Guma Niny Simone - Ellis Warren - ebook + książka

Guma Niny Simone ebook

Ellis Warren

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Niezwykła historia o niezwykłych ludziach, którą… skleiła guma do ŻYCIA.

1 lipca 1999 roku legendarna artystka Nina Simone dała wyjątkowy koncert w Wielkiej Brytanii, który okazał się jednym z ostatnich w jej karierze. Po zakończeniu występu australijski muzyk Warren Ellis zakradł się na scenę i zabrał gumę do żucia, którą Simone zostawiła na fortepianie. Zawinął ją w jej sceniczny ręcznik i włożył do foliowej torby. I tak, guma do żucia, która zapewne kilka minut później trafiłaby do śmietnika, stała się dla Ellisa świętym totemem, muzą inspirującą jego twórczość przez następne dwadzieścia lat.

W 2019 roku Nick Cave organizował w Kopenhadze wystawę zatytułowaną Stranger Than Kindness. Spytał Ellisa, swojego kolegę z zespołu i przyjaciela, czy chciałby włączyć coś do wystawy. Wspólnie zdecydowali, że pokażą światu gumę do żucia Niny Simone – w szklanej gablocie, niczym świętą relikwię. Obawiając się, że guma może zostać uszkodzona lub zgubiona, Ellis kazał odlać ją ze srebra i złota. Nie wiedział, że decyzja ta uruchomi łańcuch wydarzeń, przenosząc go z powrotem do przeszłości i jego relacji z rozmaitymi znalezionymi przedmiotami.

Guma Niny Simoneto nie tylko zwykła guma DO ŻUCIA; to guma DO ŻYCIA, hołd dla procesu artystycznego, przyjaźni, ludzkiego porozumienia i miłości. To historia o tym, jak pozornie nieistotne i ulotne rzeczy mogą przyczynić się do powstawania pięknych relacji między ludźmi i wspaniałych dzieł.

I tak oto guma Niny Simone wykroczyła poza swoje pierwotne przeznaczenie, aby stać się potężnym symbolem pulsującym żywą kreatywnością, głębokim sensem i magią artystycznych więzi.

WARREN ELLIS jest australijskim multiinstrumentalistą i kompozytorem, najlepiej znanym jako współpracownik Nicka Cave’a w jego dwóch formacjach, the Bad Seeds i Grinderman. Jest również – w pojedynkę i w duecie z Cave’em – nagradzanym kompozytorem muzyki filmowej, który w swoim dorobku ma ścieżki dźwiękowe do wielu filmów, m.in. Propozycja, Droga, Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda, Pociąg do życia, Duch śniegów, Back to Black. Historia Amy Winehouse. Za muzykę do filmu Mustang otrzymał prestiżową nagrodę Cezara. Jego zespół Dirty Three wydał dziesięć albumów studyjnych. Ellis to także uznany producent muzyczny i autor piosenek, współpracuje między innymi z Marianne Faithful, Jupiter & Okwess i Tinariwen.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 128

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WSTĘP

Był 1 lipca 1999 roku, a ja krę­ci­łem się za kuli­sami sceny na Melt­down Festi­val w Lon­dy­nie. W tam­tym roku byłem dyrek­to­rem imprezy. Trwał wie­czór Niny Simone. Ze sceny wła­śnie zeszła Ger­ma­ine Greer, która mocno skon­ster­no­wa­nej publicz­no­ści prze­czy­tała Safonę w ory­gi­nale. Nina Simone zamknęła się w gar­de­ro­bie i nie chciała nikogo widzieć. Ludzie bie­gali dookoła i wrzesz­czeli na mnie. To był typowy wie­czór na Melt­down, pełen geniu­szu i ledwo opa­no­wy­wa­nego cha­osu.

Dla mnie i moich przy­ja­ciół Nina Simone była bogi­nią. Wielka Nina Simone. Legen­darna Nina Simone. Zady­miara i ryzy­kantka, która nauczyła nas wszyst­kiego, co powin­ni­śmy wie­dzieć o isto­cie arty­stycz­nego nie­po­słu­szeń­stwa. Była auten­ty­kiem, naj­lep­sza ze wszyst­kich, a tym­cza­sem ktoś wła­śnie klep­nął mnie w ramię i powie­dział, że Nina Simone chce mnie widzieć w swo­jej gar­de­ro­bie.

Sie­działa na środku pokoju ubrana w białą pofał­do­waną suk­nię. Miała na oczach dzi­waczny maki­jaż z meta­licz­nego złota w stylu Kle­opa­try. Pod ścianą tkwiło kilku zmar­twio­nych atrak­cyj­nych męż­czyzn. Nina sie­działa, wład­cza i bojowa, na wózku inwa­lidz­kim, popi­ja­jąc szam­pana. Popa­trzyła na mnie z nie­skry­waną pogardą.

– Masz mnie zapo­wie­dzieć! – ryk­nęła.

– Dobrze – odpo­wie­dzia­łem.

– Jestem dok­tor Nina Simone!

Zda­wa­łem sobie sprawę, że zna­la­złem się w obec­no­ści wybit­nej postaci, i byłem szczę­śliwy, że na małą sekundę zaist­nia­łem w jej świe­cie, bo chwila ta nazna­czy całe moje życie. Uwiel­bia­łem ją.

Zro­bi­łem to, o co popro­siła – zapo­wie­dzia­łem ją publicz­no­ści – a potem sta­łem za kuli­sami i patrzy­łem, jak wcho­dzi po scho­dach na scenę. Było oczy­wi­ste, że nie czuje się dobrze. Patrzy­łem, jak idzie powoli, z tru­dem, na przód sceny. Sta­nęła tam, zawzięta i maje­sta­tyczna, z rękami po bokach i zaci­śnię­tymi pię­ściami, wpa­tru­jąc się w tłum. Na widowni, pięć rzę­dów w głębi, dostrze­głem twarz War­rena, prze­jętą i roz­pro­mie­nioną jak po śnie.

Nina Simone usia­dła do ste­in­waya. Wyjęła z ust gumę do żucia i przy­kle­iła ją do for­te­pianu. Unio­sła ręce nad głowę i, w ogłu­sza­ją­cej ciszy, roz­po­częło się to, co oka­zało się naj­wy­bit­niej­szym wystę­pem, jaki widzia­łem w życiu – jaki widzie­li­śmy w życiu. Dziki i trans­cen­dentny występ, w dodatku jej ostatni w Lon­dy­nie.

Zakoń­czył się sta­nem powszech­nego unie­sie­nia, a Nina Simone zeszła ze sceny odmie­niona – wskrze­szona, prze­bu­dzona, prze­obra­żona. I my też byli­śmy odmie­nieni i już ni­gdy nie mie­li­śmy być tacy sami. Ni­gdy. Kiedy odwró­ci­łem się, żeby wyjść, War­ren wdra­pał się na scenę i jak opę­tany ruszył do ste­in­waya.

Minęło dwa­dzie­ścia jeden lat. Guma do żucia nale­żąca do Niny Simone, zabrana z for­te­pianu na Melt­down Festi­val i zawi­nięta w jej ręcz­nik przez War­rena Ellisa, zostaje umiesz­czona w wyło­żo­nej aksa­mi­tem gablo­cie o regu­lo­wa­nej tem­pe­ra­tu­rze, usta­wio­nej na mar­mu­ro­wym cokole. Znaj­du­jemy się w Sali Wdzięcz­no­ści będą­cej czę­ścią wystawy Stran­ger Than Kind­ness w Duń­skiej Biblio­tece Kró­lew­skiej. Główna kura­torka kła­dzie szarą gumę na cokole jak uświę­coną reli­kwię, a my wszy­scy zacho­wu­jemy pod­nio­słe mil­cze­nie.

War­ren wspa­nia­ło­myśl­nie wypu­ścił gumę do żucia w świat. Prze­obra­ził tę pamiątkę, w chwili unie­sie­nia odkle­joną od for­te­pianu swo­jej idolki, w praw­dziwą reli­kwię. Tysiące zwie­dza­ją­cych będzie się przed nią zatrzy­my­wać w osłu­pie­niu. Będą się zasta­na­wiać nad donio­sło­ścią tej naj­zwy­klej­szej, naj­bar­dziej przy­ziem­nej rze­czy – pospo­li­tej gumy do żucia – zasta­na­wiać nad tym, jak miłość i odda­nie prze­obra­ziły ją w przed­miot godny czci, uświę­cony przez nie­po­ha­mo­wane uwiel­bie­nie War­rena nie tylko dla samej wiel­kiej Niny Simone, ale dla trans­cen­dent­nej mocy muzyki.

Główna kura­torka Duń­skiej Biblio­teki Kró­lew­skiej regu­luje małe żółte świa­tło, które pada wprost na gumę do żucia, a my wszy­scy robimy krok do tyłu i wstrzy­mu­jemy oddech, bo widzimy, że ona świeci.

Nick Cave

1 lipca 2020

1

Kiedy mia­łem może cztery lub pięć lat, obu­dził mnie chi­chot mojego brata Ste­vena, star­szego ode mnie o dwa lata. Sie­dział na łóżku pod oknem ską­pany w świe­tle i wyglą­dał przez szparę mię­dzy roletą a ramą. Widzia­łem tylko jego syl­wetkę zary­so­waną na tle bla­sku, jak wycięty nożycz­kami pro­fil twa­rzy. Biała jasność padała na okno wycho­dzące na podwórko. Blask buchał ze szcze­liny pomię­dzy roletą a ramą okna.

– Co się dzieje? – spy­ta­łem.

– Chodź i zobacz.

Pod­sze­dłem i usia­dłem obok Ste­vena na łóżku. Odcią­gnął roletę od szyby. Na podwórku roiło się od klau­nów. Niebo było pełne świa­tła. Niczym gigan­tyczna żarówka paląca się w nie­skoń­czo­ność. Na traw­niku stała jajo­wata przy­czepa kem­pin­gowa. Została prze­ro­biona na gastro­bus, a klapę okienną pod­nie­siono, by uda­wała mar­kizę. W środku klauni robili ham­bur­gery. Mieli ruszt wyko­nany z bla­chy fali­stej, na któ­rej sma­żyli placki z błota, wkła­dane potem mię­dzy dwa duże liście euka­lip­tusa, następ­nie poda­wali kanapki klau­nom zebra­nym pod mar­kizą. Klauni byli wszę­dzie. Uśmie­chali się, robili miny i salta. Kryli się za drze­wami. Żeby brać innych na cel. Rzu­cali w sie­bie ham­bur­ge­rami, bawili się na dużych drze­wach euka­lip­tu­so­wych w pobliżu naszego okna i pośród kar­ma­zy­no­wych kali­ste­mo­nów pora­sta­ją­cych drew­niane ogro­dze­nie. Stali na naj­wyż­szych gałę­ziach żół­tych aka­cji. Wdra­py­wali się na drzewa jak koty, zwi­sali głową w dół, opla­ta­jąc nogami konary, w stro­jach upa­pra­nych bło­tem i liśćmi euka­lip­tusa. Ale zacho­wy­wali się cicho. Nasz śmiech obu­dził ojca w dru­giej sypialni. Ojciec spy­tał, czy wszystko w porządku.

– Na podwórku są klauni! – zawo­ła­łem.

– Rano się wyniosą – odkrzyk­nął pół­przy­tomny ojciec ze swo­jego pokoju. – A jeśli nie, mama ich wypło­szy, jak będzie wywie­szała pra­nie.

Po jakimś cza­sie mój brat i ja zmę­czy­li­śmy się i zasnę­li­śmy z powro­tem. Obu­dzi­li­śmy się rano i wyj­rze­li­śmy przez okno. Nie było ich. Przy­czepa znik­nęła. Ale odtąd podwórko już ni­gdy nie wyglą­dało tak samo.

Co wie­czór przed pój­ściem spać ojciec sta­wał z pochy­loną głową w drzwiach do naszego pokoju, ską­pany w bursz­ty­no­wym świe­tle z kory­ta­rza, i odma­wiał modli­twę.

Ojcze nasz,

Któ­ryś jest w nie­bie,

Święć się imię Twoje,

Przyjdź kró­le­stwo Twoje,

Bądź wola Twoja,

Jako w nie­bie, tak i na ziemi.

Chleba naszego powsze­dniego daj nam dzi­siaj

I odpuść nam nasze winy,

Jako i my odpusz­czamy naszym wino­waj­com,

I nie wódź nas na poku­sze­nie,

Ale nas zbaw ode złego.

Albo­wiem Twoje jest kró­le­stwo,

Potęga i chwała,

Na wieki wie­ków.

Pro­simy Cię, Panie Boże, miej w opiece nas wszyst­kich, Mamę, Tatę, Ste­vena, War­rena i Mur­raya,

Wszyst­kie małe dzieci, wszyst­kich leka­rzy, zakon­nice, pie­lę­gniarki i nauczy­cieli.

Bóg miłuje nas i wysłu­cha,

Na wieki wie­ków.

Amen.

Leża­łem w łóżku i zasta­na­wia­łem się, kim jest tajem­ni­czy Wysłuch. Wyda­wało mi się, że modli­twę tę uło­żył mój ojciec. Kiedy więc zaczą­łem cho­dzić do kościoła, zdzi­wi­łem się, że ksiądz nie odma­wia całej modli­twy, którą dał mu tata.

Po modli­twie cze­ka­łem na zmierzch. Leża­łem w łóżku, zmrok oży­wał. Deli­kat­nie poru­szały się wyraźne kształty; nio­sące pocie­chę duchy doty­kały mojej twa­rzy, kaska­dami cicho spły­wała prze­zro­czy­sta bursz­ty­nowa melasa. Widzia­łem ciem­ność. Ni­gdy się nie bałem. Pew­nego dnia te duchy ode­szły. Odtąd ich szu­ka­łem. Cze­ka­łem na ich powrót.

2

Sier­pień 2019

W 1975 roku zaczą­łem uczyć się gry na skrzyp­cach. Skrzypce, o któ­rych mowa w mojej wymia­nie ese­me­so­wej z Nic­kiem, to pierw­sze skrzypce, jakie mia­łem. Instru­ment, na któ­rym gra­łem od 1975 do 1996 roku; przez całą szkołę pod­sta­wową, szkołę śred­nią, stu­dia i pierw­szą połowę lat dzie­więć­dzie­sią­tych, kiedy zaczą­łem wystę­po­wać w zespo­łach. Jest zdję­cie, które tata zro­bił mi na podwórku w 1977 roku i na któ­rym gram na tych skrzyp­cach, ubrany w zie­loną koszulkę i dżinsy, na tle typo­wego austra­lij­skiego drew­nia­nego płotu i błę­kit­nego nieba. Z tyłu widać też drzewo pani Nevett. Pamię­tam, że tata kazał mi usta­wić rękę pod odpo­wied­nim kątem, by w moim pierw­szym w życiu zegarku odbiło się świa­tło sło­neczne. Zega­rek miał gruby wytła­czany skó­rzany pasek i był pre­zen­tem z oka­zji nie­daw­nych dwu­na­stych uro­dzin. Bar­dziej dumny byłem z zegarka niż ze skrzy­piec.

W 1974 roku zaczą­łem grać na akor­de­onie. To był mój pierw­szy instru­ment. Z oboma braćmi, Ste­ve­nem i Mur­rayem, krę­ci­łem się po wysy­pi­sku śmieci w Alfred­ton, na przed­mie­ściach Bal­la­rat. To było nasze miej­sce, miej­sce do snu­cia marzeń i pusz­cza­nia kółek z dymu z paczką Win­field Blue i Alpine Men­thol pod wierzbą pła­czącą rosnącą po dru­giej stro­nie ogro­dze­nia. Wysy­pi­sko urzą­dzono na miej­scu nie­czyn­nego kamie­nio­łomu, który był wypeł­niony sto­jącą wodą, a trzy­mały tam wartę kom­plet­nie zwa­rio­wane mewy i ibisy. Oto­cze­nie zawa­lone mułem i odpa­dami z kopalni. Ścieżka pro­wa­dząca na wierz­cho­łek była znana ze względu na kołu­jące tam sroki. Wielu podej­mo­wało wyzwa­nie, żeby się dostać na samą górę. Legenda gło­siła, że jezioro nie ma dna i jest zamiesz­kane przez dziwne stwory. To wła­śnie tam posta­no­wi­łem, że kiedy doro­snę, będę napra­wiał rowery.

Pew­nego dnia zna­la­złem wyrzu­cony akor­deon Hoh­nera, czarny ze 120 guzi­kami baso­wymi. Nadep­ną­łem na niego pośród śmieci i usły­sza­łem jęk. Był duży i ważył chyba tonę; cuch­nął tak, że żołą­dek pod­szedł mi do gar­dła, jak po wej­ściu do sklepu z uży­waną odzieżą. Mój star­szy brat zna­lazł sil­nik od kosiarki. Wyrósł na mecha­nika samo­cho­do­wego. Z poma­rań­czo­wego i fio­le­to­wego mate­riału mama zro­biła mi torbę ze sznur­kiem, żeby słu­żyła za fute­rał, a ja nosi­łem akor­deon na ramie­niu do szkoły, w stylu świę­tego miko­łaja z wor­kiem pre­zen­tów. Mój nauczy­ciel, Geoff McC­lean, grał na akor­deonie i dawał mi lek­cje. Każ­dego dnia zaczy­nał zaję­cia od zagra­nia kilku melo­dii na akor­deonie, a my musie­li­śmy zga­dy­wać, co to za muzyka. Nie­długo potem, w 1975 roku, posta­no­wi­łem, że będę uczył się gry na skrzyp­cach, bo nauczy­ciel muzyki, John Hughes, zapy­tał, czy ktoś chciałby nauczyć się gry na tym instru­men­cie, i zauwa­ży­łem, że wszyst­kie dziew­czyny pod­nio­sły ręce, więc ja też.

Mój ojciec znał takiego faceta, Erica Wil­sona, który sprze­da­wał uży­wane instru­menty muzyczne. Był pewien, że znajdą się u niego skrzypce. Tata grał na gita­rze i pisał pio­senki coun­try and western i przez krótki czas uczył z Eri­kiem Wil­so­nem w Wood’s Music przy Stu­art Street. Zło­ży­li­śmy mu wizytę. Miał w domu pokój wypeł­niony wszel­kimi instru­men­tami muzycz­nymi pod słoń­cem: banja, gitary, per­ku­sje, sak­so­fony, cym­bały, dziwne trąbki, dęciaki bla­szane i drew­niane i tro­chę skrzy­piec. Sta­łem zdę­biały w progu i patrzy­łem, a on grze­bał w tym pokoju. Pod­niósł cytrę i brzdęk­nął na niej, dmuch­nął w suza­fon, ostroż­nie prze­dzie­rał się i odsu­wał instru­menty, żeby zro­bić miej­sce. Wszyst­kie te mil­czące instru­menty. Poten­cjał. Wyszedł z pokoju z dwiema kiściami skrzy­piec, trzy­ma­jąc za gryfy po dwa instru­menty w każ­dej dłoni. Potra­fi­łem zagrać Twin­kle, Twin­kle, Lit­tle Star. Spo­śród czte­rech wybra­łem te skrzypce, o któ­rych była mowa, a rodzice kupili mi je za dwa­dzie­ścia dola­rów austra­lij­skich. Stały się znane w naszej rodzi­nie jako „te stare nie­miec­kie”. Wyda­wały się ogromne na moim ramie­niu i pach­niały jak her­bat­niki z mąki ara­ru­to­wej Arnott’s Milk. Kiedy przy­sze­dłem na zaję­cia ze skrzyp­cami, oka­zało się, że jestem tylko ja i jesz­cze jeden chło­pak, Craig Men­zies, a żad­nej dziew­czyny. Craig miał jedno spi­cza­ste ucho, które ster­czało z głowy poro­śnię­tej pro­stymi jasnymi wło­sami jak u Coba­ina, i twier­dził, że jest Mar­sja­ni­nem. Był w kla­sie wyżej. W garażu rodzi­ców budo­wał lata­jące spodki z taczki i krze­seł, po czym dłu­gim kawał­kiem liny przy­wią­zy­wał je do haka holow­ni­czego rodzin­nego auta. Kiedy jego matka miała ruszać, wkła­dał duży kask moto­cy­klowy, sia­dał na krze­śle przy­mo­co­wa­nym do taczki i krzy­czał: „Koniec tego, odla­tuję, wra­cam do domu!”. Mój brat Ste­ven i ja sta­li­śmy w drzwiach garażu i odli­cza­li­śmy, obser­wu­jąc go z prze­ję­ciem w księ­ży­co­wym świe­tle jarze­nió­wek. Tak więc zaczą­łem się uczyć gry na skrzyp­cach razem z Cra­igiem Men­ziesem. Wytrwał tydzień. Zosta­łem tylko ja. Mia­łem wtedy dzie­więć lat.

W tym samym roku roz­wo­zi­łem gazety na rowe­rze. Do pięt­na­stego roku życia dostar­cza­łem gazety i upo­mnie­nia biblio­teczne. Sześć lat, mój oso­bi­sty rekord w utrzy­ma­niu sta­łej pracy. Pew­nego dnia z nie­zna­nego powodu pod­nio­słem oło­wiany cię­ża­rek leżący na dro­dze. To był szcze­gólny cię­ża­rek, taki, jaki przy­mo­co­wuje się do felg, żeby koła obra­cały się rów­no­mier­nie. Róż­nią się one wiel­ko­ścią w zależ­no­ści od wyma­ga­nej wagi i mogą mieć od jed­nego do dzie­się­ciu cen­ty­me­trów dłu­go­ści. Wło­ży­łem go do kie­szeni i zacho­wa­łem, bo według mnie przy­no­sił szczę­ście. Od tego dnia za każ­dym razem, gdy widzia­łem cię­ża­rek felgi, musia­łem się zatrzy­mać, pod­nieść go, scho­wać do kie­szeni lub wrzu­cić do szkol­nego ple­caka. Jeśli zna­la­złem taki od cię­ża­rówki, ozna­czało to dobry dzień. Miały dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów dłu­go­ści. Ale fart!

Nie pod­no­si­łem pęk­nię­tych cię­żar­ków, bo czu­łem, że w ich przy­padku szczę­ście pry­sło. Nie­usz­ko­dzone cię­żarki wkła­da­łem do tek­tu­ro­wego pudła, w któ­rym prze­wo­żono towar ze sklepu owo­cowo-warzyw­nego Cin­cotty, 201-209 Mair Street w Bal­la­rat, i które trzy­ma­łem pod łóż­kiem. Kufer ze skar­bami. Z kiścią bana­nów wydru­ko­waną na boku, w stylu War­hola. Pamię­tam R and H Foodland, który znaj­do­wał się przy Ple­asant Street, tuż za rogiem obok sklepu z owo­cami, nie­da­leko apteki Craw­forda. Nad wej­ściem wid­niała nazwa sklepu wypi­sana dużymi lite­rami na fasa­dzie z cegły. Znaj­do­wał się tam duży ul w stylu Kubu­sia Puchatka, pełen miodu, z zapa­loną lampką w środku, która dawała mio­dowe świa­tło zza prze­źro­czy­stej powierzchni. Usta­wiony na stole wśród owo­ców i warzyw. Już od progu widać było to świa­tło. Sta­wa­łem w drzwiach i patrzy­łem na ul, dopiero potem wcho­dzi­łem do środka. Słoik sta­wiało się pod czarny uchwyt, który nale­żało pod­nieść, żeby popły­nął miód. Sta­łem przed tym ulem i wyobra­ża­łem sobie, że znaj­duję się w środku, ską­pany w bursz­ty­no­wym świe­tle. Naprze­ciw apteki Craw­forda był kościół św. Pio­tra, w któ­rym w pierw­szą nie­dzielę każ­dego mie­siąca odma­wiano modli­twę mojego ojca.

W końcu pudło pod łóż­kiem zapeł­ni­łem:

– oło­wia­nymi cię­żar­kami do felg

– komik­sami Phan­tom

– skar­bami z miej­sco­wego wysy­pi­ska śmieci

– zapal­nicz­kami z krze­si­wem wyma­ga­ją­cymi napeł­nie­nia

– nabo­jami z cza­sów II wojny świa­to­wej, które zostały prze­ro­bione na samo­loty i otwie­ra­cze do listów

– poła­ma­nymi pawimi pió­rami

– jojami

– zegar­kami z prze­krę­co­nym mecha­ni­zmem

– cienką bro­szurką o nie­wy­ja­śnio­nych tajem­ni­cach, z ilu­stra­cjami przed­sta­wia­ją­cymi potwora z Loch Ness, wróżki z Cot­tin­gley i yeti

– scy­zo­ry­kami

– naklej­kami

– zesta­wem do naprawy prze­bi­tych dętek rowe­ro­wych

– zapeł­nio­nym w jed­nej czwar­tej małym kar­ne­tem ze znacz­kami pocz­to­wymi, z moty­lami wytło­czo­nymi na okładce

– kase­tami

– komik­sami z serii Mad

– dwoma szkłami powięk­sza­ją­cymi w szyl­kre­to­wych ram­kach, jed­nym dużym, dru­gim małym

– czar­nym drew­nia­nym sło­niem ze zła­maną trąbą.

W wyso­kiej szafce w przed­po­koju tata trzy­mał wła­sne pudełko ze skar­bami. Były tam tek­sty pio­se­nek, które skom­po­no­wał na gitarę. Jedna z nich nosiła tytuł Mis’ry Is My Mid­dle Name. Do tego mnó­stwo jego zdjęć z gitarą, które zamie­rzał pod­pi­sać i roz­dać fanom, kiedy w końcu zrobi karierę.

Kawałki papieru, na któ­rych ćwi­czył swój pod­pis. Oło­wiane klocki z jego nazwi­skiem, Johnny Ellis, do odbi­ja­nia na foto­gra­fiach. Obok pudełka leżała sterta płyt winy­lo­wych, sie­dem­dzie­sią­tek óse­mek. Głów­nie Hank Wil­liams, Luke the Dri­fter i Chad Mor­gan. Tro­chę Lit­tle Richarda i Everly Bro­thers. Sia­dy­wał po domu i grał pio­senki, które napi­sał. Otwie­rał tomik poezji, ukła­dał melo­dię na gitarę i grał. Przed zało­że­niem rodziny nagrał jeden sin­giel, sfi­nan­so­wane przez sie­bie nagra­nie Mis’ry na 45 obro­tów i It’s No Won­der na 78 obro­tów z dodaną wer­sją na żywo The River Looks Lonely Toni­ght z występu w Queen Eli­za­beth Geria­tric Cen­tre. Jak mi się wydaje, pew­nego dnia spa­ko­wał swoje pio­senki do tego pudła.

Do szkoły jeź­dzi­łem rowe­rem. Rowe­rem jeź­dzi­łem bez prze­rwy. To było dla mnie całym świa­tem. Wol­no­ścią. „Tylko wróć przed wie­czo­rem”, mówiła mama, gdy rusza­łem ze żwi­ro­wego pod­jazdu. Mój szkolny ple­cak był zawa­lony cię­żar­kami, aż się dno prze­tarło. Wypa­dały przez te dziury ku mojemu zaże­no­wa­niu, bo reak­cją były pyta­jące spoj­rze­nia. Podej­rze­wam, że moje pudło wylą­do­wało w śmie­ciach jakiś czas potem, jak opu­ści­łem dom rodzinny na początku lat osiem­dzie­sią­tych.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki