, bo Larissy Calloway, jedynej osoby w całym tym mieście, na której widok nie chciało mi się rzygać.
A jednak spotkanie jej tutaj – w mojej kryjówce – spowodowało nieprzyjemny ścisk w żołądku.
Nie robiła nic szczególnego – ot, siedziała przy wodzie i pisała coś w notatniku. Włosy związane miała w kok, bo wiało tu trochę mocniej niż w centrum, więc by jej przeszkadzały, i odrobinę opuściła ramiączka sukienki – pewnie po to, by się opalić.
Jaka jest szansa na to, że spotkasz obiekt swojego zainteresowania w ulubionym miejscu? Praktycznie zerowa. Mimo to siedziała tu. Przecież jej sobie nie wymyśliłem, nie było ze mną jeszcze aż tak źle.
Instynktownie zacząłem się wycofywać. Nieważne, że skrycie chciałbym poznać ją bliżej i się dowiedzieć, czy wszystkie moje założenia na jej temat są zgodne z prawdą. Nieważne, że jej uroda wybijała się na tle otaczającego nas zepsucia i utrudniała mi oddychanie. Nieważne, że pragnąłem choć raz przekonać się na własnej skórze, jak to jest zostać przez nią prawdziwie dostrzeżonym.
Nieważne, ponieważ ta dziewczyna… To ktoś spoza mojej ligi. I to bardzo.
Od ucieczki odwiódł mnie jeden zły krok – dosłownie. Niefortunnie przygniotłem butem jakąś gałąź, a odgłos łamania zaalarmował dziewczynę na tyle, by zerknęła przez ramię.
I wtedy spojrzała w moją stronę. Chyba po raz pierwszy w życiu. Chodziliśmy do jednej szkoły od lat, lecz jakimś cudem jej oczy chyba nigdy nie spoczęły na mnie, jakbym pozostawał niewidzialny.
Do teraz.
W pierwszej sekundzie wydawała się przestraszona i niepewna, jakby nie miała pojęcia, kim jestem. To trochę zabolało, bo nawet człowiek odarty ze wszelkiej nadziei raz na jakiś czas pragnie wierzyć, że mimo wszystko ma dla innych jakiekolwiek znaczenie.
Zmrużyła oczy i zrobiła sobie prowizoryczny daszek z dłoni, dzięki czemu mogła zobaczyć mnie lepiej. Wtedy wyraz jej twarzy znacznie złagodniał. Szybko naciągnęła ramiączka sukienki, zamknęła zeszyt i obróciła się w moją stronę.
– Wow, nie spodziewałam się, że ktokolwiek tu w ogóle przychodzi – rzuciła swobodnym i do bólu otwartym tonem sprawiającym, że ludzie z miejsca się w niej zakochiwali.
Przestąpiłem z nogi na nogę. Poczucie bezradności pożerało mnie żywcem od środka, gdy tak próbowałem obmyślić jakiś w miarę możliwości normalny sposób na wyplątanie się z tej sytuacji.
Ja też nie sądziłem, że kogokolwiek tu zastanę. A tym bardziej że natknę się tu na ciebie.
Może to właśnie powinienem powiedzieć? Szlag, odzywałem się stosunkowo rzadko i żaden ze mnie mistrz rozmów.
– Mogę sobie pójść – oznajmiłem, żywiąc szczerą nadzieję, że Larissa na to przystanie.
Gdyby powiedziała „idź”, posłuchałbym bez wahania. Nie po to, by się jej podporządkować, a dlatego, że nagle wcale już nie chciałem tu być.
Może jednak uda mi się złapać dodatkową zmianę w warsztacie? Niby miałem dziś wolne, ale jakakolwiek kasa zawsze się przyda…
– Nie wygłupiaj się. – Z jej ust spłynął cichy śmiech. – Z tego, co mi wiadomo, to nie jest prywatny teren… Nie jest, prawda? – Zmarszczyła brwi.
– Z tego, co mi wiadomo, to nie.
Znów parsknęła, ukazując rządek śnieżnobiałych równych zębów. Jeszcze kilka miesięcy temu nosiła aparat, ale najwyraźniej już go ściągnęła.
– Odkryłam to miejsce kilka dni temu.
Pokiwałem głową, niepewny, jak powinienem na to odpowiedzieć.
– A ty? Od dawna tu przychodzisz?
Pytała o to tak, jakby z góry założyła, że pozostaję stałym bywalcem tego jeziora. I to rzeczywiście prawda, ale ona przecież nie miała prawa o tym wiedzieć.
– Tak jakby.
– Tak jakby? A co to w ogóle znaczy?
Wydawała się przyjaźnie nastawiona, toteż mimowolnie postawiłem krok w przód. Zignorowałem to, że kołatanie mojego serca stało się bolesne, a dłonie pokrył pot.
– Od kilku lat. – Z jakiegoś powodu zdecydowałem się na szczerość.
Rozdziawiła usta w oznace ciężkiego szoku. Chyba zaczęło do niej docierać, że wtargnęła na teren, który dla kogoś – to znaczy dla mnie – stanowił tak właściwie wszystko. Mimo to nie wyglądała, jakby planowała się wycofać. O nie. Zamiast tego podniosła się na klęczki i poczęstowała mnie zapraszającym uśmiechem.
– Usiądziesz ze mną?
Jak mógłbym jej odmówić? To znaczy… To wydawało się takie łatwe – obrócić się na pięcie i zniknąć za zasłoną krzewów, a mimo to… Kusiło mnie, by się dowiedzieć, co przyniesie nam to spotkanie. Nawet jeśli miałoby się okazać porażką, a następnego dnia stałbym się obiektem drwin w całej szkole, to po tak długim czasie wizja rozmowy z kimś innym niż ja sam ostatecznie mnie przekonała.
Co innego, gdyby na jej miejscu znajdował się ktoś inny. Ale to Larissa. Wątpię, by ta dziewczyna w ogóle potrafiła się z kogokolwiek naśmiewać.
Ale – jak zaznaczyłem wcześniej – wcale jej nie znałem, więc fakt, że w następnej chwili rzeczywiście pokonałem dzielącą nas odległość i przysiadłem tuż obok dziewczyny, to najzwyklejsze ryzyko.
Boże, chyba podświadomie czułem się spragniony bliskości drugiego człowieka. Nawet pustelnicy potrzebowali raz na jakiś czas pooddychać z kimś tym samym powietrzem.
Natychmiast owiał mnie zapach jej lawendowych perfum zmieszany z wonią mchu i drewna.
– Mam ze sobą truskawki i rogale z nadzieniem pistacjowym, chcesz?
Nie czekała na odpowiedź, tylko sięgnęła do białego plecaka z naszywkami w kształcie mew – to bez wątpienia nawiązanie do jej imienia, które oznaczało właśnie mewę.
Żeby nie było – wcale tego nie sprawdzałem. Po prostu moja mama miała bzika na punkcie nadawania wszystkiemu znaczenia i zanim odeszła, katowała mnie książkami na temat symboliki imion, cyfr czy nawet kwiatów i parę wyjaśnień utkwiło mi w głowie.
Larissa podłożyła mi pod nos pojemnik z truskawkami. Z pewnym wahaniem sięgnąłem po jedną z nich.
Tak naprawdę doskwierał mi straszny głód, bo całą kasę odłożoną na śniadania do szkoły ukradł mi ojciec. Ale nie chciałem wyjść na żałośniejszego, niż byłem w rzeczywistości, więc gryzłem owoc powoli, jakbym wcale nie konał z głodu.
Chwilę później dziewczyna położyła przede mną rogale i sama sięgnęła po jednego.
– Wcale się nie dziwię, że przychodzisz tu od tak dawna – powiedziała z pełnymi ustami. – Gdybym odkryła to miejsce wcześniej, to też zaszywałabym się tu w każdej wolnej chwili.
Ponuro pokiwałem głową. Wcale nie chciałbym zostać zmuszony do uciekania dokądkolwiek. Wolałbym mieć zwyczajny kochający dom.
– Kąpałeś się kiedyś w tym jeziorze?
– Hmmm? – Zgarnąłem rogala i odgryzłem dość spory kawałek.
Mój żołądek pobudził się do życia i uznał, że powiadomi Larissę o tym, od jak dawna nie miałem nic w ustach. Na pewno słyszała burczenie – całe miasto pewnie je słyszało – a jednak postanowiła to zignorować. Właśnie to sprawiło, że zaskarbiła sobie trochę mojej sympatii.
Kiwnęła głową w kierunku rozciągającego się przed naszymi oczami jeziora, a ja dopiero wtedy sobie przypomniałem, o co mnie tak w ogóle pytała.
– Nie, nigdy.
– Nigdy? Przez te wszystkie lata? – Wytrzeszczyła oczy. – Jak to możliwe? Boisz się wody?
– Nie boję.
– Kłamiesz – stwierdziła śmiało. – Mnie, odkąd tu trafiłam, korci, by wskoczyć do wody.
– Więc czemu tego nie zrobisz? – zaciekawiłem się.
– Chyba jest jeszcze zbyt zimno. Ale latem będę kąpać się tu codziennie.
Świetnie. A więc zamierzała przychodzić tu częściej.
Ta myśl trochę mnie wkurzała, bo nawet jeśli Larissa rzeczywiście wydawała się życzliwa, a spędzanie z nią czasu to wcale nie aż taka katorga, to uchodziłem za samotnika.
– Jesteś Harvey, racja?
Spojrzałem na nią kątem oka. Zaskoczyła mnie. Nie wiedziałem, czy ktokolwiek w szkole znał moje imię. Wiedzieli, jakie noszę nazwisko, i to im wystarczyło, by traktować mnie jak obrzydliwego robala, a nie człowieka.
– Tak.
– Jestem Larissa. – Wyciągnęła ku mnie dłoń, a ja gapiłem się na nią o kilka sekund za długo.
Serio sądziła, że jej nie znam? Angażowała się w dosłownie każde możliwe wydarzenie, na lekcjach niemal przez cały czas trzymała rękę w górze, wszędzie było jej pełno i z tego, co wiedziałem, w przyszłym roku zamierzała startować w wyborach na przewodniczącą szkoły.
Kiedy uznała, że moje wahanie trwa już zbyt długo, sama sięgnęła po moją rękę i mocno ją uścisnęła. Z trudem udało mi się nie wzdrygnąć.
– Masz jakieś plany na wakacje?
Nie dawała za wygraną, koniecznie chciała wciągnąć mnie w rozmowę. Może wyczuła, że nie wyjdę z inicjatywą, więc wzięła sprawy w swoje ręce.
Moje plany na wakacje… Tak naprawdę to będzie dobrze, jeśli zwyczajnie uda mi się przeżyć.
– Nic konkretnego.
– Nic a nic?
– Pewnie spędzę tutaj wiele czasu. I może trochę popracuję.
Pewnie popracuję więcej niż „trochę”, ale nie chciałem jej tego mówić. Wszyscy wiedzieli, że moja rodzina jest biedna, ale przyznawanie się do tego na głos – zwłaszcza przed taką dziewczyną – to jak nadstawianie policzka do uderzenia.
– Super, no to wpisuję to sobie w listę. – Sięgnęła po notatnik i otworzyła go na ostatniej stronie.
Bardzo chciałem opanować nagłą wścibskość, ale nie dałem rady i zajrzałem jej przez ramię. Rzeczywiście coś, co tam pisała, wyglądało jak lista rzeczy do zrobienia.
– Co wpisujesz?
– Wspólną kąpiel w jeziorze. – Zmrużyła oczy i zacisnęła wargi, skupiając się w stu procentach na namalowaniu idealnego słoneczka przy jednym z punktów.
– Więc… Robisz listę rzeczy do zrobienia w wakacje?
– Mhm. – Pokiwała głową. – Dzięki temu później odnoszę wrażenie, że nie zmarnowałam tego czasu.
Zaciekawiła mnie na tyle, że kolejne pytanie wyszło z moich ust jakby samoistnie.
– I co masz jeszcze na tej liście?
Larissa odłożyła długopis, usiadła po turecku i przesunęła spojrzeniem po kartce.
– Spanie w namiocie – zdradziła. – Zorganizowanie ogniska. Jazdę samochodem. – Zerknęła na mnie. – Oczywiście pod okiem rodziców.
– Oczywiście. – Uniosłem kącik ust.
– Chcę też wybrać się na koncert…
– Na jakiś konkretny?
– Nie. – Pokręciła głową. – Jakikolwiek. Nigdy nie byłam.
– Mów dalej – poprosiłem.
– Wpisałam też „coś szalonego”, ale nie wiem jeszcze, co to tak właściwie oznacza – wyznała z lekkim pobłyskiem wstydu w oczach. – Więc jeśli uznasz to za głupie…
– To nie jest głupie – wtrąciłem od razu, bo ta dziewczyna zaskakiwała mnie coraz bardziej i nagle przestałem żałować, że się do niej przysiadłem.
Miło było pobyć z kimś, kto ma głowę, by spisywać listy rzeczy „do zrobienia” i martwić się, że ktoś uzna to za głupie.
– Nie?
– Absolutnie nie – zapewniłem całkowicie szczerze. – Wydaje mi się, że to ma sens. Nie chcesz zmarnować wakacji, tylko czerpać z nich ile wlezie, a ta lista zostanie z tobą na długo i nawet po kilku miesiącach możesz do niej zajrzeć i wspominać odhaczone punkty.
Tymi słowami zasłużyłem sobie na jej szeroki uśmiech.
– Też powinieneś zrobić sobie taką listę.
– Może. – Nie chciałem psuć jej frajdy i mówić, że w moim przypadku takie spisy okazałyby się raczej niemożliwe do zrealizowania.
Kiedy odkładała notes, wiatr poruszył jego kartkami, dzięki czemu mogłem dostrzec mnóstwo zapisanych pochyłym pismem stron. To wyglądało mi na wiersze, ale mogłem się mylić, bo nie zdążyłem przyjrzeć się temu dokładniej.
Zakłopotana dziewczyna wsunęła sobie zeszyt pod udo i posłała mi słaby uśmiech.
– To wiersze? – wypaliłem. Nie udało mi się w porę ugryźć w język.
– Nie… To tylko takie… No, idiotyczne zapiski. – Zaśmiała się nerwowo i odwróciła wzrok.
Obserwowałem dokładnie jej profil oświetlony promieniami powoli chylącego się ku zachodowi słońca.
– Idiotyczne zapiski? – powtórzyłem, lekko skonsternowany.
Czemu tak bardzo upierała się przy tym, by nazywać głupim wszystko, co ma dla niej jakąś wartość?
– Nic wartego uwagi.
Jakoś nie chciało mi się w to wierzyć. Jeśli Larissa w tych wierszach czy też zapiskach uzewnętrzniała to, czego nie pokazywała światu, to mogłoby się to okazać dość ciekawą lekturą.
– Może chcesz mi je… pokazać? – podsunąłem ostrożnie.
Właściwie nie istniał ani jeden dobry powód ku temu, by miała się ze mną nimi podzielić. Mimo to nie potrafiłem odpuścić, kierowany gwałtownym przypływem zainteresowania.
– O nie, nie ma mowy. – Zabrała notes i schowała go do bocznej kieszonki plecaka. – Jesz jeszcze te rogale? Bo ja już wymiękam.
Zjadła tylko jednego, więc coś mi podpowiadało, że wcale się aż tak nie najadła. Może… Może zwyczajnie wiedziała, jak głodny jestem, i subtelnie dawała mi do zrozumienia, że mogę się częstować. W domu prawdopodobnie nie udałoby mi się znaleźć niczego do jedzenia, mój portfel też świecił pustkami, więc bez dalszych namysłów sięgnąłem po kolejnego rogalika.
Siedziałem z Larissą nad wodą jeszcze z godzinę, rozmawiając o wszystkim, co niezwiązane ze szkołą i Springdale. Dawno nie czułem się tak najedzony i zadowolony. Spędzając z nią czas, zapominałem o tym, kim jestem i jak wygląda moje życie. Ta dziewczyna pozostawała tak radosna, że nawet zmarły pokusiłby się przy niej o uśmiech.
To dziwne, bo sądziłem, że poznając kogoś o znacznie wyższym statusie społecznym od mojego, zeżre mnie zazdrość, ale ona nie obnosiła się z tym, że jest „lepsza”. Ani razu nie dała mi odczuć, że powinienem ją tak traktować i że ona ma mnie za kogoś gorszego.
Teraz zmierzaliśmy do wyjścia z lasu. Prowadziła obok siebie rower, a ja trzymałem dłonie w kieszeniach wypłowiałych dżinsów i chłonąłem widok wstążek zachodzącego słońca przedzierających się przez gałęzie drzew.
– Wiesz… Jeśli to miejsce nad jeziorem jest dla ciebie bardzo ważne, a ja ci to w jakiś sposób zabieram, to wystarczy, że powiesz – rzuciła nagle, przerywając trwającą od kilkunastu minut ciszę.
– Zabierasz? – Zmarszczyłem brwi.
Okej… Miałem jej to trochę za złe, ale wiedziałem, że wcale nie powinienem. Jak zauważyła wcześniej, to nie teren prywatny, więc miała takie samo prawo do przebywania tam, jak ja.
– No wiesz…
– Nie mogę zakazać ci przychodzenia nad jezioro. – Prychnąłem.
– Po prostu pomyślałam, że może… chowasz się tam przed całym światem?
Tak, rzeczywiście, to trafne spostrzeżenie.
– Coś w tym stylu – mruknąłem. – Ale przecież nie będziemy wpadać tam na siebie za każdym razem. No i wpisałaś już kąpiel w jeziorze na swoją listę.
– Lista jest dość elastyczna, serio. Mogę przychodzić nad jezioro od innej strony i…
– Larissa – uciąłem. – Nie trzeba.
Sam poczułem się zdziwiony własnym protestem, bo przecież niecałe dwie godziny wcześniej wkurzyłem się, widząc ją nad wodą.
Uśmiechnęła się i zamilkła na jakiś czas. Teraz otaczały nas tylko odgłosy łamanych gałęzi, śpiewu ptaków i szumu wiatru poruszającego liśćmi.
Gdy dotarliśmy na sam koniec ścieżki, pomogłem dziewczynie przerzucić rower przez krzaki. Sama dość niezgrabnie się przez nie przedarła, a po chwili poszedłem jej śladem. Stanęliśmy na asfaltowej drodze. Larissa ruszyła w jedną, a ja w drugą stronę, ponieważ ona mieszkała w tej nieco bardziej zamożnej części miasta, a ja – w skrajnie biednej.
Już myślałem, że rozstaniemy się bez pożegnania, ale wtedy przystanęła w miejscu i spojrzała na mnie zza zasłony kruczoczarnych rzęs.
– Przyjaciele mówią na mnie Lori. – Wsiadła na rower.
Skonsternowany podrapałem się po policzku. Przecież nie byliśmy przyjaciółmi.
– Do zobaczenia następnym razem! – zawołała i nim zdążyłbym się obejrzeć, odjechała poza pole mojego widzenia.
Larissa Calloway kazała mi się nazywać Lori, bo tak mówią na nią przyjaciele.
Spędziła ze mną prawie dwie godziny nad jeziorem.
Wiązała ze mną swoje plany na wakacje.
I okazała się tak oszałamiająca, jak sądziłem.
Gdy wróciłem do domu i zobaczyłem palące się w kuchni światła, wiedziałem już, że lekkość, którą czułem po spotkaniu nad jeziorem, niebawem zostanie zastąpiona koniecznością stawienia czoła potworowi – mojemu ojcu.
Gdy przekroczyłem próg, w moje nozdrza uderzył odór piwa i dymu papierosowego – tę woń we własnej głowie często nazywałem zapachem rzeczywistości. Mojej rzeczywistości. Tej szarej i paskudnej.
Ściągnąłem trampki i najciszej, jak tylko mogłem, starałem się przedostać do sypialni. Aby to zrobić, musiałem przejść na sam koniec korytarza i skręcić w lewo. Jeśli szczęście mi dopisze, ojciec okaże się na tyle napruty, by nie zwrócić na mnie uwagi. Ale jeśli dopiero zaczął pić…
– Harvey?! – rozległ się lekko bełkotliwy głos zlewający się ze śmiechem drugiego mężczyzny.
Ojciec musiał zaprosić jednego ze swoich „kumpli do picia”. Czasem to robił – znajdował sobie znajomych, wyłudzał od nich kasę, a potem patrzyłem, jak ci ludzie demolują nam dom i wynoszą z niego kolejne cenne przedmioty w ramach „spłaty”. Stary schemat.
Szlag. Mogłem – czy może raczej powinienem – obrócić się na pięcie i wiać gdzie pieprz rośnie. Spędzanie nocy poza domem to dla mnie wcale nie taka dziwna sprawa. Robiłem to dość często.
– Harvey! Przecież słyszę, że wróciłeś!
Cholera.
CHOLERA.
W mojej głowie rozległ się alarm. Nawalał tak mocno i tak głośno, że rozbolała mnie czaszka.
Wyjdź.
Uciekaj.
Ratuj się.
Albo walcz.
Zrób COKOLWIEK.
Chciałbym wierzyć, że przez lata nauczyłem się żyć z ojcem i radzić sobie z jego napadami agresji, ale to nieprawda. Do czegoś takiego zwyczajnie nie da się przyzwyczaić, choćbym wmawiał sobie w każdej sekundzie życia, że jest inaczej.
Mozolnym krokiem ruszyłem przed siebie. Serce podchodziło mi do gardła, a ciało już miałem spięte, gotowe do przyjęcia ciosu.
Zatrzymałem się przed wejściem do kuchni. Przy czarnym stoliku owiniętym ceratą w kwiatki – to jedna z niewielu rzeczy zostawionych przez mamę – siedział już lekko pijany tata i jakiś brodaty gość o ciemnych oczach. Zmierzył mnie uważnym spojrzeniem i uniósł brew, jakby w jego chorej głowie już tworzył się jakiś totalnie popieprzony pomysł.
– Gdzieś ty, kurwa, był? – wycharczał staruszek, trzymając wielką łapę na butelce piwa.
Strach paraliżował mnie jak wirus. Powoli i boleśnie. Stałem tam przed nim i wiedziałem, że choćbym bardzo próbował, nigdy nie zdołam się przed nim obronić. Nigdy. Zawsze pozostawał silniejszy, zawsze był gorszy, a ja zawsze robiłem za tego słabszego i żałosnego chłopaczka, który nie może i nie potrafi oddać własnemu ojcu, mimo że ten regularnie daje mu po pysku.
Nienawidzę go.
A jeszcze bardziej nienawidzę samego siebie.
– W pracy. – Cudem udało mi się zachować neutralny ton. Jakakolwiek oznaka niepewności stanowiłaby dla niego zachętę.
– W pracy? Dużo zarobiłeś?
– Tyle co zawsze.
Przecież wiedział, ile dostaję za zmianę w warsztacie, bo regularnie kradł mi tę kasę.
– Skoczże do sklepu po kilka butelek, co? – odezwał się jego obleśny kumpel.
– Nie sprzedadzą mi. Nie mam osiemnastu lat.
– A kogo to obchodzi? – Prychnął. – Sprzedadzą. Nie cykaj, młody.
I jak niby miałem im wytłumaczyć, że tak naprawdę to nawet nie mam za co kupić im chlania? Że wcale nie poszedłem dziś do pracy, a popołudnie spędziłem nad jeziorem?
– Nie mogę – udało mi się wydusić.
Oczy faceta pociemniały z gniewu i zaczął podnosić się z krzesła, ale wtedy tata przytrzymał go za ramię. Nie bronił mnie dlatego, że mu zależało. Powstrzymał kolegę, bo wiedział, że ten chętnie spierze mnie do krwi, a wówczas ojciec straci na jakiś czas swoją skarbonkę. To znaczy mnie, bo przez większość czasu stanowiłem jedyne źródło dochodu w tym domu.
Brodaty gość niechętnie opadł na miejsce, a tata rzucił na stół kilka banknotów.
– Masz. Weź to i idź.
NIENAWIDZĘ CIĘ, ryczał głos w mojej głowie. Tak bardzo, bardzo nienawidzę…
Mimo to zabrałem pieniądze i wyszedłem do sklepu. Bolały mnie żebra i naprawdę nie chciałbym dostać w nie po raz kolejny w tym tygodniu.
Zanim opuściłem dom, usłyszałem kilka pogardliwych komentarzy.
– Po jaki chuj go u siebie trzymasz, skoro jest taki nieporadny? „Nie sprzedadzą mi…”.Co za, kurwa, nieudacznik.
– Przynosi kasę. To się liczy – odpowiedział tata.
Mój tata.
Mój. Tata.
Żaden cios w szczękę nie bolał tak bardzo, jak jego słowa. Jak te potwierdzenia, że ma mój los kompletnie gdzieś. Jak świadomość, że biologiczny ojciec gardził mną na każdy możliwy sposób. Że nie potrafił mnie przynajmniej… polubić.
Larissa
Różnica między nami polega na tym, że ty nosisz krew na ustach, a ja w sercu.
Mój ból jest cichy, a twój głośny.
Kilka ostatnich tygodni roku szkolnego to piękny czas. Nadal trzeba się uczyć, chodzić na lekcje i wstawać o stanowczo zbyt wczesnej porze w rytmie irytującego budzika, ale wtedy wszystko wydaje się zwyczajnie… przyjemniejsze.
Z dnia na dzień na zewnątrz robi się coraz cieplej. Budzę się, szykuję, a potem wychodzę, by pokonać drogę do szkoły w otoczeniu rześkiego i już ciepłego powietrza, a nie mrozów i opadów. Nauczyciele też zaczynają powoli odpuszczać, lekcje stają się coraz luźniejsze, a przerwy można spędzać na dziedzińcu i korzystać z dobrej pogody.
Ale to tylko moja opinia. Jedni mogą się z nią zgodzić, inni nie, i moja przyjaciółka należała zdecydowanie do tej drugiej grupy. Może to przez jej niecierpliwość – a nie mogła się już doczekać wakacji – a może przez skłonność do narzekania.
– Potrzebuję snu – wyjęczała, gdy zmierzałyśmy w stronę wejścia do szkoły. – Snu, kofeiny i snu na dokładkę.
Wywróciłam oczami, sięgnęłam do bocznej kieszonki plecaka i wyciągnęłam puszkę mrożonej kawy.
– Trzymaj.
Lacey zabrała ode mnie napój i ucałowała w policzek, ale to wcale nie oznaczało końca jej narzekań.
– Potrzebowałabym takich z dziesięć.
– Zostało nam kilka ostatnich tygodni – powiedziałam. – Pomyśl sobie, że za miesiąc o tej porze będziesz wylegiwać się na plaży, i od razu zrobi ci się lepiej.
Szukanie pozytywów w każdej możliwej sytuacji to moja specjalność, a wzmianka o wakacjach w Grecji, na które wraz z rodzicami i kuzynostwem miała się wybrać Lacey, okazała się strzałem w dziesiątkę.
Jej oczy pojaśniały i pojawiły się w nich iskierki podekscytowania, a twarz trochę złagodniała.
– O tak, już nie mogę się doczekać. – Pomalowanym na biało paznokciem otworzyła puszkę i pociągnęła solidny łyk zimnej kawy. – A gdy już wrócę, musimy wybrać się dokądś razem. Luke ostatnio wspominał, że jego ciotka może wynająć nam domek w jakiejś wioseczce nad morzem.
Domek nad morzem brzmiał świetnie, ale towarzystwo Luke’a… już trochę mniej. Kolegowaliśmy się od dawna, ale ostatnio zaczęłam odnosić wrażenie, że chłopak chce ode mnie czegoś, czego ja wcale nie zamierzam mu dawać. Czegoś więcej niż zwykła szkolna przyjaźń.
Razem z nim, Lacey i paroma innymi osobami tworzyliśmy zgrany zespół i choć ceniłam sobie obecność ich wszystkich w moim życiu, to często czułam, że nie mogę pozostać przy nich w pełni sobą.
Też byli szaleni, też uwielbiali adrenalinę i nadawaliśmy na tych samych falach, ale ostatnio zaczęłam pragnąć od życia czegoś więcej, a oni nie rozumieli – lub nie chcieli rozumieć – czym jest to „więcej”.
Nie żebym ja wiedziała. To po prostu… Czekał nas ostatni rok szkoły średniej, a później, zgodnie z planem, mieliśmy rozjechać się po całym kraju i w najczarniejszym scenariuszu już nigdy nie zobaczyć.
Może i cechowała mnie lekka naiwność, ale nawet ja wiedziałam, że licealne przyjaźnie zazwyczaj trafia szlag, gdy wkrada się do nich dorosłość.
To też jeden z powodów, dla których zaczęłam tworzyć listę rzeczy „do zrobienia w wakacje” – bo to nasza ostatnia szansa, by być i zachowywać się jak nastolatkowie i nie czuć się z tym dziwnie. Wiele razy proponowałam różne atrakcje – od wyjazdów w dziki plener z namiotami, po skok na bungee – ale nie spotkałam się z pozytywną reakcją.
Oni woleli bezpieczne i sprawdzone opcje, w czasie gdy mnie marzyło się eksplorowanie świata oraz testowanie i przesuwanie własnych granic.
Wkurzające wydawały mi się w nich też inne rzeczy, choć może nie powinny. Każdy z nas pozostawał wyjątkowy na swój sposób.
Może to nieodłączna część dorastania. Zmieniamy się i zaczynamy poszukiwać czegoś nowego.
– Domki nad morzem brzmią świetnie – rzuciłam, starannie ukrywając, jak wielką wewnętrzną frustrację nosiłam w sobie od miesięcy. – Ale może…
Zanim udało mi się dokończyć, ktoś pojawił się u mojego boku i zarzucił mi ciężkie ramię na barki. Po intensywnym zapachu typowych męskich perfum szybko odgadłam, że to Luke. Czasem żartowałam z Lacey, że chłopak podkrada ojcu kosmetyki, bo nie znałam żadnego innego siedemnastolatka psikającego się czymś tak… dorosłym.
– Co tam? Jak się mają moje piękne panie? – Omiótł mnie i przyjaciółkę radosnym spojrzeniem, ale nie umknęło mojej uwadze, że w moją twarz wpatrywał się odrobinę dłużej.
– Lacey umiera powolną śmiercią, a ja próbuję do tego nie dopuścić. Nic nowego.
– Hej, nie jestem jeszcze na tyle nieżywa, by przymknąć oko na twoje złośliwości. – Dźgnęła mnie łokciem w ramię.
Razem weszliśmy do szkoły.
– Mówiłaś już Lori o domkach?
– Mówiłam.
– I?
Wyswobodziłam się z objęć Luke’a, bo jego bliskość zaczęła mnie uwierać.
– To dobry pomysł, ale… może jednak wybierzemy się w jakieś mniej zaludnione miejsce? Może namioty? Od dawna o nich mówimy, a dotąd nic nie ustaliliśmy.
– Podziękuję za ryzyko pożarcia mnie żywcem przez chmarę owadów – parsknęła dziewczyna.
– W domkach wcale nie będzie inaczej – spostrzegłam.
– Ale tam przynajmniej dostanę łóżko. Co się tak uwzięłaś na te namioty?
– Po prostu mają fajny klimat. – Wzruszyłam ramionami. – I…
Ucięłam, dostrzegłszy Harveya Reynoldsa na drugim końcu korytarza. Siedział pochylony na krześle przed salą lekcyjną, miał słuchawki w uszach, a wzrok utkwił w ekranie telefonu i sunął po nim kciukiem. Ubrał się w to samo co wczoraj – czarną bluzę i sprane dżinsy. Jego brązowe włosy pozostawały w nieładzie, a cera chłopaka wydawała się – jak zwykle zresztą – lekko poszarzała ze zmęczenia.
Kompletnie nie spodziewałam się natknąć na niego nad jeziorem, ale… Naprawdę dobrze spędziłam z nim te dwie godziny. Byliśmy tylko my, z dala od szkoły i reszty miasteczka. Rozmawialiśmy o totalnych bzdurach. Akceptował moje słowotoki, choć inni często zwracali mi uwagę z ich powodu. A on… On słuchał z pewnym rodzajem zafascynowania i dzięki temu poczułam się naprawdę ważna.
Powiedziałam mu o liście rzeczy „do zrobienia” i mnie nie wyśmiał. Mało tego – wydawał się to doskonale rozumieć.
Nigdy wcześniej nie zwracałam na niego większej uwagi, bo on sam nie wydawał się zainteresowany nawiązywaniem jakichkolwiek znajomości i zazwyczaj trzymał się na uboczu. Oczywiście wiedziałam, że inni uczniowie pozostawali do niego wrogo nastawieni i trudno nawiązać jakieś przyjaźnie w takich warunkach, ale ja nie zaliczałam się do tej grupy, tylko… Po prostu nigdy nie czułam, że moglibyśmy mieć ze sobą coś wspólnego.
A jednak Harvey okazał się intrygujący i teraz miałam ogromną ochotę, by poznać go lepiej. Co prawda wczoraj nie mówił zbyt wiele, ale słuchał. A słuchanie stanowi sztukę znacznie cenniejszą od mówienia. Poza tym coś mi podpowiadało, że jeśli ktoś da mu szansę, by się otworzył, to pokaże wówczas, jak cudowną i wartościową osobą jest.
Chłopak, jakby pokierowany szóstym zmysłem, uniósł podbródek i wlepił wzrok w moją twarz. Nasze spojrzenia się skrzyżowały, a mnie po plecach przebiegło stado dreszczy.
Nie działo się nic szczególnego – zwyczajnie patrzyliśmy na siebie z dwóch końców korytarza, ale odnosiłam wrażenie, że on widzi we mnie to, czego nie dostrzegają inni, i że ja widzę w nim to, czego inni w nim zobaczyć nie chcą.
To takie intymne i takie… tylko nasze.
Ten moment przerwał jednak paskudny komentarz Luke’a.
– Ten debil gapi się na ciebie od jakiegoś czasu. – Obraził go tak swobodnym tonem, jakby mówił o pogodzie. – Chyba mu się podobasz.
Rozeźlona, zmarszczyłam brwi i przeniosłam spojrzenie na stojącego obok chłopaka. On zdążył się już zająć swoim telefonem, jakby obrażanie innych pozostawało dla niego czynnością co najmniej mechaniczną.
Zerknęłam na Lacey, by wybadać jej reakcję, ale ona również wydawała się niewzruszona. Piła kawę i skubała skórki przy paznokciach.
– Od tego ma się chyba oczy, co? Żeby patrzeć – warknęłam. – Jaki masz z nim problem?
Tak agresywną reakcją zwróciłam na siebie uwagę przyjaciół. Dziewczyna uniosła brwi, a kumpel prychnął.
– Serio? Ja nie mam z nim żadnego problemu. To on nim jest.
Ogarnęło mnie mrowiące trzewia obrzydzenie.
– Bo?
Dzwonek na lekcje przerwał naszą rozmowę – a przynajmniej Luke uznał ją za skończoną. Bez słowa ruszył do klasy, lecz zanim wszedł do środka, krzyknął coś do Harveya. Nie usłyszałam, co konkretnie, ale to na pewno nie mogło być nic miłego, chociaż Reynolds nie dał tego po sobie poznać. Ze znudzoną miną podniósł się z krzesła, minął nauczycielkę i zniknął w sali.
– Co jest z tobą, Lori? – Lacey ścisnęła mnie za łokieć i zaśmiała się nerwowo. – Wiesz, jaki jest Luke…
– Wiem, ale to nie znaczy, że muszę akceptować jego zachowanie. Obraża tego chłopaka bez powodu.
– Wszyscy go obrażają. Dotąd nie miałaś nic przeciwko.
Jej słowa przypominały uderzenie w policzek. Okazały się mocne i otrzeźwiające.
Rzeczywiście nigdy wcześniej nie stawałam w jego obronie, choć nieraz słyszałam, że inni obrzucają go różnymi wyzwiskami.
Więc może wcale nie pozostawałam nikim lepszym? Brak reakcji to w końcu ciche przyzwolenie.
– Nieważne – burknęłam.
Byłam zawiedziona moimi przyjaciółmi, ale – przede wszystkim – samą sobą.
Harvey nie pojawiał się w szkole przez następny tydzień, a ja jak idiotka dzień w dzień szukałam go wzrokiem na korytarzach. Mało tego – codziennie po lekcjach chodziłam nad jezioro w nadziei, że go tam znajdę.
Ale nie znalazłam.
Dręczyły mnie wyrzuty sumienia.
Dlaczego nie zareagowałam wcześniej? Dlaczego mi umknęło, jak inni non stop z niego szydzą? Dlaczego nie zrobiłam… czegokolwiek?
Chciałam się z nim zobaczyć, może nawet przeprosić, choć wiem, że te przeprosiny byłyby gówno warte. Zwyczajnie… Nagle zaczęło do mnie docierać, na jak wiele zachowań dawałam innym ciche przyzwolenie, choć wcale nie powinnam.
Tego dnia po lekcjach udałam się prosto do cukierni rodziców, skąd wzięłam kilka rogali z nadzieniem pistacjowym i drożdżówki z truskawkami. Zapakowałam wszystko do plecaka, a potem wsiadłam na rower i pojechałam prosto do lasu.
Droga nad jezioro nie była łatwa, a przedarcie się przez gęste krzaki to prawdziwe wyzwanie, ale nawet rany od gałęzi na nogach nie powstrzymały mnie przed tym, by przyjeżdżać tam codziennie.
Jechałam powoli żwirową dróżką. Tego dnia lekcje skończyły się później niż zazwyczaj, a po nich pomagałam grupie teatralnej w przyszykowaniu sceny na sobotni występ, więc słońce powoli chyliło się ku zachodowi i istniało prawdopodobieństwo, że zostanę zmuszona wracać do domu po ciemku.
Ale to nic. Nadal liczyłam, że nad wodą natknę się na Harveya.
Całe szczęście, że gdy dojechałam już na miejsce, przy drzewie zauważyłam samotną postać. Harvey siedział oparty o pień i pustym wzrokiem wpatrywał się w jezioro. Chyba nie usłyszał mojego przybycia, bo miał w uszach słuchawki.
Zeszłam z roweru, poprawiłam plecak i wolnym krokiem zbliżyłam się do chłopaka. Nie chciałam go wystraszyć, ale jeśli słuchał muzyki, to moje nagłe pojawienie się pewnie okazałoby się dla niego dość sporym zaskoczeniem.
Odchrząknęłam głośno, licząc, że to wystarczy. Nie wystarczyło.
Westchnęłam i już znacznie szybciej skróciłam dzielącą nas odległość. Stanęłam tuż przed nim, pewna, że ten podskoczy zdziwiony, ale on…
On tylko uniósł wzrok, tak pusty i smutny, i… Właściwie nie zrobił nic, prócz wyjęcia z ucha jednej słuchawki.
– Harvey – wymamrotałam, uważnie badając spojrzeniem jego twarz.
Wyglądał pięknie w ten chłopięco-męski sposób, jakby balansował gdzieś na granicy bycia nastolatkiem a pełnoprawnym dorosłym. Nosił na skórze ślady zmęczenia i ciężkiej pracy, a to wydało mi się w pewien sposób godne podziwu.
Ale… To rozwalona warga otoczona żółkniejącym już siniakiem zwróciła moją uwagę.
– Larissa – odparł beznamiętnie, nie odrywając ode mnie oczu.
Ciszę charakterystyczną dla tego miejsca zakłócały odgłosy płynące z jego słuchawek. Nie znałam puszczanej przez niego piosenki, ale miała przyjemny spokojny rytm. Niemal kojący.
– C-co… Boże, co ci się stało? – wychrypiałam, opadając na klęczki tuż obok.
Instynktownie chciałam wyciągnąć dłoń w stronę jego twarzy, ale on się skrzywił i odsunął. Zrobiło mi się głupio, ale przede wszystkim ogarnęło mnie zaniepokojenie i głód odpowiedzi.
– To? – Nonszalanckim ruchem ręki wskazał na swoje usta. – Nic takiego.
Oburzona, zmarszczyłam brwi.
– Nic takiego? – powtórzyłam zaskoczona. – Jak możesz mówić, że to „nic takiego”?
Harvey podciągnął jedno kolano do klatki piersiowej i wzruszył ramionami, a ja westchnęłam. Może niepotrzebnie tak na niego naskoczyłam.
– A tak serio? – zagaiłam łagodnie. – Wszystko… Wszystko u ciebie okej? No, wiesz, nie było cię w szkole…
– Zauważyłaś? – wtrącił zdziwiony.
– Dlaczego miałabym nie zauważyć?
Mocniejszy podmuch wiatru roztrzepał włosy chłopaka, a promienie słońca wyłaniające się zza chmur podkreśliły połowę jego twarzy, zwłaszcza migoczące w oczach niezrozumienie.
– Daj spokój, Larissa. Przecież… – Wziął głęboki wdech. – Po prostu nie sądziłem, że zwracasz na mnie uwagę.
– Zwracam – zaznaczyłam twardo, a w zakamarkach serca czaił się wstyd.
Okej, wcale nie dziwiła mnie taka reakcja. Prawda wyglądała tak, że w szkole nikt nie zauważał jego istnienia, chyba że ktoś szukał obiektu do drwin. Dlaczego więc miałby sądzić, że się od nich różnię? Chciałabym, jasne, ale… Wcale się nie różniłam.
– Mam sobie pójść? – mruknęłam.
– A po co przyszłaś?
– Szukałam cię – przyznałam. – Jak już mówiłam… Nie pojawiałeś się w szkole, trochę się martwiłam i…
– Martwiłaś się?
– Często to robisz?
– Co takiego?
– Wcinasz się innym w zdanie – podsunęłam, nie ze złośliwością, a raczej z pewną dozą rozbawienia, aby nie poczuł, że go oceniam. – Przez to nie mogę zebrać myśli.
– Wybacz – burknął, spuścił wzrok i wcisnął pauzę na ekranie telefonu, przez co do niedawna płynąca ze słuchawek muzyka ucichła.
Teraz otaczał nas jedynie szum wody, liści i śpiew lawirujących po niebie ptaków.
– Nie przywykłem do… tego – dodał zrezygnowany.
– Czego?
– Rozmawiania z innymi ludźmi.
Poczułam się, jakby ktoś ugodził mnie tępym nożem w pierś. Patrzyłam na tego skrzywdzonego przez los chłopaka, który prawdopodobnie nie miał żadnych przyjaciół i uciekał nad wodę, żeby przez chwilę zaznać spokoju, i przeklinałam w myślach świat, że do tego dopuścił.
Jego ból był taki… głośny. Tak głośny, a jednak wszyscy starali się udawać, że go nie słyszą. On dosłownie błagał spojrzeniem o pomoc i chwilę ukojenia, ale… Nikt go nie widział. Nikt nie chciał go widzieć. Nikt się nie zastanawiał, jak bardzo musi cierpieć.
I ja też to wszystko ignorowałam… Do teraz.
– Mogę dokończyć to, co chciałam powiedzieć? – zapytałam cicho.
– Postaram się nie przerywać.
– Nie przychodziłeś do szkoły. Przyjeżdżałam tu codziennie, bo zaczęłam się niepokoić.
Rozchylił usta. Pewnie chciał coś powiedzieć, ale się przed tym powstrzymał.
– A teraz cię znalazłam i… Masz rozwaloną wargę, Harvey.
– Wiem – odpowiedział krótko.
– Kto ci to zrobił?
Poderwał podbródek. Stał się czujny i ostrożny.
– Nikt – fuknął. – To… Szlag, po prostu wdałem się w bójkę.
– Bójkę, tak?
Mimo że nazwisko Reynolds nie cieszyło się zbyt dobrą opinią w tym mieście i każdy na moim miejscu bez zastanowienia uwierzyłby w wersję z bójką, mnie przyszło to z wyjątkowym trudem.
Gdyby rzeczywiście wdał się w bijatykę, miałby poranione ręce. Tak sądzę. Tymczasem prócz śladów po pracy – z tego, co mi wiadomo, dorabiał w warsztacie samochodowym u pana Harringtona – nie dopatrzyłam się na jego kremowej skórze żadnych skaleczeń.
– Tak. Nie rób z tego nie wiadomo jak wielkiej sprawy.
– To jest wielka sprawa! – wypaliłam.
– Ale nie dotyczy ciebie!
Zacisnęłam usta w wąską kreskę. Rzeczywiście nie miałam prawa wtrącać się w jego problemy. Nie miałam prawa wymagać od niego, by mi się z czegokolwiek zwierzał. Nie pozostawałam dla niego nikim bliskim i godnym zaufania, tyle że… Coś mi podpowiadało, że on tak naprawdę nie ma nikogo takiego. Nikogo, kto zainteresowałby się jego losem.
Gdyby samotność potrafiła objawiać się w postaci ludzkiej, zostałby nią Harvey Reynolds.
– Możesz po prostu odpuścić?
Zastanawiałam się nad tym przez kilka pełnych napięcia sekund. Mogłam dalej zasypywać go pytaniami i doprowadzić w ten sposób do tego, że się na mnie obrazi, a mogłam też dać sobie spokój i spędzić z nim popołudnie na przyjemniejszych zajęciach. Harvey, choć pewnie nie chciał się do tego przyznać, potrzebował kogoś… kogokolwiek, z kim mógłby zwyczajnie „pobyć”, a ja nie miałam nic przeciwko, by stać się dla niego „tym kimś”. Dlatego wybrałam drugą opcję.
– Dobra – skapitulowałam. – Ale musisz wiedzieć, że jestem dość wścibska. Nie lubię, gdy coś się przede mną ukrywa. Dlatego wrócimy do tego tematu, okej? Kiedyś.
– Kiedyś – potwierdził.
To tylko jedno słowo, ale kiedyś oznaczało, że spotkamy się jeszcze i że może kiedyś zapracuję sobie, by być dla Harveya kimś, z kim rozmawia o swoich najskrytszych tajemnicach.
Kiedyś niosło za sobą ułamek nadziei i postanowiłam się jej trzymać.
Do niedawna bardzo gęsta atmosfera powoli zaczęła się przerzedzać, a łagodny wyraz starł resztki napięcia z twarzy Reynoldsa.
– Przyniosłam rogale. I drożdżówki. Wolisz pistacje czy truskawki?
– Obojętnie.
Zerknęłam na niego z ukosa, gdy wyciągałam papierowe torby z plecaka.
– Truskawki – powiedział, w końcu uginając się pod naporem mojego wyczekującego spojrzenia.
Uśmiechnęłam się zadowolona. Podałam mu drożdżówki, a sama chwyciłam rogaliki i przeniosłam się na miejsce pod drzewem, obok niego. Usiadłam, wyciągnęłam przed siebie nogi i skrzyżowałam je w kostkach. Stykaliśmy się ramionami; jego skóra była ciepła, nagrzana już od słońca.
– Zdradzisz mi, czego słuchasz? – Wskazałam na telefon chłopaka.
Nie wiem, czy ktoś w naszym wieku korzystał jeszcze z tak starego sprzętu, ale nie zamierzałam tego komentować.
– Nie wiem, czy ci się spodoba. Jaką muzykę lubisz?
Wgryzłam się w rogala, a pistacjowe nadzienie wypłynęło mi na brodę. Zaśmiałam się, trochę zażenowana tą oznaką niezdarności, ale wtedy Harvey uśmiechnął się promienniej niż zazwyczaj i uznałam, że warto było się ubrudzić, jeśli dzięki temu mogłam to zobaczyć.
Podał mi paczkę chusteczek i szybko doprowadziłam się do porządku.
– Właściwie to nie wiem – odparłam po chwili. – Nie słucham konkretnego gatunku. W sumie rzadko słucham muzyki, a jeśli już mam na coś ochotę, to wyszukuję w Internecie playlisty wpasowujących się w mój obecny nastrój.
Harvey patrzył na mnie jak na dziwadło, jakby pierwszy raz w życiu usłyszał o istnieniu stworzonych przez kogoś innego playlist.
– Serio?
– Serio, serio – potwierdziłam. – Ale… Gdy tu przyszłam, słuchałeś jakiegoś kawałka i wydawał się naprawdę w porządku.
– No dobra… – wydukał i chwycił telefon.
Odłączył słuchawki, abyśmy nie musieli się nimi dzielić, a po chwili z urządzenia popłynęły pierwsze dźwięki melodii.
Pierwszy raz słyszałam ten utwór, ale słowa piosenkarki wgryzły się w moją duszę tak, jakbym nigdy wcześniej nie słuchała żadnej muzyki. Przez prawie cztery minuty wgapiałam się to w ekran komórki, to w Harveya, i czułam, że moje ciało staje się nagle lekkie, jakbym wyszła z własnej skóry i wskoczyła w tę należącą do kogoś innego.
Jakbym wreszcie mogła stać się w pełni sobą.
A gdy piosenka dobiegła końca, poprosiłam Harveya, by puścił ją od początku. I tak pięć razy.
– To…
– The Moon Will Sing – podał mi tytuł. – Podoba ci się?
– Chyba zacznę tworzyć własną playlistę – wydusiłam. – To… Wow.
– Co nie? – Wydawał się zadowolony, że utwór tak mocno przypadł mi do gustu. – Uwielbiam to, jak muzyka maluje nam w zupełnie innym świetle to, co widzimy na co dzień.
Gapiłam się na niego, zupełnie oniemiała i zachwycona.
– I jak potrafi kierować naszym nastrojem – dorzucił, tym razem z nieco mniejszym zapałem, najwyraźniej zawstydzony, że podzielił się ze mną tak mocno osobistą myślą.
Uwielbiam sposób, w jaki o tym mówisz.
– Wiesz co? – Wychyliłam się po plecak. – Mam nową rzecz do wpisania na moją listę „do zrobienia w wakacje”.
Za mną rozbrzmiał krótki i lekko zachrypnięty śmiech.
– Tak?
– Mhm. – Wyciągnęłam z bocznej przegródki kilka kolorowych długopisów i rozpoczęłam tworzenie nowego wpisu w notatniku. – Stworzę własną playlistę. A ty mi w tym pomożesz.
– Skoro takie jest twoje życzenie…
Zerknęłam na niego przez ramię.
– Od dziś jesteś moim muzycznym dealerem, Harvey. Potraktuj to poważnie.
Przyłożył sobie dłoń do serca, ale rozbawienie rozciągało jego policzki.
– Obiecuję, że cię nie zawiodę.
Kolejna obietnica. Cicha i niby niewinna, jednak z różnych powodów tak bardzo dla mnie istotna.