Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rok 1492 był jednym z najbardziej niezwykłych momentów w dziejach Europy, ba... świata. A w Grenadzie, w Andaluzji, był jeszcze bardziej niesamowity niż gdzie indziej. Rok wspaniały, rok okrutny. Bo oto kończy się trwająca blisko osiem stuleci rekonkwista i Grenada wraz z osławioną Alhambrą, ostatnia ostoja Maurów na półwyspie Iberyjskim, po dziesięcioletniej wojnie i wielotygodniowym oblężeniu trafia w ręce chrześcijańskich wojsk dowodzonych przez Izabelę i Ferdynanda. Jednocześnie pod murami miasta wyzwolonego przez katolickich monarchów z mauretańskich rąk zostaje podpisane porozumienie z Krzysztofem Kolumbem, dotyczące jego pierwszej podróży do Indii. Rekonkwista niepostrzeżenie przeistacza się w konkwistę. Ale tak naprawdę Europa oddech wstrzymuje. W Kastylii i w Leonie lada dzień ma zostać ogłoszony królewski dekret o wygnaniu Żydów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 408
Zapraszamy na stronę Wydawnictwawww.bellona.pl
Księgarnia internetowawww.swiatksiazki.pl
Dołącz do nas na Facebookuwww.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona
Ilustracja na okładce: Łukasz Mieszkowski Redaktor prowadzący: Zofia Gawryś Redaktor merytoryczny: Tomasz Kompanowski Redaktor techniczny: Beata Jankowska Korekta: Grażyna Ćwietkow-Góralna, Bogusława Jędrasik
Copyright © by Bellona Sp. z o.o., Warszawa 2018 Copyright © by Roman Warszewski 2018
Wydawca Bellona Sp. z o.o. ul. J. Bema 87 01-233 Warszawa
1.
Opis zdarzeń, które doprowadziły do zdobycia Grenady i odebrania jej z rąk Maurów przez katolickich królów w roku 1492, należy rozpocząć od dwóch stwierdzeń.
Pierwsze z nich to annus mirabilis aut terribilis. Rok cudowny, lecz straszny. Oczywiście mowa o roku 1492.
Drugie to: „Przeszłość można zrozumieć tylko dzięki przyszłości”. Dzięki temu, co zdarzyło się później. (To cytat z księgi Zohar. W kontekście wygnania Żydów z Hiszpanii w roku 1492 jako pośredniego następstwa upadku arabskiej Grenady nabiera on szczególnej wymowy).
2.
Zacznijmy od mirabilis – od owej cudowności i niepowtarzalności tamtego roku. Bo taki był on naprawdę! Można powiedzieć, że była to taka chwila, gdy – jak rzadko w dziejach – nieomal dało się słyszeć szelest przewracania stronicy w księdze dziejów Europy i świata. Europa ponownie stawała się sobą. Krzepła. Nabierała kośćca i mięcha. Po siedmiu wiekach na swym południowo-zachodnim krańcu pozbywała się ostatniej obcej enklawy.
Coś niewątpliwie się kończyło, coś się zaczynało. I to w sposób ewidentny i namacalny. Średniowiecze dobiegało schyłku. Próg dziejów przekraczał renesans. Swoje pierwsze, nieśmiałe zrazu, macki zaczynała pokazywać rodząca się nowoczesność. Czy jednak rodząca się? Nie do końca. Bo tak naprawdę… już była. Tylko że na razie trwała w ukryciu, przyczajona, utajniona. Teraz, po prostu, coraz odważniej poczynała przenikać na powierzchnię toczących się zdarzeń.
Zakończone sukcesem oblężenie Grenady w styczniu 1492 roku było na pewno momentem przełomowym. Szczególnie dla Iberii, która przeradzała się wówczas w Hiszpanię, ale także dla całej Europy, która z dnia na dzień zyskiwała większą jednorodność, zwielokrotnione poczucie siły i – stopniowo – własną samoświadomość: przekonanie o swojej odrębności i niepowtarzalności.
W nieco już zapomnianej książce Jacques’a Attaliego, pt. 1492, znajdujemy znamienny opis: Bardzo dawno temu pewna olbrzymka wojowała, odnosiła zwycięstwa, władała. Wreszcie, zmordowana, dała za wygraną. Wyczerpana i udręczona, naprzód została uznana za nieboszczkę, a potem zakuwali ją w łańcuchy różni władcy.
Z czasem jej cierpienia zelżały, czujność strażników się stępiła. Czerpiąc nowe siły ze swojej bardzo starej wiary i bardzo jeszcze młodego rozumu, zerwała krępujące ją kajdany. Kiedy jakaś ociężała postać z dala jej zagroziła, krzyknęła, aby ustąpiła jej z drogi; ku jej wielkiemu zdumieniu usłuchała.
Wtedy olbrzymka obmyśliła plan: odzyska powoli siły, a potem jednym energicznym i zdecydowanym ruchem skruszy zardzewiałe kajdany. I wyruszy na podbój świata.
Jak pomyślała, tak uczyniła. Jako człowiek rozumny, jako mściwy barbarzyńca[1].
Olbrzymką z opisu Attaliego jest oczywiście Europa. „Zakuta w kajdany przez licznych władców, gdy rozpadło się zachodnie cesarstwo rzymskie, prawie przez tysiąclecie zdawała się być pogrążona we śnie. Potem, w chwili, która wydawała się jednocześnie przypadkowa i nieunikniona, odpycha tych, co ją otaczają i wyrusza na podbój świata, gromiąc napotkane ludy, przywłaszczając sobie ich bogactwa, kradnąc im nazwy, ich przeszłość, ich historię”[2].
Ta chwila to rok 1492 – rok odzyskania przez Ferdynanda Aragońskiego i Izabelę Katolicką Grenady, rok upadku ostatniej mauretańskiej enklawy na Półwyspie Iberyjskim, przyozdobionej architektoniczną chlubą nad chlubami – słynną Alhambrą.
Odtąd w dziejach kontynentu nic nie mogło być takie jak do tej pory – wszystko musiało stać się inne: mniej zaściankowe, bardziej światowe; mniej potulne, bardziej zadziorne; bardziej żelazne, mniej drewniane; bardziej podszyte myślą i umiejętnościami niż nieprzemyślaną spontanicznością.
Sukces spod Grenady, będący rezultatem wieloletniego i wieloetapowego zamysłu i planu, stał się zachętą, a zarazem nieocenionym wzorcem. Pokazał, że możliwości, którymi Europa dysponowała w momencie podjęcia ostatniego wysiłku w trwającej z wieloma przerwami siedemset lat rekonkwiście, są naprawdę duże. Okazało się, że kiełkująca nowoczesność (a przez to odmienność) może być bardzo istotną wartością dodaną, odróżniającą Europejczyków od ich potencjalnych przeciwników.
Co tę wartość dodaną stanowiło? Co było tym dziejowym bonusem – owym niespodziewanie pojawiającym się geniuszem Europy?
Trudno szukać jednego, decydującego elementu. Był to raczej zespół cech, konglomerat. Dopiero ich suma dawała pewien niepowtarzalny, synergistyczny skutek.
Na pewno – po pierwsze – jednym z nich było odzyskanie przez Europę radości życia po ostatecznym ustąpieniu czarnej śmierci. Ludzie poczuli się mniej zagrożeni i zaczęli odczuwać, że więcej zależy od nich niż od ślepego losu. W sferze zmian mentalności ten czynnik trudno przecenić, bo – jak wiadomo – wszystko, w tym zmiany zachodzące wokół, w historii, zaczynają się w głowie.
Po drugie – na pewno istotna była konsolidacja królestw na południu Europy oraz zrozumienie wagi tego procesu, co w późniejszym okresie zaowocowało pojawieniem się monarchii absolutnych. Do od dawna będących sprawnie działającymi królestwami Portugalii i Francji zaczęła dołączać coraz silniej scalana i reformowana przez królową Izabelę i króla Ferdynanda Hiszpania, wyłaniająca się z unii Kastylii, Leónu i Aragonii.
Po trzecie – ważne było coraz wyraźniejsze przesuwanie się Europy na zachód, znad „wewnętrznego jeziora” (Morza Śródziemnego) ku otwartemu morzu – Atlantykowi. Działo się to nie do końca dobrowolnie. Wymuszało je imperium osmańskie, które we wschodnim Basenie Morza Śródziemnego poczynało sobie coraz odważniej, czego dowodem było zdobycie w 1453 roku Konstantynopola przez sułtana Mehmeda II, a następnie – w 1480 roku – lądowanie Osmanów w Otranto, na Półwyspie Apenińskim. Co by się stało, gdyby w następnym kroku doszło do zawarcia przez Osmanów sojuszu ze znajdującą się już niemalże w zasięgu wzroku (a przynajmniej w zasięgu jednej zmasowanej kampanii zbrojnej) mauretańską Grenadą?
Następowała coraz żywsza wymiana myśli – również na ten temat, ale oczywiście nie tylko. Pojawiły się bowiem pierwsze drukowane książki, które w tamtym czasie – będąc Internetem schyłku średniowiecza – zaczynały robić zawrotną karierę. Ludzie przestali być ograniczeni do tego, czego sami byli w stanie doświadczyć. Wiedza innych i ich przemyślenia w coraz większym stopniu mogły stać się doświadczeniami ich samych. W 1491 roku drukarnie funkcjonowały już w 230 europejskich miastach, a sama Wenecja miała ich aż 150. Biegle czytało ponad pół miliona Europejczyków. Do swojej dyspozycji mieli oni ponad dziesięć milionów wydrukowanych książek. W obiegu znajdowało się ponad 40 000 różnych tytułów.
Wraz z postępem umiejętności czytania i pisania rozwijała się także… księgowość. W 1328 roku Paolo Gherardi wydał pierwszy podręcznik do algebry, a w 1478 roku spod prasy wyszła pierwsza włoska Arytmetyka handlowa. To, co dotąd wiedziano intuicyjnie i wyrywkowo, teraz można było przedstawić w sposób ścisły i niepozostawiający wątpliwości. Także to, w jakim stopniu z powodu zablokowania przez Osmanów drogi lądowej na Wschód ujemny stał się bilans handlowy z tamtą częścią świata; jak lawinowo narastał odpływ złota, którego zasoby tak trudno uzupełnić.
W sferze technologicznej owymi czynnikami są na pewno rozwój sztuki szkutniczej oraz – mający bezpośredni wpływ na siłę militarną – rozwój rusznikarstwa. Bombardy – rodzaj armat przejętych przez Europejczyków od Osmanów, akurat wtedy znacznie udoskonalono. Zyskały na sile rażenia i celności. „Artylerie króla składają się z bombard miotających żelazne kule, które, jeśli byłyby kamienne, musiałyby ważyć ze sto funtów; umieszcza się je na małych wózkach z godną podziwu przemyślnością, tak że bez lawety ani jakiegokolwiek umocowania wybornie biją. Dział tych można użyć na dwa sposoby; obozem stając, otacza się go owymi armatnimi wózkami i czyni z obozu fortecę nie do zdobycia; podczas szturmu zaś jakiego grodu za pomocą owych bombard kruszy się jego mury o wiele łatwiej i szybciej […]”[3].
To właśnie dzięki bombardom Ferdynand i Izabela mogli wygrać dziesięcioletnią wojnę o Grenadę. Bez nich taktyka usilnego kruszenia murów mauretańskich twierdz nie dałaby większego rezultatu. Bez nich nie byłoby także ostatecznego sukcesu, przypieczętowanego oddaniem przez Boabdila kluczy do Grenady – choć akurat na tym finalnym etapie zmagań o to miasto większą rolę niż bombardy odegrał… głód (o czym dalej będzie mowa).
Doprowadzone do pomyślnego końca oblężenie Grenady po raz pierwszy scaliło i unaoczniło wszystkie wymienione wcześniej elementy, umożliwiające ponowne wyłonienie się Europy z okresu dezintegracji, w której tkwiła przez kilka stuleci. Można sobie wyobrazić pokaźny namiot – najlepiej królewski, może nawet ten, w którym próbowano podstępnie zasztyletować Ferdynanda Aragońskiego – w Santa Fé, w owym obozowisku-miasteczku, wzniesionym pod tą znamienną nazwą przez królów katolickich nieopodal mauretańskiej (jeszcze) Grenady, w którym wszystkie elementy owej wybuchowej mieszanki – owej europejskiej supernowej[4] – byłyby zgromadzone w jednym miejscu. U wejścia do namiotu stałaby właśnie jedna ze słynnych bombard, na stole, w jego wnętrzu, leżałyby papiery z coraz bardziej niepomyślnymi bilansami handlowymi, a obok – kilka ksiąg, wśród których mogłaby – na przykład – poniewierać się kopia słynnej mapy Paola Toscanellego[5] (być może przypadkowo podparta repliką globusa Martína Behaima), a ktoś z królewskiej straży przybocznej mógłby właśnie zapowiadać odpoczywającemu za kotarą władcy przybycie któregoś ze szpiegów, chcących przekazać ostatnie doniesienia o tym, co w Otranto knuje osmański sułtan…
Lecz równie dobrze tym zapowiadanym królowi przybyszem mógłby być ktoś całkiem inny.
Kto na przykład?
Choćby… Krzysztof Kolumb!
To, oczywiście, potencjalnie jeszcze jeden przyczynek do mirabilis – cudowności roku 1492. Ale nie tylko. Bo dzięki Kolumbowi możemy przejść do drugiego stwierdzenia przytoczonego na wstępie: przeszłość najlepiej możemy poznać po przyszłości; po tym, co nastąpiło potem.
3.
To, że zgodę na swą przełomową transatlantycką wyprawę w nieznane wielki Genueńczyk[6] otrzymał właśnie w Santa Fé, pod murami Grenady, jest wielce znamienne i – powiedziałbym – w dużej mierze niedoceniane. Jak nic innego pokazuje, jak blisko ze zdobyciem ostatniej mauretańskiej enklawy na terenie Iberii wiązało się śmiałe przedsięwzięcie zdobywania Nowego Świata; jak blisko z Grenadą była powiązana cała rozpoczynająca się konkwista.
Do tej pory podkreślałem element nieciągłości i nowości, który do historii wniosła grenadyjska wiktoria. Padało: coś się kończy, co się zaczyna, już nic – po tym historycznym momencie – nie było takie jak przedtem. I to wszystko prawda. Istnieje jednak w tym wszystkim także pewna nadrzędna ciągłość, która poprzednio podkreślaną nieciągłość zamyka w jeszcze większym nawiasie.
Pojawienie się na stronach tej książki Krzysztofa Kolumba ma właśnie służyć uzmysłowieniu istnienia szerszego planu, jakże często gubionego z pola widzenia, a także tego, że zwycięstwo w Grenadzie, przy całej jego przełomowości, było zatopione w dużo większym i nadrzędnym procesie historycznym.
Obecność Kolumba w Grenadzie pokazuje, jak blisko z tego miejsca było do Ameryki. Zdaje się mówić, że Grenada i Ameryka – „Las Indias” – w rzeczywistości trzymały się za ręce, iż była między nimi ciągłość – nie było przerwy, przeskoku.
Zdobycie Nowego Świata i konkwista zamykają się właśnie w tym, „co było potem”, w słowach, które padły na wstępie w drugim stwierdzeniu. Zgodnie z tym konkwista (to, co nastąpiło po zdobyciu Grenady) powinna tłumaczyć to, co zdarzyło się przedtem (czyli zdobycie Grenady), i winna odniesione tam zwycięstwo umieścić we właściwej perspektywie. Zdobycie Grenady było wszak uznawane za ostatni akord trwającej przeszło 700 lat rekonkwisty. Tak więc bliski związek wyprawy Kolumba z grenadyjską wiktorią łączy w całość konkwistę z rekonkwistą. Konkwista staje się kolejnym ogniwem rekonkwisty.
Nie zamierzam tu dłużej rozwodzić się nad tym problemem, ponieważ przekraczałoby to tematyczne ramy tej publikacji. Ograniczę się tylko do dwóch uwag.
Po pierwsze – utracenie z pola widzenia ciągłości rekonkwisty i konkwisty w dużej mierze wynika z przyczyn terminologicznych. Walki z Arabami na Półwyspie Iberyjskim w rzeczywistości całkiem niesłusznie nazywano rekonkwistą. Rekonkwista oznacza bowiem odzyskiwanie. Odzyskiwanie zaś zakłada ciągłość między tym, co było przed utratą, a tym, co jest po jego odzyskaniu. Tu natomiast tej ciągłości nie było. Iberia przed najazdem Maurów z Iberią po ich wyparciu nie ma wiele wspólnego. Przez 24 pokolenia walk wszystko uległo przemianie. Rekonkwista więc – tak naprawdę – była… konkwistą. Była zdobywaniem, a nie odzyskiwaniem. Gdyby tej terminologii się trzymano, ciągłość konkwisty w Iberii z tą w Nowym Świecie byłaby czymś niemal oczywistym.
Po drugie – dowody na ciągłość rekonkwisty (w rzeczywistości konkwisty!) i konkwisty (tej po 1492 roku w Nowym Świecie) są rozsiane wszędzie i można je długo wyliczać. Chociażby to, że karawela – nazwa typu żaglowca – pochodzi od nazwy arabskiego statku caravao. To, że zarówno ojciec zdobywcy Peru – Pizarra, jak i rodzic zdobywcy Meksyku – Cortésa, walczyli pod murami Grenady. To, że zawołanie „Santiago y cierre España”, wznoszone w czasie walk z Maurami, było słychać także w czasie wszystkich najważniejszych batalii w Nowym Świecie. Gdy Cortés cieszył się, iż Tlaxcaltekowie są skłóceni z Mexikami, i chciał to wykorzystać, pamiętał, że podobnie było, gdy Ferdynand i Izabela przez dziesięć lat toczyli wojnę o Grenadę: Maurów wtedy także dzieliły niesnaski i konflikty. I dalej: gdy Cortés zbyt długo przepadał bez wieści w czasie zwiadu w pobliżu Tlaxcali, jego towarzysze niepokoili się i spekulowali, czy aby nie wpadł w ręce wroga, „jak Pedro Carbonera”, który w podobnych okolicznościach dał się pojmać Maurom w czasie oblężenia Grenady. A słynna Casa de Contratacíon w Sewilli – główny urząd sprawujący kontrolę nad złotem przypływającym z Nowego Świata – mieściła się w nadbrzeżnej baszcie wzniesionej przez Maurów. Wreszcie – inkwizycja, powołana do życia pod koniec XV wieku w Hiszpanii w okresie walk z resztkami kalifatu, pół wieku później w identycznej postaci pojawiła się w Limie. Natomiast Pizarro, nie chcąc, by jego towarzyszy przerażała liczba wojowników, z którymi mieli stanąć do walki, przekonywał: „Im więcej Maurów, tym większe łupy”. W końcu – w Europie, w czasie konkwisty meczety zamieniano na kościoły, natomiast w Meksyku, w Choluli, zbudowano kościół wzorowany na kordobańskim meczecie…
Można wyliczać jeszcze długo, ale już na podstawie tych kilku przykładów wyraźnie widać, że konkwistadorzy w Nowym Świecie stale powoływali się na rekonkwistę (zwłaszcza na jej koronny grenadyjski epizod), cały czas mieli ją przed oczyma, a przez Atlantyk przenosili instytucje (np. inkwizycję) związane z okresem walk z Maurami. O bezpośrednim związku zwycięstwa w Grenadzie z Kolumbem (a więc z konkwistą) można przekonać się w jeszcze jeden przewrotny sposób. Gdyby w 1493 roku zapytać kogoś w miarę światłego, z czym kojarzy mu się rok poprzedni – rok 1492, zapewne odpowiedziałby, że z upadkiem Grenady. Gdyby natomiast pytanie to zadać obecnie, odpowiedź brzmiałaby: z pierwszą wyprawą Kolumba przez Atlantyk i odkryciem Ameryki.
Albo jeszcze inaczej: kiedy w 1535 roku wnuk zwycięzców spod Grenady Karol V wyprawiał się pod Tunis, by rozprawić się z Barbarossą – korsarzem i admirałem floty sułtana Sulejmana (niejako jeszcze raz kończąc rekonkwistę), zwieńczoną sukcesem ekspedycję finansował ze złota, które z dalekiego Peru przywiózł do Hiszpanii brat Francisca, Hernándo Pizarro. W ten sposób realizował zapowiedź Kolumba, że dzięki złotu zdobytemu w Indiach już wkrótce z większą łatwością będzie można wyprawiać się na niewiernych. Przez to konkwistę – jakby mimochodem – wtopiono w rekonkwistę, a raczej (jeśli trzymać się terminologii, którą tu proponuję) w rekonkwistę-konkwistę[7].
4.
A co z terribilis – przerażającym aspektem roku 1492?
Składają się nań na pewno: wypędzenie Żydów z Hiszpanii wkrótce po upadku Grenady; coraz liczniej płonące stosy inkwizycji, na których żywcem palono tak zwanych heretyków; okrucieństwa, które zaczęły rozlewać się po właśnie odkrytym Nowym Świecie, a także zaskakująca seria rodzinnych nieszczęść, które poczęły spadać na królewską rodzinę w Hiszpanii.
O tym wszystkim – we właściwej chwili.
1 J. Attali, 1492, przeł. E. Bąkowska, M. Pilot, H. Igalson-Tygielska, Czytelnik, Warszawa 1992, s. 7. Fragment przytaczam bez cudzysłowu, ponieważ autor wszędzie pisze „olbrzym”, podczas gdy – opisując Europę – winien pisać „olbrzymka”, tak jak w moim niedosłownym (przez tę zmianę) przytoczeniu.
2 Tamże.
3 Bennassar B., Bennassar L., 1492, un monde nouveau?, Perrin, Paris 1991.
4 Terminu supernowa na określenie bardzo dynamicznego rozwoju pewnej kultury w książce pt. 1491. Ameryka przed Kolumbem użył Charles C. Mann w odniesieniu do ekspansji państwa Inków w Ameryce Południowej. Tu wydaje się on w takim samym stopniu uzasadniony.
5 Mapa Paola Toscanellego – mapa sporządzona przez znanego florenckiego kartografa Paola Toscanellego, na której odległość między Europą i Azją była znacznie zmniejszona, co w dysputach Kolumba z doradcami królów katolickich stanowiło argument przemawiający na rzecz realności przedsięwzięcia, którego chciał się podjąć. Taki sam rozkład mórz i lądów przedstawiono na wspomnianym globusie Martína Behaima.
6 Czy na pewno Genueńczyka? To pytanie pojawi się jeszcze niejednokrotnie na kartach tej książki. Na razie pozostawmy je bez odpowiedzi.
7 Powiązanie konkwisty z rekonkwistą i opatrzenie konkwisty ośmiowiekowym zapleczem niesie ze sobą duże następstwa poznawcze i wiele zmienia w postrzeganiu konkwisty rozgrywającej się w Nowym Świecie. Pozwala rozpatrywać ją nie jako przygodę i wybryk, lecz jako konsekwencję i ukoronowanie wielowiekowego procesu. Wreszcie możemy przestać się dziwić, że konkwista w Nowym Świecie zakończyła się sukcesem. Gdy już przeanalizujemy jej korzenie i wielowiekowy proces, który ją zrodził, dostrzeżemy w końcu, że tej idącej ze Wschodu, zza oceanu fali nikt, ani Aztekowie, ani Inkowie, ani Muiskowie, nie był w stanie powstrzymać. Konkwista – po prostu – nie mogła się nie udać, co jest zasadniczą zmianą optyki w porównaniu z tą dotychczas dominującą: Jak to możliwe, że garstka awanturników…
„Czy naprawdę chciałem za dużo?”
Ta myśl nie dawała mu spokoju. Już od przeszło godziny był w drodze. Za plecami miał gwarne, wciąż upojone niedawnym wielkim zwycięstwem Santa Fé, od którego jak najszybciej chciał się teraz oddalić i o którym nie potrafił inaczej myśleć jak z niechęcią i rozpaczą. Przed nim wyłaniało się niewielkie, anonimowe El Puente de Pinos. Trakt był pusty, kamienisty, pełen nierówności, ale szeroki – rozkopany na boki niedawnym przemarszem wielotysięcznych wojsk. Arabska derka, na której siedział – wytarta, a nawet dziurawa – nie dawała żadnej wygody, więc grzbiet wychudzonego osła strasznie go uwierał. Jakby wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu! Jakby zawisła nad nim jakaś klątwa, niepozwalająca mu na zrobienie kroku do przodu! Chciał być już jak najdalej od tych miejsc – w Kordobie, a najlepiej w La Rábida, w Huelvie, u braci franciszkanów. Chciał znów stanąć w ich progach (już po raz który?) i ponownie wysłuchać ich słów pocieszenia. Może będą potrafili coś mu doradzić? Może jeszcze raz będą mieli jakiś zbawczy pomysł? A jeśli nie, trudno, bez żalu pożegna ten dziwny, kamienisty kraj i uda się do Francji – na dwór Karola VIII. Tam jeszcze przecież nie był. A jego brat Bartolomeo, który gościł u tego władcy od pewnego czasu, zachęcał go do przyjazdu. Co z tego, że francuski król w życiu nie widział morza? Jakie to miało znaczenie? Ważne, żeby chciał zagrać na nosie Kastylii – Izabeli i Ferdynandowi. A on, jak nikt inny, mógł mu w tym pomóc.
„Czy za wysoko obstawiałem w tej grze?”.
Inną możliwością była podróż do Lizbony. Mógł próbować wrócić do Portugalii, skąd przybył przed siedmioma laty. W tobołku miał nawet list sprzed jakiegoś czasu od portugalskiego króla João II, który namawiał go do ponownego przyjazdu. Monarcha pisał: „Życzymy sobie, żebyś przybył, albowiem twa pilność i twe zdolności byłyby nam potrzebne. Jeśli z powodu jakichkolwiek spraw, w które mógłbyś być zamieszany, spodziewasz się niebezpieczeństwa ze strony naszych sędziów, zapewniamy Cię niniejszym listem, że przybywszy, pozostając i wracając, nie zostaniesz ani aresztowany, niezależnie, czy w sprawie cywilnej, czy kryminalnej. I wydaliśmy wszystkim sędziom rozkaz, że mają się do niego stosować”[8].
Portugalii niestety też dobrze nie wspominał, choć bardzo wiele się tam nauczył. Ileż dziwnych, tyle obiecujących map tam się naoglądał! Aż sześć lat szukał wsparcia w Lizbonie dla swych pomysłów. Portugalczyków co innego wtedy zaprzątało. Interesowała ich żegluga wzdłuż brzegów Afryki – niczym wzdłuż poręczy, o którą w każdej chwili można się wesprzeć – a nie wyprawy prosto jak strzelił, na Zachód, bez szansy na ujrzenie jakiegokolwiek brzegu przez wiele dni. A to bardzo wiele zmieniało. Potęgowało strach, niepewność, ryzyko. Miałby teraz po raz drugi próbować wstępować do tej samej rzeki? Nawet jeśli tą rzeką miałby być połyskliwy Tag?
„Czy przeholowałem w swoich oczekiwaniach? Przelicytowałem?” – myślał dalej (choć to ostatnie słowo w jego czasach nie było chyba jeszcze znane).
Miał wątpliwości. Wszak na królewskie dwory nie przychodził z błahostką, lecz podsuwał pomysł bardzo nowatorski. Taki, który od pewnego czasu niebezpiecznie wisiał w powietrzu i który – zrealizowany przez kogoś innego – mógł spowodować, że w posiadanie wielkich bogactw, jakie spodziewał się odkryć, wejdzie któreś z państw ościennych. Przecież już 19 lat temu, w 1473 roku, Portugalczyk João Gonçalves w drodze wyjątku otrzymał zgodę na to, co on teraz zamierzał. Po nim, rok później, to samo uczynił niejaki Fernão Telles. Następnym śmiałkiem, w 1486 roku, był Flamand Ferdinand van Olmen – Fernão d’Ulmo, jak mówiono nań w Luzytanii[9]. Czas naglił. Na pewno nie należało zwlekać. Gdyby któremuś z tej trójki dopisało szczęście, Hiszpania miałaby się z pyszna…
Ponadto tej sprawie podporządkował przecież prawie wszystko – połowę swego dorosłego życia. Może więc, w rzeczywistości, nie tak wiele pragnął sobie zagwarantować? Własne dziecko, które – po śmierci swej żony – przywiózł ze sobą z Portugalii, oddawał na wychowanie obcym, by jego plan w końcu zaczął być realizowany. Potrzebował na to zgody monarchów – Izabeli i Ferdynanda, królów katolickich – bo w tamtych czasach tego, co zamierzał, bez ich zgody nie było wolno robić; poza tym bez nich nigdy nie uzyskałby dla siebie tego, na czym mu zależało. Jak później pisali jego biografowie, jego marsz ku królewskiemu dworowi „prowadził przez przedsionki Małych ku przedpokojom Wielkich, od osób potężnych do jeszcze potężniejszych. Audiencje stawały się chodzeniem po prośbie, narady – zaklinaniem”[10]. Bartolomé de las Casas po latach tak to podsumował: „To była straszliwa, ustawiczna, bolesna i niekończąca się walka”[11]. Praktycznie pozbawiona szans na powodzenie.
Dalej ten słynny kronikarz i późniejszy obrońca Indian pisał: „Gdyby prowadził ją ostrą klingą, to nie byłaby chyba tak nieubłagana […], jak nieustanne mocowanie się z wieloma ludźmi, których musiał przekonać, chociaż go nie rozumieli […] [i] pozwalali sobie wszystko wiedzieć lepiej. [Była to] ciągła walka z niezliczonymi przeciwnikami, którym musiał cierpliwie odpowiadać, nie atakując ich, a oni traktowali go z lekceważeniem […]”[12].
Najgorsze było to, że hiszpańska królewska para wciąż go zwodziła. Nigdy z ich ust – zwłaszcza z ust królowej – nie padło: „To nas nie interesuje”. Zawsze były to: „Być może”, „Niewykluczone”, „Musimy się zastanowić”, „Trzeba powołać komisję”, „Należy to raz jeszcze rozważyć”. Starał się ani na krok nie odstępować dworu. Były to dziwne czasy – stolica kraju wciąż się przemieszczała – była tam, gdzie był dwór, gdzie byli królowie. Jak najczęściej chciał być tam, gdzie byli oni, by swą mniej lub bardziej dyskretną obecnością przypominać nie tyle o sobie, ile o swoim planie. Więc może to wieczne wahanie monarchów wcale nie było takie najgorsze? Wszak życie trwa tak długo, jak długo trwa nadzieja. Co jakiś czas – by osłodzić mu nieco jego gorzką egzystencję – wypłacano mu nawet pewne sumy na utrzymanie. Niczym królewski cień podążał zatem z Valladolid do Burgos, z Burgos do Medina del Campo, do Murcji, do Saragossy i Barcelony, a potem znów do Kordoby i Salamanki. Bez końca. W końcu stracił już jednak nadzieję, bo „pewnego dnia ustały też wypłaty. […] Dla wielu dygnitarzy stał się [nazbyt] uciążliwy. Nie udzielali mu już audiencji, odsyłali jego podania, udawali, że nie ma ich w swoich gabinetach. Ludzie na ulicy […] [brali go] za wędrownego kaznodzieję, innym razem za wróżbitę, nawet za arabskiego szpiega”[13].
Aż kilkanaście dni temu wezwano go do Grenady, do królewskiego ni to obozowiska, ni to miasteczka Santa Fé. Królowie stali już za progiem wielkiego zwycięstwa, nad którym pracowali od lat, i teraz mogli już się skoncentrować nad tym, w którą stronę powinni podążyć. Nadzieja znowu odżyła. Za wypłatę z kasy dworu, która znowu trafiła do jego kiesy, sprawił sobie nowy strój, a raczej – jak mawiano w jego czasach – przyodziewek. Czekał w napięciu. Był świadkiem, jak Maurowie wręczają królom klucze do poddającej się Grenady, jak ostatni emir – Boabdil – się korzy. Chwila była niepowtarzalna, dookoła panowały radość i podniosły nastrój, a bombardy po wielekroć strzelały na wiwat. Oto na jego oczach padał ostatni arabski bastion na Półwyspie[14]. Niemożliwe stawało się możliwe. Czy i jego karta, po tylu latach, wreszcie się teraz odwróci?
W końcu znów wezwano go przed komisję. Oblicza zebranych nie były jednak mniej chmurne niż poprzednio. Znów powiedziano mu, że coś źle porachował (na co był przygotowany), i w związku z tym jego plan jest nierealny – iż to wszystko jest niebezpieczną mrzonką. Dodano wszak – inaczej niż do tej pory – że jego oczekiwania (a raczej żądania!) co do przyszłych zaszczytów, które chciał otrzymać w razie powodzenia przedsięwzięcia, są zbyt wygórowane, wręcz bezczelne, a w związku z tym projekt ostatecznie zostaje odrzucony. Komisja – to już postanowione – w tej sprawie już więcej się nie zbierze…
Czy był zaskoczony? Mało powiedziane! Więc po to kazano mu tu przyjechać?! Po to tak długo czekał?! Poczuł, jakby publicznie go spoliczkowano (który to już raz?). Nie odpowiedział na żadne ukłony i jak niepyszny odwrócił się na pięcie i wyszedł z sali audiencyjnej. Potem poprosił o jeszcze jedno posłuchanie u królowej, ale gdy go nie otrzymał, odszukał swojego osła i bez zastanowienia wsiadł na jego kościsty grzbiet. A więc nie zostanie admirałem oceanu, nie będzie wicekrólem, nie otrzyma jednej dziesiątej zysków z handlu, który miał zamiar sprowadzić na Półwysep, nie…
„To, właśnie to ich najbardziej bolało! – myślał dalej. Nie to, czy wyliczenia były precyzyjne, czy nie, lecz moje ewentualne zaszczyty. Decydujące, jak zwykle, okazały się ludzka zazdrość i zawiść! W ich obliczu wszystko inne traciło na znaczeniu”.
Kopyta osła zastukały na belkach mostu. Na chwilę wyrwało go to ze smutnej zadumy. Rozejrzał się wokół. Czy naprawdę rosły tu jakieś sosny?[15]”.
Zatrzymał się po drugiej stronie potoku. Rzeczka toczyła tu swe wody bardzo spokojnie. Postanowił obmyć twarz – zmyć z siebie to wszystko. Może poczuje jakąś ulgę? Ale zanim zanurzył dłonie w wodzie na ułamek chwili, ujrzał w niej swoje odbicie: twarz na pewno kogoś znacznie starszego niż czterdziestoletniego mężczyzny, szeroko rozstawione, nieco ptasie oczy i wysoko uniesione brwi, jakby w wielkim zdziwieniu. I włosy – niegdyś bardzo bujne, teraz już przerzedzone; niegdyś koloru słomy, teraz siwe…
Nagle usłyszał za sobą tętent kopyt zbliżającego się wierzchowca. Poderwał się, bo na drogach czasu wojny nie brakło rozbójników. Oczy miał jeszcze wilgotne od wody, ale rozpoznał uniform alguacila – królewskiego posłańca.
Jeździec spiął konia ostrogami, zeskoczył z siodła i lekko się skłonił. Z trudem łapał oddech. Powiedział:
– Doña Izabela, z bożej łaski królowa Kastylii, rozkazuje wam, panie, byście jak najszybciej powrócili do Santa Fé!
– To chyba jakaś pomyłka… – odparł wędrowiec.
– Jak się, panie, zwiecie? – alguacil chciał się upewnić.
– Cristóbal Colón… Don Cristóbal Colón.
– A więc to wy. Nie traćmy czasu. Królowa czeka!
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
8 S. Fischer-Fabian, Krzysztof Kolumb. Bohater czy łotr, przeł. M. Nowak-Kreyer, Amber, Warszawa 2006, s. 47. Cytowany tu list, z 1488 roku, jest przez niektórych uznawany za dowód na to, że jego adresat był tajnym agentem króla João II.
9 J. Attali, dz. cyt., s. 144. Luzytania – tradycyjna nazwa Portugalii.
10 S. Fischer-Fabian, dz. cyt., s. 50.
11 Bartolomé de las Casas, [w:] jak wyżej.
12 Jak wyżej.
13 S. Fischer-Fabian, dz. cyt., s. 58.
14 Półwysep pisany wielką literą w książce oznacza Półwysep Iberyjski.
15 Nazwa El Puente de Pinos (hiszp.) oznacza Sosnowy Most.
W popularnonaukowej serii pt. „Historyczne bitwy” ukazały się ostatnio:
J. Wojtczak, Minnesota 1862 • Ł. Burkiewicz, Aleksandria 1365 • K. Plewako, CAMBRAI 1917 • M. Kuczyński, WOJNA CZU Z HAN 209–202 P.N.E. • L. Wyszczelski, LWÓW 1920 • M.A. Piegzik, HOLENDERSKIE INDIE WSCHODNIE 1941–1942 • W. Polakiewicz, LIMANOWA 1914 • A. Lorbiecki, M. Wałdoch, CHOJNICE 1939 • M. Leszczyński, pomorze 1945 • G. Lach, IPSOS 301 p.n.e. • R. Warszewski, KONGO 1965 • A. Toczewski, FESTUNG KÜSTRIN 1945 • J. Wojtczak, CALLAO 1866 • R. Dzieszyński, KRAKÓW 1768–1772 • T. Jarmoła, KRETA 1941 • R.F. Barkowski, CROTONE 982 • Z. Stąpor, BERLIN 1945 • S. Kaliński, BOLIMÓW 1915 • W. Zawadzki, POMORZE 1920 • A. Zieliński, MALTA 1565 • M. Grzeszczak, IGNACEWO 1863 • R.F. Barkowski, POŁABIE 983 • D. Kupisz, PSKÓW 1581–1582 • J. Wojtczak, FILIPINY 1898–1902 • S. Rek, MANZIKERT 1071 • R. Rabka, MACEDONIA–EPIR–ALBANIA 1912–1913 • R.F. Barkowski, POITIERS 732 • S. Rek, KOSOWE POLE 1389 • R. Warszewski, KUBA 1958–1959 • J. Dobrzelewski, INDIE–PAKISTAN 1971 • P. Krukowski, NAD WIEPRZEM 1920 • R.F. Barkowski, LECHOWE POLE 955 • M.A. Piegzik, MORZE KORALOWE 1942 • W. Włodarkiewicz, WOŁYŃ 1939 • T. Romanowski, Massilia 49 p.n.e. • A.A. Majewski, MOSKWA 1617–1618 • T. Greniuch, NATAL 1899–1900 • R.F. Barkowski, KRUCJATA POŁABSKA 1147 • T. Kubicki, GETTO WARSZAWSKIE 1943 • R. Marcinek, KANAŁ SUESKI 1956 • J. Wojtczak, La Plata 1806–1807 • Robert F. Barkowski, SYBERIA 1581–1697 • D. Kupisz, SMOLEŃSK 1632–1634 • T. Fijałkowski, Północny Atlantyk 1914–1918 • J. Wojtczak, BOSWORTH 1485 • P. Rochala, NIEMCZA 1017 • R. Dzieszyński, BYCZYNA 1588 • Ł. Czarnecki, KONSTANTYNOPOL 626 • R. Warszewski, Little Big Horn 1876 • R.F. Barkowski, Budziszyn 1002–1018 • R. Warszewski, CHOLULA 1519 • T. Romanowski, BRYTANIA 55–54 P.N.E.• J. Rłachnio, KRAŚNIK 1914.• J. Lizut, OPERACJA HO CHI MINH 1975 • G. Gołębiewski, PŁOCK 1920 •
W przygotowaniu: K. Słodowy, Smoleńsk 1609–1611