39,99 zł
WRÓĆ Z GREGOREM DO PODZIEMIA.
CZEKAJĄ TAM WYZWANIA I PRZYGODY, O KTÓRYCH NIEZIEMNYM NAWET SIĘ NIE ŚNIŁO!
Gregor obiecał sobie, że nigdy nie wróci do mrocznej krainy pod Nowym Jorkiem, gdzie na każdym kroku walczył o życie swoje i swoich bliskich. Teraz jego rodzina jest wreszcie w komplecie i mimo że nie brakuje powodów do zmartwień, wydaje się, że najgorsze wszyscy mają już za sobą. Nic bardziej mylnego…
Pewnego dnia dzieję się rzecz straszna – znika mała Botka… Siostrzyczka została porwana, a Gregor musi ją ratować! Trop wiedzie do Podziemia. Okazuje się, że dawni znajomi mają tam dla Gregora nową misję. Wszystko przez Przepowiednię Zagłady i śmiertelnie groźnego białego szczura Mortifera.
Gregor nie może stracić ukochanej siostry, dlatego będzie musiał zmierzyć się z kolejną przepowiednią i odważyć na niebezpieczną wyprawę Wodnym Szlakiem do serca Labiryntu, gdzie Mortifer ma kryjówkę. W rękach chłopca jest nie tylko życie Botki, ale los całego Podziemia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 247
Dla Capa
CZĘŚĆ 1
MISJA
ROZDZIAŁ
1
Gregor otworzył oczy. Miał dziwne wrażenie, że ktoś go obserwuje. Ostrożnie, starając się jak najmniej poruszać, rozejrzał się po maleńkiej sypialni. Na suficie nic. Na komodzie nic. I nagle go zobaczył: na parapecie nieruchomo (jeśli nie liczyć delikatnego drżenia czułków) siedział karaluch.
– Aż się prosisz o kłopoty – powiedział chłopiec cicho. – Chcesz, żeby moja mama cię zobaczyła?
Karaluch potarł czułkami, lecz nawet nie próbował uciekać. Gregor westchnął. Sięgnął po słoik po majonezie, w którym trzymał kredki i ołówki, wysypał wszystko na łóżko i jednym szybkim ruchem nakrył nim robaka.
Nawet nie musiał wstawać. Jego pokój nie był właściwie przewidziany jako przestrzeń mieszkalna. Prawdopodobnie miał to być jakiś składzik. Łóżko zajmowało tyle miejsca, że wieczorem prosto od progu Gregor wpełzał na poduszki. Ściana przy nogach łóżka tworzyła małą wnękę, w której mieściła się wąska komoda. Jej szuflad nie dało się jednak wysunąć do końca. Przy odrabianiu lekcji musiał siedzieć po turecku na posłaniu z deską na kolanach. W dodatku nie było tu drzwi. Gregor jednak nie narzekał. Miał okno, które wychodziło na ulicę, a ponieważ pomieszczenie było dość wysokie, nie odczuwał braku przestrzeni, a przy tym miał więcej prywatności niż ktokolwiek w ich mieszkaniu. Zresztą i tak nikt go nie odwiedzał... jeśli nie liczyć karaluchów.
Co się ostatnio dzieje z tymi karaluchami? Zawsze się tu trafiały, ale od jakiegoś czasu Gregor miał wrażenie, że napotyka je na każdym kroku. W dodatku nie uciekały. Nie próbowały się kryć. Tylko siedziały... obserwując go. To było dziwne. A zapewnienie im bezpieczeństwa wymagało od chłopca wiele wysiłku i pomysłowości.
Zeszłego lata, kiedy olbrzymi karaluch poświęcił się, by uratować jego dwuletnią siostrę Botkę w tunelach rozciągających się pod Nowym Jorkiem, Gregor poprzysiągł sobie, że nigdy już nie zabije żadnego z tych owadów. I dotrzymywał słowa. Gdyby jednak zobaczyła je mama – oj, nie uszłyby z życiem! Gregor musiał więc wynosić je z mieszkania, zanim zostaną namierzone przez jej antykaraluchowy radar. Kiedy na zewnątrz było ciepło, po prostu je łapał i wystawiał na schody przeciwpożarowe. Teraz jednak, w grudniu, bał się, że zamarzną na mrozie, więc wtykał owady jak najgłębiej do kosza z kuchennymi odpadkami. Uważał, że tam będzie im najlepiej.
Zgarnął karalucha z parapetu do słoika. Po cichu przemknął korytarzem obok łazienki, minął sypialnię, którą dzieliły Botka, siedmioletnia Lizzie i babcia, i wszedł do salonu. Mamy już nie było. Widocznie w ten weekend miała poranną zmianę – dorabiała jako kelnerka w kawiarni. W tygodniu pracowała jako pomoc w gabinecie dentystycznym, lecz jej zarobków nie wystarczało na wszystko. W ostatnim czasie stale czegoś im brakowało.
Tata Gregora spał na rozkładanej wersalce. Nawet we śnie był niespokojny. Poruszał palcami i raz po raz mocno ściskał kołdrę, mrucząc coś pod nosem. Biedny tata...
Ponad dwa i pół roku spędził w niewoli u olbrzymich bezlitosnych szczurów żyjących głęboko pod Nowym Jorkiem i teraz był wrakiem człowieka. Podczas pobytu w Podziemiu, jak nazywali to miejsce jego mieszkańcy, głodował, nie widział światła i prawdopodobnie był torturowany, ale o tym nie chciał nawet wspominać. Dręczyły go koszmary i bywało, że nie odróżniał rzeczywistości od iluzji. Jego stan się pogarszał, kiedy miał gorączkę, co zdarzało się dość często, bo pomimo regularnych wizyt u lekarzy nie mógł się pozbyć tajemniczej choroby, którą zaraził się w Podziemiu.
Zanim Gregor wpadł do szybu wentylacyjnego w pralni i odnalazł ojca, myślał, że po powrocie taty wszystko będzie proste. Pewnie, że tysiąc razy lepiej było znowu mieć go w domu, ale okazało się, że wcale nie jest łatwo.
Szybko przemknął do kuchni i włożył karalucha do kosza. Postawił słoik na pustym blacie. W lodówce stały otwarty karton mleka, czterolitrowa butelka soku, w której została odrobina płynu na dnie, i słoik musztardy. Otworzył szafkę. Pół bochenka chleba, masło orzechowe i pudełko płatków owsianych. Potrząsnął pudełkiem i odetchnął z ulgą. Wystarczy na śniadanie i lekki posiłek w południe. A ponieważ była sobota, nawet nie musiał jeść w domu, bo miał iść pomagać pani Cormaci.
Pani Cormaci. To niezwykłe, jak w ciągu kilku miesięcy przeistoczyła się ze wścibskiej sąsiadki w anioła stróża. Niedługo po tym jak Gregor, Botka i ich tata wrócili z Podziemia, chłopiec natknął się na nią w korytarzu.
– A gdzież to się podziewałeś? – zapytała. – Nastraszyłeś nas wszystkich nie na żarty.
Gregor opowiedział jej to, co uzgodnili w rodzinie: tego dnia, gdy zniknął z pralni, zabrał Botkę na chwilę na podwórko. Tam spotkali tatę, który wybierał się do chorego wujka w Wirginii i chciał ich zabrać ze sobą. Gregor myślał, że tata poinformował o tym mamę; dopiero po powrocie zrozumieli, jak nieodpowiedzialnie się zachowali.
– Hm... – mruknęła pani Cormaci, obrzucając go uważnym spojrzeniem. – Myślałam, że twój tata mieszka w Kalifornii.
– Tak było – odparł Gregor. – Ale teraz jest znowu z nami.
– Rozumiem. Czyli taka jest twoja wersja zdarzeń.
Gregor skinął głową, świadom, że ta opowieść nie bardzo ma ręce i nogi.
– Hm... – ponownie mruknęła pani Cormaci. – Na twoim miejscu jeszcze bym nad tym popracowała. – Po czym odeszła bez słowa.
Gregor myślał, że sąsiadka jest na nich zła, ale kilka dni później stanęła w drzwiach z ciastem kawowym.
– Przyniosłam waszemu tacie trochę ciasta – powiedziała. – Na powitanie. Jest w domu?
Gregor nie chciał jej wpuścić, ale wtedy z pokoju dobiegł pogodny głos taty:
– Czy to pani Cormaci?
Kobieta z plackiem wparowała do środka. Widok taty – chudego, posiwiałego, przygarbionego – sprawił, że gwałtownie się zatrzymała. Jeśli nawet miała zamiar o coś go wypytywać, to w tym momencie zrezygnowała. Wymieniła z nim tylko kilka uwag na temat pogody i wyszła.
Kilka tygodni po rozpoczęciu roku szkolnego mama wróciła wieczorem do domu i powiedziała:
– Pani Cormaci chce cię zatrudnić, żebyś jej pomagał w soboty.
– Pomagał? – Gregor się zaniepokoił. – W czym? – Nie miał ochoty pomagać pani Cormaci, która na pewno będzie zadawała mnóstwo pytań, zechce przepowiedzieć mu przyszłość z tarota i...
– Nie wiem. Żebyś jej pomagał w mieszkaniu. Nie musisz, jeśli nie chcesz. Ale pomyślałam, że mógłbyś sobie zarobić na kieszonkowe – odpowiedziała mama.
Gregor już wiedział, że się zgodzi i że wcale nie będą to pieniądze na kino, komiksy i tego rodzaju wydatki. Przeznaczy je na potrzeby całej rodziny. Bo chociaż tata wrócił, nie był już w stanie pracować jako nauczyciel. Wyszedł z domu tylko kilka razy – do lekarza. Cała ich sześcioosobowa rodzina utrzymywała się z tego, co zarobiła mama. A opieka lekarska, artykuły szkolne, ubrania, czynsz i wszystko, co potrzebne do życia, kosztowało niemało.
– O której mam do niej iść? – zapytał.
– Koło dziesiątej – odparła mama.
Tamtej soboty, kilka miesięcy temu, kiedy Gregor pierwszy raz szedł do pani Cormaci, też nie było w domu zbyt wiele do jedzenia, więc przed wyjściem tylko wypił kilka szklanek wody. Gdy otworzyła mu drzwi, poczuł intensywny zapach czegoś cudownego i do ust napłynęło mu tyle śliny, że aż musiał ją przełknąć, zanim się przywitał.
– O, dobrze, że jesteś – powiedziała pani Cormaci. – Chodź za mną.
Gregor speszony ruszył za nią do kuchni. Na kuchence stał olbrzymi rondel z sosem. W drugim garnku gotowały się płaty na lazanie. Na blacie piętrzyły się sterty warzyw.
– Dzisiaj w kościele jest akcja charytatywna i obiecałam przynieść lazanie. Nie pytaj dlaczego. – Pani Cormaci nałożyła kilka łyżek sosu do miski, wetknęła w to dużą kromkę chleba, postawiła na stole, po czym usadziła przed tym Gregora. – Spróbuj.
Chłopiec spoglądał na nią niepewnie.
– No, śmiało! Muszę wiedzieć, czy to się nadaje do jedzenia – nalegała pani Cormaci.
Umoczył chleb w sosie i ugryzł. Było tak dobre, że aż oczy zaszły mu łzami.
– Pycha – powiedział, gdy już przełknął.
– Wcale ci nie smakuje. To obrzydliwe. Powinnam wyrzucić cały ten garnek i kupić sos w słoiku – powiedziała pani Cormaci.
– Nie! – zawołał Gregor przerażony. – Nie. To najlepszy sos, jaki w życiu jadłem!
Pani Cormaci energicznym ruchem położyła łyżkę na stole obok chłopca.
– No to zjedz, a potem umyj ręce, i to mydłem, bo czeka cię krojenie.
Kiedy już spałaszował porcję sosu z chlebem, pani Cormaci kazała mu posiekać warzywa, które następnie obsmażała na oliwie. Wymieszał jajka i przyprawy z serem ricotta, a potem razem układali warstwami płaty makaronowe, ser, sos i warzywa w trzech ogromnych formach. Gregor pomógł pozmywać i wtedy pani Cormaci oznajmiła, że pora na drugie śniadanie.
Jedli kanapki z tuńczykiem. Pani Cormaci opowiadała o swoich trojgu dzieciach, które były już dorosłe i mieszkały w różnych częściach Stanów, i o mężu, który zmarł przed pięcioma laty. Gregor pamiętał go mgliście jako miłego mężczyznę, który czasem dawał mu drobne monety, a raz nawet podarował kartę z bejsbolistą.
– Nie ma dnia, żebym za nim nie tęskniła – stwierdziła pani Cormaci, po czym postawiła na stole babkę piaskową.
Później Gregor pomógł jej posprzątać w szafie i zniósł kilka kartonów do piwnicy. O drugiej po południu pani Cormaci ogłosiła, że zrobił już wszystko. Nie zadawała żadnych pytań poza tym, jak mu się podoba w szkole. Wyszedł od niej z czterdziestoma dolarami w kieszeni, zimową kurtką, która kiedyś należała do jej córki, i foremką lazanii. Kiedy próbował odmówić, oburzyła się.
– Nie zabiorę przecież na aukcję trzech lazanii! Wszyscy przynoszą po dwie. Jeśli zjawię się z trzema, będzie wyglądać, jakbym chciała się popisać. A przecież sama tego nie zjem. Z moim cholesterolem? No już, zabieraj to, chłopcze, i zjedz na zdrowie. Czekam na ciebie w przyszłą sobotę. – Zamknęła mu drzwi przed nosem.
Z jednej strony czuł, że dostał za dużo. Wszystkiego. Z drugiej jednak cieszył się, że mile zaskoczy mamę, kupi coś do jedzenia, może też żarówki, bo już trzy się w domu przepaliły. Kurtka przyda się Lizzie. A lazania... właściwie to było najlepsze. Nagle zapragnął zapukać do drzwi pani Cormaci, powiedzieć jej prawdę – o Podziemiu i o wszystkim, co się zdarzyło – i przeprosić, że ją okłamał. Nie mógł jednak...
Do kuchni wbiegła Lizzie w piżamie, odrywając Gregora od wspomnień. Była mała jak na siedmiolatkę, lecz niepokój w jej oczach sprawiał, że wyglądała na bardziej dojrzałą.
– Jest coś do jedzenia? – zapytała.
– Pewnie – odpowiedział, starając się nie zdradzić z własnymi ponurymi myślami. – Na śniadanie macie płatki owsiane, a koło południa możecie zjeść kanapki z masłem orzechowym. Zaraz zrobię owsiankę.
Lizzie nie wolno było używać kuchenki, więc otworzyła szafkę z miseczkami. Odliczyła cztery i się zawahała.
– Ty też jesz śniadanie czy...?
– Nie, tak wcześnie nawet nie jestem głodny – powiedział, chociaż zaczynało mu już burczeć w brzuchu. – Zresztą, idę pomagać pani Cormaci.
– Pójdziemy potem na sanki? – zapytała.
Skinął głową.
– Aha. Zabiorę ciebie i Botkę do Central Parku. Jeśli tata będzie się dobrze czuł.
Plastikowe sanki znaleźli przy śmietniku. Były pęknięte, ale tata naprawił je mocną taśmą klejącą. Gregor cały tydzień obiecywał siostrom, że zabierze je na sanki, ale kiedy tata miał gorączkę, ktoś musiał zostać w domu z nim i babcią, która przez większość czasu była myślami daleko, na rodzinnej farmie w Wirginii. A gorączka najczęściej pojawiała się po południu.
– Jak nie, to ja zostanę. A ty zabierz Botkę – stwierdziła Lizzie.
Gregor wiedział, że Lizzie aż się pali do wyjścia na górkę. Przecież ma tylko siedem lat. Czy jej życie nie powinno być łatwe i przyjemne?
Kilka następnych godzin spędził, pomagając pani Cormaci przyrządzać ogromne porcje zapiekanki ziemniaczanej, potem czyścić dziwaczną kolekcję starych zegarów, a na koniec wydobył ze schowka ozdoby choinkowe. Gdy zapytała, co chciałby dostać na Gwiazdkę, Gregor tylko wzruszył ramionami.
Tego dnia opuszczał mieszkanie pani Cormaci nie tylko z pieniędzmi i wielką porcją zapiekanki. Dostał od niej coś jeszcze, co sprawiło mu ogromną radość: parę starych butów jej syna. Były podniszczone i trochę za duże, ale solidne i wodoodporne, mocno trzymające nogę w kostce. Stare adidasy Gregora zaczynały się już rozpadać i zdarzało się, że w deszczowy dzień siedział w szkole z przemoczonymi stopami.
– Jest pani pewna, że on ich nie chce? – zapytał.
– Mój syn? Pewnie, że chce. A jakże. Chciałby, żeby stały w mojej szafie, żeby mógł przyjeżdżać raz na rok i mówić: „O, to moje stare buty”, a potem wpychać je tam z powrotem. Jeśli jeszcze raz potknę się o nie, sięgając po żelazko, to słowo daję, że go wydziedziczę. Zabierz mi te buciory sprzed oczu, zanim je wyrzucę przez okno! – zakończyła z pogardą w głosie. – Widzimy się za tydzień.
Kiedy wrócił do domu, widać było, że tata nie czuje się dobrze.
– Idźcie, dzieci, idźcie na sanki. My z babcią damy sobie radę – powiedział, chociaż miał tak silne dreszcze, że aż szczękał zębami.
Botka tańczyła, dociskając do głowy plastikowe jabłuszko do zjeżdżania po śniegu.
– Sianki, idemy sianki, Ge-go?
– Ja zostanę – szepnęła Lizzie. – Tylko przynieś jeszcze z apteki to lekarstwo na gorączkę. Wczoraj się skończyło.
Gregor wahał się przez chwilę, ale w końcu uznał, że Botka powinna częściej wychodzić z domu, a Lizzie jest za mała, żeby iść z nią sama.
Pobiegł do apteki i kupił opakowanie tabletek przeciwgorączkowych. W drodze powrotnej zatrzymał się przy ulicznym straganie ze starymi książkami. Kilka dni wcześniej widział tam łamigłówki dla dzieci. Książka była dość zniszczona, ale po przejrzeniu okazało się, że tylko dwie czy trzy krzyżówki są rozwiązane. Wydał na nią dolara. Potem kupił jeszcze kilka pomarańczy – takich słodziutkich, z grubą skórką, jakie Lizzie uwielbiała.
Kiedy wręczył Lizzie książkę, jej twarz natychmiast się rozjaśniła.
– Wezmę ołówek! – zawołała i wybiegła. Uwielbiała łamigłówki. Matematyczne, słowne, wszelkie. I chociaż miała tylko siedem lat, potrafiła rozwiązać wiele zadań przeznaczonych dla dorosłych. Kiedy jako małe dziecko widziała na ulicy znak z napisem „STOP”, od razu zaczynała przestawiać litery w poszukiwaniu innych słów, które znała: pot, top, sto, post... Jakby nie mogła się temu oprzeć.
Gdy Gregor opowiadał jej o Podziemiu, w pewnej chwili zauważyła, że imiona Ripred i Perdita różnią się tylko jedną literą, no i końcowym „a”. Czy ktoś inny zwróciłby na to uwagę?
Nie miał więc wielkich wyrzutów sumienia, kiedy wychodził. Babcia spała, tata czuł się lepiej po zażyciu lekarstwa, a Lizzie zwinęła się w fotelu i ssąc cząstkę pomarańczy, z uśmiechem rozwiązywała krzyżówkę.
W końcu Gregorowi udzieliło się radosne podniecenie Botki. Przed wyjściem włożył dodatkową parę skarpet i wypchał czubki butów papierem toaletowym, dzięki czemu stopy miał ciepłe i suche. W domu zostawił tyle zapiekanki, że starczyłoby dla małej armii. Z lekkim sercem szedł więc z siostrą na sanki, a wokół nich wirowały drobne płatki śniegu. W takich chwilach życie wydawało się piękne.
Pojechali metrem do Central Parku, gdzie była duża górka. Kręciło się tam mnóstwo ludzi: jedni z drogimi sankami, inni ze zniszczonymi plastikowymi jabłuszkami. Jeden z chłopców zjeżdżał na zwykłym worku na śmieci. Botka piszczała z zachwytu przy każdym zjeździe, a gdy już byli na dole, krzyczała: „Jesce, Ge-go, jesce!”. Zjeżdżali, aż zrobiło się ciemno. Zatrzymali się jeszcze na chwilę przed bramą, bo Botka chciała trochę pobiegać. Gregor oparł się o drzewo i obserwował, jak siostra odciska ślady na śniegu.
W parku czuć było atmosferę Bożego Narodzenia. Dzieci zjeżdżające na sankach, ośnieżone drzewa, śmieszny, pokraczny bałwan, a do tego migoczące gwiazdki zwisające z latarni – to wszystko tworzyło niepowtarzalny nastrój. Ludzie nosili zakupy w torbach z rysunkami reniferów i gwiazd betlejemskich. Gregor powinien czuć radość, lecz zamiast tego zbliżające się święta budziły w nim niepokój.
Jego rodzinie brakowało pieniędzy. Dla niego nie miało to wielkiego znaczenia, miał już przecież jedenaście lat. Jednak Botka i Lizzie były jeszcze małe i dla nich powinien to być czas magiczny, z choinką, prezentami, skarpetami na wieszakach (nie mieli kominka, więc umieszczali skarpetki na prezenty na wieszakach przy wejściu) i smakołykami.
Gregor próbował odkładać część kwoty od pani Cormaci, ale jakoś zawsze się rozchodziła na coś nieprzewidzianego, jak choćby tabletki przeciwgorączkowe, mleko albo pieluchy. A pieluch Botka potrafiła zużyć naprawdę dużo. Prawdopodobnie teraz też trzeba by ją przebrać, ale ponieważ nie zabrali ze sobą zapasu, musieli wracać do domu.
– Botka! Idziemy! – zawołał. Zauważył, że wzdłuż alejki włączyły się już lampy. Dzień prawie się skończył. – No, chodź! Idziemy! – powtórzył. Odszedł od drzewa, obrócił się i nagle ogarnął go strach.
W tym krótkim czasie, gdy on oddawał się rozmyślaniom, Botka zniknęła.