Bujda - Agnieszka Kulbat,  - ebook + audiobook + książka

Bujda ebook i audiobook

Agnieszka Kulbat,

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

A ty co zrobisz, gdy na twoich oczach ktoś zginie?

Pewnego dnia Kalina nieoczekiwanie staje się świadkiem morderstwa. Z dachu bloku, w którym mieszka, zostaje zepchnięty mężczyzna. Nastolatka chce jak najszybciej wrócić do domu, dopadają ją bowiem wspomnienia starszej siostry, która rok wcześniej popełniła samobójstwo.

W wejściu do klatki wpada na podejrzanego chłopaka, zaś na wycieraczce przed drzwiami swojego mieszkania znajduje list nawiązujący do zmarłej siostry.

Czy obie te śmierci są ze sobą powiązane?

Kalina już tego samego dnia w szkole spotyka tajemniczego uciekiniera z klatki. Dziewczyna nie da mu spokoju, póki nie dowie się, co chłopak wie na temat jej siostry.

Uwaga! 

16+

Książka porusza takie tematy, jak: trauma, syndrom dorosłego dziecka alkoholika (DDA), załamanie nerwowe, gwałt, morderstwo, toksyczne relacje w rodzinie, samobójstwo. Jeśli czujesz, że w tej chwili ta historia może nie być dla Ciebie, nie ma w tym nic złego. Zawsze zdążymy się spotkać na kartach innej powieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 41 min

Lektor: Zofia Zoń
Oceny
4,2 (324 oceny)
150
101
56
15
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
matwic

Nie oderwiesz się od lektury

Młodzieżowy kryminał ale bardzo dobrze się czyta. Ciekawy i dobrze skonstruowany. To był dobrze spędzony czas
20
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

swietna fabuła. rewelacyjnie się czyta. trzyma w napieciu i porusza. polecam
20
ewansia

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa historia młodych ludzi. Wciągająca. Chyba za szybko się skończyła. :)
20
justEcho

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna! Właśnie skończyłam czytać. Gdy ktoś zapyta się mnie o mój ulubiony romans, to od dzisiaj wskazuje Bujdę. ♥️
20
sylphidda

Z braku laku…

Potwierdziło się, że nie jestem fanką takiej literatury. Niestety zmęczyły mnie obie główne postacie. Przepychanki miedzy Kaliną a Dawidem nie bawiły mnie. Ciężko mi określić czy historia jest dobra czy nie, skoro nie lubię tego typu opowieści. Zdecydowanie preferuję podejście autorki do fantastyki.
10

Popularność




Rozdział I

Byłabym całkiem normalna, gdyby Olga się nie zabiła. Serio.

Nie bałabym się ciemności, samotności ani zwykłej wanny, którą można znaleźć w każdym bloku z płyty wybudowanym za komuny. Ta konkretna była niezbyt pojemna, wąska i dość krótka, biała. W sumie nic niezwykłego. Ot, stara, wysłużona wanna.

Odkąd jednak znalazłam w niej martwe, ociekające krwią ciało Olgi, nie mogłam myśleć o niej bez wstrętu.

Przez ostatni rok w ogóle mało o czym mogłam myśleć i mało co byłam w stanie zrobić. Trup starszej siostry znaleziony w łazience przyćmił wszystkie moje stare traumy i bez pytania położył się cieniem na reszcie życia. Tak po prostu. Mówiono mi, że z czasem poczuję się lepiej, ale nie wierzyłam w to nic a nic – podobnie jak w to, że siedząc na ławce przed blokiem, z zadartą głową dojrzę na dachu piętnastopiętrowego wieżowca trzy sylwetki.

Zamrugałam kilkukrotnie w obawie, że coś mi się przywidziało, lecz ludzie nie zniknęli.

Jeszcze jakiś czas temu na widok nieznajomych kłócących się na takiej wysokości nie mogłabym się zdecydować między pobiegnięciem na górę, dzwonieniem na policję a darciem się wniebogłosy, aby sąsiedzi wyszli na ulicę.

Nawet jeśli była piąta czterdzieści dwie rano.

Teraz natomiast pozostałam w bezruchu, bo mój umysł w stanie zagrożenia, czy choćby możliwości ujrzenia czyjegoś cierpienia, wyłączał się jak zabawka z kiepskimi bateriami. Co prawda początkowo próbował walczyć, zmusić mnie do działania, ale w końcu odpuścił. Z powodu jego porażki nawet na chwilę nie oderwałam wzroku od mężczyzny, który – zepchnięty z dachu mojego bloku – spadał coraz szybciej i szybciej.

Jego ciało nierówno obracało się w powietrzu, nabierało prędkości. Bezwładnie kierowało się w dół. Ubrania dziko łopotały na wietrze, a czarna bluza podwinęła się i zakryła mu twarz, gdy panicznie próbował zatrzymać się w locie.

Miałam wrażenie, że czuję jego strach.

Krzyk ofiary był szaleńczy, ale krótki. Ucichł, zanim zdążył się na dobre rozwinąć. Przerwał go głuchy plask ciała, które roztrzaskało się na asfalcie akurat wtedy, kiedy musiałam mrugnąć, przez co sam moment uderzenia mi umknął.

Tym, co wpłynęło na mnie bardziej niż sam upadek, była cisza.

Przerwana zaledwie tym jednym hukiem, po chwili płynęła dalej. Znajome mi od urodzenia osiedle nie obudziło się jeszcze ze snu i chyba nikt prócz mnie nie zwrócił uwagi na mężczyznę rozpłaszczonego na drodze.

Mijały sekundy, a ja wciąż nie wykonałam żadnego ruchu.

Nadal siedziałam na leciwej, pomalowanej na zielono ławce przy placu zabaw – mojej ulubionej, mimo że wystawały z niej drzazgi i można było się skaleczyć, jeśli przycupnęło się w złym miejscu. Mijałam ją codziennie. Każdego ranka o świcie wychodziłam na spacer z psem i przez kilkanaście minut wsłuchiwałam się w zaspane bloki. Ustawione w kwadrat, zawsze przypominały mi więzienie, na którego spacerniaku się wychowałam.

Struchlałam, uświadomiwszy sobie, że teraz stały się też miejscem zbrodni.

Spróbowałam dojrzeć pozostałe dwie postaci na dachu, ale odległość była zbyt duża. Jedyne, co zobaczyłam, to punkciki reprezentujące ludzkie sylwetki. Będąc świadkiem morderstwa, widziałam wszystko i nic. Nie mogłam jednoznacznie stwierdzić, czy winowajcy są ubrani na czarno, czy granatowo, czy mają na sobie garniaki, czy dresy.

– W sumie to był winowajca, ten drugi nic nie zrobił – mruknęłam do siebie i oderwałam dłonie od dżinsów.

W zamyśleniu pocierałam nimi nerwowo o materiał tak mocno, że aż się nagrzały.

Po tym, jak poznałam oprawcę Olgi, byłam już świadoma, że bierność może zostać uznana za akceptację. Że milczenie to nie brak zgody, lecz sprzeciwu. Dlatego też na myśl o ewentualnym przesłuchaniu przez policję zrobiło mi się niedobrze i dopiero to ostatecznie zmobilizowało mnie do ucieczki.

Wstałam z ławki. Naciągnęłam rękawy szarej bluzy na nadgarstki. Rude włosy przerzuciłam na plecy. Wzięłam na ręce trzęsącego się z zimna Hektora i ruszyłam z powrotem do domu. Wtedy jeszcze nie przyszło mi do głowy, że aby wejść do swojej klatki, muszę przejść obok ciała.

Na szczęście nie zatrzymałam się pośrodku trawnika.

Zwolniłam, to prawda, jednak dzielnie stawiałam kolejne kroki, równie dzielnie odwracając wzrok od zwłok, do których się zbliżałam. Dziwnie to zabrzmi, ale nie bałam się strachu. Tym, czego się obawiałam, było coś zupełnie innego, przeciwieństwo przejmującego lęku, bo zcałych sił nie chciałam przejść obok martwego człowieka i nic nie poczuć. Nie chciałam spojrzeć na jego wnętrzności, które pod wpływem uderzenia wypłynęły na asfalt, i tylko wzruszyć ramionami.

Przystanęłam metr od najbliższej, nieustannie powiększającej się kałuży krwi.

Patrzyłam, jak przez nierówności dziurawej drogi posoka rozpływa się na kilka mniejszych strumieni, i odskoczyłam, gdy jeden z nich zbliżył się niebezpiecznie blisko mojego trampka. Skryty w moich ramionach Hektor zaskomlał cicho, ponieważ jako dziesięcioletni chihuahua nie był fanem nagłych ruchów. Pogłaskałam go odruchowo, aby się uspokoił, po czym rozejrzałam się dookoła.

Przełknęłam ślinę, widząc w oknie na parterze panią Zofię – głównodowodzącą emerytkę tego osiedla. Częściowo ukryta za firanką staruszka wpatrywała się w trupa u moich stóp wielkimi jak pięciozłotówki oczami. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, zaczęła pospiesznie otwierać okno. Ja z kolei sięgnęłam po telefon, bo nie chciałam wyjść na tę dziwaczkę spod ósemki, co stoi jak kołek nad zmasakrowanym martwym ciałem.

„Wezwanie pogotowia wyglądałoby teraz najlepiej”.

– Nie dzwoń, Kalina, nie dzwoń – rzuciła cicho pani Zofia, która wychyliła się na parapet i machnęła dłonią, abym się do niej zbliżyła. – Ja zadzwoniłam od razu.

Hektor, jakby wyczuł mój stres, poruszył się niespokojnie, ale pozostał cicho, a ja obeszłam to, co pozostało ze szczupłego, dość wysokiego mężczyzny. Zatrzymałam się dopiero na popękanym chodniku ciągnącym się wzdłuż budynku, równolegle do osiedlowej drogi.

Zwróciłam się przodem do pani Zofii.

– Widziałam, dziecko, jak cię to zszokowało – mówiła dalej staruszka, kurczowo trzymając się ramy starego okna. – Przez dobrą minutę siedziałaś bez ruchu.

– Cóż… tak. – Chrząknęłam i skinęłam głową.

Całą sobą próbowałam zapomnieć o trupie za plecami. Wbrew wcześniejszym obawom coś jednak poczułam i nie było to nic miłego. Sądziłam, że po tym, co stało się z Olgą, chociaż trochę uodporniłam się na widok krwi i śmierci, że kolejnym razem już nie dam się zaskoczyć, że będę gotowa.

A tu niespodzianka.

– Proszę pani, ja… Ja muszę już wracać do domu – powiedziałam niewyraźnie.

Wreszcie dotarło do mnie to, czego byłam świadkiem.

Wreszcie zrozumiałam, że ktoś właśnie umarł.

Zanim ruszyłam do drzwi klatki, odwróciłam się przez ramię. Mimowolnie pomyślałam o tym, jak lada moment służby będą zdzierać z asfaltu tę ciałopodobną breję złożoną z roztrzaskanych kości i zmasakrowanych tkanek.

– P-proszę nie mówić, że mnie pani widziała. – Przycisnęłam mocniej Hektora do piersi, nie zdając sobie sprawy z tego, jak wielka panika pobrzmiewa w moim głosie.

– Przecież nie zrobiłaś nic złego, dziecko. – Pani Zofia zmarszczyła brwi, a siwy kok na czubku jej głowy przesunął się na bok. – On był martwy już w momencie skoku. Przez pięćdziesiąt lat byłam pielęgniarką, wiem, co mówię. Nie mogłaś mu pomóc.

W ostatniej chwili powstrzymałam się przed powiedzeniem, że on wcale nie skoczył, tylko ktoś go z tego dachu po ludzku zepchnął.

„Choć nie, w tym nie było nic ludzkiego”.

– Wiem – powiedziałam cicho.

Pani Zofia oderwała wzrok od trupa i skierowała go na mnie.

– Ale nie chcę mieć nic wspólnego z policją, nie…

– Rozumiem. – Staruszka uśmiechnęła się do mnie na tyle ciepło, na ile dało się w tej sytuacji. – Olga i…

– Tak, dokładnie.

Pani Zofia wycofała się do pokoju i zaczęła powoli zamykać okno.

– W takim razie znikaj – rzuciła na odchodne. – Ja po nich zadzwoniłam, więc to ja powinnam ich przywitać.

Nie tracąc czasu, ruszyłam w stronę drzwi do klatki. Natrętne myśli zaczęły podsuwać mi przed oczy widoki, których nie chciałam już nigdy widzieć, przez co poczułam jeszcze większą niż do tej pory potrzebę znalezienia się w swoim pokoju.

Przystanęłam przy odrapanym domofonie, sięgnęłam wolną dłonią do kieszeni. Dopiero przy drugiej próbie udało mi się wyciągnąć z niej klucze, ponieważ mój organizm chyba postanowił naśladować agonię martwego, leżącego kilka metrów za mną.

Poczułam mdłości.

Spóźniony szok odbijał się bólem w moich mięśniach. Właściwy klucz ciągle wymykał mi się z palców. Gdy wreszcie zdołałam go chwycić, Hektor pisnął, a w drzwi po drugiej stronie coś uderzyło z głośnym łoskotem.

Klucz zabrzęczał po zderzeniu z zamkiem, do którego usiłowałam go włożyć.

Zamarłam, kiedy zza drzwi doleciało stłumione warknięcie:

– Cholera.

Każdy, kto mieszkał w tym wieżowcu, wiedział, że te drzwi od wewnętrznej strony się zacinają. Zostały uszkodzone pół roku temu i przed otworzeniem trzeba je było najpierw lekko podważyć; dlatego od razu pomyślałam, że człowiek, od którego mnie dzieliły, nie był lokatorem tego bloku.

Zostałam więc uwięziona między wykrwawiającym się martwym ciałem a wściekłym mężczyzną, bez zastanowienia szarpiącym stalowe drzwi klatki schodowej.

W porę zdążyłam odsunąć się w prawo.

Gdybym pozostała w poprzedniej pozycji, właśnie oberwałabym klamką w brzuch, a drzwiami w twarz. Na szczęście zamiast tego tylko zderzyłam się w przejściu z nieznajomym desperacko próbującym opuścić blok.

– Co jest? – syknął pod nosem nastolatek i złapał się za nos.

Przed chwilą trafił nim wprost w moje czoło.

„W sumie nie wiem, co gorsze: on czy drzwi”.

Przez moment wydawało mi się, że go kojarzę, ale ta myśl ulotniła się tak szybko, jak się pojawiła. Z nadmiaru wrażeń zaniemówiłam – podobnie zresztą jak brunet, który znieruchomiał zaraz po tym, jak dostrzegł za mną najnowszą atrakcję osiedla.

„Cóż, trudno mu się dziwić. Ten trup ewidentnie skradł show”.

Chłopak, zdyszany i zdezorientowany, poprawił w nerwach czarną bluzę na suwak i przeczesał drżącą dłonią ciemne włosy. Przez jego twarz przewinęły się chyba wszystkie emocje z kręgu wstrętu, strachu i obrzydzenia.

Choć nasze spotkanie trwało jakieś pięć sekund, dla mnie ta niespodziewana konfrontacja była ostatnim sygnałem, aby wbiec po schodach do mieszkania i zabarykadować się w sypialni. Nieznajomy wyglądał tak, jakby myślał dokładnie o tym samym.

Nasze oczy spotkały się, zieleń moich starła się z szarością jego.

Nie byłam od tego, żeby wnikać, co tutaj robił. Nie w mojej gestii leżało zapytanie go, jak się nazywa, ile ma lat, gdzie mieszka i dlaczego wybiegł w panice z bloku, z którego dachu przed chwilą zrzucono jakiegoś faceta. Kiedyś musiałabym to wiedzieć i dopilnować wszystkiego – byłam niczym strażnik najwyższego porządku – lecz śmierć Olgi dość drastycznie zweryfikowała moje podejście i teraz po prostu miałam to gdzieś.

„Nie moje życie – raczej nieżycie – nie mój kłopot”.

Ledwo ta myśl wybrzmiała mi w głowie, a oboje z brunetem drgnęliśmy i ruszyliśmy w przeciwnych kierunkach, byle dalej od zmasakrowanego ciała.

Ja na górę, on ku wyjściu z osiedla.

Niczym na autopilocie, wciąż wytrącona z równowagi, dotarłam na swoje piętro.

„To na pewno stało się naprawdę?”.

Odór alkoholu poczułam, zanim jeszcze zobaczyłam ojca leżącego na klatce schodowej. Pijany w sztok, znajdował się w tej samej pozycji, w jakiej go zostawiłam, gdy wychodziłam na spacer z Hektorem. Jeszcze kilka lat temu siłą wtargałabym go do mieszkania, ale teraz nawet nie zmuszałam się, aby chcieć to zrobić.

Pies, wyczuwszy ojca, warknął cicho. Szybko przyciąg­nęłam dolny kraniec bluzy do piersi, by go w nią zawinąć. Włożyłam klucz do zamka, przekręciłam i już miałam nacis­nąć klamkę, kiedy na wycieraczce dojrzałam kopertę. Najzwyklejszą, białą, taką najtańszą, jaką można kupić na poczcie.

Zmarszczyłam brwi i schyliłam się niespiesznie.

Podniosłam ją na wysokość oczu. Nie znalazłam na niej adresu ani nazwiska. Była czysta, ale nie pusta. Zainteresowana brakiem adresata, złapałam wargami górną część i wolną dłonią wyciągnęłam ze środka kartkę.

Nie wiem, co stało się najpierw. Czy pierwsze upadły klucze, czy koperta.

O mały włos upuściłabym też Hektora po tym, jak przestałam reagować na jego zaczepki, a on prawie oswobodził się z prowizorycznej torby.

Dziś miałam pójść do szkoły pierwszy raz od śmierci siostry i sądziłam, że już nic nie przebije widoku ciała roztrzaskującego się o ziemię, wnętrzności o konsystencji papki i krwi tworzącej szlaczki na asfalcie.

A tymczasem trzymałam w drżącej dłoni kartkę z napisem:

 

Za Olgę.

***

Nie pamiętam, dlaczego to zrobiłam.

Nie myślałam jasno, kiedy otworzyłam drzwi, wrzuciłam Hektora do mieszkania i z kopertą w ręce popędziłam schodami z powrotem. Poręcz trzęsła się, rezonując po całej wysokości klatki schodowej, gdy wspierałam się na niej, aby jak najszybciej znaleźć się na dole, aż wreszcie bezmyślnie do­pad­łam drzwi i popełniłam ten sam błąd co nieznajomy chłopak zaledwie chwilę temu.

Tak jakbym nie mieszkała tu od zawsze, odbiłam się od zablokowanych drzwi.

Z furią, jednym z najbardziej przejmujących uczuć, jakie miałam przyjemność odczuwać w ostatnim czasie, w końcu je otworzyłam.

Przed sobą ujrzałam niezmiennie leżące na drodze ciało, lecz tym razem towarzyszyli mu ludzie okupujący pobliski chodnik. Ci byli w pełni żywi, przerażeni, ale zaciekawieni. Każdy jednocześnie nie chciał i chciał patrzeć na tego trupa, co było trochę jak psikus umysłu – całkiem podobny do tego, który kazał mi ich wyminąć i puścić się pędem na lewo, w stronę wyjścia z osiedla.

Kierowana domysłami, dobiegłam aż do głównej ulicy.

Zatrzymawszy się przy końcu bloku, zdyszana, oparłam dłonie na kolanach. Próbowałam złapać oddech. Jednocześnie rozglądałam się za ciemnowłosym chłopakiem, jednak nigdzie go nie było. W okolicy dostrzegłam tylko kilka staruszek zmierzających z werwą na poranną mszę.

Minęłam osiedlowy spożywczak i zakład fryzjerski w małej przybudówce przy najbliższym wieżowcu. Wyblakłe od słońca szyldy reklamowe miały prawie ten sam nijaki kolor, a lampa nad nimi wciąż była zbita, mimo że minęły już dwa miesiące, odkąd dzieciaki z klatki obok rzucały w nią kamieniami. Z każdym krokiem zbliżałam się do pętli na ulicy Mickiewicza – jedynego miejsca, do którego mógł się skierować nieznajomy, o ile nie wsiadł do samochodu lub nie uciekł piechotą.

Przeszłam na drugą stronę ulicy i przyspieszyłam, widząc, jak do zatoczki zajeżdża bus.

Z wysiłku serce chciało wyrwać mi się z piersi, ale i tak niestrudzenie parłam do przodu, bo do przystanku brakowało zaledwie może trzystu metrów. Wciąż idąc, patrzyłam, jak z komunikacji miejskiej wysypują się opatulone kolorowymi chustami starsze panie, pochodem kierujące się do pobliskiego kościoła.

Nagle zauważyłam między nimi wsiadającego do pustego autobusu, znajomego już bruneta. Na jego widok przyspieszyłam i obiecałam sobie, że jeszcze kiedyś zacznę ćwiczyć.

„Wszystko po to, aby w przyszłości dogonić jakiegoś psychola, który zostawia mi pod drzwiami wiadomość nawiązującą do mojej zmarłej siostry”.

– Czekaj! – wydarłam się i zaczęłam biec.

Zaklęłam w myślach, kiedy chłopak odwrócił się w moją stronę. Musiał mnie poznać, bo od razu wskoczył do pojazdu, którego drzwi właśnie się zamykały.

Wściekła, zatrzymałam się przy niskich krzewach posadzonych wzdłuż ulicy.

Autobus ruszył.

Ostatkiem silnej woli nie zgniotłam w ręce kartki, gdy po opuszczeniu pętli zaczął zmierzać w moją stronę. Po chwili, przez może sekundę, znajdował się na mojej wysokości, a ja nawet nie musiałam się starać, żeby złapać spojrzenie uciekiniera. To on pierwszy odnalazł moje. Siedział tuż przy oknie i – wciąż osłupiały – patrzył mi w oczy do ostatniej chwili.

Stałam pośrodku pustego chodnika zmachana, spocona i rozwścieczona, w towarzystwie bicia kościelnych dzwonów i wycia chłodnego jesiennego wiatru. Złość i frustracja zjadały mnie od środka. Wzięłam głęboki oddech.

A potem kolejny i kolejny, aż doliczyłam do dziesięciu.

Nie pamiętałam, żebym choć raz w tym roku poczuła się tak zmotywowana do zrobienia czegoś jak teraz do odnalezienia tego chłopaka. Do wypytania go, dlaczego ktoś został zrzucony z dachu mojego bloku, na wycieraczce znalazłam kartkę dotyczącą Olgi, a on w popłochu wybiegł z klatki, jakby miał coś na sumieniu.

„Dobrze w końcu mieć jakiś cel”.

***

„A co, jeśli to wszystko mi się tylko przyśniło?”.

Przewróciłam się na bok i szczelniej nakryłam kołdrą obleczoną w czarną poszewkę. Sprężyny materaca zaskrzypiały nieprzyjemnie, a irytujący dźwięk budzika wybudził mnie z drzemki. Z cichym jękiem wyciągnęłam rękę w bok, gdzie na niskiej szafce nocnej leżał mój telefon.

To był drugi dziś alarm. Pierwszy postawił mnie na nogi w okolicach świtu. Wstawałam tak, odkąd zmarła Olga, ponieważ noc podsuwała mi obrazy, których się bałam. Właś­nie dlatego szłam spać, kiedy robiło się ciemno, i zrywałam się z łóżka z samego rana.

„Tylko z tego powodu zobaczyłam dziś trupa. To twoja wina, Olga”.

Zmusiłam się, żeby usiąść. Przetarłam twarz dłonią i zsunęłam nogi na podłogę. Zastygłam w tej pozycji, wpatrzona w Hektora. Pies leżał na swoim wysłużonym posłaniu i spoglądał na mnie małymi ślepiami.

– To też twoja wina – mruknęłam w jego kierunku i przeciągnęłam się leniwie. – Gdyby nie ty, nie wyszłabym tak wcześnie na dwór.

Zwlekłam się z materaca, włączyłam wieżę i ustawiłam głośność na minimalną, aby czasem nie obudzić ojca. Przy akompaniamencie muzyki zebrałam ciuchy z krzesła przy biurku i wrzuciłam do kosza na pranie.

Odkąd wróciłam do domu, nie opuszczało mnie przekonanie, że już gdzieś widziałam chłopaka, z którym zderzyłam się w drzwiach, lecz nauczona doświadczeniem, nie ufałam zbytnio temu przeczuciu. Twarze często wydawały mi się podobne. Rzadko też w ogóle zwracałam uwagę na obcych ludzi. Pod skórą czułam jednak, że ten brunet musiał mieć coś wspólnego z mężczyzną zepchniętym z dachu i kopertą na wycieraczce.

„Albo z obiema tymi sprawami naraz”.

– Kalinaaa! – usłyszałam stłumione wołanie.

Zaskoczona, podeszłam do okna i oparłam czoło o szybę. Dostrzegłam za nią Klarę, która stała na trawniku z dłońmi wspartymi na ramiączkach beżowego plecaka i darła się niemiłosiernie na całe osiedle.

– Kalinaaa!

Zirytowana, szybko otworzyłam okno, czym wystraszyłam siedzącego na parapecie gołębia. Spanikowany ptak poderwał się do lotu, a ja wychyliłam się na zewnątrz.

– Czemu tak krzyczysz?! – zapytałam, na co Klara przewróciła oczami i spojrzała na mnie, jakbym pytała o coś oczywistego.

– Bo dzwoniłam do ciebie sześć razy w ciągu ostatnich piętnastu minut?!

Podeszłam do szafki nocnej, złapawszy po drodze kilka paluszków stojących w szklance na biurku. Wzięłam telefon do ręki i z przekąsem stwierdziłam, że na ekranie rzeczy­wiście wyświetliły się powiadomienia o nieodebranych po­łączeniach.

Wróciłam do okna i krzyknęłam:

– Poczekaj przy domofonie, zaraz zejdę!

– Ale tam jest jakiś trup, nie chcę stać tam sama!

Westchnęłam, ale po chwili dotarło do mnie, że w takim razie nic sobie nie uroiłam. Naprawdę widziałam, jak ktoś ginie.

– To zamknij oczy i poczekaj na mnie na klatce – odparłam, powoli zamykając okno.

– Ale tam śmierdzi!

Przekręciłam klamkę i – sfrustrowana – wczepiłam palce we włosy.

Wykorzystałam wszystkie pokłady motywacji, jakie mi zostały, żeby spakować książki i zeszyty do poprzecieranego miejscami plecaka. Ubrałam swoje ostatnie czarne dżinsy i szarą luźną koszulkę. Kiedyś pasowała idealnie, ale po tym, jak niezdrowo schudłam, większość dotychczasowych ciuchów na mnie wisiała. Zajrzałam jeszcze do łazienki, przeczesałam włosy i przemyłam twarz. Względnie gotowa do wyjścia, włożyłam Hektora do wiklinowego koszyka i wyszłam na klatkę.

„Przynajmniej udało mi się nie wpaść ani na matkę, ani na ojca”.

Ruszyłam po schodach na parter i po chwili stałam już przed drzwiami mieszkania pani Zofii. Czasem chowałam się u niej razem z Hektorem przed światem, gdy ojciec był pijany. Pozwalała mi na to nawet podczas lockdownu, mimo że była słabego zdrowia i bała się covidu.

Swoją drogą nigdy nie miałam babci, ale gdybym miała, to chciałabym, żeby była jak pani Zofia. Mojego ojca, tak jak mnie, staruszka znała od dziecka. Doskonale wiedziała, że razem z Olgą nie byłyśmy wyczekiwanymi dziedziczkami mieszkania numer 8 przy ulicy Herberta 9. Swoimi narodzinami zniszczyłyśmy matce marzenia o karierze modelki, a ojcu studia, które musiał przerwać, aby zarabiać na dziecko niespodziankę numer jeden. Ja przytrafiłam im się dziesięć lat później i byłam niczym kolejny cios pod żebra.

Olga powiedziała mi kiedyś, że kiedy matka po porodzie wróciła ze mną ze szpitala, ojciec balował już pod stołem. Hucznie, choć w samotności, opijał moje narodziny żołądkową gorzką de luxe. W efekcie kolejnego dnia pomylił się w urzędzie i w ten sposób oficjalnie na świecie pojawiła się Kalina, a nie Karina, Modra.

„Chyba każdy ma ciekawsze origin story niż ja”, westchnęłam w duchu.

– O, Kalinka. Jesteś jednak. – Pani Zofia, ubrana w pikowany kubraczek, otworzyła mi drzwi i zaprosiła do środka, ale ja pozostałam na korytarzu. – Myślałam, że nie pójdziesz do szkoły. To, co się stało…

– Nadal jest pani pewna, że może się zaopiekować Hektorem? – zapytałam grzecznie, choć chciało mi się kichać od kwiatowych zapachów dochodzących z jej mieszkania.

– Oczywiście! Przecież znamy się jak łyse konie, a do tego problem z łysieniem mamy już oboje.

– Dziękuję.

Podałam jej koszyk z psem, na co uśmiechnęła się pocieszająco.

– Miłego dnia! – pożegnała mnie serdecznie i zniknęła w mieszkaniu.

***

Przy drzwiach wyjściowych z klatki dostrzegłam Klarę. Dziewczyna zawzięcie siłowała się z klamką. Jej plecak przy każdym ruchu zahaczał o starą porysowaną skrzynkę na listy, w której z reguły i tak lądowały tylko ulotki z ofertami szybkich pożyczek oraz promocjami na okropnie niedobrą pizzę z pobliskiej knajpy.

– Czekaj, powoli – powiedziałam, na co odwróciła się w moją stronę.

Odrzuciła blond kosmyki nachodzące jej na oczy i prychnęła cicho.

– Posłuchałam cię i weszłam do tej śmierdzącej klatki, ale już chyba wolałabym być na zewnątrz i stać tyłem do trupa.

Podważyłam lekko drzwi i pchnęłam je, dzięki czemu otworzyły się, a nas smagnął po twarzach powiew świeżego powietrza. Mój wzrok od razu powędrował do terenu oddzielonego taśmą i parawanami. W przeciwieństwie do przyjaciółki zastygłam w bezruchu. Ona natomiast czujnie się rozglądała, szczególnie zwracając uwagę na radiowóz, karetkę i jakiś nieoznakowany samochód. Wszystkie pojazdy zaparkowano na wąskiej osiedlowej drodze, teraz zupełnie przez to nieprzejezdnej.

Za parawanami uwijali się ludzie w kombinezonach, które na żywo widziałam pierwszy raz w życiu. Dotąd kojarzyły mi się tylko z filmami. Dookoła stali gapie. W większości były to dzieciaki oraz zaaferowane, żywo dyskutujące ze sobą staruszki. Żadna z nich raczej nie spodziewała się, że w drodze z kościoła natknie się na zwłoki, więc był to dla nich pewien rodzaj atrakcji.

– Jeszcze nigdzie w necie o tym nie piszą – powiedziała cicho Klara i wspięła się na palce, aby lepiej widzieć. – Fale są tak nudnym osiedlem, że nawet samobójca nie zdołał ich rozbujać.

– Najwyraźniej mieszkam tu nie bez powodu – mruknęłam niechętnie, po czym skręciłam w lewo i podążyłam chodnikiem wzdłuż bloku.

– Ej, Kalina, czekaj! – fuknęła Klara i dogoniła mnie. Wyraźnie się nad czymś zastanawiała, a ja poczułam lęk na myśl o tym, co z tego wyniknie. Wiedziałam jedynie, że na dziewięćdziesiąt dziewięć procent będzie to związane z policyjnymi taśmami za naszymi plecami. – Zrób mi zdjęcie.

Zatrzymałam się i spojrzałam na nią przez ramię.

– Ty sobie ze mnie żartujesz, tak?

– Nie, absolutnie. Pierwsza to ogłoszę, pójdzie fama po mieście i może wlecą mi jacyś nowi obserwatorzy na Twitterze.

Przekrzywiłam lekko głowę i otworzyłam usta, aby coś powiedzieć, ale zanim zdążyłam to zrobić, Klara wepchnęła mi w ręce telefon.

– Chodź na ulicę, tylko szybko. Nie chcę, żeby gliny się przyczepiły czy coś. – Wypchnęła mnie z trawnika na asfalt, przez co po chwili miałam przed sobą policyjnych techników i służbowe pojazdy. – Wykadruj tak, żeby było ładnie. No wiesz, nie utnij mi nóg czy coś – ciągnęła.

Na te słowa na krótko wyobraziłam sobie Klarę bez nóg, więc szybko potrząsnęłam głową, aby odpędzić ten obraz. Uniosłam telefon. Uchwyciłam w kadrze sylwetkę przyjaciółki, która zrobiła zszokowaną, może nawet lekko smutną minę, wskazując dłonią za siebie, na główny powód osiedlowego poruszenia.

Ubrana w kremową kurtkę i pasującą do niej zwiewną spódnicę do ziemi, w którą wpuściła biały T-shirt, była ode mnie „bardziej” właściwie w każdej pozytywnej dziedzinie życia. Była bardziej wygadana, bardziej pewna siebie, bardziej towarzyska. Do tego ładniejsza. Czasem, jak każdy, miewała humory, lecz jej złociste włosy, piękna cera i ogromne niebieskie oczy przyciągały ludzi jak magnes.

„Który swoją drogą musi być kurewsko mocny, skoro przyciągnął nawet mnie”.

– Dobra, zrobiłam z dziesięć. – Z tymi słowami oddałam jej telefon.

Klara od razu zaczęła sprawdzać fotki. Jej pomalowane na beżowo paznokcie nierytmicznie stukały w ekran, zanim zdjęcia uzyskały akceptację.

– Czy hasztag „samobójstwo” będzie zbyt mocny? – W zadumie spojrzała w niebo, na co westchnęłam i ponownie tego dnia zaczęłam kierować się w stronę pętli.

„Jaki był numer autobusu, do którego wsiadł ten chłopak? Może to nieprzypadkowa linia?”.

– Dobra, napiszę ten post trochę po reportersku – mruknęła Klara, ciągle wpatrzona w telefon.

– To znaczy?

– No wiesz: „Uwaga! Informacja z ostatniej chwili!”.

– Jestem prawie pewna, że „samobójstwo na Falach” da ci większe zasięgi – powiedziałam bez emocji i pociągnęłam ją w bok.

Z naprzeciwka nadjeżdżały dzieciaki na rowerach, których zdawała się w ogóle nie widzieć.

– Podobno jest tam trup! – krzyknął z podekscytowaniem jeden z chłopców.

– Wow, nigdy nie widziałem trupa – odpowiedział mu drugi.

„W wieku dwunastu lat prawdopodobnie zareagowałabym tak samo”.

– No dobra. – Klara skinęła głową, gdy złapałam ją za łokieć i pokierowałam w stronę głównej ulicy. – Po takim tytule żaden hasztag nie będzie za mocny.

Kolejne metry przemierzałyśmy w milczeniu. Korzystając z ciszy, uważnie przyglądałam się mijającym nas ludziom. Chyba wpadałam w paranoję, bo miałam wrażenie, że dosłownie każdy umie wyczytać z mojej twarzy, czego byłam świadkiem mniej niż dwie godziny temu.

– Co mam zrobić, jeśli muszę znaleźć jednego chłopaka, ale wiem tylko, jak wygląda? – zapytałam cicho, a Klara natychmiast oderwała wzrok od komórki i zwróciła się ku mnie.

– Chcesz mi powiedzieć coś, o czym nie wiem? – zapytała.

– Niekoniecznie.

– No mów. – Poruszyła kilkukrotnie brwiami w górę i w dół. – Kto to?

– Wysoki brunet – burknęłam i przyspieszyłam, bo znajdowałyśmy się już przy przejściu dla pieszych, a autobus numer sześć stał na pętli z włączonym silnikiem.

Za nic nie chciałam się dziś spóźnić na lekcje. Z powodu tego, co działo się przez ostatni rok, nie utrzymałam się w swoim roczniku i wylądowałam w młodszej klasie. Jej uczniowie byli więc dla mnie niemal obcymi ludźmi. Część kojarzyłam z widzenia: mijaliśmy się na korytarzach albo mieliśmy kiedyś wspólny WF, ale to tyle. Byłam pewna, że choć nie jestem nową uczennicą w szkole, wychowawca każe mi stanąć przy tablicy i się przedstawić.

Na samą myśl o tym chciałam wrócić do domu.

– Musisz zrozumieć moją ciekawość. – Klara szturchnęła mnie ramieniem i uśmiechnęła się chytrze. – Odkąd zerwałaś ten tragicznie nudny friendzone z Filipem półtora roku temu, nie mówiłaś o żadnym facecie.

– Domyśl się czemu.

– Oj, no wiem, wiem. Nie patrz na mnie w ten sposób.

– W jaki?

– Jakbyś była sępem, a ja padliną.

Przewróciłam oczami i weszłam do autobusu. Skasowałyśmy bilety i usiadłyśmy na dwóch ostatnich wolnych miejscach, mniej więcej pośrodku pojazdu pełnego dzieciaków, które tak jak my zmierzały do szkoły. Zanim się dobrze usadowiłam, dostałam w tył głowy plecakiem z Barbie należącym do uroczej dziesięciolatki z mnóstwem spinek we włosach. Po chwili kopnął mnie w kostkę chłopiec próbujący przepchnąć się obok niej. Dumnie dzierżył w małej dłoni maskotkę z Psiego Patrolu.

W tak zatłoczonym miejscu czułam się nieswojo, zwłaszcza że ostatnio wychodziłam tylko do kuchni, ewentualnie przed blok, na spacer z Hektorem. Postanowiłam jednak potraktować tę przejażdżkę jako rozgrzewkę przed przepełnioną uczniami szkołą.

– No to mów, co to za brunet. – Klara schowała telefon do kieszeni spódnicy i spojrzała na mnie, zaciekawiona. – Gdzie go poznałaś, ile ma lat?

Silnik autobusu zarzęził i pojazd zaczął powoli wytaczać się z pętli.

– Wiem tylko, jak wygląda. Myślę, że będzie jakoś w naszym wieku. Blisko w każdym razie.

– I długo rozmawialiście?

– Nie. Tylko na siebie wpadliśmy.

Klara potarła brodę w zamyśleniu. Smukłymi palcami niespiesznie gładziła twarz z lekkim makijażem, który dodawał jej delikatności.

– Wiesz, w takim razie mamy tylko pięć szkół do sprawdzenia. Ekonomik, elektryk, liceum na Stawkach, Lelewela i naszą Andegawenkę. – Poklepała mnie po ramieniu. – Jeś­li tylko chcesz, możemy sterczeć na zmianę przed każdą z nich. Wszystko jest lepsze niż przygotowywanie się do matury…

– Mamy dopiero drugi tydzień roku szkolnego – mruknęłam. – Nie musisz już teraz panikować.

– To nie panika. Po prostu jeśli mam zostać adwokatem, to muszę myśleć przyszłościowo. – Zniżyła głos, ponieważ tak jak ja zorientowała się, że staruszka siedząca po drugiej stronie przejścia wsłuchuje się w naszą rozmowę.

„Nawet nie próbuje udawać, że nie podsłuchuje, skubana”.

– Tak, tak – odparłam, nieprzekonana.

– A wracając do poprzedniego, zdecydowanie ciekawszego tematu. – Klara nachyliła się w moją stronę i szepnęła mi do ucha: – Jeśli naprawdę będziemy na niego czatować, to zacznijmy przy elektryku. Tam jest najwięcej chłopaków.

– Spoko, możemy tam zacząć.

Klara zamarła w pół słowa, po czym zasłoniła usta ręką i się zaśmiała. Jej oczy błyszczały z rozbawienia, a ona sama emanowała czymś, co ja już straciłam – pogodą ducha.

– Nie wierzę… – szepnęła. – Kalina Modra będzie jak jakiś creep czatować pod wszystkimi szkołami ponadpodstawowymi w mieście, żeby znaleźć chłopaka, w którym się zabujała.

„Zabujała, phi – prychnęłam w myślach. – Najchętniej urwałabym mu głowę przy samej dupie za sam fakt, że może mieć coś wspólnego ze sprawą Olgi”.

– Możesz tak myśleć, jeśli to spowoduje, że będziesz czuła się lepiej – odparłam całkiem szczerze.

– Tak naprawdę to bardzo się cieszę – powiedziała i zanim zdążyłam zareagować, objęła mnie i wyściskała jak przytulankę ludzkich rozmiarów. Co gorsza, nie puszczała przez kolejnych kilka sekund. – Wreszcie wracasz do ludzi. Tak czekałam, aż w końcu trochę to przepracujesz i wyjdziesz z domu.

– Nie nazwałabym tego przepracowaniem – mruknęłam, kiedy cofnęła ręce. Mimo wszystko jej radość trochę mi się udzieliła i nawet miałam ochotę się uśmiechnąć. – Raczej schowaniem pod dywan i udawaniem, że nie ma nawet dywanu.

Klara z westchnieniem ponownie wlepiła wzrok w telefon.

– Działa? Działa. Więc nie roztrząsaj, tylko w to idź.

***

Autobus zatrzymał się na naszym przystanku, a horda licealistów natychmiast ruszyła do wyjścia. Zebrałyśmy się z Klarą jako jedne z ostatnich. W środku zostawiłyśmy tylko wścibską staruszkę, która właśnie przesiadła się bliżej kierowcy i zaczęła go zagadywać.

„Musi być zachwycony”.

– No powiedz, że tęskniłaś – odezwała się Klara, zapatrzona przed siebie.

Zawsze uważałam naszą szkołę za trochę ekstrawagancką. Jej budynek nazywano zamkiem Jadwigi Andegaweńskiej w Ułanowie Pańskim, ale jak dla mnie był to po prostu prostopadłościan, na który ktoś nałożył spadzisty dach z bordowymi dachówkami, dodał trzy wieże i patio pośrodku. Ot, cały zamek.

Zanim się zorientowałam, Klara ruszyła przodem i zostawiła mnie samą na przystanku.

– Nie możesz mnie tak gubić – burknęłam, gdy dogoniłam ją na wyłożonym kostką placu przed szkołą.

Na jego środku znajdowała się działająca, o dziwo, fontanna. Odkąd pamiętam, istniały dwie teorie na temat tego, co dokładnie przedstawiała: albo był to pijany delfin z halabardą, albo dziwnie delfiniasta syrena. Nigdy nie opowiedziałam się po żadnej ze stron, bo dla mnie ta fontanna była po prostu brzydka, bez względu na to, z czego dokładnie tryskała woda.

Wtopiłyśmy się w grupę uczniów zmierzających do głównych drzwi, choć w towarzystwie Klary trzeba było mieć się na baczności. Skupiała na sobie uwagę.

– Chcesz szukać jakiegoś losowego bruneta po wszystkich szkołach w mieście, ale swojego liceum się cykasz? – Spojrzała na mnie znacząco przez ramię, kiedy weszłyśmy do głównego holu.

Obwieszono go obrazami w ciężkich ramach przedstawiającymi – a jakże – poczet królów Polski. Korytarz zwieńczono natomiast imponującym żyrandolem imitującym średniowieczny kandelabr. Kiedyś pewnie nawet były tam świece, ale teraz zamontowano w ich miejscu żarówki w kształcie płomieni, ponieważ na tym poziomie budynku nie było okien.

„Zamek i lochy już są. Brakuje tylko dybów. W sumie smoków trochę też”.

– Nie smutaj tak. – Klara złapała mnie pod rękę i pociąg­nęła po długim bordowym dywanie w stronę szatni. Wcisnęła nas tym samym w nowy tłum. Zauważywszy grymas na mojej twarzy, kontynuowała: – Radzę polubić w końcu tę szkołę, bo przypominam, że spędzisz w niej rok dłużej, niż to przewidziane.

– Dzięki za przypomnienie.

– Szybko! – syknęła nagle i pociągnęła mnie w lewo, w stronę boksów na końcu korytarza. – Beata idzie, musimy się schować.

– To tylko sekretarka… – mruknęłam nieprzekonana.

Klara przewróciła oczami.

– Obserwuje mnie na Insta. Jeśli mnie zobaczy, to od razu podejdzie i będzie zadawać pytania. Jest strasznie wścibska ostatnimi czasy.

– Serio by do nas podeszła? – Zmarszczyłam brwi.

– Serio, serio. Na rozpoczęciu roku podbiła do mnie z pytaniem, gdzie kupiłam koszulę z ostatniego posta. – Wzdryg­nęła się lekko. – Od tego momentu jej unikam. Na zdalnych nie miała kontaktu z uczniami i chyba nadal sobie to jeszcze odbija.

Wzruszyłam ramionami, nie zamierzając drążyć tematu. Sama sekretarka średnio mnie interesowała i była kłopotem Klary, nie moim.

Weszłyśmy między boksy pełniące funkcję szatni. Zatrzymałyśmy się przed trzecim po prawej stronie, a Klara od razu położyła mi dłonie na ramionach i nakazała, żebym spojrzała jej prosto w oczy.

– Pamiętaj, musisz być silna. Jak będziesz chciała kogoś udusić, to najpierw do mnie napisz, a ja ci powiem, czy warto. – Cofnęła się i oparła o ścianę jednego z boksów, aby nie blokować wąskiego korytarzyka. – Widzimy się na długiej przerwie?

– Za parkingiem?

– No, tam gdzie zawsze. – Skinęła szybko głową. – Uśmiech to twoja broń, nie zapominaj o tym! Powodzonka, Kalina.

– Powodzonka – odparłam ironicznie i weszłam do boksu klasy trzeciej de.

W środku, na małej ławce, siedziały dwie dziewczyny. Gdy tylko przekroczyłam próg, obie skupiły się na mnie.

– Ty jesteś tą nową? – zapytała krępa blondynka w przetartych dżinsach. Wstała, aby z uśmiechem podać mi rękę. – Jestem Ela.

– Kaśka. – Jej koleżanka również wyciągnęła dłoń w moją stronę, więc nie miałam wyjścia i musiałam zrobić to samo.

– Kalina.

– Idziesz z nami do klasy, jak zmienisz buty? – Kaśka, wysoka brunetka o kręconych włosach, ubrana w koszulkę z wielkim napisem Stranger Things na piersiach, podniosła plecak z podłogi i wlepiła we mnie wyczekujące spojrzenie.

Po chwili zastanowienia doszłam do wniosku, że znam ją z widzenia. Chyba grała w siatkówkę. Albo koszykówkę.

Jedno z dwóch.

– Zaczynamy wychowawczą. – Ela przeciągnęła się i poprawiła kucyk. – Możemy się nawet spó…

Przerwał jej dzwonek o wyjątkowo irytującym brzmieniu. W Andegawence mieliśmy jeszcze te naprawdę wieloletnie, mechaniczne i strasznie głośne. Zestresowana jego dźwiękiem, szybko zmieniłam buty i powiesiłam torebkę z nimi na haczyku boksu.

– Jeśli chcesz, to możemy dać ci odpisać lekcje z pierwszego tygodnia – zwróciła się do mnie Ela, kiedy z powrotem wyszłyśmy na zatłoczony korytarz.

Postanowiłam się nie wychylać i nie spieszyć. Obrałam ich tempo i kurs na schody na pierwsze piętro.

– Dziękuję, chętnie.

– Ale za dużo nie straciłaś – rzuciła Kaśka, która wyprzedziła nas na stopniach prowadzących na górę. – Czytanie PSO, historie z wakacji od Andruszewicz, trochę proruskich historyjek od Czarnowąs, trzy wiersze „na rozgrzewkę” od Kosmyk i w sumie to tyle.

– No jak to tyle? – wtrąciła się Ela, gdy szłyśmy już wysokim korytarzem pierwszego piętra z pokaźnymi oknami. – Mamy nowego nauczyciela od matmy.

– Ach, no tak – potwierdziła ze śmiechem Kaśka. – Jak tak na niego patrzę, to może nawet zacznę się uczyć.

– Ma dwadzieścia siedem lat, metr dziewięćdziesiąt cztery wzrostu, labradora i jest sam. W wolnych chwilach gra w tenisa, lubi kajaki i narty, a jego hobby to malowanie figurek do RPG.

– No i kolekcjonuje winyle.

– Mówił o tym, gdy się wam przedstawiał? – zapytałam, ale one tylko się roześmiały.

– Wystalkowałyśmy go – wyjaśniła Ela. – Dość aktywnie udziela się na Insta i na Fejsie. Ma nawet zdjęcia z czasów liceum.

– A co, myślałaś, że wszedł do klasy, stanął na środku i to wszystko wyrecytował? – sarknęła Kaśka, po czym dorzuciła: – Twój poważny ton powoduje, że jest śmieszny, kiedy mówisz nim niepoważne rzeczy.

– To pomyśl, co by było, gdybym zaczęła robić to celowo – mruknęłam, a one znów się zaśmiały, przez co poczułam się trochę zdezorientowana.

– W takim razie ostrzeż nas odpowiednio wcześnie. – Ela uśmiechnęła się i popchnęła mnie lekko w stronę najbliższych drzwi prowadzących do klasy.

Okazało się, że wbrew temu, co mi się wcześniej wydawało, w ogóle nie byłam na to gotowa.

Redakcja: Olga Mytko

Korekta: Piotr Królak, Magdalena Matuszewska

 

Projekt okładki i stron tytułowych: Tomasz Majewski

Zdjęcia wykorzystane na I stronie okładki: Gabriel Silvério/Unsplash, Damon Zaidmus/Unsplash

Zdjęcie autorki: archiwum prywatne

 

Skład i łamanie: Plus 2 Witold Kuśmierczyk

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m 3

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

 

ISBN 978-83-67341-79-0