Kisses of Darkness - Angelika Kołodziej - ebook
NOWOŚĆ

Kisses of Darkness ebook

Angelika Kołodziej

4,9

529 osób interesuje się tą książką

Opis

Trzecia część serii „Kings of Darkness”. Historia Eliasa Brindleya – przyjaciela Astona Richmonda, bohatera powieści Secrets of Darkness oraz Tears of Darkness.

Kiedy późnym wieczorem w uniwersyteckiej bibliotece Rosalie Amore spotyka Eliasa Brindleya, w pierwszej chwili bierze go za bezdomnego. Chłopak śpi przy jednym ze stołów i sprawia wrażenie osoby potrzebującej pomocy. 

Dziewczyna jednak rozpoznaje w nim kogoś, kogo widziała na zdjęciach z mediów społecznościowych, a wkrótce dowiaduje się od niego, że studiują nie tylko na tej samej uczelni, ale również ten sam kierunek.

Tak naprawdę tę dwójkę łączy wiele. Elias czuje się zagubiony i nie radzi sobie zbyt dobrze na medycynie, natomiast Rosalie od zawsze walczy z nieśmiałością, która utrudnia jej poznawanie nowych znajomych.

Postanawiają pomóc sobie w walce z własnymi słabościami i nawiązuje się między nimi nić przyjaźni. Będą robić wszystko, żeby nie dopuścić do siebie myśli, że to coś więcej. 

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.                        Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 649

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,9 (25 ocen)
22
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
suzana_

Nie oderwiesz się od lektury

jest druga w nocy, ja nie wiem jak ja się nazywam, a ta książka rozwaliła mnie i złożyła na nowo pozdrawiam
30
Abodych

Nie oderwiesz się od lektury

Brak mi słów... szkoda, ze jest tylko 5 gwiazdek oceny bo to i tak dla mnie za mało. Historia świetna, bohaterowie jeszcze lepsi. Książka nie za krótka i nie za długa. Po prostu wszystko mnie w niej urzekło. Potrzebuje historii Cassiana i Mercy na wczoraj!
00
Klucha78

Dobrze spędzony czas

Super polecam bardzo serdecznie
00
Remedios26

Nie oderwiesz się od lektury

Książka mnie zachwyciła. Podoba mi się perspektywę z jakiej ukazuje depresję. Wzruszająca. Cudowna
00
Natalia19912016

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi sie podobala zreszta jak wszystkie. Czekam na następne..
00



Copyright © for the text by Angelika Kołodziej

Copyright © for this edition by Wydawnictwo NieZwykłe, Oświęcim 2024

All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Alicja Chybińska

Korekta: Karina Przybylik, Natalia Szoppa, Martyna Janc

Skład i łamanie: Paulina Romanek

Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek

ISBN 978-83-8362-971-1 Wydawnictwo NieZwykłe · Oświęcim 2024

Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek

OSTRZEŻENIE

Drogi Czytelniku,

Kisses of Darkness jest trzecią częścią serii „Kings of Darkness”, opowiadającą o losach Eliasa. Można ją czytać bez znajomości poprzednich książek, ponieważ dotyczy innej pary, aczkolwiek jeśli nie chcesz natknąć się na spoilery historii Laurette i Astona, zalecam przed lekturą tej książki sięgnięcie po Secrets of Darkness oraz Tears of Darkness.

Historia Eliasa i Rosalie zamyka się w tym tomie.

Poniższe ostrzeżenie zawiera spoilery dotyczące treści.

Kisses of Darkness jest znacznie mniej mroczną książką od poprzednich w serii, natomiast porusza kilka trudnych tematów, które dla niektórych mogą być drażliwe: przemoc, myśli samobójcze, próba samobójcza, stany depresyjne, nadużywanie substancji psychoaktywnych.

Jako autorka nie pochwalam zachowań przedstawionych w tej opowieści – są jedynie fikcją literacką, wytworem mojej wyobraźni, a nie czymś, co powinno się naśladować.

Czytasz na własną odpowiedzialność.

WSTĘP

Pewien chłopiec tak bardzo bał się żyć, że stworzył sobie iluzję egzystencji i pod maską mroku udawał, że tak właściwie to czuje się całkiem nieźle.

Że wcale nie cierpi.

Że wcale się nie rozlatuje.

Że światełko w jego sercu wcale nie gaśnie.

Pielęgnował otaczającą go ciemność tak okrutnie pewny, że nie czeka go nic lepszego.

Aż to zauważył.

Promień światła.

Tak nachalny, że nawet zmarły nie mógłby go zignorować.

Uniósł wzrok.

Zobaczył nadzieję.

Wyciągnął w jej stronę dłoń.

I się sparzył.

PROLOG

„Jesteśmy bielą i czernią, światłem i ciemnością, koszmarem, przed którym należy uciekać, i pięknym snem, w którym można się schronić, wszystko jest przeciwieństwem wszystkiego, jest dobrem i złem. Ale dobro nie obejmuje zła, nie bierze go w ramiona, a zło nie głaszcze dobra po plecach czarnymi skrzydłami”.

Dorotea de Spirito, Anioł

Elias wbiegł do kuchni przez otwarte na oścież drzwi tarasowe, brudząc błotem z butów świeżo wypastowane kafelki. Miał policzki zaróżowione z wysiłku, na jego ustach migotał promienny uśmiech, a po plecach spływał mu pot. Oparł jedną dłoń o ścianę i próbował unormować świszczący w płucach oddech. Odgarnął mokre kosmyki splątanych włosów z czoła i zerknął na swoją mamę, siedzącą przy kuchennej wyspie i pijącą ulubioną zieloną herbatę. Zapach naparu wypełniał każdy zakamarek przestronnej kuchni.

– Mamo! – wydusił podekscytowany, zrzucając kurtkę chaotycznymi, niedbałymi ruchami.

Odnosił wrażenie, że zaraz się udusi, tak bardzo było mu gorąco. Nic dziwnego, w końcu miał za sobą kilka – trzy czy może cztery – kilometrów sprintu.

Dopiero wówczas Ellery Brindley, ta niesamowicie elegancka kobieta o pięknych orzechowych oczach, zwróciła uwagę na syna. Jej spojrzenie pomknęło po roztrzepanych włosach w kolorze ciemnego blond, zaróżowionych końcówkach uszu, aż zatrzymało się na butach.

Butach ubabranych błotem, szpecącym teraz podłogę wielkimi ciemnymi plackami.

Zacisnęła usta w wyrazie dezaprobaty, karcąc Eliasa najsurowszym wzrokiem.

– Pani Montgomery dopiero tu sprzątała – zwróciła mu uwagę chłodnym bezosobowym tonem.

Elias wcale się tym jednak nie przejął. Co dziewięciolatka mogła obchodzić jakaś głupia podłoga, kiedy przepełniała go ekscytacja w związku z wygraną? Od kilku tygodni wymykał się na pobliskie boisko, żeby pograć ze starszymi chłopakami w koszykówkę. Zawsze z nimi przegrywał. Do tej pory nie udało mu się choć raz trafić piłką do kosza.

Aż do dziś. Dziś ich ograł. I był z siebie bardzo, bardzo dumny.

– Mamooo – jęknął sfrustrowany, gdy kobieta ponownie skupiła spojrzenie na czymś, co wyświetlał ekran jej laptopa. Chciał tylko, by poświęciła mu minutkę czy dwie.

Czy naprawdę wymagał tak wiele?

– Lepiej to posprzątaj. Natychmiast – burknęła.

Złość i smutek skumulowały się w piersi Eliasa. Mama nawet nie dała mu dojść do słowa.

Zawsze to robiła.

Zawsze zwracała uwagę na jego wady, nie zalety. Karciła za porażki, ale nigdy nie chwaliła za sukcesy.

To nie zdołało przyćmić w nim nadziei. Miał jej tak wiele. Naprawdę wiele tej naiwnej dziecięcej nadziei.

W pośpiechu ściągnął brudne buty i pobiegł do schowka, gdzie znalazł wiadro z wodą oraz starą, zużytą już ścierkę. Jej przykry zapach załaskotał go w nozdrza. Mimo to niezrażony chłopiec chwycił ją w dłoń, namoczył w wodzie wymieszanej z cytrusowym płynem do podłóg i wrócił do kuchni.

To nie pierwszy raz, gdy musiał po sobie sprzątać. Często broił i robił bałagan, a pani Montgomery – ich pomoc domowa – naprawdę go z tego powodu nie znosiła.

Klęcząc tak na kafelkach, ponownie zadarł podbródek, by zerknąć na mamę.

Ciemne włosy spięte miała na czubku głowy w przylizany kucyk, a jej opalona skóra kontrastowała z jaskrawoczerwonym kolorem damskiego garnituru. Wszystko w niej wydawało się takie… idealne. Schludne. Wręcz odpychająco perfekcyjne.

Była doprawdy piękną i uwielbianą przez wszystkich kobietą, ale nigdy tak naprawdę nie chciała mieć dziecka. Marzyła o wielkiej karierze i ogólnoświatowej sławie. Potem na świat przyszedł Elias i nie potrafiła poradzić sobie w tej nowej, nigdy nieplanowanej roli – w roli matki.

Chłopiec wyszczerzył się do niej i zrobiwszy głęboki wdech, powiedział wreszcie:

– Wygrałem dziś mecz.

Ellery pozostała obojętna na słowa syna.

Przyjął to na spokojnie. Nie lubił się z nią kłócić i zawracać jej głowy. Babcia mówiła mu przecież tyle razy, że jego mamusia jest bardzo zapracowana, zestresowana i zmęczona, więc musi być wobec niej wyrozumiały.

I naprawdę taki był. Cóż, przez jakiś czas.

Młody Brindley, zapewne jak wiele innych dzieci, co chwilę znajdował sobie nowe hobby. Raz padło na koszykówkę, niedługo później łapał ślimaki do wiaderka i urządzał im wyścigi, potem przyszedł czas na kilkutygodniową fazę na szkicowanie.

Łapał się tak właściwie wszystkiego, do czego tylko miał dostęp, a wychowywanie się w obrzydliwie bogatej rodzinie dawało mu wiele możliwości. Nigdy nie potrafił jednak zostać przy czymś na dłużej, zbyt szybko się nudził.

I nawet jeśli mama nigdy go nie słuchała, on i tak za każdym razem chwalił się jej odniesionymi sukcesami.

– Mamo, robiłem ten rysunek chyba cały dzień – powiedział jej pewnego razu. – I wyszedł tak ładnie, prawda?

– A odrobiłeś już lekcje? – Właśnie to usłyszał w odpowiedzi.

Innego dnia przyszedł z wieściami, które sądził, że ją zadowolą:

– Miałem najlepszy wynik w klasie z tego sprawdzianu z angielskiego!

– Ale z matematyki to ci akurat poszło bardzo, bardzo słabo – odparła wtedy.

Całe dzieciństwo Eliasa polegało na próbach zwrócenia na siebie uwagi. Łaknął tego zainteresowania bardziej niż czegokolwiek innego, chciał choć przez chwilę poczuć, że jest częścią tej rodziny i że ma jakieś wsparcie w bliskich.

Z biegiem czasu jednak zrozumiał, że wieczne dogadzanie rodzicom i ślepe podążanie za ich wymogami nic mu nie dadzą. Zawsze pozostawaliby bowiem z czegoś niezadowoleni.

Wreszcie przestał się starać. Rodzice tak często mówili mu, jak beznadziejny, nieporadny i leniwy jest, że w pewnym momencie po prostu wziął sobie te słowa do serca i naprawdę w nie uwierzył. W końcu to jego rodzice – znali go lepiej niż ktokolwiek inny, więc skoro określali go w taki sposób, to znaczyło, że mieli rację… A przynajmniej tak właśnie sądził.

W młodym wieku wpadł w sidła imprez, używek, przelotnych romansów, sprawiania problemów, pyskowania i nonszalanckiej postawy, dzięki czemu wszyscy sądzili, że Elias wszystko i wszystkich ma gdzieś.

Gdy jako trzynastolatek pierwszy raz w życiu wrócił do domu pijany, matka wisiała nad nim przez okrągły tydzień, powtarzając raz za razem, że się stacza i że niczego nie osiągnie.

A on po prostu się cieszył, że wreszcie zaczęła zwracać na niego uwagę. Poczuł się z tego faktu tak zadowolony, że gdy tylko minął mu czas szlabanu i w końcu mógł spotkać się z najlepszymi przyjaciółmi – Astonem i Cassianem – opowiedział im o tym zajściu z niepohamowaną radością.

Tak właśnie odnalazł sposób, by wszystkie oczy zawsze pozostawały skierowane w jego stronę. Uwielbiał znajdować się w centrum uwagi. Uwielbiał, gdy ludzie zabiegali o jego względy.

Uwielbiał, gdy mama krzyczała na niego przez wiele godzin.

Ale to musiało być tak cholernie męczące, prawda?

To wieczne udawanie, że ma się wszystko pod kontrolą.

Że wcale nie żyjemy w strachu, że pewnego dnia wszyscy o nas zapomną i zostaniemy sami.

To uparte utrzymywanie uśmiechu na twarzy, gdy od środka dusi nas rozpaczliwy ból.

Powstrzymywanie łez, bo ktoś kiedyś wmówił nam, że są oznaką słabości, a słabość to najgorsza cecha, jaką może wykazać się człowiek.

To żartowanie ze wszystkiego i wszystkich, byle nikt się nie domyślił, że coś jest nie tak.

Tak, zdecydowanie Elias Brindley czuł się tym już szalenie zmęczony. A mimo to nie przestawał. Nie widział już dla siebie innej drogi. Nauczył się funkcjonować w ten sposób.

Dał się pochłonąć przez ciemność. W całości.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

KŁOPOTLIWE ZAPALNICZKI

ELIAS

– Co za jebane gówno – wymamrotałem gniewnie pod nosem, gdy po raz kolejny zapalniczka wysunęła mi się z rąk i wylądowała obok mojego buta na ziemi. To prawdziwy cud, że jeszcze się nie roztrzaskała.

Dłonie strasznie mi się trzęsły. Chłód nocy kąsał moją skórę i… Cóż, porządnie się naprułem.

I to serio porządnie. Dawno nie wlałem w siebie tyle alkoholu. Trochę mnie poniosło. Troszeczkę. Tak serio odrobinkę.

Zżerała mnie też złość, bo naprawdę potrzebowałem zapalić blanta, a ta popierdolona zapalniczka nie chciała ze mną współpracować. Że też akurat dzisiaj postanowiła zagrać mi na nerwach.

No dobra, winę ponosiła moja pijana dupa, a nie żaden przedmiot. Przecież nie miał takich umiejętności, by nagle odpalić się bez mojej pomocy. Ale zawsze łatwiej jest zwalić winę na kogoś innego, nie?

Z głębokim westchnieniem kucnąłem po raz kolejny, modląc się w duchu, aby nie upaść. Sęk w tym, że mięśnie już dawno odmówiły mi posłuszeństwa, stały się słabe i jak z waty, więc gdy pochylałem się po ten niesamowicie mi potrzebny kawałek żelastwa, upadłem. Dosłownie zderzyłem się pośladkami z chodnikiem, jakbym wcale nie wyglądał już wystarczająco żałośnie.

Z ust uciekł mi skowyt bólu, ale przynajmniej teraz mogłem złapać zapalniczkę i nawet jeśli wciąż mi wypadała, to pozostawała jednocześnie w zasięgu mojej ręki.

Może to jednak dobrze, że upadłem? No dobra, pewnie na pośladku pojawi mi się siniak wielkości piłki golfowej, a to niezbyt atrakcyjny widok, ale no… Jest jak jest.

Po kilku kolejnych próbach, kiedy słyszałem jakieś pełne poruszenia szepty niedaleko, udało mi się odpalić blanta. Nie dbałem o to, że palę coś nielegalnego w samym centrum pierdolonego Londynu. Szczerze mówiąc, nie pomyślałem o tym nawet przez sekundę.

Co będzie, to będzie. Nie można mieć wpływu na wszystko, do cholery.

Posiedziałem tak na krawężniku jeszcze przez chwilkę, bo musiałem odzyskać ostrość widzenia. Światła znajdującego się naprzeciwko baru zlewały mi się w jedno. Właśnie to okazało się wyznacznikiem mojego stanu. Kiedy zdołałem już rozróżnić poszczególne kształty, oznaczało to tylko tyle, że się ogarniam i że marihuana zaczyna działać.

Niektórych mogła zamulać, ale mnie pobudzała. Zawsze. Stanowiła mój ratunek na wszystko. Cóż, do jakiegoś tam momentu. Po początkowej fazie i tak zawsze przychodził etap zmęczenia i zazwyczaj właśnie wtedy kończyłem imprezę.

Potrzebowałem tylko jakichś kilkunastu minut. Może kilkudziesięciu, jeśli dalej przyjdzie mi wypierdalać się na glebę, ale to szczegół. Pierwsza faza trwała mniej więcej godzinę, więc po prostu musiałem zmieścić się w tym czasie, bo tak się składa, że moje płuca domagały się nikotyny.

Wróć. Cholerne płuca wręcz o nią błagały. Tylko dlatego w ogóle opuściłem imprezę. Pewnie mógłbym pożyczyć fajki od któregoś ze znajomych, ale chyba potrzebowałem chwili samotności. Nikomu bym się do tego nie przyznał, ale kolejny wieczór spędzony na domówce wpędzał mnie w paskudny nastrój.

Niezgrabnymi ruchami udało mi się podnieść z ziemi i jako tako ustawić do pionu. Przez cały ten czas trzymałem blanta mocno ściśniętego między zębami, a odrobina popiołu spadła mi na dłoń. Tyle dobrze, że nawet nie zabolało. Został czerwony ślad charakterystyczny dla poparzenia, ale nic nie poczułem.

Zignorowałem kilka ciekawskich, a nawet zmartwionych, spojrzeń i ruszyłem przed siebie. Monopolowy powinien znajdować się niedaleko. Przydałoby mi się jeszcze piwo na drogę, bo zaczynało mi zasychać w gardle.

Gdybym miał wymienić minusy palenia marihuany, na pierwszym miejscu postawiłbym właśnie tę suchość. Gdy paliłem, zawsze chciało mi się pić. To dość frustrujące.

Mijałem kolejno szyldy restauracji i barów, aż do głowy wpadła mi myśl, by wstąpić do jednego z nich. Już łapałem za klamkę, kiedy sobie przypomniałem, że przyjaciele czekali na mnie na imprezie. Pierwszej w tym roku akademickim.

No właśnie. Był też drugi minus. Upalony trochę pieprzyłem fakty i wiele mi umykało. Ale to drobiazg.

Blanta spaliłem gdzieś w połowie drogi. Przydeptałem go butem, a potem wyrzuciłem do śmietnika, bo nawet jeśli wyglądałem teraz na totalnego niechluja, to nauczono mnie, by dbać o porządek, zwłaszcza w przestrzeni publicznej. Syfić mogłem u siebie, ale wkurzali mnie ludzie zostawiający po sobie śmieci gdzie tylko popadnie, jakby byli jakimiś pierdolonymi gwiazdeczkami.

Wreszcie na horyzoncie pojawił się mój upragniony cel. Sklep monopolowy. Zwycięstwo.

Chwyciłem za metalową klamkę i pociągnąłem mocno, prawie się przy tym wywracając. Okej, moja równowaga w tamtym momencie też nie należała do wybitnych.

No trudno.

Ciągnąłem za nią i ciągnąłem, ale drzwi nie chciały ustąpić. Spojrzałem na szybę, by się upewnić, że sklep jest otwarty – nawet jeśli widziałem, że w środku kręcą się ludzie.

No ale był, kurwa, otwarty, więc…

– Trzeba popchnąć. – Usłyszałem za plecami na wpół rozbawiony głos.

Obróciłem głowę i zmierzyłem nieprzytomnym wzrokiem jakiegoś brodatego gościa, który też chciał wejść do środka.

– Dzięki – wymamrotałem.

Następnie pchnąłem drzwi i wreszcie znalazłem się w ogrzewanym pomieszczeniu, gdzie roiło się od ludzi wyglądających znacznie gorzej ode mnie.

Odór spoconych ciał i taniego alkoholu aż mną wstrząsnął. Jezu, czy niektórzy nie potrafią używać mydła? Myślałem, że się zrzygam, gdy podszedłem do kasy i się zorientowałem, że ta przerażająco-odpychająca woń ciągnie się za ekspedientem, a nie klientami sklepu.

Jedno spojrzenie w jego oczy zdradziło mi, że do trzeźwości to mu daleko.

– Poproszę złote marlboro – rzuciłem, opierając dłoń o dziwnie klejącą się ladę.

Chłopak patrzył na mnie co najmniej tak, jakby wyrosła mi druga głowa.

– Koleś, wiesz, że jesteś w pracy? – zadrwiłem. – Może faza cię trochę poniosła i nie za wiele ogarniasz, ale właśnie musisz obsłużyć klienta.

– Co podać? – zapytał machinalnie, puszczając moje poprzednie słowa w niepamięć.

– Przeniosłem się do przyszłości? Jesteś jakimś półrobotem?

– Co? – wykrztusił spanikowany. Twarz miał całą spoconą i chyba wziął moją zaczepkę trochę zbyt poważnie.

– Szybciej tam, piwo mi się grzeje! – zawołał ktoś z drugiego końca kolejki.

– Przytkaj się, próbuję kupić fajki – odburknąłem, ponownie przenosząc spojrzenie na ekspedienta.

Na nic się to jednak nie zdało. Koleś nawet nie wiedział, że żyje. No, nie dosłownie, ale tak się właśnie zachowywał – jakby jego umysł wyeksmitował na inną orbitę.

Omiotłem wzrokiem wnętrze sklepu w poszukiwaniu kamer, a gdy ich nie znalazłem, po prostu wszedłem za ladę, wyciągnąłem sobie paczkę fajek z półki, rzuciłem przelotem kilka banknotów na blat i ogłosiłem:

– Miłej nocy, panowie!

Usatysfakcjonowany wymknąłem się na zewnątrz i od razu wsunąłem fajkę między wargi. Potem chwyciłem za zapalniczkę, przeklinając ją w myślach, bo zanim udało mi się odpalić papierosa, spadła mi kilka razy i cała sytuacja sprzed kilkunastu minut się powtórzyła.

Najwidoczniej ten wieczór miałem spędzić na chodniku. Dobre i to.

Zaciągnąłem się szczypiącym dymem i rozkoszowałem uczuciem wypełnionych płuc. To naprawdę okropny nałóg, wolałbym się go pozbyć, ale po alkoholu zawsze mi odpierdalało, a pragnienie, by posilić się nikotyną, zdawało się wówczas szczególnie uprzykrzające.

Siedząc tak po raz kolejny tego wieczoru na brudnym chodniku, poświęciłem kilka minut na podziwianie otoczenia. Ostatnie ślady lata zdążyły już opuścić ulice Londynu, a na ich miejsce przyszły chłodne noce, porywiste wiatry i żółknące na drzewach liście. Niebo skrywało się za gęstymi chmurami, przysłaniającymi wszystkie gwiazdy.

Nie lubiłem jesieni. Była do dupy. Może te kilka pierwszych tygodni rzeczywiście miało jakiś tam swój urok, ale później wszystko sprowadzało się do opadów niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę, błota, kałuż i tego wgryzającego się w kości mrozu.

Jak mówiłem – do dupy.

Taka ponura pogoda sprawiała, że robiłem się senny. Dokładnie tak jak teraz.

Cholerka. Zmęczenie nie było w tym momencie moim sprzymierzeńcem. Musiałem pokonać drogę powrotną na imprezę, gdzie czekali na mnie Aston i Ettie. Zabiją mnie, jeśli zacznę to przeciągać, bo to ja zmusiłem ich do wyjścia z domu.

Znając życie, Laurette skopałaby mi tyłek. I to tak dosłownie. Ta laska bywała bezwzględna, ale i tak uwielbiałem ją na jakiś popieprzony sposób. To troszkę jak młodsza, wkurzająca siostrzyczka, mimo że byliśmy przecież w tym samym wieku.

Westchnąłem z udręką, gasząc peta o asfalt. Gdy podnosiłem się do pionu – trochę mi to zajęło, swoją drogą – skupiłem spojrzenie na znajdującym się po mojej prawej budynku.

Biblioteka akademicka.

Właśnie wtedy dotarło do mnie, że powinienem tam zajść. Może nie teraz i nie w tym stanie, ale naprawdę potrzebowałem wypożyczyć jakieś podręczniki na poniedziałkowe zajęcia. I tak ledwo ogarniałem, o co chodzi tym wszystkim wykładowcom. Ostatnio pieprzyli bez końca o genetyce, rzucając na prawo i lewo zagadnieniami, od których bolała mnie głowa.

Być może pójście na medycynę to był błąd. W końcu nigdy nie myślałem o tym na poważnie. Wybrałem ten kierunek trochę dla jaj i trochę po to, by pokazać innym, że potrafię się przyłożyć.

Tyle że serio nie potrafiłem. A raczej zwyczajnie mi się nie chciało.

Podręczniki. Naprawdę są mi piekielnie potrzebne.

Szybko przeanalizowałem w myślach, na jak wielkiego idiotę bym wyszedł, wkraczając tam o tej porze, w dodatku narąbany. W innych okolicznościach pewnie doszedłbym do wniosku, że to bardzo, bardzo zły pomysł i lepiej wrócić tu na trzeźwo, ale teraz… Pewnie było tam ciepło. I tak milusio. Biblioteki mają swój urok.

Dobra, co mi szkodzi.

W notatniku w telefonie miałem zapisaną listę potrzebnych tytułów, więc powinno pójść sprawnie. Na pewno jakaś przemiła bibliotekarka pomoże mi znaleźć odpowiednie podręczniki.

Podekscytowany nowym wyzwaniem, ruszyłem w stronę ceglanego budynku, z którego okien sączyło się ciepłe światło. Jedyną przeszkodą na mojej drodze stanowiły schody – dziesięć stopni dzieliło mnie od drewnianych drzwi. Dokładnie dziesięć. Policzyłem.

Dawaj, Elias, to nic takiego. Dasz radę. Nie takie rzeczy robiłeś.

Przytrzymałem się stalowej balustrady, ignorując zalegający na niej brud, a potem zacząłem się wspinać. Pewnie wyglądało to bardziej na czołganie, ale nieszczególnie mnie to interesowało. Mój pijany mózg wkręcił sobie tę akcję i teraz nie zamierzałem się wycofywać.

Zresztą nieważne jest to, jak żałośnie wyglądałem, bo finalnie przecież i tak udało mi się dotrzeć pod drzwi. Byłem z siebie nawet troszkę dumny. W moim przypadku takie małe sukcesy oznaczały coś wielkiego, bo rzadko cokolwiek mi wychodziło.

Z uśmiechem na ustach chwyciłem za klamkę i zaraz znalazłem się w przytulnej sali, wypełnionej ciszą i zapachem starych książek. Jezu, jak cudownie. Kochałem biblioteki. Czułem się w nich świetnie.

Choć pewnie większość ludzi postrzegała mnie jako skończonego idiotę i nieuka, to tak naprawdę do bibliotek zaglądałem całkiem często. Lubiłem czytać. Odnajdywałem w tym jakiś rodzaj spokoju.

Spojrzałem na biurko – za nim powinna siedzieć bibliotekarka, ale jej tam nie zastałem. Może wyszła na zaplecze, żeby zrobić sobie coś ciepłego do picia. Ciekawe, czy gdybym ją poprosił, to machnęłaby mi herbatkę. Chyba bym ją wycałował z wdzięczności, bo miałem na sobie tylko bluzę, a noc nie należała do ciepłych.

Mimo to na razie odsunąłem na bok marzenia o gorącym napoju i ruszyłem między regały, gdzie zacząłem szukać tego, po co tu przyszedłem. Przesuwałem palcami po zakurzonych grzbietach i wdychałem ten cudowny zapach starych kartek. Przy oknach paliły się świece o zapachu dyni i ta mieszanka zrobiła coś niewiarygodnego z moim mózgiem.

Zrobiło mi się ciepło i przyjemnie.

Tak przytulnie i milutko…

Dopadła mnie senność. Wiem, że nie powinienem jej ulegać, bo to źle wróżyło, ale okazała się nie do przegonienia. Powieki mi się kleiły, a głowa leciała do przodu.

Okej, to nic takiego. Po prostu usiądę tu sobie na chwilkę…

Wybrałem pierwszy lepszy okrągły stół przysłonięty wysokimi aż po sufit regałami. Przysunąłem sobie krzesło, a podbródek oparłem na pięści i zamknąłem oczy. Wmawiałem sobie, że potrzebuję tylko chwili odpoczynku i zaraz odzyskam energię.

Cóż, los postanowił zrobić mi jednak na złość i szybko odleciałem.

ROZDZIAŁ DRUGI

POMOCNA DŁOŃ

ROSALIE

Pewnie wiele osób nazwałoby mnie dziwną, ale nauka od zawsze stanowiła mój lek na bezsenność. Uwielbiałam to robić. Kochałam to uczucie, gdy mój mózg niczym gąbka chłonął kolejne informacje. Zdobywanie nowej wiedzy i stawanie się przez to coraz bardziej świadomym otaczającego nas świata to coś bezcennego.

Tej nocy tak właśnie się stało. Zbyt wiele myśli krążyło mi po głowie, uniemożliwiając zaśnięcie. W taki sposób późną porą zsunęłam się z łóżka, włożyłam wygodne ubrania i pojechałam pod bibliotekę akademicką.

Uczenie się w domu może wydawało się wygodniejszą opcją, ale biblioteki miały swój niepowtarzalny klimat, do którego lgnęłam niczym ćma do światła.

Tak, zdecydowanie ktoś mógłby nazwać mnie dziwolągiem. Ale przecież nie robiłam nikomu krzywdy, więc w ostatecznym rozrachunku nie miałam sobie nic do zarzucenia.

Kilka minut po północy przekroczyłam próg biblioteki z szerokim uśmiechem na twarzy i wizją wielu godzin spędzonych na robieniu uroczych notatek. O tak, uwielbiałam używać wszelkiego rodzaju zakreślaczy, cienkopisów, kolorowych karteczek i innych przyborów sprawiających, że moja estetyczna dusza mruczała z zadowolenia.

Przywitałam się z zaprzyjaźnioną bibliotekarką. Na mój widok jak zawsze uniosła kąciki ust w serdecznym uśmiechu.

Od początku roku akademickiego przychodziłam tu prawie codziennie po zajęciach i na spokojnie analizowałam cały przebieg wykładów, by później nie mieć żadnych zaległości i się nie pogubić. Taki system zdecydowanie mi sprzyjał. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu, nie musiałam się niczym martwić i stresować, a do domu wracałam na tyle zmęczona, że zasypiałam bez problemu.

Teraz mieliśmy weekend, a ja tego dnia nie miałam ani wolontariatu, ani lekcji baletu i właściwie kilkanaście ostatnich godzin spędziłam na oglądaniu ukochanego serialu, więc nawet nie miałam czym się zmęczyć.

– Zrobić ci herbatę, Rose? – zapytała mnie staruszka, delikatnie opuszczając okrągłe okulary.

Naprawdę do niej pasowały. Przy jej szczupłej i podłużnej twarzy sprawiała dość kreskówkowe wrażenie.

Wcale nie zadała tego pytania bezpodstawnie, bo kilka dni temu przyniosłam tu sobie całe opakowanie torebek z malinową herbatą – moją ulubioną. Zaprzyjaźniłam się z bibliotekarką, więc nie musiałam jej długo przekonywać, by zagrzała mi wodę w czajniku. Dałam jej nawet jeden ze swoich kubków, a to wielki krok, bo czułam się do nich w dziwny sposób przywiązana.

Przytaknęłam, odczekałam kilka minut, a potem z gotowym napojem ruszyłam do ulubionego stolika za regałami. Większość miejsc znajdowała się na widoku, a obecność innych ludzi często mnie rozpraszała, więc wybierałam to na uboczu.

Minęłam ogromne regały i właśnie wtedy, gdy już sięgałam dłonią do torebki, by wyciągnąć z niej notatnik, zauważyłam, że ktoś siedzi już przy „moim” miejscu. A raczej leży. Może nawet śpi.

Rozczarowana zgarbiłam ramiona. Wiedziałam, że to miejsce nie należy tak naprawdę do mnie i każdy mógł sobie tam usiąść, ale nie lubiłam, gdy coś krzyżowało mi plany.

Postawna sylwetka jakiegoś chłopaka zajmowała prawie połowę stołu. Głowę przykrył ramionami i dodatkowo zasłaniał ją kaptur ciemnozielonej bluzy, więc nawet nie wiedziałam, z kim mam do czynienia. Nie żebym znała wielu ludzi, bo tak naprawdę nie kojarzyłam twarzy osób, z którymi uczęszczałam na zajęcia.

Westchnęłam cicho i już miałam zawrócić, by usiąść gdzie indziej, gdy pomyślałam, że może ten chłopak potrzebuje pomocy. Pewnie zasnął przy nauce, a nikt raczej nie chciałby spędzić całej nocy, śpiąc przy stole. Rano bolałaby go szyja.

Zignorowałam swoją nieśmiałość i paraliżujący strach obejmujący mnie z każdej strony, ilekroć musiałam nawiązać rozmowę z kimś obcym, i zwyczajnie do niego podeszłam.

To nic wielkiego. Tylko go obudzisz, poczęstujesz uśmiechem i uświadomisz, że chyba się zasiedział, Rose. Nie panikuj.

Odłożyłam torebkę na stół obok jego głowy. Z jej wnętrza wypadły moje słuchawki i butelka wody, ale nie mogłam się zmusić nawet do tego, by z powrotem to wszystko schować. Drżały mi dłonie. Troszeczkę.

Boże, czasami stawałam się straszną histeryczką. Inni ludzie w moim wieku nie mieliby problemu, żeby ogarnąć taką sytuację, a ja dosłownie drżałam.

Odwiesiłam kremowy płaszcz na oparcie krzesła, a potem wreszcie okrążyłam stół i stanęłam za plecami tego chłopaka. Dopiero wówczas doleciał do mnie zapach… jakby… alkoholu? Hmm, tak. To chyba alkohol, ale stłumiony wonią męskich perfum.

Całkiem przyjemnych męskich perfum, swoją drogą. Takich, od których robiło mi się cieplej.

Odchrząknęłam i szturchnęłam go w ramię. Raz, a potem drugi, bo zareagował jedynie machnięciem dłoni, jakby starał się odpędzić irytującą muchę, a potem wrócił do odpoczynku.

Pewnie mogłabym poprosić bibliotekarkę o pomoc, ale widziałam, że doskwierało jej zmęczenie. Nocki w pracy pewnie dawały jej w kość.

Przygryzłam wargę i poczułam, że przez tę bezradność zapadam się w sobie.

Dalej, Rose. Pomóż mu.

Ponowiłam próbę, tym razem pchając go mocniej, i to wreszcie poskutkowało. Powoli zaczął się podnosić. Przetarł twarz otwartą dłonią, a ja uśmiechnęłam się pod nosem i odetchnęłam z ulgą.

– Biedaczek… – wymamrotałam. – Uczyłeś się cały wieczór?

– Co? – mruknął nieprzytomnie.

Wtedy wyszłam zza jego pleców i odważyłam się obdarzyć go spojrzeniem.

– Pytałam, czy się uczyłeś – powtórzyłam lekko rozbawiona.

– Uczyłem? – W jego zachrypniętym głosie pobrzmiewało zdziwienie. – Nie, zachlałem pałę.

Mina mi zrzedła. To znaczy wyczułam alkohol już wcześniej, ale… W sumie nie wiem, co sobie myślałam.

Chłopak, o wciąż nieznanym mi imieniu, leniwie rozchylił powieki, a wówczas spojrzenie oczu o orzechowym odcieniu padło na mnie. Od razu poczułam się niezręcznie i nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Wykręcałam sobie palce u dłoni na wszystkie strony świata, powoli analizując jego wygląd.

Pukle ciemnych blond włosów wystawały mu spod kaptura. Kilka kosmyków opadło nawet na skronie. Cerę miał bladą, jakby naznaczoną zmęczeniem, a oczy zdecydowanie przekrwione i odrobinę zaszklone. Kolejne szczegóły jego twarzy odznaczały się w mojej pamięci tak szybko, że to wydało się aż niepokojące.

Pełne i lekko spierzchnięte usta, półprzymknięte powieki, grube gęste brwi, srebrny kolczyk w prawym płatku nosa i…

Dlaczego miałam nieodparte wrażenie, że skądś go kojarzę?

– Kurwa, czy ja trafiłem na komisariat? – jęknął sfrustrowany, raz jeszcze przecierając twarz. – Wiedziałem, że lepiej nie palić tego gówna w centrum, ale…

– Nie jesteśmy na komisariacie – ucięłam, nieco zdezorientowana. – Tylko w bibliotece.

Zmarszczył brwi, jakby mi nie wierzył. Czułam, że gorąc rozpala mi policzki, bo wpatrywał się we mnie w taki dziwnie nachalny sposób, jakbym zrobiła coś złego, a przecież ja tylko chciałam mu pomóc. I zdecydowanie nie zamierzałam go niczym niepokoić ani wpędzać w wyrzuty sumienia. Miałam dobre intencje. Jak zawsze.

– Bibliotece? – powtórzył. – A ty kim jesteś? Pracujesz tu?

– Nie. – Zaśmiałam się nerwowo, przestępując z nogi na nogę. Może byłoby lepiej, gdybym usiadła? – Przyszłam się pouczyć i zauważyłam, że tu zasnąłeś, więc…

– Pouczyć? – O ile to możliwe, zbladł jeszcze bardziej. – Już jest rano? Ja pierdolę, przecież oni mnie zabiją…

– Jest noc – wtrąciłam i w końcu opadłam na krzesło. – Dokładniej – rzuciłam okiem na zegar ścienny – dochodzi pierwsza.

Zgodnie z planem ta informacja miała go uspokoić, ale… chyba nie wyszło. Wydawał się bardzo, naprawdę bardzo, zmartwiony i zagubiony.

Wiedziałam, że zrobię coś nie tak. Mogłam się w ogóle nie odzywać, a najlepiej nawet nie podchodzić.

Przeklinałam w duchu swoją troskliwą naturę, że wpakowała mnie w tę niezręczną sytuację.

– Że pierwsza w nocy? – upewnił się.

Wskazałam palcem na ścianę.

– Sam sprawdź – wydusiłam, coraz mocniej zawiedziona samą sobą.

Chłopak powędrował wzrokiem w tamtą stronę, ale im dłużej wpatrywał się we wskazówki zegara, tym bardziej upewniałam się w tym, że nie uda mu się z nich nic wyczytać.

– Wiesz, byłoby doskonale, jakbym w ogóle coś widział na oczy, a tak się składa, że teraz jest z tym trudno – wybełkotał, po czym przeczesał włosy palcami.

Kaptur bluzy opadł mu na ramiona.

Teraz akurat zrobiło mi się go szkoda. To właśnie jeden z powodów, dla których stroniłam od wszelkich używek. Tylko utrudniały życie, a potem człowiek zasypiał w bibliotekach i nie potrafił odczytać godziny z zegara.

I nie chodzi o to, że zamierzałam mierzyć tego biednego chłopaka własną miarą. To jego życie. Nie planowałam się wtrącać ani tym bardziej prawić mu morałów. To tylko moje zdanie.

– Jest pierwsza w nocy – potwierdziłam, żeby już nie skazywać go dłużej na domysły. Pewnie doskwierało mu ogromne zmęczenie. – Mogę ci jakoś…

– Co, do cholery, robisz w bibliotece o pierwszej w nocy? – wtrącił gwałtownie. – Też wracasz z imprezy? Jezu, niedługo nas stąd wszystkich wywalą, jeśli sobie zrobimy z tego miejsca wytrzeźwiałkę – mówił i mówił jak najęty, plątał pojedyncze słówka i czkał co parę sekund.

– Właściwie to… – spuściłam wzrok na swoją torebkę i wystające z niej notesy w pastelowych oprawach – przyszłam się tu po prostu pouczyć. – Wzruszyłam ramieniem.

– To biblioteka akademicka – stwierdził oczywistość i zmrużył oczy w podejrzliwym geście.

Teraz to ja poczułam się jak na przesłuchaniu.

– Tak… – odparłam powoli, z wahaniem.

– Chodzisz na Imperial? – ciągnął.

Ścisnęłam w dłoni rękaw grubego swetra i tym razem wybrałam kiwnięcie głową, nie ufając już własnemu głosowi. Ten chłopak trochę mnie onieśmielał, ale to w sumie żadna nowość. Ludzie w moim lub w podobnym do mojego wieku zawsze mnie stresowali i nie potrafiłam się z nimi w żaden sposób dogadać.

Zdarzały się wyjątki, ale cóż… Akurat ta sytuacja nie należała do w pełni normalnych i trochę wybiła mnie z rytmu.

– Chodzisz na Imperial i jesteś tu teraz, żeby się pouczyć – zniżył ton i pochylił się nad blatem, jakby musiał właśnie rozgryźć jakąś tajnie strzeżoną zagadkę wszechświata.

W tym przypadku tą właśnie zagadką stałam się chyba ja sama, co tylko podsyciło moje zdenerwowanie.

– Wiesz, że dziś była pierwsza impreza na tym roku, nie? Nie zaproszono cię czy jesteś już starsza i masz gdzieś takie gówniarskie posiadówki? To znaczy, nie żebyś wyglądała staro, bo wyglądasz chyba młodo, ale też nie widzę cię teraz dokładnie i…

Jego wywód troszkę mnie rozbawił, ale szybko ucięłam tę paplaninę.

– Nie wiedziałam, że jest impreza.

Brawo, Rose. Przyznawanie się do tego, że nikt cię nie lubi i nie zaprasza na domówki jest na pewno świetnym sposobem, by pokazać się komuś w dobrym świetle, skarciłam się od razu w myślach.

– Jak mogłaś nie wiedzieć? – Prychnął w drwiący sposób. – Wszędzie o tym trąbili.

No tak, może gdybym w ogóle miała jakichkolwiek znajomych na uczelni, to wiedziałabym o tej imprezie, ale wciąż pozostawałam samotna i jak zawsze wyróżniałam się z tłumu. Nie wiedziałam, czy w zły, czy w dobry sposób, ale zaczynało mnie to już uwierać.

Spędziłam wiele lat na zdalnym nauczaniu, na własne życzenie izolując się od rówieśników, a teraz chciałam tylko znaleźć jakichś kolegów i koleżanki. Kogoś, z kim mogłabym pić kawę na przerwie, wymieniać się notatkami i rozmawiać o wykładach, a może nawet raz na jakiś czas wyskoczyć dokądś na weekend.

Ale wciąż nikogo takiego nie znalazłam, więc pozostawałam niedoinformowana, z czego ten chłopak postanowił się pośmiać.

– Po prostu nie wiedziałam – wyszeptałam z takim poczuciem poniżenia, że zachciało mi się płakać.

Ale tego nie zrobiłam. Przygryzłam wargę i nie pozwoliłam, by po policzkach poleciały mi łzy, tylko bym się skompromitowała. Jeszcze bardziej.

Blondwłosy chłopak przypatrywał mi się jeszcze przez kilka sekund, po czym zwyczajnie wzruszył ramionami. Ulżyło mi, że nie drążył tematu.

– Kurde, to herbatka? – zapytał nagle, przeganiając tym samym wszystkie te nawiedzające mnie przykre myśli.

Podążyłam za jego spojrzeniem, zatrzymując się na fikuśnym kubeczku z nadrukiem różowych misiów i rączką w kształcie serca.

– Tak, malinowa.

– Mogę? Proszę, powiedz, że tak. Wiem, że mnie nie znasz i pewnie myślisz, że jestem menelem, ale tak naprawdę to całkiem dobry ze mnie chłopak. – Przyłożył dłoń do serca. – Przysięgam. Będę ci wdzięczny do końca życia za coś ciepłego.

Łzy znów zapiekły mnie pod powiekami, ale tym razem dlatego, że zrobiło mi się go bardzo, bardzo szkoda. Prawie błagał mnie o tę herbatę.

– Jasne, oczywiście – wydukałam zaniepokojona, podstawiając mu ją pod nos. – Pij, ile chcesz. Jeśli zajdzie taka potrzeba, to skoczę zrobić nową. – Uśmiechnęłam się do niego współczująco.

Może był biedny i nie miał gdzie spać? Może od dawna nic nie jadł? O Boże. Nic nie łamało mi serca tak mocno jak myśl, że po tym świecie wciąż chodzą głodni ludzie.

– A może chcesz coś zjeść? – zaproponowałam pospiesznie.

– Jesteś aniołem? To znaczy, że umarłem i nie trafiłem jednak do piekła? Kurwa, Cassian to by mi nie uwierzył, dupek jeden.

O czym on mówi?

– Ja… – Przełknęłam z trudem. – Po prostu się napij. – Wskazałam na kubek.

Popatrzył na mnie z wdzięcznością, posłał mi całusa w powietrzu i zabrał się za herbatę.

W czasie gdy ten biedaczek opróżniał małymi łyczkami zawartość jednego z moich ulubionych kubków, ja pod stołem odblokowałam telefon, kierowana jakimś dziwnym przeczuciem, że gdzieś wcześniej widziałam tę twarz.

Weszłam na Instagrama, a na głównej stronie wyświetlił mi się post Laurette Anders – dziewczyny poznanej kilka miesięcy wcześniej w schronisku dla zwierząt, gdzie opiekowałyśmy się tym samym pieskiem.

Dodała zdjęcie kilka godzin temu, chyba przed wyjściem na imprezę, o której wspominał ten chłopak, bo wiedziałam, że też uczęszcza na Imperial. Weszłam w jej profil, przejrzałam kilka fotek, aż natrafiłam na jakieś grupowe sprzed kilku tygodni.

Przesunęłam spojrzeniem po twarzach dwóch chłopaków, aż zatrzymałam się na ostatniej. Uniosłam podbródek, wbiłam oczy w siedzącego naprzeciwko nieznajomego, a potem znowu w zdjęcie.

Bingo! To on.

I nawet go oznaczyła. Weszłam w jego profil i stamtąd odczytałam imię i nazwisko: Elias Brindley.

– Masz na imię Elias? – wypaliłam.

Jego dłoń – ta z kubkiem – zastygła przy tych bladoróżowych ustach.

– Nie wiem. Chyba?

– Chyba? – Moje oczy zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. – Nie wiesz, jak masz na imię?

– Nie wiem, dlaczego akurat ty je znasz – zaznaczył. – Czyli jednak jesteś z policji, tak?

– Nie jestem z policji – zapewniłam – Pij, dopóki jest gorąca. – Pokiwałam głową na zachętę, a potem utwierdzona w przekonaniu wystukałam szybką wiadomość do Laurette.

Czyli ten chłopak… Elias… wcale nie był biedny ani nic z tych rzeczy. Chyba po prostu się zgubił albo coś.

Dziewczyna odpisała mi niecałe dwie minuty później, co bardzo mnie uspokoiło. Nie wiedziałam, co niby miałabym zrobić z Eliasem. Przecież bym go tu tak nie zostawiła.

– Serio, wielkie dzięki za tę herbatę – powiedział, odstawiając pusty już kubek na stół. – Uratowała mi życie.

– Jesteś głodny?

– Chyba bym się zrzygał, jakbym cokolwiek teraz zjadł.

Powstrzymałam uśmieszek i postanowiłam skupić się na nauce w oczekiwaniu, aż Laurette po niego przyjedzie.

Wyciągnęłam z torebki zeszyty, piórnik oraz podręcznik do genetyki, bo akurat ten temat ostatnio przerabialiśmy na zajęciach. Przez cały ten czas czułam na sobie uważne spojrzenie Eliasa i to trochę mnie dekoncentrowało. No dobra… Wcale nie tylko trochę. Bardzo.

– Naprawdę będziesz się uczyć? – zapytał.

– Tak.

– To podręcznik do genetyki?

Znów przytaknęłam.

– Na którym roku medycyny jesteś?

– Pierwszym.

– Serio? – Podekscytowanie zagrało na jego strunach głosowych. – Ja też. Wiem, że nie wyglądam ani nic w tym stylu, ale no… Też studiuję sobie medycynę.

– Studiujesz sobie? – Zdusiłam śmiech.

– No, studiuję sobie.

– Fajnie – skomentowałam życzliwie i ponownie próbowałam skupić uwagę na notatkach. Chwyciłam w rękę czarny długopis, zapisałam wielkimi literami temat przewodni, a potem ozdobiłam go zakreślaczem o pięknym, pasteloworóżowym odcieniu.

Przez kilka minut siedzieliśmy w ciszy. Ja pisałam, a on śledził wzrokiem każdy mój ruch. To więcej niż krępujące, ale wmawiałam sobie, że nic takiego się nie dzieje – że wcale nie siedzę w środku nocy przy jednym stole z nieznanym mi chłopakiem i że on wcale nie patrzy na moje palce, gdy notuję.

To okazało się trochę trudne, ale gdy skupiałam się na dość trudnym zagadnieniu, świat zewnętrzny tak właściwie przestawał dla mnie istnieć. Wtedy on znów zabrał głos, wytrącając mnie z mojej bańki.

– To Daniel Defoe? – Już sięgał po wystającą z mojej torebki książkę. – O, to naprawdę on. Masz gust. – Przejrzał kilka pierwszych stron, a ja poczułam palącą potrzebę, by mu to zabrać.

Miałam tam zaznaczone różne cytaty, a to wydawało mi się bardzo osobistą sprawą.

– No… Tak… To Daniel Defoe… – dukałam onieśmielona. – Mógłbyś…

– Mogę pożyczyć? Mój egzemplarz gdzieś się zapodział. – Obdarzył mnie intensywnym spojrzeniem tych orzechowych oczu, a ja nie mogłam zrobić nic prócz pokiwania głową na zgodę.

– Jasne – mruknęłam.

Przecież jego wcale nie interesuje to, co tam sobie pozaznaczałam. Pewnie to oleje i tyle, a ja niepotrzebnie się przejmuję.

Poza tym dlaczego miałabym mu nie pożyczyć tej książki? Skoro chciał, to proszę bardzo. Co prawda mógł wypożyczyć egzemplarz – na miłość boską, w końcu znajdowaliśmy się w bibliotece – ale skoro takie miał życzenie… Chyba nie znalazłabym w sobie na tyle śmiałości, by mu odmówić.

– Jesteś podejrzanie miła – rzucił, mrużąc oczy.

– Co w tym podejrzanego? – zapytałam ze śmiertelną powagą, zerkając na niego znad swoich notatek.

Teraz siedział odchylony na krześle z ramionami skrzyżowanymi na szerokiej klatce piersiowej i trzymał moją książkę między dwoma palcami. Zwisała luźno nad podłogą, gotowa upaść w każdej chwili.

Nie zwrócisz mu na to uwagi, Rose. Nie każdy ma taką obsesję na punkcie dbania o książki co ty. Nie ma sensu odstawiać scen i robić z siebie jeszcze większego dziwadła, dziewczyno. Serio.

– No nie wiem, siedzisz tu w środku nocy, uczysz się, dajesz mi swoją herbatkę, pytasz, czy jestem głodny i jeszcze ta książka. – Wyszczerzył się, ukazując rządek śnieżnobiałych zębów. – Czym sobie na to zasłużyłem?

Wiedziałam, że taka bezinteresowna pomoc często jest odbierana jako coś dziwnego, ale nie sądziłam, że aż do takiego stopnia. Przecież nie ściągnęłam mu gwiazdki z nieba, tylko dałam herbatę. I załatwiłam powrót do domu, o czym jeszcze nie wiedział.

– Właściwie nie mam pojęcia. – Dłonie zadrżały mi z nerwów, bo znów przewiercał mnie wzrokiem na wylot. – Nie mam pojęcia – powtórzyłam ciszej.

– W każdym razie dziękuję. – Odchrząknął, sięgając do kieszeni ciemnych spodni. – Bardzo dziękuję.

– Nie ma sprawy – wyszeptałam.

Tym razem to ja zaczęłam się na niego gapić, gdy klikał coś na telefonie, aż wreszcie zmarszczył mocno brwi i przeklął pod nosem.

– O co chodzi? – zaciekawiłam się.

– Rozładował się. – Potrząsnął urządzeniem w powietrzu. – Masz może…

Właśnie w tym momencie ktoś wszedł do biblioteki. Szybkie kroki rozbrzmiały za moimi plecami. Zobaczyłam zmartwienie na twarzy znanej mi już Laurette Anders, gdy szła w stronę Eliasa.

– Miałeś iść tylko po fajki – rzuciła wzburzona. – Jakim cudem skończyłeś tutaj?

Zaraz za nią pojawił się jakiś ciemnowłosy chłopak. Kojarzyłam go z jej zdjęć na Instagramie, poza tym raz pojawił się pod schroniskiem. Chyba byli parą.

– Ja pierdolę, żeby tak się schlać? – Pokręcił głową z dezaprobatą, podnosząc Eliasa z krzesła.

Obserwowałam to wszystko z lekko rozchylonymi ustami.

– Przepraszam cię za niego – zwróciła się do mnie Laurette. – Nie wiem, co…

– Nic się nie stało, naprawdę – ucięłam. – Nie sprawiał mi żadnych problemów. Wypił tylko herbatę i trochę pogadaliśmy.

– Dobrze, że do mnie napisałaś. Dziękuję.

Wow, dawno nie dostałam tylu podziękowań w tak krótkim czasie. Jakbym została jakąś bohaterką albo – zgodnie z tym, jak nazwał mnie Elias – aniołem. A przecież byłam tylko… sobą.

– Skąd wiedzieliście, że tu jestem? – zapytał przyjaciół, gdy ci pomagali mu utrzymać się w pionie. Nie wyglądał wcale na aż tak pijanego, ale na pewno doskwierało mu zmęczenie.

– Nieistotne. Chodźmy.

– Ettie, spakuj mi chociaż tę książkę – poprosił.

– Ukradłeś to?

– Co? – prychnął. – Nie. Pożyczyłem. Jesteśmy przecież w pierdolonej bibliotece, Ettie. Tu nie da się kraść.

– Właściwie to się da, ale nieważne. – Machnęła dłonią i wreszcie schowała książkę. Tę należącą do mnie. Nie wiedziałam, czy kiedyś ją odzyskam. Raczej nie.

Po tej króciutkiej kłótni ruszyli do wyjścia, ale Elias zatrzymał się przy mnie, oparł dłonie na blacie tuż obok moich rąk i pochylił się lekko. Z tej odległości doskonale widziałam głęboki odcień jego tęczówek i pobłyskujące kółeczko z lewej strony nosa.

Wpatrywał się we mnie z tak natarczywą intensywnością, jakby chciał zakodować w pamięci każdy najmniejszy fragment mojej twarzy. Nasze nosy prawie się stykały. Na ten krótki moment zapomniałam, jak się oddycha.

– Dziękuję – wyszeptał po raz kolejny.

Czułam, że zaczynam się czerwienić, więc szybko spuściłam głowę, przerywając kontakt wzrokowy.

– Naprawdę…

– No już, nie dręcz jej. – Laurette złapała go za ramię z wyrazem rozbawienia na twarzy. – Dzięki, Rose. Jesteś wielka.

A potem zniknęli.

Próbowałam poukładać sobie w głowie wydarzenia ostatnich kilkudziesięciu minut, ale nawet przez moment nie przypuszczałam, że tej nocy spotka mnie coś takiego. Może na tym polegało właśnie życie studentki? Na takich zaskoczeniach?

Nie miałam pewności, czy to mi się podoba.

Próbowałam się skupić na nauce, bo to jedyne, co mogłoby mi teraz pomóc, ale nie mogłam wygonić z głowy obrazu orzechowych oczu i szelmowskiego uśmieszku tego chłopaka. Zapach jego perfum wciąż unosił się w powietrzu i otulał moje nozdrza w dziwnie przyjemny sposób.

Ciche westchnienie opuściło moje usta, gdy pojęłam, że tej nocy nici z nauki.

ROZDZIAŁ TRZECI

RÓŻOWE ADNOTACJE

ELIAS

Nienawidzę mieć kaca. Boże, cholernie tego nienawidzę.

O ile uwielbiałem sam stan alkoholowego upojenia, to następny poranek zazwyczaj oznaczał walkę z przykrymi konsekwencjami. Czasem budziłem się wciąż pijany, ale tym razem mi się nie poszczęściło. Nic dziwnego. Przespałem chyba ze dwanaście godzin, więc to oczywiste, że zdążyłem wytrzeźwieć.

Rozciągnąłem spięte mięśnie, przez co skopałem na podłogę owiniętą wokół moich kostek kołdrę. Mieliśmy początek października, temperatury na zewnątrz sięgały ostatnio co najwyżej dziesięciu stopni Celsjusza, a mi i tak było gorąco. Nienaturalnie gorąco. Poza tym trochę mnie mdliło.

Teraz na myśl o całym tym alkoholu wlanym do gardła poprzedniej nocy robiło mi się słabo. Pomieszałem piwo z wódką, czego pod żadnym pozorem nie powinno się robić i o czym przecież doskonale wiedziałem, a teraz płaciłem za to taką, a nie inną cenę.

Ten dzień zapowiada się tragicznie.

Całe szczęście, że zajęcia zaczynały się dopiero jutro, bo w tym stanie nie dałbym rady na nie pójść, a naprawdę nie mogłem sobie pozwolić na żadne wagary. O ile w szkole średniej wszyscy przymykali na to oko, tak tutaj szybko zostałbym wyrzucony z uczelni na zbity pysk. Jakiś fagas za biurkiem wziąłby do łapy horrendalnie drogi długopis i postawiłby długą kreskę wzdłuż mojego nazwiska i nawet by przy tym nie mrugnął. A ja miałbym trochę przejebane.

Gdy tak leżałem ze wzrokiem wbitym w jasny sufit, zaczęły do mnie docierać wspomnienia z poprzedniego wieczoru i nocy. Widziałem to wszystko trochę jak przez mgłę, ale z każdą mijającą sekundą konkretne sceny stawały się coraz ostrzejsze i wyraźniejsze.

Wyszedłem z imprezy po fajki. Zapaliłem blanta w centrum Londynu – kolejna rzecz, której definitywnie nie powinienem robić, a oczywiście zrobiłem. Skoro jednak obudziłem się we własnym łóżku, a nie w więziennej celi, to chyba uszło mi to na sucho.

Potem ruszyłem do monopolowego. Przypomniał mi się ten struty jakimś gównem ekspedient. Pewnie też miał ciężki poranek, o ile w ogóle dotarł gdzieś, gdzie mógłby się przespać czy coś. A może wciąż siedział w pracy, bo zegarka to on raczej nie ogarniał.

Taaa, wcale nie jesteś od niego lepszy, podpowiedziało mi sumienie.

No dobra, potrafiłem przetrawić to wszystko, ale tylko do momentu wizyty w sklepie, bo później odwaliłem już naprawdę niezłe gówno.

Jak zjebanym trzeba być, żeby po pijaku wchodzić do biblioteki akademickiej? Pewnie bardzo, a ja właśnie taki byłem. Zjebany do potęgi.

Miałem ochotę palnąć sobie w łeb za tę głupotę. Może i nie widziałbym w tym niczego strasznego, gdybym grzecznie wypożyczył podręczniki i wrócił do swoich zajęć, ale nie. Oczywiście, że nie mogło pójść tak pięknie.

Zasnąłem przy stole. Dobra, może to też nie jest wcale jakieś tragiczne. Pewnie nie ja pierwszy ani ostatni. Tyle że potem obudziła mnie jakaś laska, z którą gadałem Bóg jeden wie o czym. Pamiętam tylko, że wpatrywała się we mnie ze współczuciem wielkimi, niebieskimi oczami, jakbym był bezdomnym.

Nie mogłem jej za to winić. Pewnie wyglądałem okropnie.

Skompromitowałem się? Wygadywałem jakieś głupoty? Uraziłem ją? Zachowywałem się nachalnie?

Jezu, chciałbym poznać odpowiedzi na te wszystkie kłębiące mi się w skacowanej głowie pytania, ale tak się składa, że nie mogłem sobie nic więcej przypomnieć.

Kac okazał się okropny, fakt, ale kac moralny to dopiero prawdziwy koszmar, a tak się składa, że właśnie postanowił mnie nawiedzić.

Z jękiem frustracji zsunąłem się z łóżka i postawiłem stopy na chłodnej podłodze. Zakręciło mi się w głowie, a przed oczami przez kilka sekund widziałem tylko gęste mroczki. Czułem, że jestem osłabiony, pozbawiony energii i beznadziejnie zmęczony.

Mogłem sobie chociaż przynieść butelkę wody do sypialni, ale oczywiście tego nie zrobiłem, a teraz miałem przed sobą wizję wycieczki do kuchni. Musiałem pokonać podłużny korytarz i przeczołgać się schodami na dół. A potem pewnie natknę się na Astona lub Cassiana, albo – co gorsze – na Laurette, i zostanę zmuszony do wysłuchiwania jakiejś umoralniającej gadki.

Nie potrzebowałem tego. Nie teraz, nie w tym stanie.

Serio. Na samą myśl, że znów miałbym wysłuchiwać, jak beznadziejne były moje poczynania i jak lekkomyślny jestem, gotowało się we mnie ze złości i wstydu.

Z krążącym mi po głowie przekonaniem, że czeka mnie jebany marsz wstydu, podniosłem się do pionu i wsunąłem dżinsy na oczywiście obolały tyłek. Nie zliczę, ile razy poprzedniej nocy wylądowałem na chodniku.

Wciąż ogarniał mnie nienaturalny gorąc, więc zrezygnowałem z koszulki i po prostu opuściłem sypialnię w tym żałosnym wydaniu.

Schodziłem po schodach z nadzieją, że na nikogo się nie natknę, ale szybko się przekonałem, że to tylko czcze pragnienia. Słyszałem, że ktoś kręci się na parterze.

Doznałem podwójnego rozczarowania na widok majstrującego przy ekspresie do kawy Cassiana. On nic mi nie powie, ale za to zacznie na mnie patrzeć tym swoim oceniającym wzrokiem, aż poczuję wyrzuty sumienia i następnym razem zastanowię się trzy razy, zanim sięgnę po alkohol.

– Cześć – wymamrotałem ochrypłym głosem zdradzającym przebieg poprzedniej nocy, po czym od razu sięgnąłem do lodówki po butelkę schłodzonej wody.

Odrzuciłem zakrętkę gdzieś na blat i pochłonąłem całą zawartość w kilku łapczywych łykach. Wilgoć zalała moje wyschnięte na wiór gardło i dodała mi lekkości.

– Masz. – Cassian wystawił w moją stronę szklankę wypełnioną czymś, co wcale nie wyglądało apetycznie, ale wiedziałem, że mi pomoże. – To na kaca – dorzucił.

Podziękowałem mu skinieniem głowy, opadłem na stołek barowy i od razu schowałem twarz w dłoniach. Całe szczęście, że nie zastałem tu Astona, bo on na pewno nie zachowałby takiej powściągliwości.

– Nie zabije mnie ten twój eliksir? – zapytałem, śledząc nieprzytomnym wzrokiem ruchy robiącego sobie kawę przyjaciela.

Delmont pewnie zdążył już tego dnia pokonać milion kilometrów biegiem, pójść na siłownię, popracować – a pracował dla kancelarii swojego ojca – i pewnie jeszcze dokonał jakiegoś cudu. Bo właśnie taki był. Produktywny w każdej sekundzie swojego życia. Ułożony i zorganizowany do przesady. Opanowany w każdej możliwej sytuacji. Trzymał własny los w garści, twardo stąpał po ziemi, nie popełniał błędów, nie miał słabości… Prawie nie miał słabości. Istniała jedna, ale to nie czyniło go w żaden sposób mniej wydajnym.

– Postawi na nogi – zaznaczył, obracając się przodem do mnie.

No i jest. To spojrzenie. Karcące, ale też na swój sposób troskliwe.

Rzecz jasna wiedziałem, że przyjaciel wcale nie chce mi zrobić na złość. Po prostu znał mnie lepiej niż ktokolwiek inny na tym świecie i robił wszystko, by wreszcie mi uświadomić, jak żałosne stało się moje życie i – co najważniejsze – że powinienem wziąć się w garść.

Ale i tak mnie tym wkurzył, więc nie ugryzłem się w język.

– Mam tatę, wiesz? A jeśli ty masz jakiś niezaspokojony instynkt ojcowski, to zrób sobie bachora i przestań karcić mnie tym oceniającym wzrokiem, dobra?

Żaden mięsień jego twarzy nawet nie drgnął. Skurwiel wydawał się jak wykuty z kamienia. Znałem go już kilkanaście lat, a uśmiech tego faceta miałem okazję widzieć może ze dwa razy. I nigdy nie był to w żaden sposób przyjazny grymas, bo nie wiem, czy Cassian znał w ogóle definicję słów „radość” albo „szczęście”.

– Pij – skwitował chłodno.

Wywróciłem oczami, ale i tak zastosowałem się do jego polecenia. Cierpki posmak eksplodował na moim języku i natychmiast się skrzywiłem. Wyczuwałem imbir oraz cytrynę. Dużo cytryny. Mimo to opróżniłem całą zawartość szklanki, a potem z hukiem odstawiłem naczynie na blat.

– Okropne – skomentowałem.

Nie musiałem się przed nim płaszczyć i ogłaszać wszem wobec, że jestem mu wdzięczny za te przejawy troski. Wiedział o tym doskonale. I nie był facetem, który lubił, jak mu się słodzi, bo całe jego życie miało tylko gorzki posmak.

Przyjąłem z ulgą, że ten poranek… czy raczej popołudnie… wcale nie okazało się tak okropne, jak sądziłem. Wtedy jednak, jakby los postanowił sobie ze mnie zadrwić, bo do kuchni weszli Aston, Laurette i Benji – piesek adoptowany przez nas kilka miesięcy temu – do kompletu.

I wiedziałem, po prostu wiedziałem, że mam przejebane.

– O, ty żyjesz – oznajmił wesoło chłopak, sprzedając mi uderzenie z otwartej dłoni w potylicę.

Zgromiłem go wzrokiem, a potem wysiliłem się na słaby uśmiech, żeby powitać w ten sposób Laurette.

– Nie pozbędziecie się mnie tak prędko – odparłem, pochylając się nad Benjim, bo przytruchtał do mnie i zaczął ocierać się o moją nogę w poszukiwaniu uwagi. Pogłaskałem go za uchem, a potem po pyszczku, a w zamian otrzymałem widok merdającego ogona.

– Sam się wreszcie wyeliminujesz – stwierdziła cierpko Laurette. – To już trochę przesada, nie sądzisz? Wystraszyłeś nas wczoraj.

Nie czułem się winny z powodu Cassiana i Astona, bo ich naprawdę trudno jest czymś przestraszyć, ale ona… Ta dziewczyna nie zasługiwała na coś takiego – to znaczy na zbieranie mojej pijanej dupy z biblioteki w środku nocy.

– Wybacz, Ettie. – Szczera skrucha pobrzmiewała w moim głosie.

– Dobrze, że Rose do mnie napisała, bo jeszcze chwila i dzwoniłabym na policję, żeby zgłosić zaginięcie.

Trzy pary oczu wpatrywały się we mnie wyczekująco, gdy przetwarzałem słowa dziewczyny w bardzo powolny, odpowiedni do stanu mojego sflaczałego mózgu sposób.

– Rose? – Ostrożnie obróciłem to imię na języku.

– Dziewczyna, z którą siedziałeś w bibliotece. Pamiętasz, prawda? – Zmartwiona zmarszczyła brwi.

Jasne, że pamiętam czas spędzony w towarzystwie obcej laski. To między innymi z tego powodu dręczyły mnie wyrzuty sumienia.

– Skąd wiesz, jak ona ma na imię? – zapytałem zdezorientowany.

Wzruszyła ramieniem, odpinając smycz od obroży Benjiego.

– Bo jest kimś, kogo znam.

Odniosłem wrażenie, że życie toczy się wokół mnie, ale ja nie jestem jego częścią. Coś mi umknęło?

– Znasz… – powtórzyłem powoli, zbierając myśli do kupy. – W sensie… jak?

– Poznałam ją w schronisku. Razem opiekowałyśmy się Benjim, gdy ten jeszcze tam przebywał – wytłumaczyła pospiesznie, zerkając na mnie z jakimś ostrzegawczym błyskiem w oku. – To, że natknęła się na ciebie wczoraj w bibliotece to zbieg okoliczności. Całkiem potrzebny zbieg okoliczności, bo wyglądało to tak, jakbyś zapadł się pod ziemię.

– Właśnie – poparł ją Aston.

Dupek zawsze stawał po jej stronie. Miłość robiła dziwne rzeczy z jego mózgiem.

– Potrafisz używać telefonu? Mogłeś chociaż napisać, że postanowiłeś pójść pospać do biblioteki.

Zignorowałem jego słowa, uwagę skupiając na tym, co powiedziała Laurette.

Zbieg okoliczności.

Rose.

Schronisko.

Miałem niemal całkowitą pewność, że nigdy wcześniej mi o niej nie wspominała, ale i tak musiałem zapytać, bo chyba zaczynałem popadać w jakąś paranoję. Boże, czy to początki zaników pamięci? To nie wróżyłoby niczego dobrego. Byłem za młody, by stracić pamięć.

– Mówiłaś mi o niej już kiedyś?

Zmrużyła oczy w chwili namysłu, po czym odparła zdecydowanie:

– Nie sądzę.

Dobra, to trochę mnie uspokoiło. To oznaczało, że nie jest ze mną tak źle. Jeszcze, bo jeśli utrzymam taki tryb życia, to pewnie nie pociągnę zbyt długo, a już na pewno nie w świetnym zdrowiu.

Przydałoby wziąć się w garść, ale prawdę mówiąc, coś wciąż mnie od tego odciągało. Jakbym został stworzony do szczeniackiego życia, do ignorowania czyhającej na mnie przyszłości, do lekceważącego podejścia i łamania wszelkich zasad.

Nie chciałem taki być, ale nie potrafiłem inaczej. Tak po prostu.

Ja to nie Cassian, potrafiący kontrolować każde swoje zachowanie. Nie Aston, rozumiejący spoczywające na jego barkach wymagania i sprzyjający im bez mrugnięcia okiem. Nie przypominałem też Laurette, nie potrafiłem wyczołgać się z najgorszego gówna i stanąć na nogi trzy razy silniejszy.

Nie. Ja byłem po prostu Eliasem, który bardzo nie chciał dorosnąć, bo wciąż liczył na to, że nasyci się potrzebą dziecięcej beztroskości.

– A, jeszcze jedno – rzuciła Ettie, gdy podnosiłem się z krzesła, gotów spędzić resztę dnia w łóżku, jak na prawdziwego nieudacznika przystało. – Lepiej oddaj jej tę książkę, bo nie chciałabym stracić koleżanki.

Znów poczułem, jakby ktoś przywalił mi czymś ciężkim w łeb, wywracając każdą myśl w mózgu do góry nogami.

O czym ona, do cholery, mówi?

– Jaką książkę?

Czyli może jednak pamięć mnie zawodziła? Może bardziej, niż sądziłem jeszcze kilka sekund temu?

– Pożyczyłeś od niej książkę. Położyłam ci ją na szafce nocnej.

Naprawdę? Dlaczego w ogóle pożyczałem coś od obcej dziewczyny?

– Jasne, dzięki – mruknąłem i z trudem przełknąłem.

Potem powędrowałem na piętro i stamtąd prosto do swojej sypialni, by jak najszybciej zobaczyć wspomnianą książkę na oczy. Może jej widok jakimś cudem odświeżyłby mi pamięć.

I rzeczywiście tam leżała. Na szafce nocnej, tuż obok zakurzonej lampki i kluczyków do domu z brelokiem w kształcie kota podarowanym mi lata temu przez siostrę Astona – Violet.

Przypadki Robinsona Crusoe od Daniela Defoe. Tym bardziej nie rozumiałem, czemu to sobie wziąłem, skoro w domu miałem przecież własny egzemplarz. Też podarowany przez Violet, swoją drogą, bo to właśnie ta dziewczyna zaraziła mnie miłością do czytania.

Z niewiadomego powodu serce zaczęło łomotać mi w piersi z niewyobrażalną siłą, gdy leniwym krokiem podszedłem do szafki. Opadłem na materac, chwyciłem książkę między palce, a potem wyciągnąłem z szuflady również swój egzemplarz, jakbym chciał je porównać.

Książka Rose była w o wiele lepszym stanie. Nie miała złamanego grzbietu ani pożółkłych stron. Jedynie lekkie zagięcie na okładce zdradzało, że ktoś w ogóle z niej korzystał. Moja natomiast cała została poobdzierana, poplamiona i popisana, bo uwielbiałem tworzyć notatki w środku i zaznaczać ulubione fragmenty, nad którymi później ślęczałem długie godziny, interpretując słowo po słowie na swój sposób.

Mój egzemplarz miał duszę, a ten jej… niekoniecznie. A przynajmniej tak sądziłem, dopóki nie zajrzałem do środka, gdzie znalazłem zamalowane jasnoróżowym zakreślaczem fragmenty.

Dokładnie w tamtym momencie wspomnienie z biblioteki wróciło do mnie niczym bumerang. Piłem jej malinową herbatę, a później wyjąłem bez pytania książkę, bo mój pijany umysł uznał to za świetny pomysł.

Nie wiedziałem, jak mam się z tym czuć. Dotąd myślałem, że ludzie w moim wieku nie czytają podobnych książek albo że po prostu takich osób jest bardzo mało. Dodatkowo Rose, tak samo jak ja, zaznaczała sobie w środku cytaty. Uważałem to za cholernie osobistą sprawę, ale i tak nie mogłem się powstrzymać, by zobaczyć, na co ta dziewczyna zwracała największą uwagę.

Lawirowałem między kolejnymi stronami, czytając doskonale znane mi już fragmenty.

„Zamiast trawić się obawą niebezpieczeństwa, lepiej obmyśleć coś, co by złemu zaradzić mogło”.

Ciekawe, czy ta dziewczyna – Rose – zaznaczała te cytaty, bo zwyczajnie jej się podobały, czy może zgadzała się z nimi i myślała w podobny sposób.

„Jak to biedne serce ludzkie potrzebuje jakiegoś przywiązania i obejść się bez niego nie może”.

Kartkowałem strony i czytałem kolejne cytaty z zapartym tchem, chłonąc każde słowo i płynące za nimi przesłanie. To zawsze dopadało mnie w trakcie czytania – to odrealnienie, jakbym nagle przestał być człowiekiem, a stał się zaledwie duszą, która zaciekawiona sięga gdzieś w głąb siebie i próbuje zrozumieć kierujące nią motywy.

I kochałem to, naprawdę kochałem, bardzo.

Rose miała gust, to musiałem jej przyznać. Wiele z zaznaczonych przez nią fragmentów ja również wyróżniłem w swoim egzemplarzu, gdzie brałem je w kółeczka czarnym długopisem.

Porównałem nasze książki i spostrzegłem, że umknęło jej kilka moich ulubionych cytatów. I może nie powinienem… na pewno nie powinienem… ale chwyciłem za pierwszy lepszy długopis i zacząłem podkreślać akapity budzące we mnie całą feerię rozmaitych uczuć. Nie potrafiłem ich nazwać i określić. Pozostawały po prostu czymś, co zapierało mi dech w piersi i sprawiało, że oddychało mi się ciężej… w ten dziwnie przyjemny sposób.

„Wąskie wejście i ciemność tam panująca zmniejszały powab tej jaskini, lecz dla mnie właśnie była to okoliczność bardzo przydatna, gdyż zyskiwałem kryjówkę przepyszną, gdzie, w razie najazdu dzikich, mogłem najwyborniejsze znaleźć schronienie”.1

To wyjątkowo wyrwany z kontekstu fragment, ale odnalazłem w nim część siebie i nadałem mu nowe znaczenie. Normalnie z nikim bym się tym nie podzielił, ale nie sądziłem, by Rose zdołała to rozgryźć – to znaczy rozgryźć mnie i sposób, w jaki szukałem swojej duszy między słowami na kartkach książek. Poza tym nie wiem, czemu miałoby ją to w ogóle interesować.

Popatrzyłem na swoje dzieło, zadowolony z efektu. Dziewczyna chyba podkreślała wszystko w książce od linijki, więc zachowałem tę staranność, by jej nie zezłościć.

Potem odłożyłem egzemplarz i zrobiłem głęboki, naprawdę głęboki, wdech, po czym zerwałem się do pionu.

– Laurette! – wrzasnąłem, wychylając głowę z pokoju.

– Nie krzycz do mojej dziewczyny, ty kutasie! – odkrzyknął mi Aston. – Jak coś chcesz, to tu do niej zejdź!

Wywróciłem oczami, ale z racji tego, że nie miałem siły ani ochoty, żeby kłócić się z Astonem, zszedłem posłusznie do kuchni i stanąłem w progu. Ettie akurat nakładała Benjiemu karmę do miski, ale gdy usłyszała moje kroki, obróciła głowę i spojrzała na mnie z zaciekawieniem błyszczącym wyraźnie w jasnych oczach.

– Co tam, Elias?

– Jak dokładnie nazywa się ta dziewczyna?

ROZDZIAŁ CZWARTY

DZIEWCZĘCE PISKI

ROSALIE

Świeży pot perlił się na moich skroniach i czole, gdy powolnym, wręcz leniwym krokiem schodziłam ze sceny, gdzie dopiero co odbębniłam dwugodzinny trening. Każdy mięsień w moim ciele palił żywym ogniem, ale to właśnie nogi powoli zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa. Czułam doskonale każde obtarcie na stopach.

Mimo to wypełniały mnie szczęście i satysfakcja wywołana dzisiejszym treningiem, jakkolwiek wymagający i bolesny się nie okazał.

Balet stanowił w moim życiu pewną odskocznię od rzeczy, które traktowałam poważniej. Nie zależało mi na tym, by stać się najlepszą, ale miło było zbierać pochwały i pełne uznania spojrzenia. Nie powiedziałabym, że to pielęgnowało moją pewność siebie i dodawało mi odwagi, bo właściwie wcale tego nie potrzebowałam. Wyznacznikiem tego, jak czuję się we własnej skórze, nie był balet. To nie taniec plasował się na szczycie moich planów na przyszłość.

Znajdował się… gdzieś. Gdzieś pomiędzy setką innych spraw, które uważałam za bardziej istotne i bliskie mojemu sercu. Ale wciąż tam tkwił i o nim nie zapominałam.

Z ręką na sercu mogłam przyznać, że lubiłam ten poziom wysiłku, którego balet ode mnie wymagał. Lubiłam być zmęczona i nawet poobijana, bo wówczas moja głowa oczyszczała się z każdej dekoncentrującej myśli, której nie potrzebowałam w swoim napiętym grafiku.

Lubiłam zakładać aksamitne body i eksponować szczupłe ciało, w które często wpatrywałam się dłużej, niż zapewne powinnam, by nie puszyć sobie ego. Lubiłam wiązać włosy w idealny kok i zakładać na stopy pointy tylko po to, by kilka godzin później rzucać nimi o ściany z bólu.

Bardzo to wszystko lubiłam.

Ale istniała też druga strona medalu. Ta znacznie gorsza, cięższa. Niemalże nieznośna.

Obok wszystkich tych korzyści płynących z nauki baletu stały również komplikacje. Komplikacje pod postacią grupy wrednych dziewczyn, mających fioła na punkcie tańca. Czasem odnosiłam wrażenie, że są gotowe popełnić najgorszą zbrodnię, jeśli tylko to zagwarantowałoby im prężny rozwój kariery.

Nie oceniałam ich. Nie tak do końca, bo w ogóle nie lubiłam oceniać ludzi w żaden sposób, nawet gdy ci sami aż się o to prosili. Takie miałam zasady, więc jedyne, co robiłam z przytykami i pełnymi zazdrości spojrzeniami rzucanymi w moją stronę, to powtarzanie sobie w myślach, że odpowiedzialne za to dziewczyny są najzwyczajniej w świecie niemiłe.

I tyle, naprawdę. Po co miałabym marnować czas na analizowanie ich zachowań i próby zrozumienia? Po co miałabym łazić dookoła, denerwować się i słownie wylewać frustrację, gdy mogłam spożytkować energię na coś o wiele pożyteczniejszego?

Umiejętność ignorowania takich jawnych prowokacji wyciągnęłam od mamy. Ta kobieta nauczyła mnie tak wielu przydatnych rzeczy, że czasem sobie myślałam, że bez niej pozostałabym dosłownie nikim. A już na pewno nie osiągnęłabym tak wielu sukcesów i nie dążyła do kolejnych, by zaspokoić swoją ambitną do potęgi naturę.

Moja mama nie bała się niczego, a „pewność siebie” to tak właściwie jej drugie imię. Gryzienie się w język to jej specjalność. Wytłumaczyła mi kiedyś, że to lepsza opcja od marnowania czasu i nerwów na bezsensowne kłótnie.

Dlatego też nie bardzo przejęłam się odprowadzającymi mnie do szatni pełnymi nienawiści spojrzeniami. Zazdroszczono mi, wiedziałam o tym doskonale, i nawet nie próbowałam udawać, że tych powodów do zazdrości wcale nie ma, bo może i by się takie znalazły. Trudno mi to stwierdzić, bo z reguły raczej nikomu niczego nie zazdrościłam.

Zazdrość uważałam za cechę ludzi słabych, niezdolnych dostrzec tego, że zamiast zadręczać się tym bezużytecznym uczuciem, można by zrobić wszystko, by stać się lepszym i sięgnąć wymarzonych celów.

Pomknęłam do szatni, po drodze rozpuszczając dotąd spięte i spryskane lakierem włosy. Pokonałam podłużny ciemny korytarz, skręciłam w prawo, obróciłam gałkę w drewnianych, skrzypiących już ze starości drzwiach i weszłam do środka.