Gregor i Przepowiednia Zagłady - Suzanne Collins - ebook + książka

Gregor i Przepowiednia Zagłady ebook

Suzanne Collins

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

 

WRÓĆ Z GREGOREM DO PODZIEMIA.
CZEKAJĄ TAM WYZWANIA I PRZYGODY, O KTÓRYCH NIEZIEMNYM NAWET SIĘ NIE ŚNIŁO!

 

 

 

Gregor obiecał sobie, że nigdy nie wróci do mrocznej krainy pod Nowym Jorkiem, gdzie na każdym kroku walczył o życie swoje i swoich bliskich. Teraz jego rodzina jest wreszcie w komplecie i mimo że nie brakuje powodów do zmartwień, wydaje się, że najgorsze wszyscy mają już za sobą. Nic bardziej mylnego…
Pewnego dnia dzieję się rzecz straszna – znika mała Botka… Siostrzyczka została porwana, a Gregor musi ją ratować! Trop wiedzie do Podziemia. Okazuje się, że dawni znajomi mają tam dla Gregora nową misję. Wszystko przez Przepowiednię Zagłady i śmiertelnie groźnego białego szczura Mortifera.
Gregor nie może stracić ukochanej siostry, dlatego będzie musiał zmierzyć się z kolejną przepowiednią i odważyć na niebezpieczną wyprawę Wodnym Szlakiem do serca Labiryntu, gdzie Mortifer ma kryjówkę. W rękach chłopca jest nie tylko życie Botki, ale los całego Podziemia.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 247

Oceny
4,5 (21 ocen)
14
3
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Un­der­land Chro­nic­les Book 2. Gre­gor and the Pro­phecy of Bane
Co­py­ri­ght © 2004 by Su­zanne Col­lins. All ri­ghts re­se­rved Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Scho­la­stic Inc., 557 Broad­way, New York, NY 10012, USA
Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Do­rota Dzie­woń­ska Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2023
Opieka re­dak­cyjna: MAŁ­GO­RZATA WRÓ­BLEW­SKA
Ko­rekta: PAU­LINA ZA­BO­REK, JO­LANTA KU­CHAR­SKA
Ilu­stra­cja na okładce: © 2013 by VI­VIENNE TO
Pro­jekt okładki: ELI­ZA­BETH B. PA­RISI
Ad­ap­ta­cja okładki: GRZE­GORZ ARA­SZEW­SKI/ga­rasz.pl
Wy­da­nie I w tej edy­cji
ISBN 978-83-67195-82-9
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­two
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Capa

CZĘŚĆ 1

MI­SJA

ROZ­DZIAŁ

1

Gre­gor otwo­rzył oczy. Miał dziwne wra­że­nie, że ktoś go ob­ser­wuje. Ostroż­nie, sta­ra­jąc się jak naj­mniej po­ru­szać, ro­zej­rzał się po ma­leń­kiej sy­pialni. Na su­fi­cie nic. Na ko­mo­dzie nic. I na­gle go zo­ba­czył: na pa­ra­pe­cie nie­ru­chomo (je­śli nie li­czyć de­li­kat­nego drże­nia czuł­ków) sie­dział ka­ra­luch.

– Aż się pro­sisz o kło­poty – po­wie­dział chło­piec ci­cho. – Chcesz, żeby moja mama cię zo­ba­czyła?

Ka­ra­luch po­tarł czuł­kami, lecz na­wet nie pró­bo­wał ucie­kać. Gre­gor wes­tchnął. Się­gnął po słoik po ma­jo­ne­zie, w któ­rym trzy­mał kredki i ołówki, wy­sy­pał wszystko na łóżko i jed­nym szyb­kim ru­chem na­krył nim ro­baka.

Na­wet nie mu­siał wsta­wać. Jego po­kój nie był wła­ści­wie prze­wi­dziany jako prze­strzeń miesz­kalna. Praw­do­po­dob­nie miał to być ja­kiś skła­dzik. Łóżko zaj­mo­wało tyle miej­sca, że wie­czo­rem pro­sto od progu Gre­gor wpeł­zał na po­duszki. Ściana przy no­gach łóżka two­rzyła małą wnękę, w któ­rej mie­ściła się wą­ska ko­moda. Jej szu­flad nie dało się jed­nak wy­su­nąć do końca. Przy od­ra­bia­niu lek­cji mu­siał sie­dzieć po tu­recku na po­sła­niu z de­ską na ko­la­nach. W do­datku nie było tu drzwi. Gre­gor jed­nak nie na­rze­kał. Miał okno, które wy­cho­dziło na ulicę, a po­nie­waż po­miesz­cze­nie było dość wy­so­kie, nie od­czu­wał braku prze­strzeni, a przy tym miał wię­cej pry­wat­no­ści niż kto­kol­wiek w ich miesz­ka­niu. Zresztą i tak nikt go nie od­wie­dzał... je­śli nie li­czyć ka­ra­lu­chów.

Co się ostat­nio dzieje z tymi ka­ra­lu­chami? Za­wsze się tu tra­fiały, ale od ja­kie­goś czasu Gre­gor miał wra­że­nie, że na­po­tyka je na każ­dym kroku. W do­datku nie ucie­kały. Nie pró­bo­wały się kryć. Tylko sie­działy... ob­ser­wu­jąc go. To było dziwne. A za­pew­nie­nie im bez­pie­czeń­stwa wy­ma­gało od chłopca wiele wy­siłku i po­my­sło­wo­ści.

Ze­szłego lata, kiedy ol­brzymi ka­ra­luch po­świę­cił się, by ura­to­wać jego dwu­let­nią sio­strę Botkę w tu­ne­lach roz­cią­ga­ją­cych się pod No­wym Jor­kiem, Gre­gor po­przy­siągł so­bie, że ni­gdy już nie za­bije żad­nego z tych owa­dów. I do­trzy­my­wał słowa. Gdyby jed­nak zo­ba­czyła je mama – oj, nie uszłyby z ży­ciem! Gre­gor mu­siał więc wy­no­sić je z miesz­ka­nia, za­nim zo­staną na­mie­rzone przez jej an­ty­ka­ra­lu­chowy ra­dar. Kiedy na ze­wnątrz było cie­pło, po pro­stu je ła­pał i wy­sta­wiał na schody prze­ciw­po­ża­rowe. Te­raz jed­nak, w grud­niu, bał się, że za­mar­zną na mro­zie, więc wty­kał owady jak naj­głę­biej do ko­sza z ku­chen­nymi od­pad­kami. Uwa­żał, że tam bę­dzie im naj­le­piej.

Zgar­nął ka­ra­lu­cha z pa­ra­petu do sło­ika. Po ci­chu prze­mknął ko­ry­ta­rzem obok ła­zienki, mi­nął sy­pial­nię, którą dzie­liły Botka, sied­mio­let­nia Liz­zie i bab­cia, i wszedł do sa­lonu. Mamy już nie było. Wi­docz­nie w ten week­end miała po­ranną zmianę – do­ra­biała jako kel­nerka w ka­wiarni. W ty­go­dniu pra­co­wała jako po­moc w ga­bi­ne­cie den­ty­stycz­nym, lecz jej za­rob­ków nie wy­star­czało na wszystko. W ostat­nim cza­sie stale cze­goś im bra­ko­wało.

Tata Gre­gora spał na roz­kła­da­nej wer­salce. Na­wet we śnie był nie­spo­kojny. Po­ru­szał pal­cami i raz po raz mocno ści­skał koł­drę, mru­cząc coś pod no­sem. Biedny tata...

Po­nad dwa i pół roku spę­dził w nie­woli u ol­brzy­mich bez­li­to­snych szczu­rów ży­ją­cych głę­boko pod No­wym Jor­kiem i te­raz był wra­kiem czło­wieka. Pod­czas po­bytu w Pod­zie­miu, jak na­zy­wali to miej­sce jego miesz­kańcy, gło­do­wał, nie wi­dział świa­tła i praw­do­po­dob­nie był tor­tu­ro­wany, ale o tym nie chciał na­wet wspo­mi­nać. Drę­czyły go kosz­mary i by­wało, że nie od­róż­niał rze­czy­wi­sto­ści od ilu­zji. Jego stan się po­gar­szał, kiedy miał go­rączkę, co zda­rzało się dość czę­sto, bo po­mimo re­gu­lar­nych wi­zyt u le­ka­rzy nie mógł się po­zbyć ta­jem­ni­czej cho­roby, którą za­ra­ził się w Pod­zie­miu.

Za­nim Gre­gor wpadł do szybu wen­ty­la­cyj­nego w pralni i od­na­lazł ojca, my­ślał, że po po­wro­cie taty wszystko bę­dzie pro­ste. Pew­nie, że ty­siąc razy le­piej było znowu mieć go w domu, ale oka­zało się, że wcale nie jest ła­two.

Szybko prze­mknął do kuchni i wło­żył ka­ra­lu­cha do ko­sza. Po­sta­wił słoik na pu­stym bla­cie. W lo­dówce stały otwarty kar­ton mleka, czte­ro­li­trowa bu­telka soku, w któ­rej zo­stała odro­bina płynu na dnie, i słoik musz­tardy. Otwo­rzył szafkę. Pół bo­chenka chleba, ma­sło orze­chowe i pu­dełko płat­ków owsia­nych. Po­trzą­snął pu­deł­kiem i ode­tchnął z ulgą. Wy­star­czy na śnia­da­nie i lekki po­si­łek w po­łu­dnie. A po­nie­waż była so­bota, na­wet nie mu­siał jeść w domu, bo miał iść po­ma­gać pani Cor­maci.

Pani Cor­maci. To nie­zwy­kłe, jak w ciągu kilku mie­sięcy prze­isto­czyła się ze wścib­skiej są­siadki w anioła stróża. Nie­długo po tym jak Gre­gor, Botka i ich tata wró­cili z Pod­zie­mia, chło­piec na­tknął się na nią w ko­ry­ta­rzu.

– A gdzież to się po­dzie­wa­łeś? – za­py­tała. – Na­stra­szy­łeś nas wszyst­kich nie na żarty.

Gre­gor opo­wie­dział jej to, co uzgod­nili w ro­dzi­nie: tego dnia, gdy znik­nął z pralni, za­brał Botkę na chwilę na po­dwórko. Tam spo­tkali tatę, który wy­bie­rał się do cho­rego wujka w Wir­gi­nii i chciał ich za­brać ze sobą. Gre­gor my­ślał, że tata po­in­for­mo­wał o tym mamę; do­piero po po­wro­cie zro­zu­mieli, jak nie­od­po­wie­dzial­nie się za­cho­wali.

– Hm... – mruk­nęła pani Cor­maci, ob­rzu­ca­jąc go uważ­nym spoj­rze­niem. – My­śla­łam, że twój tata mieszka w Ka­li­for­nii.

– Tak było – od­parł Gre­gor. – Ale te­raz jest znowu z nami.

– Ro­zu­miem. Czyli taka jest twoja wer­sja zda­rzeń.

Gre­gor ski­nął głową, świa­dom, że ta opo­wieść nie bar­dzo ma ręce i nogi.

– Hm... – po­now­nie mruk­nęła pani Cor­maci. – Na twoim miej­scu jesz­cze bym nad tym po­pra­co­wała. – Po czym ode­szła bez słowa.

Gre­gor my­ślał, że są­siadka jest na nich zła, ale kilka dni póź­niej sta­nęła w drzwiach z cia­stem ka­wo­wym.

– Przy­nio­słam wa­szemu ta­cie tro­chę cia­sta – po­wie­działa. – Na po­wi­ta­nie. Jest w domu?

Gre­gor nie chciał jej wpu­ścić, ale wtedy z po­koju do­biegł po­godny głos taty:

– Czy to pani Cor­maci?

Ko­bieta z plac­kiem wpa­ro­wała do środka. Wi­dok taty – chu­dego, po­si­wia­łego, przy­gar­bio­nego – spra­wił, że gwał­tow­nie się za­trzy­mała. Je­śli na­wet miała za­miar o coś go wy­py­ty­wać, to w tym mo­men­cie zre­zy­gno­wała. Wy­mie­niła z nim tylko kilka uwag na te­mat po­gody i wy­szła.

Kilka ty­go­dni po roz­po­czę­ciu roku szkol­nego mama wró­ciła wie­czo­rem do domu i po­wie­działa:

– Pani Cor­maci chce cię za­trud­nić, że­byś jej po­ma­gał w so­boty.

– Po­ma­gał? – Gre­gor się za­nie­po­koił. – W czym? – Nie miał ochoty po­ma­gać pani Cor­maci, która na pewno bę­dzie za­da­wała mnó­stwo py­tań, ze­chce prze­po­wie­dzieć mu przy­szłość z ta­rota i...

– Nie wiem. Że­byś jej po­ma­gał w miesz­ka­niu. Nie mu­sisz, je­śli nie chcesz. Ale po­my­śla­łam, że mógł­byś so­bie za­ro­bić na kie­szon­kowe – od­po­wie­działa mama.

Gre­gor już wie­dział, że się zgo­dzi i że wcale nie będą to pie­nią­dze na kino, ko­miksy i tego ro­dzaju wy­datki. Prze­zna­czy je na po­trzeby ca­łej ro­dziny. Bo cho­ciaż tata wró­cił, nie był już w sta­nie pra­co­wać jako na­uczy­ciel. Wy­szedł z domu tylko kilka razy – do le­ka­rza. Cała ich sze­ścio­oso­bowa ro­dzina utrzy­my­wała się z tego, co za­ro­biła mama. A opieka le­kar­ska, ar­ty­kuły szkolne, ubra­nia, czynsz i wszystko, co po­trzebne do ży­cia, kosz­to­wało nie­mało.

– O któ­rej mam do niej iść? – za­py­tał.

– Koło dzie­sią­tej – od­parła mama.

Tam­tej so­boty, kilka mie­sięcy temu, kiedy Gre­gor pierw­szy raz szedł do pani Cor­maci, też nie było w domu zbyt wiele do je­dze­nia, więc przed wyj­ściem tylko wy­pił kilka szkla­nek wody. Gdy otwo­rzyła mu drzwi, po­czuł in­ten­sywny za­pach cze­goś cu­dow­nego i do ust na­pły­nęło mu tyle śliny, że aż mu­siał ją prze­łknąć, za­nim się przy­wi­tał.

– O, do­brze, że je­steś – po­wie­działa pani Cor­maci. – Chodź za mną.

Gre­gor spe­szony ru­szył za nią do kuchni. Na ku­chence stał ol­brzymi ron­del z so­sem. W dru­gim garnku go­to­wały się płaty na la­za­nie. Na bla­cie pię­trzyły się sterty wa­rzyw.

– Dzi­siaj w ko­ściele jest ak­cja cha­ry­ta­tywna i obie­ca­łam przy­nieść la­za­nie. Nie py­taj dla­czego. – Pani Cor­maci na­ło­żyła kilka ły­żek sosu do mi­ski, we­tknęła w to dużą kromkę chleba, po­sta­wiła na stole, po czym usa­dziła przed tym Gre­gora. – Spró­buj.

Chło­piec spo­glą­dał na nią nie­pew­nie.

– No, śmiało! Mu­szę wie­dzieć, czy to się na­daje do je­dze­nia – na­le­gała pani Cor­maci.

Umo­czył chleb w so­sie i ugryzł. Było tak do­bre, że aż oczy za­szły mu łzami.

– Py­cha – po­wie­dział, gdy już prze­łknął.

– Wcale ci nie sma­kuje. To obrzy­dliwe. Po­win­nam wy­rzu­cić cały ten gar­nek i ku­pić sos w sło­iku – po­wie­działa pani Cor­maci.

– Nie! – za­wo­łał Gre­gor prze­ra­żony. – Nie. To naj­lep­szy sos, jaki w ży­ciu ja­dłem!

Pani Cor­maci ener­gicz­nym ru­chem po­ło­żyła łyżkę na stole obok chłopca.

– No to zjedz, a po­tem umyj ręce, i to my­dłem, bo czeka cię kro­je­nie.

Kiedy już spa­ła­szo­wał por­cję sosu z chle­bem, pani Cor­maci ka­zała mu po­sie­kać wa­rzywa, które na­stęp­nie ob­sma­żała na oli­wie. Wy­mie­szał jajka i przy­prawy z se­rem ri­cotta, a po­tem ra­zem ukła­dali war­stwami płaty ma­ka­ro­nowe, ser, sos i wa­rzywa w trzech ogrom­nych for­mach. Gre­gor po­mógł po­zmy­wać i wtedy pani Cor­maci oznaj­miła, że pora na dru­gie śnia­da­nie.

Je­dli ka­napki z tuń­czy­kiem. Pani Cor­maci opo­wia­dała o swo­ich trojgu dzie­ciach, które były już do­ro­słe i miesz­kały w róż­nych czę­ściach Sta­nów, i o mężu, który zmarł przed pię­cioma laty. Gre­gor pa­mię­tał go mgli­ście jako mi­łego męż­czy­znę, który cza­sem da­wał mu drobne mo­nety, a raz na­wet po­da­ro­wał kartę z bejs­bo­li­stą.

– Nie ma dnia, że­bym za nim nie tę­sk­niła – stwier­dziła pani Cor­maci, po czym po­sta­wiła na stole babkę pia­skową.

Póź­niej Gre­gor po­mógł jej po­sprzą­tać w sza­fie i zniósł kilka kar­to­nów do piw­nicy. O dru­giej po po­łu­dniu pani Cor­maci ogło­siła, że zro­bił już wszystko. Nie za­da­wała żad­nych py­tań poza tym, jak mu się po­doba w szkole. Wy­szedł od niej z czter­dzie­stoma do­la­rami w kie­szeni, zi­mową kurtką, która kie­dyś na­le­żała do jej córki, i fo­remką la­za­nii. Kiedy pró­bo­wał od­mó­wić, obu­rzyła się.

– Nie za­biorę prze­cież na au­kcję trzech la­za­nii! Wszy­scy przy­no­szą po dwie. Je­śli zja­wię się z trzema, bę­dzie wy­glą­dać, jak­bym chciała się po­pi­sać. A prze­cież sama tego nie zjem. Z moim cho­le­ste­ro­lem? No już, za­bie­raj to, chłop­cze, i zjedz na zdro­wie. Cze­kam na cie­bie w przy­szłą so­botę. – Za­mknęła mu drzwi przed no­sem.

Z jed­nej strony czuł, że do­stał za dużo. Wszyst­kiego. Z dru­giej jed­nak cie­szył się, że mile za­sko­czy mamę, kupi coś do je­dze­nia, może też ża­rówki, bo już trzy się w domu prze­pa­liły. Kurtka przyda się Liz­zie. A la­za­nia... wła­ści­wie to było naj­lep­sze. Na­gle za­pra­gnął za­pu­kać do drzwi pani Cor­maci, po­wie­dzieć jej prawdę – o Pod­zie­miu i o wszyst­kim, co się zda­rzyło – i prze­pro­sić, że ją okła­mał. Nie mógł jed­nak...

Do kuchni wbie­gła Liz­zie w pi­ża­mie, od­ry­wa­jąc Gre­gora od wspo­mnień. Była mała jak na sied­mio­latkę, lecz nie­po­kój w jej oczach spra­wiał, że wy­glą­dała na bar­dziej doj­rzałą.

– Jest coś do je­dze­nia? – za­py­tała.

– Pew­nie – od­po­wie­dział, sta­ra­jąc się nie zdra­dzić z wła­snymi po­nu­rymi my­ślami. – Na śnia­da­nie ma­cie płatki owsiane, a koło po­łu­dnia mo­że­cie zjeść ka­napki z ma­słem orze­cho­wym. Za­raz zro­bię owsiankę.

Liz­zie nie wolno było uży­wać ku­chenki, więc otwo­rzyła szafkę z mi­secz­kami. Od­li­czyła cztery i się za­wa­hała.

– Ty też jesz śnia­da­nie czy...?

– Nie, tak wcze­śnie na­wet nie je­stem głodny – po­wie­dział, cho­ciaż za­czy­nało mu już bur­czeć w brzu­chu. – Zresztą, idę po­ma­gać pani Cor­maci.

– Pój­dziemy po­tem na sanki? – za­py­tała.

Ski­nął głową.

– Aha. Za­biorę cie­bie i Botkę do Cen­tral Parku. Je­śli tata bę­dzie się do­brze czuł.

Pla­sti­kowe sanki zna­leźli przy śmiet­niku. Były pęk­nięte, ale tata na­pra­wił je mocną ta­śmą kle­jącą. Gre­gor cały ty­dzień obie­cy­wał sio­strom, że za­bie­rze je na sanki, ale kiedy tata miał go­rączkę, ktoś mu­siał zo­stać w domu z nim i bab­cią, która przez więk­szość czasu była my­ślami da­leko, na ro­dzin­nej far­mie w Wir­gi­nii. A go­rączka naj­czę­ściej po­ja­wiała się po po­łu­dniu.

– Jak nie, to ja zo­stanę. A ty za­bierz Botkę – stwier­dziła Liz­zie.

Gre­gor wie­dział, że Liz­zie aż się pali do wyj­ścia na górkę. Prze­cież ma tylko sie­dem lat. Czy jej ży­cie nie po­winno być ła­twe i przy­jemne?

Kilka na­stęp­nych go­dzin spę­dził, po­ma­ga­jąc pani Cor­maci przy­rzą­dzać ogromne por­cje za­pie­kanki ziem­nia­cza­nej, po­tem czy­ścić dzi­waczną ko­lek­cję sta­rych ze­ga­rów, a na ko­niec wy­do­był ze schowka ozdoby cho­in­kowe. Gdy za­py­tała, co chciałby do­stać na Gwiazdkę, Gre­gor tylko wzru­szył ra­mio­nami.

Tego dnia opusz­czał miesz­ka­nie pani Cor­maci nie tylko z pie­niędzmi i wielką por­cją za­pie­kanki. Do­stał od niej coś jesz­cze, co spra­wiło mu ogromną ra­dość: parę sta­rych bu­tów jej syna. Były pod­nisz­czone i tro­chę za duże, ale so­lidne i wo­do­od­porne, mocno trzy­ma­jące nogę w ko­stce. Stare adi­dasy Gre­gora za­czy­nały się już roz­pa­dać i zda­rzało się, że w desz­czowy dzień sie­dział w szkole z prze­mo­czo­nymi sto­pami.

– Jest pani pewna, że on ich nie chce? – za­py­tał.

– Mój syn? Pew­nie, że chce. A jakże. Chciałby, żeby stały w mo­jej sza­fie, żeby mógł przy­jeż­dżać raz na rok i mó­wić: „O, to moje stare buty”, a po­tem wpy­chać je tam z po­wro­tem. Je­śli jesz­cze raz po­tknę się o nie, się­ga­jąc po że­lazko, to słowo daję, że go wy­dzie­dzi­czę. Za­bierz mi te bu­ciory sprzed oczu, za­nim je wy­rzucę przez okno! – za­koń­czyła z po­gardą w gło­sie. – Wi­dzimy się za ty­dzień.

Kiedy wró­cił do domu, wi­dać było, że tata nie czuje się do­brze.

– Idź­cie, dzieci, idź­cie na sanki. My z bab­cią damy so­bie radę – po­wie­dział, cho­ciaż miał tak silne dresz­cze, że aż szczę­kał zę­bami.

Botka tań­czyła, do­ci­ska­jąc do głowy pla­sti­kowe ja­błuszko do zjeż­dża­nia po śniegu.

– Sianki, idemy sianki, Ge-go?

– Ja zo­stanę – szep­nęła Liz­zie. – Tylko przy­nieś jesz­cze z ap­teki to le­kar­stwo na go­rączkę. Wczo­raj się skoń­czyło.

Gre­gor wa­hał się przez chwilę, ale w końcu uznał, że Botka po­winna czę­ściej wy­cho­dzić z domu, a Liz­zie jest za mała, żeby iść z nią sama.

Po­biegł do ap­teki i ku­pił opa­ko­wa­nie ta­ble­tek prze­ciw­go­rącz­ko­wych. W dro­dze po­wrot­nej za­trzy­mał się przy ulicz­nym stra­ga­nie ze sta­rymi książ­kami. Kilka dni wcze­śniej wi­dział tam ła­mi­główki dla dzieci. Książka była dość znisz­czona, ale po przej­rze­niu oka­zało się, że tylko dwie czy trzy krzy­żówki są roz­wią­zane. Wy­dał na nią do­lara. Po­tem ku­pił jesz­cze kilka po­ma­rań­czy – ta­kich sło­dziut­kich, z grubą skórką, ja­kie Liz­zie uwiel­biała.

Kiedy wrę­czył Liz­zie książkę, jej twarz na­tych­miast się roz­ja­śniła.

– We­zmę ołó­wek! – za­wo­łała i wy­bie­gła. Uwiel­biała ła­mi­główki. Ma­te­ma­tyczne, słowne, wszel­kie. I cho­ciaż miała tylko sie­dem lat, po­tra­fiła roz­wią­zać wiele za­dań prze­zna­czo­nych dla do­ro­słych. Kiedy jako małe dziecko wi­działa na ulicy znak z na­pi­sem „STOP”, od razu za­czy­nała prze­sta­wiać li­tery w po­szu­ki­wa­niu in­nych słów, które znała: pot, top, sto, post... Jakby nie mo­gła się temu oprzeć.

Gdy Gre­gor opo­wia­dał jej o Pod­zie­miu, w pew­nej chwili za­uwa­żyła, że imiona Ri­pred i Per­dita róż­nią się tylko jedną li­terą, no i koń­co­wym „a”. Czy ktoś inny zwró­ciłby na to uwagę?

Nie miał więc wiel­kich wy­rzu­tów su­mie­nia, kiedy wy­cho­dził. Bab­cia spała, tata czuł się le­piej po za­ży­ciu le­kar­stwa, a Liz­zie zwi­nęła się w fo­telu i ssąc cząstkę po­ma­rań­czy, z uśmie­chem roz­wią­zy­wała krzy­żówkę.

W końcu Gre­go­rowi udzie­liło się ra­do­sne pod­nie­ce­nie Botki. Przed wyj­ściem wło­żył do­dat­kową parę skar­pet i wy­pchał czubki bu­tów pa­pie­rem to­a­le­to­wym, dzięki czemu stopy miał cie­płe i su­che. W domu zo­sta­wił tyle za­pie­kanki, że star­czy­łoby dla ma­łej ar­mii. Z lek­kim ser­cem szedł więc z sio­strą na sanki, a wo­kół nich wi­ro­wały drobne płatki śniegu. W ta­kich chwi­lach ży­cie wy­da­wało się piękne.

Po­je­chali me­trem do Cen­tral Parku, gdzie była duża górka. Krę­ciło się tam mnó­stwo lu­dzi: jedni z dro­gimi san­kami, inni ze znisz­czo­nymi pla­sti­ko­wymi ja­błusz­kami. Je­den z chłop­ców zjeż­dżał na zwy­kłym worku na śmieci. Botka pisz­czała z za­chwytu przy każ­dym zjeź­dzie, a gdy już byli na dole, krzy­czała: „Je­sce, Ge-go, je­sce!”. Zjeż­dżali, aż zro­biło się ciemno. Za­trzy­mali się jesz­cze na chwilę przed bramą, bo Botka chciała tro­chę po­bie­gać. Gre­gor oparł się o drzewo i ob­ser­wo­wał, jak sio­stra od­ci­ska ślady na śniegu.

W parku czuć było at­mos­ferę Bo­żego Na­ro­dze­nia. Dzieci zjeż­dża­jące na san­kach, ośnie­żone drzewa, śmieszny, po­kraczny bał­wan, a do tego mi­go­czące gwiazdki zwi­sa­jące z la­tarni – to wszystko two­rzyło nie­po­wta­rzalny na­strój. Lu­dzie no­sili za­kupy w tor­bach z ry­sun­kami re­ni­fe­rów i gwiazd be­tle­jem­skich. Gre­gor po­wi­nien czuć ra­dość, lecz za­miast tego zbli­ża­jące się święta bu­dziły w nim nie­po­kój.

Jego ro­dzi­nie bra­ko­wało pie­nię­dzy. Dla niego nie miało to wiel­kiego zna­cze­nia, miał już prze­cież je­de­na­ście lat. Jed­nak Botka i Liz­zie były jesz­cze małe i dla nich po­wi­nien to być czas ma­giczny, z cho­inką, pre­zen­tami, skar­pe­tami na wie­sza­kach (nie mieli ko­minka, więc umiesz­czali skar­petki na pre­zenty na wie­sza­kach przy wej­ściu) i sma­ko­ły­kami.

Gre­gor pró­bo­wał od­kła­dać część kwoty od pani Cor­maci, ale ja­koś za­wsze się roz­cho­dziła na coś nie­prze­wi­dzia­nego, jak choćby ta­bletki prze­ciw­go­rącz­kowe, mleko albo pie­lu­chy. A pie­luch Botka po­tra­fiła zu­żyć na­prawdę dużo. Praw­do­po­dob­nie te­raz też trzeba by ją prze­brać, ale po­nie­waż nie za­brali ze sobą za­pasu, mu­sieli wra­cać do domu.

– Botka! Idziemy! – za­wo­łał. Za­uwa­żył, że wzdłuż alejki włą­czyły się już lampy. Dzień pra­wie się skoń­czył. – No, chodź! Idziemy! – po­wtó­rzył. Od­szedł od drzewa, ob­ró­cił się i na­gle ogar­nął go strach.

W tym krót­kim cza­sie, gdy on od­da­wał się roz­my­śla­niom, Botka znik­nęła.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki