Devoted Hearts - Angelika Kołodziej - ebook + audiobook

Devoted Hearts ebook i audiobook

Angelika Kołodziej

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Arabella nie widziała Camerona od roku i chciałaby, żeby tak zostało.

Minęło dwanaście miesięcy, od kiedy Arabella wyjechała do Nowego Jorku. Miała nadzieję, że przeprowadzka definitywnie zakończy jej relację z Cameronem. Mężczyzna bardzo ją zranił i nie widziała już dla nich przyszłości.

Mimo że kobieta realizuje swoje plany i buduje życie od nowa, w wielkim mieście czuje się bardzo samotna. Tymczasem, zupełnie niespodziewanie, przytrafiają jej się dziwne rzeczy. Arabella zaczyna otrzymywać głuche telefony, a pod jej mieszkaniem kręci się nieznajomy mężczyzna. 

Jakby tego było mało, wszystko wskazuje na to, że ona i Cameron w końcu się jednak spotkają. W Nowym Jorku odwiedza ją Marshall i składa Arabelli propozycję, aby spędziła święta w gronie jego rodziny, co oznacza, że również w towarzystwie Camerona.

Co poczuje Arabella, kiedy zobaczy mężczyznę? Czy jej serce posłucha rozumu?

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia.                                                                                                                                  Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 324

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 4 min

Lektor: Monika ChrzanowskaGrzegorz Woś
Oceny
4,2 (302 oceny)
146
86
53
14
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mater0pocztaonetpl

Nie polecam

Tragedia...nie dalam rady...nuuuda
31
stupidxhope

Nie oderwiesz się od lektury

Książka, która sprawia, że zatracamy się w niej od samego początku. Finałowy tom dylogii przepełniony jest sprzecznymi emocjami, co sprawia, że cała historia staje się bardziej prawdziwa, a z bohaterami możemy się utożsamiać. Styl pisania autorki został jeszcze bardziej dopracowany, dzięki czemu przez tę historię się płynie, nie mogąc się od niej oderwać. Polecam ją każdemu!
Ewa_z82

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna❤️
10
ninka910

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemnie się czytało, taka miłość co chwyta za serce :)
10
ela1608

Całkiem niezła

Jeszcze gorsza niż poprzednia.
00

Popularność




Copyright © 2024

Angelika Kołodziej

Wydawnictwo NieZwykłe

All rights reserved

Wszelkie prawa zastrzeżone

Redakcja:

Sandra Pętecka

Korekta:

Katarzyna Chybińska

Joanna Boguszewska

Barbara Hauzińska

Redakcja techniczna:

Michał Swędrowski

Projekt okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8362-380-1

PROLOG

Arabella

Gdy byłam małą dziewczynką, a w szkole pytano mnie, co jest moim największym marzeniem, zawsze bez wahania odpowiadałam, że wolność. Wydaje mi się, że nauczyciele nieszczególnie rozumieli, co mam na myśli, i kwitowali moje zbyt gorzkie jak na dziecko słowa śmiechem.

Tymczasem dla mnie wolność oznaczała życie bez podążającego za mną krok w krok strachu. Bez przemocy, krzyków i krwi. Bez ojca, który z radością karał mnie za każde najmniejsze przewinienie. Bez dręczących mnie co noc koszmarów.

To życie z dala od murów tej noszącej w sobie same złe wspomnienia rezydencji.

Jak miałam więc o tym nie marzyć? Przecież zawsze pragniemy tego, co najcięższe do zdobycia.

Dwadzieścia jeden lat pielęgnowałam taką właśnie wizję wolności, wierząc całą sobą w jej słuszność. Przestałam jednak liczyć na to, że nadejdzie dzień, w którym wreszcie wyfrunę z klatki i zacznę stawiać pewne kroki w nowym, wspanialszym świecie. To wydawało się niemożliwe, gdy wciąż żyłam w cieniu kogoś takiego jak Laurence Vargas. A gdy ten okrutny i zepsuty do szpiku kości człowiek postanowił oddać moją rękę obcemu mi mężczyźnie, jedynie utwierdziłam się w przekonaniu, że moje życie nigdy nie będzie tak naprawdę w pełni moje.

I wtedy to się stało. W najmniej oczekiwanym momencie, gdy już zdążyłam zakopać wszystkie te czcze marzenia na dnie serca, mój mąż postanowił ofiarować mi coś, co nazwał wolnością, a co wydawało się wszystkim, tylko nie nią.

Bowiem nie sądziłam, że owa wolność mogłaby mieć posmak złamanego serca, łez i tęsknoty za czymś nieokreślonym. Nie. Miała być obdarta ze wszelkiego żalu. Miałam być dzięki niej prawdziwie szczęśliwa.

Rok temu opuściłam Liverpool w towarzystwie roztrzaskanego serca, przekrwionych od wielogodzinnego płaczu oczu, małej walizki na kółkach i kluczy do nowego mieszkania. Bez żadnego planu wsiadłam na pokład samolotu, drżąc ze strachu i wciąż jeszcze nie do końca rozumiejąc, co się tak właściwie wydarzyło.

Dopiero gdy wysiadłam na lotnisku, już w Nowym Jorku, i w oczekiwaniu na taksówkę wyjęłam telefon, dotarła do mnie powaga sytuacji. Media huczały od coraz to nowszych wieści na temat zatrzymania mojego ojca. Dotąd nietykalny dla prasy Cameron utknął między chmarą dziennikarzy. Miasto stanęło na głowie, a ja przyglądałam się temu z odległości kilku tysięcy kilometrów.

Przez parę marnych minut pozwoliłam sobie wierzyć, że to koniec. Koniec strachu, koniec ukrywania się, koniec udawania i, co najpiękniejsze, koniec Laurence’a Vargasa – jego władzy nade mną i całym Liverpoolem.

Po chwili dotarło do mnie jednak, że to dopiero początek.

Następne miesiące upłynęły mi pod znakiem kolejnych artykułów na stronach plotkarskich, wycieczek do Liverpoolu, gdzie musiałam zeznawać przeciwko ojcu i jednocześnie unikać Camerona oraz wielu samotnych nocach, podczas których próbowałam zrozumieć, co to wszystko tak naprawdę dla mnie oznacza.

Gdy po wielu miesiącach zaciętej walki jednogłośnie skazano Laurence’a na życie za kratkami, na dobre zagościłam się w Nowym Jorku, znalazłam gabinet psychologiczny i dołożyłam wszelkich starań, by wyrzucić z pamięci naznaczone bólem lata młodości oraz ten krótki okres spędzony u boku Camerona.

Zaczęłam nowy etap, skupiłam się na sobie – swoim zdrowiu i pasjach. Poznawałam nowych ludzi, smakowałam rzeczy dotąd kategorycznie dla mnie zakazanych i próbowałam sobie wmówić, że jestem szczęśliwa.

Choć wcale przecież taka nie byłam.

I wcale nie tak łatwo szło mi zapomnienie o istnieniu Camerona Salforda, gdy jego imię przewijało się w każdej rozmowie z Marshallem i Margot. Nie, gdy jego twarz zdobiła początek każdego nowego artykułu.

Nie, gdy wciąż nosiłam jego nazwisko.

Nie, gdy podarowany mi ponad rok wcześniej pierścionek wciąż nawiedzał mnie swoim widokiem na każdym kroku.

I nie, gdy uczucia względem tego mężczyzny przypominały niemożliwe do pozbycia się blizny na moim ciele.

ROZDZIAŁ 1

Arabella

Deszcz tego dnia nie miał litości. Kropelki wody rozbijały się o szyby, co wpędzało mnie w senny nastrój. Ślęczałam nad jednym z większych projektów w swoim malutkim gabinecie, a w myślach modliłam się o to, by szefowa przynajmniej ten jeden raz była w dobrym humorze.

Kilka miesięcy temu udało mi się załapać na staż do raczkującej na rynku modowym firmy. Pierwsze tygodnie były bolesnym przypomnieniem, że nigdy w swoim dwudziestu dwu letnim życiu nie podjęłam się żadnej pracy. Stale coś zawalałam, nie potrafiłam się zorganizować i regularnie odbywałam nieprzyjemne rozmowy z równie kapryśną, co ja, szefową.

Ale mimo to byłam zadowolona, że wreszcie podjęłam jakieś kroki związane z jednym ze swoich marzeń. Moda zawsze była mniej lub bardziej obecna w moim życiu, a tworzenie własnych projektów zaspokajało ukrytą we mnie kreatywność.

Bywały też takie dni, gdy miałam ochotę rzucić tym wszystkim w cholerę, wrócić do wylegiwania się w łóżku i użalania nad własnym losem. Dokładnie tak, jak dzisiaj.

Moje modlitwy na nic się nie zdały. Iris – kobieta ze skłonnością do skrajnych zmian nastroju w tragicznie krótkim czasie i jednocześnie moja szefowa – postanowiła zrobić mi na złość i po raz kolejny odrzuciła mój projekt, wytykając mi błędy, których wcale nie popełniłam.

Wróciłam do gabinetu jeszcze bardziej podminowana. Gardło paliło mnie od słów, których nie wypowiedziałam, a którymi chciałam obrzucić Iris.

Wiele godzin spędzonych na psychoterapii pozwoliło mi zrozumieć, że uzewnętrznianie swojej złości – wbrew temu, co sądziłam – nie zawsze jest dobrym rozwiązaniem. Dzieciństwo spędzone u boku ojca nauczyło mnie reagowania agresją na wszelkie przejawy skierowanego we mnie niezadowolenia. Jako mała dziewczynka wiedziałam doskonale, że próby normalnej ludzkiej rozmowy i tak zakończyłyby się tym samym, co pyskowanie – krzykami, bólem i paskudnymi siniakami na skórze. Przyzwyczajona do tego schematu, wychodziłam z założenia, że powinnam postępować w ten sam sposób w relacjach z każdą inną osobą. Zawsze wybierałam agresję ponad wszystko inne, traktowałam to jako jedyny sposób na obronę.

Naprawdę sporo czasu zajęło mi dojście do etapu, w którym nauczyłam się dusić w sobie złość na rzecz spokojnych i szczerych rozmów. Teraz, gdy patrzyłam na swoje zachowanie z perspektywy czasu, nie mogłam wyzbyć się wstydu. Często bywałam okrutna, nieznośna i niesprawiedliwa.

Powoli jednak zapominałam o tych szkodliwych nawykach. Przestałam widzieć we wszystkim i wszystkich zagrożenie.

Odłożyłam na biurko teczkę z projektami do poprawy i na kilka chwil przymknęłam powieki. Próbowałam okiełznać złość.

Telefon zaczął wibrować mi w dłoni. Rzuciłam okiem na wyświetlacz i natychmiast dotknęłam ikonki zielonej słuchawki.

– Co słychać u mojej ulubionej projektantki z Nowego Jorku? – zapytał pogodnym tonem Marshall.

Z Marshallem łączyła mnie dziwna relacja. W czasie wszystkich tych związanych z moim ojcem rozpraw okazał mi niewiarygodne wsparcie i choć początkowo trawił mnie głęboki żal względem tego mężczyzny, to teraz doceniałam jego obecność w moim życiu.

– Aktualnie próbuję nie wybuchnąć – odparłam.

– Iris daje w kość?

– Gorzej. Uderza w dumę – rzuciłam. Słysząc głos Marshalla, mój humor uległ minimalnej poprawie. Nie wiem, jak to robił, ale zawsze wydawał się taki radosny i energiczny, czego mi zdecydowanie brakowało. – A co nowego w Liverpoolu?

Mieliśmy jedną zasadę – zero wzmianek o Cameronie. Czasem się tego trzymał, a czasem wspominał o nim mimochodem, co zawsze poruszało zakopaną głęboko w moim sercu tęsknotę.

– Pogoda do dupy, nikt nie chce iść ze mną wieczorem na piwo i tęsknię za swoją przyjaciółką – odpowiedział. – Ta przyjaciółka to ty, tak dla jasności.

Poczułam, jak kąciki moich ust wyginają się ku górze.

– I co z tym zrobimy?

– Czy w Nowym Jorku nie zostanę zaatakowany przez ulewy?

– Co najwyżej troszkę zmokniesz.

– A pójdziesz ze mną na piwo?

– Pójdę.

– I zaspokoisz moją tęsknotę?

– Owszem. – Podekscytowanie na dobre przysłoniło gniew.

– W takim razie wpadnę za jakiś czas.

Miałam wrażenie, jakby w jednej chwili ktoś zabrał z moich barków cały ciężar. Życie w Nowym Jorku przypominało wieczny maraton samotności. Próbowałam znaleźć sobie znajomych, ale z moim charakterem czasem ciężko było mi utrzymać jakąś relację dłużej niż kilka tygodni.

Marshall odwiedzał mnie raz na jakiś czas. Spędzaliśmy wieczory na długich rozmowach, szlajaliśmy się po barach i udawaliśmy, że reszta świata nie istnieje.

– Będę cię wyczekiwać.

– Wyczekuj. Dam znać, jak kupię bilety.

Spostrzegłam jakiś ruch za drzwiami, więc szybko zakończyłam połączenie. Iris weszła do mojego gabinetu w momencie, w którym odkładałam telefon na biurko, wciąż szeroko się uśmiechając.

– Poprawione projekty mają być gotowe za godzinę. Odłóż to paplanie przez telefon na później – skarciła mnie opryskliwym głosem, ale gdy tylko wyszła, ponownie sięgnęłam po komórkę, mimowolnie sprawdzając terminy najbliższych lotów z Liverpoolu do Nowego Jorku.

W drodze do domu tworzyłam w myślach wstępny plan na pobyt Marshalla w Nowym Jorku. Nie odwiedzał mnie na dłużej niż dwa lub trzy dni, więc musiałam upchnąć w tym krótkim czasie wszystkie rzeczy, które chciałam z nim zrobić.

Przede wszystkim Marshall stał się jedyną – poza moją terapeutką – osobą, z którą mogłam szczerze porozmawiać, wylać na światło dzienne wszystkie żale i jednocześnie nie zostać ocenioną w żaden sposób. Naprawdę świetnie sprawdzał się w roli słuchacza i nie musiał nawet udzielać mi żadnych rad; wystarczy, że był obok i ze zrozumieniem przyswajał każdą z moich myśli.

Nie wiem, co Cameron myślał o tej niespodziewanej przyjaźni między mną i Marshallem i szczerze wkurzało mnie to, że w ogóle się tym przejmuję. Nie byłam jednak na tyle silna, by wyrzucić go ze swojej głowy na dobre.

Często zastanawiałam się, co u niego słychać. Czy sobie radzi, czy firma dalej prężnie się rozwija, czy kogoś ma, czy dobrze śpi i czy wciąż pamięta o kobiecie, którą rok wcześniej wziął za żonę.

Media co prawda od czasu sprawy z moim ojcem rzuciły się na Camerona i w sieci mogłam przeczytać całą masę artykułów na temat jego życia, ale z tyłu głowy wciąż siedziała mi myśl, że nie wszystkie z tych wieści muszą być zgodne z prawdą. Sama przecież byłam kiedyś ofiarą nie mających nic wspólnego z rzeczywistością plotek.

Mogłabym też wreszcie się przełamać i zapytać Marshalla o wszystko, co związane z Cameronem, a co wciąż spędzało mi sen z powiek. Czułam jednak, że taka rozmowa byłaby jak rozdrapywanie starych ran. Wciąż tego nie przepracowałam, nie potrafiłam jeszcze rozmawiać otwarcie o mężczyźnie, który zmienił tak wiele w moim życiu. Nawet myśli o nim niosły za sobą niewyobrażalny ból.

Gdy taksówka zatrzymała się pod odpowiednim budynkiem, nadal jeszcze lekko kropiło. Uregulowałam opłatę i zarzuciwszy na głowę kaptur kurtki, wyszłam na pogrążoną w ciemności ulicę.

Przez pierwsze trzy miesiące pobytu w Nowym Jorku mieszkałam w apartamencie wynajętym przez Camerona. Gdy tylko znalazłam czas i siłę na to, by rozejrzeć się za czymś nowym, wyniosłam się do innego lokum, korzystając z oszczędności. Wychowana w luksusie byłam pewna, że nieprędko przyzwyczaję się do nieco gorszych warunków, ale świadomość, że sama wybrałam sobie takie, a nie inne mieszkanie, okazała się zaskakująco miła. Kochałam tę przytulnie małą przestrzeń, którą wzbogaciłam o kwiaty i niepasujące do siebie ozdoby tak samo mocno, jak kochałam mikroskopijny taras z jednym krzesłem i widokiem na sąsiedni budynek.

To wszystko było bowiem w pełni moje, nieskażone ingerencją kogokolwiek innego. Kupując tak zwyczajne rzeczy jak dywany i doniczki, nie musiałam zastanawiać się nad tym, czy przypadną komuś do gustu, bo liczyło się tylko to, że podobały się mnie.

Mogłam eksperymentować w kuchni, przypalać garnki i patelnie, zostawiać nieumyte kubki w zlewie i brudne ubrania na krześle w salonie bez obawy o to, że ktoś mnie za to upomni, a nawet uderzy.

Dla kogoś to mogło wydawać się niczym, podczas gdy dla mnie było wszystkim. To drobne elementy nowego życia – tego nieidealnego, stawiającego przede mną nowe wyzwania.

Czasem rozmyślałam nad tym, że gdybym tylko wreszcie pozbyła się tej irracjonalnej tęsknoty i wyleczyła się z koszmarów, może mogłabym chwycić szczęście za rogi.

Dotąd mi się to jednak nie udało. Owe szczęście wciąż zdawało się znajdować za mgłą.

Szłam wzdłuż nierównej drogi. Od drzwi do budynku, w którym znajdowało się moje mieszkanie, dzieliło mnie już tylko kilka metrów i dwie ogromne kałuże. Światła ulicznych latarni migotały, raz rozjaśniając ścieżkę, a raz chowając ją w mroku. Chłód nocy wżerał się w moje kości i marzyłam tylko o tym, by wreszcie znaleźć się w ścianach swojego lokum, napić lampki wina i zaszyć na ogromnej kanapie pod kocem.

Stojąc już pod drzwiami, zaczęłam grzebać w torebce w poszukiwaniu kluczy. Odnalazłam je dopiero po upływie kilkunastu sekund, w czasie których zdążyłam w myślach zwyzywać samą siebie za to, że nie wyjęłam ich jeszcze w taksówce. Już miałam wsuwać klucz do zamka, gdy zza pleców usłyszałam męski głos zabarwiony brytyjskim akcentem.

– Arabella Salford?

W jednej chwili wnętrzności ścisnęły mi się z przerażenia. Klucze wypadły z rąk, a ciało gwałtownie obróciło się przodem do nieznajomego. Stał tyłem do latarni, jego twarz pozostawała w cieniu, a głowę przykrywał kaptur grubej bluzy. Czułam jednak ciężar jego spojrzenia na skórze. Niepokój kiełkował na dnie mojego serca, gdy tak wpatrywał się we mnie bez słów.

Nikt prócz Iris w tym mieście nie znał mojego nazwiska. Tutaj nikogo nie interesowało, kim tak naprawdę jestem oraz z jakiej rodziny pochodzę. Dla Nowego Jorku byłam tylko kolejną goniącą za marzeniami kobietą, bez twarzy, imienia i przeszłości.

Zawsze przedstawiałam się tylko jako Arabella. Choć w moich dokumentach wciąż widniało nazwisko Camerona, nie chwaliłam się tym na prawo i lewo.

Gdybym interesowała kogoś na tyle, by zaczął grzebać, mógłby znaleźć w sieci mnóstwo informacji na mój temat, ale dotąd nie spotkała mnie podobna sytuacja.

A teraz, stojąc naprzeciwko tego mężczyzny na opustoszałej, ciemnej ulicy, poczułam przeraźliwy strach, o którego istnieniu zdawałoby się, że zapomniałam już jakiś czas temu.

Zamarłam. Mięśnie odmówiły mi posłuszeństwa. Nie potrafiłam się ruszyć ani odezwać. Język splątał niepokój.

– Przepraszam, to chyba pomyłka – przemówił znów, nim powolnym krokiem ruszył wzdłuż ulicy.

Co się tu, do cholery, wydarzyło?

Nie wiem, ile czasu upłynęło, zanim w końcu kucnęłam, by sięgnąć po klucze. To mogły być minuty, a nawet godziny. Przerażenie na dobre zawładnęło każdą komórką w moim ciele.

Wchodząc do mieszkania, upewniłam się kilkukrotnie, że zamknęłam za sobą drzwi. Zachowywałam się jak opętana, gdy nieustannie wyglądałam przez okno, by upewnić się, że nieznajomy zniknął.

Wyglądało na to, że odszedł, pozostawiając po sobie tylko głębokie uczucie zaniepokojenia.

Powiedział, że to pomyłka, choć przecież i ja, i on, doskonale wiedzieliśmy, że to pomyłką wcale nie było. Jego krótka i tajemnicza wizyta zdawała się przybierać postać pewnego ostrzeżenia, o czym nie potrafiłam przestać myśleć.

Mój ojciec siedział za kratkami. Być może nie istniał powód do tego, bym jeszcze kiedykolwiek musiała się go obawiać. I nie wiem, czy powinnam powiązywać z nim sytuację sprzed chwili.

Może wpadałam w paranoję. A może on siedział w swojej celi i przez cały rok obmyślał idealny plan zemsty.

Może nigdy nie powinnam przestać się go bać.

Kładąc się spać tej nocy, wiedziałam podświadomie, że gdy tylko znajdę się w stanie bezbronności, koszmary zaatakują ponownie. Czasem były tylko pojedynczym obrazem, jakimś wspomnieniem z przeszłości, a czasem wydawały się tak wyraźne, że odtwarzałam ich przebieg przez długie dni.

Już dawno nie dopadło mnie to dziwne uczucie, podpowiadające mi, że wydarzy się coś złego. A teraz pojawiło się znowu.

Na chwilę przed zaśnięciem zdołałam tylko przeczytać nową wiadomość.

Marshall: Przyjadę za dwa tygodnie w piątek. Słodkich snów.

ROZDZIAŁ 2

Cameron

Nowe mieszkanie Marshalla to jak niebo w porównaniu do poprzedniego. Wynajmował je od kilku tygodni i choć zdążył skazić tę elegancką przestrzeń swoją skłonnością do bałaganiarstwa, to przynajmniej dało się tutaj oddychać bez obawy o wciągnięcie do płuc jakiegoś śmiercionośnego syfu.

Spędzałem tu ostatnio większość swoich dni. Odkąd Marshall przyłapał mnie na upijaniu się w barze którąś noc z rzędu, stał się nadopiekuńczy. Często odwiedzał mnie w firmie, przynosił mi obiady, które najczęściej sam przyrządzał, a wieczorami udawał, że potrzebuje z czymś pomocy w swoim apartamencie i ciągle mnie tam ściągał.

Początkowo było mi z tym dziwnie. Przyjaźniliśmy się od tak dawna, że właściwie nie pamiętałem życia, którego on nie był częścią, ale mimo wszystko znacznie częściej potrzebowałem ciszy i samotności od towarzystwa.

Tyle że Marshall Henley to jeden z najbardziej upartych ludzi, jakich przyszło mi poznać. Mógłbym powtarzać w kółko, że nie mam ochoty spędzać kolejnego dnia z jego humorkami godnymi nastolatka, a on i tak znalazłby sposób na to, bym nie siedział sam.

Bo się bał. Musiało być ze mną naprawdę źle, skoro nawet Marshall – najlepszy kumpel wielu barmanów w tym mieście – zwracał mi uwagę, że za dużo piję.

Poniekąd to rozumiałem. Dla Marshalla alkohol był dodatkiem do zabawy, dla mnie sposobem na uporanie się z uciążliwymi myślami.

Nie poznawałem samego siebie. Ślad po tym zorganizowanym, zawsze opanowanym i mającym jakiś plan mężczyźnie, zaginął. Na jego miejsce wstąpił ktoś wieczne zmęczony, pogrążony w ponurych myślach i niezdecydowany.

Bezsenność tak dawała mi w kość, że stałem się regularnym użytkownikiem kofeiny. W firmie często zwalałem obowiązki na innych, co wcześniej mi się nie zdarzało. Musiałem mieć wszystko pod kontrolą, więc najważniejsze sprawy od zawsze wolałem załatwiać sam, by mieć pewność, że dopiąłem wszystko na ostatni guzik. Teraz to pragnienie władzy zostało zjedzone przez bezsilność.

Przez wiele lat moim motorem napędzającym była zemsta. A gdy sprawy z Vargasem dobiegły końca, nie miałem pojęcia, co ze sobą zrobić.

Początkowo rzuciłem się w wir pracy, poświęcając cały swój czas na rozwój firmy. Potrafiłem spać w biurze, jeść w biurze i nawet chorować w biurze. Moi pracownicy wreszcie nie wytrzymali i z poparciem Marshalla udało im się zmusić mnie do odpoczynku.

Odpoczynek zaś niósł za sobą nudę. Dusiłem się w ścianach własnego mieszkania, gdzie każdy kąt przypominał mi o życiu z Arabellą – życiu, gdy miałem jakiś cel. Próbowałem znaleźć sobie jakieś zajęcie, zacząłem nawet planować wakacje, ale podczas którejś z kolei bezsennej nocy wreszcie nie wytrzymałem, a barek w mieszkaniu okazał się pusty, więc wyszedłem na miasto. I w ten właśnie sposób wpadłem w błędne koło.

Praca, bar, dom. W zapętleniu.

Motywy Marshalla wydawały mi się więc jak najbardziej sensowne. Przez wiele miesięcy obserwował z boku, jak się staczam, aż w końcu nie wytrzymał i wkroczył do akcji. Teraz był moim stałym towarzyszem. Gdziekolwiek bym nie spojrzał, widziałem Marshalla. Nie odstępował mnie na krok.

Teraz stał przy wyspie kuchennej, przygotowując składniki na makaron z łososiem i krem z brokułów, ponieważ – jak twierdził – powinienem się lepiej odżywiać. Ja w tym czasie próbowałem skupić się na książce, co również było pomysłem Marshalla. Gdy zobaczył, że krótko po wejściu do jego mieszkania wyjmuję laptop z zamiarem dalszej pracy, urządził mi długi wywód o tym, dlaczego powinienem zająć się czymś innym.

– Co u Chloe? – zagaił, napełniając garnek wodą.

– Co ma być? – mruknąłem obojętnie.

– No nie wiem, dużo czasu spędzacie razem. – Jego ton sugerował, że znów zacznie zasypywać mnie pytaniami o moje życie miłosne, które, swoją drogą, nie istniało.

– Dziwne, jakbyśmy nie spędzali.

Chloe poznałem w dość kompromitujących warunkach ponad miesiąc wcześniej. Podczas jednego ze swoich żałosnych, samotnych wieczorów przy barze, zobaczyłem tę dziewczynę, gdy bawiła się z koleżankami i trochę mi… odbiło. Zalany w trupa skojarzyłem czarne włosy z Arabellą i właśnie tym imieniem zwróciłem się do Chloe. Na szczęście ta wpadka wywołała w niej jedynie rozbawienie, choć mi wcale nie było do śmiechu. Nigdy nie zapomnę gorzkiego rozczarowania, które uderzyło we mnie w chwili, w której obróciła się przodem i zdałem sobie sprawę, że to wcale nie ona. Że to wcale nie była Arabella.

Tamtej nocy trochę porozmawialiśmy, ale jeśli mam być szczery, to zupełnie nie pamiętam, o czym. Za dużo wtedy wypiłem, ledwo widziałem na oczy i język mi się plątał.

Następnego dnia znalazłem w telefonie jej numer, a w kieszeni płaszcza wizytówkę. Jak się okazało, szukała pracy na stanowisku specjalistki do public relations. Nie wiem, czy to los ją do mnie zesłał, czy wszystko było jakimś cholernym zbiegiem okoliczności, ale w tamtym momencie naprawdę potrzebowałem kogoś, kto pomoże mi uporać się z nagłym zainteresowaniem mediów po odejściu poprzedniej osoby, która mnie w tym wspierała. Sam średnio sobie z tym radziłem, przyzwyczajony do trzymania władzy nad dziennikarzami.

W taki sposób zaczęła dla mnie pracować, a Marshall mylił się, sądząc, że łączy nas coś więcej. Nasza relacja była czysto zawodowa. Nie interesowało mnie jej życie prywatne, a ona wiedziała, że miejsce w moim sercu przywłaszczyła sobie inna kobieta.

– Jest podobna do Arabelli – stwierdził. – Jesteś pewien, że nic między wami nie iskrzy?

– Jest podobna, bo ma czarne włosy? – prychnąłem.

– Z charakteru też. To taki typ osoby, z którą mógłbym pójść do klubu, a potem na mszę.

– W życiu nie poszedłbyś na mszę.

– Chyba, że poprosiłaby mnie o to taka kobieta jak Chloe. – Figlarne zabarwienie jego głosu kazało mi sądzić, że nie mówił poważnie.

Nie rozumiałem jego stylu życia „od jednej kobiety do drugiej”, ale, w przeciwieństwie do niego, nie zamierzałem się wtrącać.

– Trzymaj się z daleka od ludzi, którzy dla mnie pracują – ostrzegłem.

Na jakiś czas zapadło między nami przyjemne milczenie. Kartkowałem kolejne strony książki ze znużeniem, nie rejestrując ich treści. Udawałem, że czytam, gdy w rzeczywistości wędrowałem myślami do miejsca oddalonego od mieszkania Marshalla na tysiące kilometrów.

– Słuchaj… – zaczął ostrożnie.

Uniosłem wzrok znad książki i wyczekująco uniosłem brwi. Wcześniejsze rozbawienie na twarzy przyjaciela ustąpiło miejsca powadze, co było zdecydowanie nieczęstym widokiem. Potarł czystą dłonią skroń i uparcie wpatrywał się w deskę do krojenia.

– Wyduś to z siebie.

Odłożył nóż i westchnął przeciągle.

– Lecę w przyszłym tygodniu do Nowego Jorku.

Zanim zdążyłbym się pomodlić o to, by choć raz uniknąć bólu na wzmiankę o wszystkim, co związane z Arabellą, on już mnie dopadł. Uwierające kłucie powoli atakowało moją klatkę piersiową, ale ze wszelkich sił starałem się po sobie tego nie pokazać.

– Okej.

– Wkurwia cię to.

– Nie.

Tak wyglądała prawda – nie miałem Marshallowi za złe, że jakimś pokręconym sposobem zaprzyjaźnił się z moją żoną. Cieszyłem się wręcz, że Arabella ma przy sobie kogoś, komu może zaufać. Nie znałem szczegółów ich relacji, ale nigdy nawet przez myśl by mi nie przeszło, by Marshall mógł zachować się względem Arabelli nieodpowiednio.

Po prostu rozmawianie o tej kobiecie zawsze otwierało w mojej głowie furtkę, za którą starałem się upchnąć żal i tęsknotę. Nie było dnia, abym nie wyrzucał sobie tego, jak bardzo spieprzyłem i nie potrzebowałem, by ktoś mi o tym przypominał.

– Ale jesteś zły – ciągnął.

Z trzaskiem zamknąłem książkę i spojrzałem na przyjaciela z politowaniem.

– Zachowuję się dokładnie tak samo, jak kilka minut wcześniej. Nie jestem zły.

Przyglądał mi się w analizujący sposób, jakby starał się wejść mi do głowy i wyczytać każdą z moich myśli.

– I nie masz nic przeciwko, tak? – Pytał mnie o to za każdym razem, gdy się do niej wybierał.

A moja odpowiedź zawsze brzmiała tak samo.

– Nie mam nic przeciwko, Marshall.

Po kilku z pierwszych jego wizyt w Nowym Jorku starałem się wyłudzić od niego jakieś informacje na temat Arabelli. Chciałem tylko wiedzieć, czy jakoś sobie radzi i, przede wszystkim, czy jest szczęśliwa.

Ale Marshall nigdy nie chciał zdradzać mi zbyt wiele i wcale nie miałem do niego o to żalu. Arabella na pewno nie chciałaby, by powtarzał mi każde jej słowo. I chyba sam bym tego nie chciał, nie tak naprawdę. Skoro nawet myślenie o niej wpędzało mnie w dyskomfort, to jak poradziłbym sobie z wiedzą, że wcale nie jest u niej dobrze?

Wiedziałem tylko tyle, że mieszka w odpowiednich warunkach i uczęszcza na staż do jakiejś kobiety, którą Marshall nazywa jędzą.

– Chcę jej coś zaproponować – dorzucił po chwili, ponownie przechwytując moją uwagę.

– Aż się boję.

– Niedługo święta…

– Zdaję sobie z tego sprawę.

– Nie przerywaj mi, dobra? – warknął. – Zamierzasz spędzić je u moich rodziców?

Jego pytanie wcale nie było bezpodstawne. Od momentu, w którym zaprzyjaźniłem się z Marshallem, wszystkie święta spędzałem w gronie jego rodziny. Wszystkie z wyjątkiem ostatnich, bo wolałem ukrywać się w swojej sypialni, biorąc za towarzysza butelkę whisky.

– Jeszcze o tym nie myślałem – przyznałem szczerze.

Poniekąd nie czułem się gotowy na spotkanie z Olivią i Edmundem. Ci ludzie byli mi bliżsi niż moja własna rodzina i znali mnie na wylot. Szybko zauważyliby, że coś jest ze mną nie tak. Każdy to widział. Cholera, wystarczyło, że spojrzałem w lustro. Każdą nieprzespaną noc miałem wymalowaną na twarzy pod postacią cieni pod oczami, przesuszonej skóry i przekrwionych białek.

Sęk w tym, że nie chciałem ich martwić, choć pewnie to, że nie odwiedziłem ich domu od przeszło roku już samo w sobie stanowiło powód do obaw.

Bardziej jednak nie byłem gotów na rozmowę. Na pytania o to, jak się czuję. Nie potrafiłem kłamać im w żywe oczy. A nawet, gdybym spróbował, szybko by mnie przejrzeli.

– Chcę zaprosić Arabellę – oznajmił Marshall. – Małe szanse, że się zgodzi, ale ona w tym Nowym Jorku tak właściwie nie ma nikogo i jak pomyślę, że miałaby spędzić święta samotnie…

Wyłączyłem się, zbyt mocno pochłonięty przez wyznanie Marshalla. Sam chyba nie do końca zdawał sobie sprawę, że właśnie zdradził mi coś, co wcześniej trzymał w ukryciu.

Nie ma nikogo, słowa zapętlały się w mojej głowie.

– Jak to nie ma nikogo? – wtrąciłem.

– Co?

– Powiedziałeś, że w Nowym Jorku nie ma nikogo.

Zbladł, gdy to do niego dotarło.

– Kurwa… Nie chodzi o to, że serio nie ma nikogo. Niby ma jakieś tam koleżanki, ale z żadną nie jest na tyle blisko. I założę się, że święta planowała spędzić sama w mieszkaniu.

Nie potrafiłem ot tak przestać się o nią martwić. Właściwie robiłem to bez końca. Nieustannie zastanawiałem się nad tym, jak sobie radzi, a teraz nagle Marshall mi mówił, że jest samotna.

I choć z całą pewnością ona, jak nikt inny, była przyzwyczajona do samotności, to i tak przecież musiało być jej z tym ciężko.

– Zaproś ją. Ja zostanę w mieszkaniu – zdecydowałem.

– Ty jesteś głupi? Nie mówię ci o tym, żebyś nie przyjeżdżał tylko po prostu chciałem, żebyś wiedział, że być może Arabella też się pojawi.

– Arabella nie przyjmie zaproszenia, jeśli ja tam będę – spostrzegłem. Ta myśl była raniąca, ale nie mogłem ignorować faktów, a one głosiły na prawo i lewo, że ta dziewczyna nie chce mieć ze mną już nic wspólnego.

Próbowała o mnie zapomnieć. Rozumiałem to i zamierzałem uszanować.

– Niby dlaczego?

– Marshall…

– Widać, że nie rozmawialiście od roku. Arabella się zmieniła. Nie będzie rezygnowała ze świąt spędzonych w miłej atmosferze tylko dlatego, że ty też tam będziesz. Nie ma pięciu lat. Polecam takie podejście.

– I jak ty to sobie wyobrażasz? Mamy siedzieć przy jednym stole? Rozmawiać, jakby nic się między nami nie wydarzyło? – Mój ton nabrał ostrości.

– Albo po prostu porozmawiacie sobie od serca i wyjaśnicie to, co niewyjaśnione. Byliście małżeństwem przez kilka miesięcy, coś was połączyło, więc chyba warto to przegadać?

Nie wiem, jakim cudem dotarłem do tego etapu w życiu, gdzie to Marshall był tym rozsądniejszym. A przynajmniej w tej jednej sprawie. W innych pozostawał sobą.

– Nie byliśmy prawdziwym małżeństwem.

– Papiery mówią coś innego. A dokładniej to, że w jakimś sensie nadal nim jesteście.

– Ile warte są te papiery, co? – wypaliłem. – Może i rok temu założyłem jej pierścionek na palec, ale to nic nie zmienia.

– Więc wymyśliłem sobie to wszystko?

– Co takiego?

– To, jak na siebie patrzyliście. Jak się uśmiechałeś. Tak, jak nie robiłeś tego od śmierci Jasmine. – Po tych słowach zrobił krótką przerwę. – To, jak oboje cierpieliście po jej wyjeździe. Tak nie zachowują się ludzie, którzy nic do siebie nie czują. Więc nie wmawiaj mi, że nic was nie łączyło.

Zamilkłem. Powoli przyswajałem jego słowa i choć rozum podpowiadał mi, że Marshall ma rację, to serce nie mogło znieść chociażby wyobrażenia o tym, że miałbym zobaczyć na własne oczy nową wersję Arabelli – tę, na której życie nie miałem już najmniejszego wpływu. Która nie była już moja.

Jej odejście pozostawiło po sobie trwały ślad na moim sercu. Ból związany z jej brakiem wciąż we mnie tkwił, był żywy i mnie dusił.

– Nie wiem, czy sobie z tym poradzę. – Popatrzyłem przyjacielowi prosto w oczy, po raz pierwszy od wielu miesięcy decydując się na tak otwarte wyznanie.

Automatycznie zgarbił ramiona. Cień złości w jego oczach przysłoniło współczucie.

– Więc zrób to dla niej. Pozwól jej raz na zawsze zakończyć ten etap.

Jego słowa uderzyły w mój czuły punkt. Jak nikt inny wiedział, że miałem skłonność do działania dla dobra innych.

Nie miałem celu od długiego czasu. Bujałem w obłokach beznadziei. Zostałem pochłonięty przez nieuleczony żal.

A Marshall właśnie ofiarował mi nową perspektywę. Postawił przede mną wyzwanie.

Zrób to dla niej.

– Przemyślę to, okej? – Mimo to podświadomie czułem, że decyzja już zapadła.

ROZDZIAŁ 3

Arabella

Za każdym razem, gdy Marshall odwiedzał mnie w Nowym Jorku, miałam wrażenie, jakbym prowadziła podwójne życie. Dwa światy nagle zderzały się ze sobą, łączyły i tworzyły nowy, trudny do objęcia rozumem. Henley był jednocześnie częścią mojej przeszłości i teraźniejszości.

Jeszcze kilka miesięcy wcześniej byłam święcie przekonana, że najlepiej będzie wyrzucić z pamięci czasy spędzone w Liverpoolu. Dopiero z upływem kolejnych tygodni zaczynałam rozumieć, że to żadne rozwiązanie. Że powinnam zaakceptować pewne elementy mojego dawnego życia.

Chyba mi się to udało, bo na widok stojącego u progu moich drzwi Marshalla, nie mogłam powstrzymać szerokiego uśmiechu. Tęskniłam za jego towarzystwem i uczuciem, że mam przy sobie kogoś, komu zależy na moim losie.

Przytuliłam się do niego, gdy tylko ściągnął płaszcz. Zignorowałam stado biegnących po moim ciele dreszczy na nagły kontakt z jego chłodną skórą.

Pocałował mnie w czubek głowy i bez słowa ruszył do kuchni. Podążyłam za nim niemal w podskokach, podekscytowana wizją wspólnego weekendu.

Marshall nie miał pojęcia, że już dawno straciłam kontakt z jedynymi osobami, z którymi zdołałam się zakolegować krótko po przyjeździe do miasta. Nie wiedział, że każdy wieczór spędzałam samotnie i że cieszyłam się jak dziecko za każdym razem, gdy do mnie dzwonił, nawet jeśli to miała być tylko minutowa pogawędka.

Samotność w Nowym Jorku znacznie różniła się od samotności w Liverpoolu. Tutejsza miała gorszy posmak, bardziej nieznośny.

Nie chciałam mu jednak mówić o tym wszystkim, bo i tak martwił się o mnie bardziej, niż to było potrzebne.

– Widzę, że brałaś kilka lekcji gościnności, co? – zapytał ze śmiechem, wskazując na przygotowane na kanapie miejsce do spania.

Gdy przyjechał do mnie po raz pierwszy, nie miałam w mieszkaniu nawet dodatkowego kompletu pościeli i jak szaleńcy musieliśmy szukać czegoś późnym wieczorem. Nigdy wcześniej nie miałam własnego lokum i nie dbałam o takie drobiazgi, poza tym nie spodziewałam się gości. Teraz, nauczona przez błędy przeszłości, byłam już lepiej przygotowana. Kupiłam mu nawet zapasową szczoteczkę do zębów, którą dumnie ułożyłam w kubeczku przy zlewie obok mojej.

– Być może. – Stanęłam za nim i wyjrzałam przez ramię mężczyzny do torby, którą ze sobą przyniósł. – Wino? Dobrze widzę?

– Spodziewałabyś się po mnie czegoś innego?

– Nie mieliśmy iść do baru?

– A widziałaś, co się dzieje na zewnątrz? – prychnął. – Nie ma mowy. Mam ochotę posiedzieć w twoim przytulnym mieszkanku. O wiele bardziej wolę to od szlajania się po ulicy w deszczu.

W tym akurat byliśmy zgodni.

W czasie, gdy ja zamawiałam kolację, Marshall przygotował na stoliku kawowym nasz zestaw na ten wieczór – dwie butelki czerwonego wina. Po wstępnych rozmowach o wszystkim i o niczym, kłótni o to, że powinnam zainwestować w prawdziwe kieliszki do wina, a nie zwykłe szklanki i omówieniu kilku spraw organizacyjnych, w końcu mogliśmy zasiąść na kanapie. Pudełka z pizzą położyłam obok butelek.

– Co u mojej ulubionej Iris?

Wywróciłam oczami na samą wzmiankę o mojej szefowej. W okresie przedświątecznym zdawała się jeszcze bardziej zestresowana niż zazwyczaj, przez co i mnie udzielił się nerwowy nastrój. Musieliśmy dopiąć ostatnie szczegóły przed premierą nowej kolekcji w styczniu.

– Źle, ale za tydzień zaczynam urlop i tego się trzymam.

– Do kiedy będziesz miała wolne?

– Wracam do pracy kilka dni po Nowym Roku – odparłam, nalewając sobie wina.

– Jakie plany na sylwestra?

Boże, gdybym powiedziała Marshallowi, że planuję siedzieć w mieszkaniu z paczką chipsów i oglądać po raz setny Pamiętniki Wampirów, to nie dałby mi spokoju.

– Jeszcze nie zdecydowałam. – Wybrałam bezpieczną odpowiedź, licząc na to, że nie zechce drążyć tematu.

Ale on oczywiście zrobił mi na przekór.

– To znaczy?

– To znaczy, że jeszcze nie zaplanowałam nic konkretnego – wymamrotałam. – A ty?

– Poodbijam się od baru do baru, odliczę do północy, wypiję jeszcze ze dwa drinki i ściągnę do mieszkania jakąś milutką dziewczynę. – Wzruszył ramionami. – Nic szczególnego.

Szybko zmieniłam temat, zahaczając o jego pracę. Nie chciałam, by zaczął interesować się tym, w jaki sposób zamierzałam spędzić urlop, bo z pewnością by tego nie pochwalił. Żył w przekonaniu, że mam na miejscu kilkoro znajomych i tak było lepiej.

Po pierwszej butelce wina nadeszła kolej na następną. W tle cicho leciała muzyka, a ja po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że spędzanie czasu z Marshallem sprawia mi prawdziwą przyjemność. Zawsze udzielał mi się jego radosny nastrój i choć kolejne godziny mijały, ani trochę nie chciało mi się spać. Gdybym tylko mogła, zrezygnowałabym ze snu na te dwa dni, żeby wykorzystać każdą sekundę jego wizyty.

Na wszystkie pytania związane z tym, jak żyło mi się w Nowym Jorku, odpowiadałam okrężnie. Ani nie mówiłam wprost, że jestem szczęśliwa, bo to przecież byłoby kłamstwem, ani nie żaliłam się przesadnie na swój los, ponieważ to z kolei zrobiłoby ze mnie niewdzięczną. Te moje nieustanne zmiany tematu i zdawkowe odpowiedzi w końcu jednak wzbudziły jego podejrzenia.

Oczy Marshalla świeciły żywym pragnieniem pociągnięcia mnie za język. Czułam, że wkraczamy na teren szczerych rozmów, na co nie czułam się ani trochę przygotowana. I dokładnie w momencie, w którym otworzył usta, jego telefon rozbrzmiał na stoliku, a ja jeszcze nigdy nie byłam tak wdzięczna jakiemuś przedmiotowi. Pochylił się w jego stronę, rzucił okiem na wyświetlacz, a ja mimowolnie zrobiłam to samo, za co zaraz skarciłam się w myślach.

Cameron.

– Wybacz, muszę to odebrać. – Rzucił mi przepraszający uśmiech i wyszedł do drugiego pomieszczenia, by tam odebrać.

Ściany w moim mieszkaniu były cienkie, zresztą dzieliło nas raptem kilka metrów, więc doskonale słyszałam każde słowo Marshalla.

Nie, żebym jakoś specjalnie wytężała słuch. To tylko przypadek.

– Tak, dotarłem… – Przerwa. – Jesteś pijany, do cholery? – Kolejna przerwa, tym razem dłuższa i wzbogacona o kilka westchnień Marshalla. – Zadzwoń do Chloe, nie wracaj sam w takim stanie. I, na miłość boską, odstaw wódę. Odezwij się, jak dotrzesz do domu. Na razie.

Usłyszawszy zbliżające się kroki, szybko sięgnęłam po butelkę wina. Gdy Marshall wszedł do salonu, udawałam, że czytam etykietę.

– Nie jesteś zbyt subtelna – stwierdził, a ja po raz pierwszy miałam wrażenie, że na siłę próbuje udawać rozbawionego.

Uniosłam wzrok. Między jego brwiami widniała pionowa kreska. Wydawał się zmartwiony, a ja musiałam ugryźć się w język, by nie zacząć zadawać pytań.

Zajął swoje miejsce na kanapie i od razu sięgnął po szklankę. Wychylił resztę jej zawartości jednym haustem, po czym ponownie westchnął.

– Coś się stało?

Spojrzał na mnie z ukosa i delikatnie pokręcił głową.

– Nic, czym powinnaś się martwić.

Zawsze, gdy ktoś mówił, że nie powinnam się czymś martwić, miałam wrażenie, że jest na odwrót.

Nie pytaj go o to. Nie pytaj, nie pytaj, nie…

– Coś z Cameronem?

Nie wiem, ile musiałabym mieć w sobie samozaparcia, by się powstrzymać. Mogłam udawać przed całym światem, że Cameron Salford ani trochę mnie nie interesuje, ale w ścianach własnego mieszkania i towarzystwie mojego jedynego na ten moment przyjaciela czułam się bezbronna.

– Żadnych rozmów o Cameronie. To twoja zasada, sama ją wymyśliłaś. Pamiętasz?

Nieporadnie wzruszyłam ramionami. Tak, sama wymyśliłam tę zasadę i sama prosiłam Marshalla, by postarał się o nim nie wspominać. Pewnie powinnam się tego trzymać i nie ulegać rosnącej we mnie ciekawości, ale co mogłam poradzić na to, że w jednej chwili poczułam się równie zmartwiona, co Marshall?

– Po prostu mi powiedz. Przecież to nie tak, że do końca życia będziemy udawać, że on nie istnieje.

– Nic mu nie jest – zaznaczył.

– Więc czemu twoje zachowanie wskazuje na coś innego?

I kim jest, do cholery, Chloe?

– Odpuść, rybeczko.

– Marshall… – nalegałam.

– Co chcesz usłyszeć? – Zajrzał mi prosto w oczy. Zaczęłam się wiercić pod siłą jego spojrzenia.

– Prawdę.

– Konkretnie? Na jaki temat?

– Nie wiem, ja…

Miałam tak wiele pytań. Od roku przybywało ich tylko więcej i więcej. Próbowałam zepchnąć wszystko, co związane z Cameronem w czeluści umysłu, zamknąć definitywnie ten rozdział i, co najważniejsze, nigdy do niego nie wracać. To coś, czego moja terapeutka by nie pochwaliła. Wychodziła z założenia, że nigdy nie pogodzę się z przeszłością, jeśli nie nauczę się o niej otwarcie rozmawiać, ale prawda była taka, że wciąż nosiłam w sobie namiastkę tchórza.

A ten tchórz we mnie skutecznie odsuwał mnie od tematu mojego małżeństwa.

Do teraz.

– Nie mówię nic Cameronowi na twój temat. Nie dlatego, że mi zakazał, ale po prostu pomyślałem, że tobie by to nie odpowiadało – powiedział. Poważny ton ani trochę nie pasował do tego mężczyzny i tylko sprawiał, że stawałam się coraz bardziej nerwowa. – Z tego samego powodu nie chcę rozmawiać z tobą o jego życiu. To mój przyjaciel. Z całą pewnością zasługujesz na odpowiedzi na wszystkie pytania, jakiekolwiek cię nie dręczą, ale to nie ja powinienem ci ich udzielać.

Pokiwałam głową ze zrozumieniem. Być może to niesprawiedliwe, że nagle po takim czasie chciałam się czegoś dowiedzieć i być może Marshall miał całkowitą rację. Ale jeśli on nie zamierzał zaspokoić mojej ciekawości, to nie sądzę, by zrobił to ktokolwiek inny. A już na pewno nie sam Cameron.

– W porządku, nie będę cię do niczego zmuszać, ale… – Przygryzłam wargę. Jedno pytanie zdecydowanie wybijało się na tle reszty i o ile tamte mogłam sobie odpuścić i żyć dalej, to musiałam wiedzieć choć tyle.

– No co?

– Jedno pytanie, dobrze? Proszę.

Marshall roześmiał się bez humoru, a zanim się na coś zdecydował, napełnił swoją szklankę.

– Pytanie za pytanie, dobra? – zaproponował.

– W sensie?

– Ja odpowiadam na twoje i zobowiązuję się do szczerości. Ale w zamian też mogę cię o coś zapytać i ty również musisz mówić tylko prawdę.

To wydawało się uczciwe, ale nic nie mogłam poradzić na to, że w jednej chwili zrobiło mi się gorąco ze stresu. Jeśli się na to zgodzę, Marshall zapewne zapyta mnie o coś, na co ani trochę nie chcę odpowiadać. Jeśli jednak nie zgodzę się na jego propozycję, wątpliwości dalej będą prześladować mnie dzień w dzień.

– Nie będziesz miał dla mnie litości, co? – zagaiłam.

– Nie na tym polega ta gra.

– Dobra, miejmy to z głowy.

Położyłam się na płasko na kanapie i przymknęłam powieki. Skoro już miałam wyznać Marshallowi prawdę na temat, który sam wybierze, to nie chciałam przy tym patrzeć mu w oczy. Tak było łatwiej i często stosowałam podobną technikę w czasie terapii. W ten sposób mogłam sobie wmawiać, że jedyną osobą, która słucha moich zwierzeń, jestem ja sama.

– Już? Mogę zacząć? – upewnił się.

Przytaknęłam.

– Jesteś tu naprawdę szczęśliwa?