Hałas - Małgorzata Halber - ebook + książka
NOWOŚĆ

Hałas ebook

Małgorzata Halber

3,0

154 osoby interesują się tą książką

Opis

Nie pamiętam, co miałam zrobić.

 

Nieustannie.

Jestem pewna, że nie pamiętam, co miałam zrobić, bo co chwilę muszę coś zrobić w telefonie.

Sprawdzić, czy nikt nie napisał na mesendżerze.

Sprawdzić maila.

Odpowiedzieć na maila.

Coś zobaczyć. Tylko nie pamiętam co.

Zamówić herbatę na allegro. I coś jeszcze. Nie pamiętam co.

Odpowiedzieć na wiadomość mężowi. Czekać, aż mi odpisze. W międzyczasie odpowiedzieć na wiadomość koleżance, z którą ostatni raz rozmawiałam trzy miesiące temu, na temat czegoś, o czym wtedy rozmawiałyśmy.

 

Mam wrażenie, że połowa mojego życia jest wymyślona, ponieważ dzieje się w telefonie, jest powiadomieniami, jest rozmowami, które nie są rozmowami tylko nieustającą możliwością pisemnej rozmowy.

 

To jest taka gra z tabliczki bh „przestań robić to, co robisz”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 256

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
1
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
haniap87

Nie polecam

ceniłam autorkę rzucilam się na książkę ale nie dałam rady. po sposobie narracji podejrzewałam adhd u autorki i nawet sama o tym wspomina (sama tez mam adhd). ale to jest strumien świadomości sfrustrowanej kobiety w kryzysie wieku średniego. polecam inne leki jednak albo zaprzestanie pisania bo bardzo to jest męczące - nie tylko forma ale i treść i pseudo przekaz.
10



Copyright© by Małgorzata Halber 2024

Wydanie I

Warszawa 2024

HAŁAS

Nie pamiętam, co miałam zrobić

Nie pamiętam, co miałam zrobić.

Nieustannie.

Jestem pewna, że nie pamiętam, co miałam zrobić, bo co chwila muszę coś sprawdzić w telefonie.

Sprawdzić, czy nikt nie napisał na mesendżerze.

Sprawdzić pocztę.

Odpowiedzieć na maila.

Coś zobaczyć. Tylko nie pamiętam co.

Zamówić herbatę na Allegro. I coś jeszcze. Nie pamiętam co.

Odpowiedzieć mężowi na wiadomość. Czekać, aż mi odpisze. W międzyczasie odpowiedzieć na wiadomość koleżance, z którą ostatni raz rozmawiałam trzy miesiące temu, na temat czegoś,  o czym wtedy rozmawiałyśmy.

Mam wrażenie, że połowa życia, w którym się obracam, jest wymyślona, ponieważ dzieje się w telefonie, jest powiadomieniami, jest rozmowami, które nie są rozmowami, tylko nieustającą możliwością pisemnej rozmowy.

To jest taka gra z tabliczki bhp „przestań robić to, co robisz”.

LUDZIE NIE POWINNI CHODZIĆ DO PRACY

Nazywam to „dylematem Katarzyny Nosowskiej” od nazwiska autorki tego paradoksu „za mądra dla głupich, a dla mądrych zbyt głupia”.

To o mnie.

Jest w tym głębszy problem, brak przyzwolenia na zastanawianie się. Nie należy się zastanawiać, ponieważ od tego są eksperci. Nie należy się zastanawiać, bo ktoś z doktoratem w niemiły sposób cię wyśmieje. Nie wolno. Nie zastanawiaj się, jesteś za głupia.

Dziś zastanawiam się nad tym, że ludzie nie powinni chodzić do pracy.

Nie wiadomo, kto sformułował zakaz zastanawiania się, ale wisi gdzieś nade mną, być może w formie groźby szeregu nieprzyjemnych komentarzy na fejsbuku.

Ale ja lubię się zastanawiać i chciałabym nie myśleć o tych komentarzach, nie uprzedzać ich w głowie. Chciałabym opisać świat taki, jaki chciałabym, żeby był. Jest tak niemiło. Chcę myśleć, co można zrobić, żeby było milej.

Ludzie nie powinni chodzić do pracy. Przede wszystkim dlatego, że praca powoduje ich stałe i coraz większe zmęczenie. Pracując, tracą życie. Tracą je na dojazdy, kierownika, ankiety, podwykonawców, noszenie stroju służbowego, wkurwianie się na ludzi, którzy nie rozumieją. Na lęk przed zwolnieniem, przed niewyrobieniem normy, przed nadchodzącym projektem, przed zbyt niską wypłatą. Robią się szarzy, spopielali i bardzo nieprzyjemni dla pań (i panów) na poczcie.

Ludzie nie powinni chodzić do pracy.

Chyba że chcą.

Bo z pewnością są tacy, którzy chcą, więc proszę bardzo.

Ludzie nie powinni chodzić do pracy, bo wychodzą z niej zmęczeni i potem nie mają siły na to, żeby patrzeć na świat, tylko każda osoba w tramwaju im przeszkadza, świat włazi im do oczu i uszu, nogi bolą i nie ma już nic. Tylko skrolowanie telefonu.

Nie mają czasu zastanawiać się ani nad sobą, ani nad takimi rzeczami jak chmury albo że „Ministerstwo Klimatu” brzmi jak źle wymyślona nazwa klubu, ani nad tym że chcieliby pójść nad rzekę tak dla samego pójścia nad rzekę i że to byłoby dobre. Ludzie nie powinni chodzić do pracy, bo zmęczeni i wystraszeni nie mają już sił i mocy na rzecz świętą i najważniejszą.

Na ciekawość.

Nie, nie chcę się zastanawiać nad tym, że ludzie potrzebują pieniędzy i skąd je wziąć, bo w tym jest tylko dalsza namowa do pracowania.

Potem to się, kurwa, kończy tak, że ludzie chodzą do pracy po to, żeby zarabiać pieniądze albo żeby zapisać się na kurs uważności, bo czytają w internecie, że to ważne, żeby zainteresować się swoim ciałem.

Z drugiej strony, jak już interesują się swoim ciałem i na przykład mówią „jest mi zimno”, to słyszą, że zwracają uwagę na nieistotne problemy.

Czekam na Społeczeństwo zmęczenia Byung-Chul Hana, jakbym czekała na nowy Koran albo inną ważną religijną pozycję.

Czekam, ponieważ gdyby zrobić analizę mojego dziennika z ostatnich siedmiu lat, to najczęściej pojawiające się w nim zdanie brzmi „jestem zmęczona”.

Co prawda już na samym początku lektury strasznie się denerwuję i napinają mi się plecy, bo tłumacz i autor wstępu pisze: „Łatwo byłoby wepchnąć go [Byung-Chul Hana] tym samym w szufladkę »bestsellerowej filozofii«”, jakby to było coś złego. A potem, kiedy przechodzi do języka, którym pisane są eseje, że Byung-Chul Han „mógłby narazić się na zarzut, że uprawia zwięzły esej jako formę lekkostrawną, że rytm jego krótkich zdań i bezkompromisowych aforyzmów nazbyt wychyla się ku estetyce pop”[1].

Wkurwiam się potwornie.

Paradoks Katarzyny Nosowskiej.

Potem Rafał Pokrywka jest łaskawszy. Dochodzi do wniosku, że może to i dobrze, że eseje napisane są przystępnie, bo przecież mają zmieniać społeczeństwo, a społeczeństwo jest zmęczone, więc nie będzie czytało tekstów wymagających „wycieńczającego wysiłku”.

SERIO?

* * *

André Breton chciał inaczej.

Trwała pierwsza wojna światowa, a on był młodym psychiatrą.

Czasy były dziwne, dwóch mężczyzn (Francuz i Austriak) wprowadziło do języka pojęcie podświadomości[2]. Istnieje więc jakaś tajemna, ukryta część w głowie, kraina rządząca się prawami innymi niż czysty rozum, intelekt i pragmatyzm. Kraina snów, przejęzyczeń i poezji.

W Europie wybucha wojna światowa, młodzi mężczyźni wracają z frontu nie tylko bez nóg i rąk, ale i z wielkim przerażeniem, które wkrótce zostanie nazwane nerwicą frontową (ang. shell shock). Boją się. Nie są w stanie mówić. A jeśli już mówią, to niezrozumiale. W każdym razie – nielogicznie.

Breton poszedł na medycynę, bo tak chcieli rodzice. Przy okazji był też poetą.

W lutym 1916 roku do szpitala został przyjęty młody żołnierz z raną nogi. Nazywał się Jacques Vaché.

Vaché wymieniany jest w Wikipedii jako jeden z założycieli ruchu surrealistycznego i poza tym nie mogłam znaleźć o nim żadnej więcej informacji. Musiałam się dowiedzieć, kim był, i przeczytałam w związku z tym tysiąc stron biografii André Bretona. Dzięki temu przez cudowny przypadek upewniłam się, że jeśli chcę coś studiować dogłębnie do końca życia, to właśnie surrealizm.

Breton miał dwadzieścia lat, chciał inaczej, chciał poezji i snów oraz upadku burżuazyjnego społeczeństwa. Nienawidził trwającej strasznej wojny. Było mu duszno i zamiast chodzić do szpitala i na zajęcia z medycyny, chciał dyskutować godzinami o wierszach Apollinaire’a. Nie chciał pracować. Chciał, jak to potem określił, szukać cudowności w codzienności.

* * *

Mam czterdzieści pięć lat i to spowodowało, że wchłonęłam przez osmozę dwa teksty kultury, a gdybym napisała o tym w jakimś piśmie szanowanym przez doktorów kulturoznawstwa albo MISH-u, toby mnie wyśmiali, bo to powinny być pewnie jakieś filmy Pasoliniego, a nie dwa wielkie przeboje kinowe dla nastolatków i młodych dorosłych.

Wchłonęłam dwa teksty kultury, które opierały się na założeniu „jebać pracę”.

Pierwszy to romantyzujący branie heroiny Trainspotting.

Zaczyna się od napisanego przez Irvine’a Welsha monologu, recytowanego przez Marka Rentona (Ewana McGregora).

Och, wszyscy chłopcy wtedy chcieli być jak Renton.

Wszystkie dziewczyny chciały mieć chłopaka jak Renton.

I w sumie nieważne, że był uzależniony od uważanego za najcięższy narkotyku.

Wszystko zaczynało się i kończyło na tym monologu, wypowiadanym w rytm Lust for Life Iggy’ego Popa.

Choose Life. Choose a job. Choose a career. Choose a family. Choose a fucking big television, choose washing machines, cars, compact disc players, and electrical tin openers. Choose good health, low cholesterol, and dental insurance. Choose fixed interest mortgage repayments. Choose a starter home. Choose your friends. Choose leisure wear and matching luggage. Choose a three-piece suit on hire purchase in a range of fucking fabrics. Choose DIY and wondering who the fuck you are on Sunday morning. Choose sitting on that couch watching mind-numbing, spirit-crushing game shows, stuffing fucking junk food into your mouth. Choose rotting away at the end of it all, pissing your last in a miserable home, nothing more than an embarrassment to the selfish, fucked up brats you spawned to replace yourselves. Choose your future.

Choose life… But why would I want to do a thing like that? I chose not to choose life. I chose something else.

Kiedy założyłam sobie konto społecznościowe na fejsbuku – bo kolega z pracy powiedział mi, że teraz tam się siedzi, a nie na Naszej Klasie – po wpisaniu wszystkich danych i wklejeniu zdjęcia profilowego ukazało mi się puste okienko. Nie, nie było puste. Było tam pytanie. „What’s on your mind?”.

Po raz pierwszy zetknęłam się z tworzeniem swojej cyfrowej tożsamości. Inni zrobili to wcześniej, na MySpejsie albo Last.fm. To był naprawdę stresujący moment. Mój znajomy specjalnie manipulował słuchanymi przez siebie płytami, żeby wyglądać na interesującego. Okładki wyświetlały się przy użytkowniku, a on chciał być znany jako człowiek, który słucha Suicide, Shellaca, Fugazi i Death in June. To musiało być trudne, jeśli niechcący wtedy (2009) zdarzyło mu się posłuchać The Kills, Devendry Banharta albo Björk.

Blamaż.

Naprawdę.

Akurat wtedy tam siedziałam, tkwiłam w tym, nazwijmy to, muzycznym środowisku, gdzie o muzyce pisali głównie chłopcy i wyśmiewali każdego, kto nie miał wysublimowanego gustu, do momentu gdy jeden z tych chłopców, charyzmatyczny i mądry, napisał, że nie istnieje nic takiego jak guilty pleasure i że słuchanie popu jest OK.

Mój boże.

NAPRAWDĘ TAK BYŁO.

Teraz cyfrowych tożsamości jest tak wiele, że właściwie tworzą się same, to jest już raczej nieważne. Ważne, żeby lajkować odpowiednie posty i powstrzymywać się od wypowiadania opinii na popularne tematy, ewentualnie pisać, że nas to nie interesuje.

Najciekawsze jest to, że nie wszyscy użytkownicy social mediów są złośliwymi snobami. Nie wszyscy. To tak, jakby w tramwaju numer 15 siedziało czterech kibiców Legii i tylko oni wydzieraliby się na całe gardło, ale ktoś potem powiedziałby, że w piętnastce wszyscy strasznie krzyczeli. Ja tak nie chcę, ja chcę być naiwna, miła i dobra.

W 2009 roku był spokój, a ja w to okienko wkleiłam monolog Rentona.

Zabawne jest to, że byłam pewna, że ten tekst kończy się „I chose something else”. Zupełnie zignorowałam trzy ostatnie zdania o heroinie („And the reasons? There are no reasons. Who needs reasons when you’ve got heroin?”).

Czułam ogromną potrzebę, żeby było inaczej, książki nie dawały odpowiedzi, ani Dostojewski, ani Kafka, ani Tokarczuk. Miałam siedemnaście lat i odpowiedź na pragnienie „niech będzie inaczej, niech będzie coś więcej, praca i przedmioty” dał mi zmontowany jak teledysk, idealnie rytmiczny film o heroinie. Jeszcze nie byłam dorosła, a już się dusiłam na myśl o życiu prowadzonym przez dorosłych. O tym „nie można” i „trzeba”.

Mam wrażenie, że gdzieś w wielkim laboratorium z pleksi tkwią młodzi intelektualiści, doktoranci, którzy po prostu siedzą tam i nas osądzają. Jest na to mem (chociaż już sama nie wiem, czy wyrażenie słowne może być memem, te osoby z pleksi muszą to ustalić, a potem jakiś młody chłopak wpisze to do Wikipedii). Więc oni tam siedzą, studenci socjologii, filozofii, młodzi komentatorzy rzeczywistości: SILENTLY JUDGINGYOU.

Można również skomentować to powszednim: ZAWSZE KTOŚSIĘ PRZYPIERDOLI.

Siedzą tam w zamkniętym wielkim pomieszczeniu, do którego przepustkę dostaje się przypadkiem albo dlatego, że się z kimś studiowało. Patrzą dalekowzrocznie, rozmawiają o permakulturze i Deleuzie czy innym Baudrillardzie, oglądają filmy na Netflixie, myśląc o symulakrach, i piszą do niszowych portali internetowych, używając słowa „cringe”, ponieważ mimo wszystko są młodzieżowi, to modne być młodzieżowym, wyluzowanym gatekeeperem.

Niby nie muszę się wstydzić tego, czego słucham, ale napisać, że monolog Welsha był dla mnie tekstem formacyjnym, to już wstyd. Żeby to był jakiś Eliade. Albo Derrida. Albo, już dobra, Heidegger.

Ale nie, moim tekstem formacyjnym są dwa monologi z popularnych filmów i mamy teraz XXI wiek, kończą się zasoby naturalne i nagle się okazuje, że skoro drożeje prąd, to drożeje wszystko, mieliśmy w Europie suszę największą od pięciuset lat, a ludzie smagani nieustannie przez późny cyfrowy kapitalizm na potęgę stają się pacjentami psychiatrycznymi.

I kurwa, jak boga kocham, rację mieli i Mark Renton (Irvine Welsh) i Tyler Durden (Chuck Palahniuk).

Bo jest jeszcze ten drugi monolog, recytowany pod repetytywny bit The Dust Brothers (tych samych, którzy wyprodukowali Paul’s Boutique Beastie Boys i Odelay Becka).

And you open the door and you step inside

We’re inside our hearts

Now imagine your pain as a white ball of healing light

That’s right, your pain

The pain itself is a white ball of healing light

I don’t think so

This is your life, good to the last drop

Doesn’t get any better than this

This is your life and it’s ending one minute at a time

This isn’t a seminar, this isn’t a weekend retreat

Where you are now you can’t even imagine what the bottom will be like

Only after disaster can we be resurrected

It’s only after you’ve lost everything that you’re free to do anything

Nothing is static, everything is evolving everything is falling apart

This is your life, this is your life, this is your life, this is your life

Doesn’t get any better than this

This is your life, this is your life, this is your life, this is your life

And it and it’s ending one-minute at a time

You are not a beautiful and unique snowflake

You are the same decaying organic matter as everything else

We are all part of the same compost heap

We are the all singing, all dancing, crap of the world

You are not your bank account

You are not the clothes you wear

You are not the contents of your wallet

You are not your bowel cancer

You are not your grande latte

You are not the car you drive

You are not your fucking khaki’s

You have to give up, you have to give up

You have to realize that someday you will die

Until you know that, you are useless

I say let me never be complete

I say may I never be content

I say deliver me from Swedish furniture

I say deliver me from clever arts

I say deliver me from clear skin and perfect teeth

I say you have to give up

I say evolve, and let the chips fall where they may

This is your life, this is your life, this is your life, this is your life

Doesn’t get any better than this

This is your life, this is your life, this is your life, this is your life

And it and it’s ending one-minute at a time

You have to give up, you have to give up

I want you to hit me as hard as you can

I want you to hit me as hard as you can

Welcome to Fight Club

If this is your first night, you have to fight

No więc to jest o tym.

To jest o tym, że już nie można wytrzymać. Że nie chcemy kolejnych przedmiotów, nie chcemy, żeby posiadanie określało naszą tożsamość. To jest o tym, że całe to pracowanie/wydawanie/budzenie się do pracy robi też coś takiego, że już mamy dosyć, że kiedy oglądaliśmy film Upadek z Michaelem Douglasem, to chcieliśmy, żeby tym razem nie zadziałała zasada disnejowskiego Hollywood, żeby główny bohater nie musiał zginąć. To znudzenie, zmęczenie, codzienne meldowanie się we własnym hitlerjugend, którego niejasne zasady „musisz znaleźć pracę/musisz wykonywać ją najlepiej, jak potrafisz/jeśli nic nie robisz, jesteś kompletnie bezwartościowy”, szara ze zmęczenia twarz, samochód, tramwaj, pociąg, w którym jedziesz z innymi, meldującymi się w miejscu, którego nie lubią, w którym się męczą, w którym marzą tylko o tym, żeby przez chwilę był spokój. I coraz częściej siedzą tam osiem godzin, mimo że wszystko załatwili w dwie. Chyba że pracują w usługach. Chyba że pracują w szpitalu. Chyba że jednak mają szczęście i pracują gdzieś, gdzie czują, że ich praca ma sens.

Ale po tym wszystkim, po tych komunikatach, korkach, mailach, powiadomieniach, telefonach od byłych mężów i nauczycielek dzieci, w pewnym momencie wchodzi bohater filmu Upadek i wysiada z samochodu, i zaczyna strzelać.

Proszę się nie śmiać.

To jest o tym, jak się czujemy.

To jest społeczeństwo zmęczenia.

This is your life. Doesn’t get any better than this.

* * *

Breton chciał inaczej. I w szpitalu, wśród rannych żołnierzy, znalazł kogoś, kto rozumiał.

Jacques Vaché był punkowcem, zanim powstali The Stooges i MC5. Oczywiście pochodził z dobrej rodziny i studiował sztuki piękne. Wydawał ze swoimi kolegami anarchistyczno-literackie ziny, chociaż nie było jeszcze tego słowa. Był człowiekiem, który wierzył, że wszystko należy podważać (ang. question everything), że obracamy się wśród konstruktów. Był bananowym chłopcem wziętym na front pierwszej wojny światowej prosto z pracowni malarskiej.

Jak wielu innych chłopców, którzy w pełnych wody okopach mieli szkicowniki i brudnopisy swoich powieści.

Vaché nie chciał z Bretonem analizować wierszy Rimbauda. Nie interesowało go to w ogóle. Zaproponował coś innego: chodzenie do kina. Ale nie tak po prostu. Chodzenie do kina takie, że wchodzisz do jednego kina na pięć minut, po czym wychodzisz i idziesz do następnego, na inny film, i oglądasz kolejne pięć minut. To było przebywanie wśród przypadkowych scen, które w wyniku odwiedzania wielu sal zmieniały się w teledysk. Teraz oczywiście lol, żadna sensacja, o co ci chodzi, przeskakiwanie z kanału na kanał mamy we krwi, widzieliśmy filmy składające się z niepołączonych ze sobą sekwencji, żyjemy, skrolując filmiki. No ale w 1916 roku było to awangardowe szaleństwo. Czasami zabierali do kina koszyk piknikowy i wino i podczas seansu robili ucztę połączoną z dyskusją. Innym widzom niekoniecznie się to podobało.

Chcieli inaczej.

Chcieli wybrać coś innego.

To było lepsze. Breton pisał w dzienniku: „Jesteśmy terrorystami radości, o wiele bardziej uczuciowymi, niż to wypada”[3].

Breton chciał inaczej, a Vaché pokazał mu, że można wszystko.

Coś ruszyło. Bo poznał w tym ponurym momencie wojny, której nikt już nie chciał, w kraju księżnych, wyścigów konnych i salonów literackich, prawdziwego nihilistę, z którym mógł się bawić.

Vaché i Renton mają ze sobą więcej wspólnego, niż mogłoby się wydawać: Jacques Vaché zmarł w styczniu 1919 roku po przedawkowaniu opium.

Przez te trzy lata, od momentu kiedy się poznali, Breton postanowił zmienić świat tak, żeby każdy mógł zostać poetą. Poznał innych kolegów, którzy w przeciwieństwie do Vachégo interesowali się literaturą, a najchętniej poezją, a najchętniej taką pojebaną (tak jak mogła być pojebana poezja przełomu wieków XIX i XX we Francji).

Breton, Soupault i Aragon postanowili zmienić świat razem. Mogę tylko domniemywać, że to wina amerykańskiej siły marketingu spowodowała, że kiedy myślimy „surrealizm”, to widzimy od razu jakieś dwa obrazy Dalego i jeden Magritte’a. Prawda jest taka, że Breton, który stał się strażnikiem i papieżem surrealizmu, dosyć późno uznał, że malarstwo też może być surrealistyczne.

Tam chodziło o coś innego. Chodziło o rewolucję.

Surrealizm to była filozofia.

W szkołach wspomina się o Manifeście surrealizmu, a czasami dodaje się, że był jeszcze drugi, ale raczej się go nie czyta.

Szkoda, ja strasznie lubię manifesty.

One są o tym, jak powinno być, żeby było milej. I są sformułowane tak, że nie zapraszają do dyskusji. Są KATEGORYCZNE. Och, wspaniały świecie bez komcionautów ze wszystkich baniek.

W surrealizmie chodziło o wyobraźnię. O to, żeby odrzucić wszystko, co przydatne, logiczne, racjonalne, podlegające ocenie. Kiedy byłam bardzo młoda i czytałam Dom dzienny, dom nocny i Prawiek i inne czasy, to zapisałam w dzienniku, że najbardziej lubię takie książki, które opisują rzeczywistość, ale widzą w niej również pęknięcia, takie, z których wychodzi podziemność świata, jakieś jego kable, iły, niewidoczności. Wcale nie chodziło mi o realizm magiczny, o którego istnieniu dowiedziałam się kilka lat później. Zresztą wolałabym, żeby każdy (kto ma ochotę) mógł się sam zastanawiać, a nie był zmuszony do stosowania nazw, na które ktoś się kiedyś umówił i tak już zostało. Jacques Vaché playing in the background: kwestionuj nieustannie, kwestionuj wszystko, question everything.

W każdym razie byłam surrealistką, nie wiedząc o tym.

Aragon, Soupault i Breton jak inni buntownicy przed nimi (impresjoniści albo secesjoniści) mieli dosyć klasy średniej. Dosyć salonów i akademii. We współczesnym języku można by powiedzieć, że mieli dosyć gatekeepingu, kulturowego cerberyzmu. Nie interesował ich podział na wysokie i niskie. Z pewnością zachwycaliby się i Trainspotting, i Fight clubem. Chodziło o to, że nie trzeba daleko szukać, trzeba inaczej patrzeć. No po prostu banał z „Magazynu Gazety Wyborczej” z wywiadu z dowolnym psychologiem, chodziło o to, żeby patrzeć jak dziecko. Breton pisze prawie na początku pierwszego manifestu: „Jeśli [ktoś] zachował jakąś jasność myśli, to musi nawrócić do lat dzieciństwa; mimo że starannie zdławione przez tresowników, dzieciństwo jednak ciągle jeszcze ma dla niego wiele uroku. Tutaj, z braku wiadomych rygorów, pozostaje możliwość prowadzenia wielokrotnego życia równocześnie”[4].

Włóczyli się po mieście, oglądali sklepowe wystawy, kupowali na targach pocztówki. Aragon żądał, by poezja wykorzystywała narzędzia reklamy – żeby na słupach ogłoszeniowych zamiast afiszy wisiały wiersze. Powinna używać metod z agencji reklamowych, lecz pozostać poezją. Woleli dziecięce rysunki od kanonu malarstwa i wierzyli, że metoda zdawania się na przypadek przyczynia się do powstawania sztuki. Śmiertelnie poważnie traktowali pisanie automatyczne, to dopisywanie zdań przez kolejne osoby na kartce, dopisywanie bez zastanowienia, bo zastanawianie się to zguba, to szantaż, to akademia.

Dziś bezwiednie obracamy się w świecie wymyślonym przez tych dwudziestolatków tuż po pierwszej wojnie światowej w Paryżu. Kupujemy w Tigerze i Ikei przedmioty surrealistyczne, te wszystkie lustra w kształcie oczu i dywaniki z narysowanymi tygrysami udającymi prawdziwe tygrysie zwłoki. Postulaty surrealistów przejęli potem członkowie grupy Fluxus i sytuacjoniści. Włóczenie się bez celu, koncentracja uwagi na nieoczekiwanym, zabawa traktowana śmiertelnie poważnie. Oraz zachwyt. Promocja zachwytu. Zachwyt jako sens życia.

Surrealiści byli anarchistami. Widzę ich jak punkowców rozklejających wlepki na skrzyżowaniach. Znam tę niezgodę na założenie, że życie ma wyglądać w określony sposób (I chose not to choose life, I chose something else), na chodzenie do pracy, na ginięcie za swój kraj, na arbitralne klasyfikowanie sztuki jako wyższej i niższej. Niezgodę na umowy społeczne, na które z nikim się nie umawiali. I znam też ten zapał, z jakim rozmawiali o wierszach: to zapał rozmawiania o płytach Swansów, Sonic Youth albo… tu wpiszcie zespoły, o których chcieliście rozmawiać cały czas i w ten sposób znajdowaliście swoich duchowych towarzyszy życia.

Te emocje. To pragnienie rewolucji. Żeby coś się, kurwa, w końcu zmieniło.

Minęło kilka lat i okazało się, że surrealistyczne prace, książki i wystawy zaczęły interesować tych z salonów. Historia buntu i rewolucji powtórzyła się boleśnie – protestujący przeciw byciu modnym i podziwianym stają się przedmiotem mechanizmów, którymi gardzili.

Akurat wtedy Breton przeczytał książkę Trockiego o Leninie.

I postanowił, że surrealiści muszą połączyć się z komunistami.

Wydawałoby się to naturalne.

Komunizm był modny w pewnych kręgach w międzywojniu. Wydawało się, że w tym podejściu do świata, egalitarnym, w tych ideach solidarności i braterstwa jest zbawienie. Komunizm był ideą unoszącą się nad kawiarniami i uczelniami, ideą wyzwolenia, ideą, dzięki której „każdy nareszcie stanie się sobą”.

A to, czego Breton nienawidził najbardziej, to uprzywilejowana klasa średnia, zamknięta w swoich wygodnych mieszkaniach i życiach. No i książka Trockiego o Leninie była po prostu dobrze napisana.

Breton postanowił więc, że surrealiści muszą być komunistami.

Okazało się, że ci drudzy zareagowali co najmniej sceptycznie.

Zgłosiła się do nich jakaś banda nierobów, poetów o podejrzanej proweniencji, którzy w dodatku postanowili nazwać swoją gazetę „Rewolucja Surrealistyczna”. A rewolucja ma być i może być tylko komunistyczna. Na nic zdały się kajania Bretona, zmienianie tytułu, zapewnienia, że oni chcą dobrze, że oni chcą te legitymacje, że komunizm jest wspaniały.

Historia o tym, jak Breton chciał zostać komunistą, przypomina historię zalotów do emocjonalnie wycofanej dziewczyny. Im bardziej komuniści nie chcieli, tym płomienniejsze teksty Breton wypisywał w surrealistycznych zinach. Każda krytyczna uwaga w kierunku surrealistów padająca z ust członków partii fizycznie go bolała. Książkę Trockiego przeczytał we wrześniu 1925 roku. Wniosek o legitymację PCF (Francuskiej Partii Komunistycznej) złożył 14 stycznia 1927.

Trzy razy kazano mu stawać przed komisją PCF. Celem tych spotkań było ustalenie, czy aby przypadkiem surrealiści nie są reakcjonistycznym, wrogim komunizmowi ruchem. Stanowisko partii było jasne: jeśli już jesteś marksistą, to nie musisz być surrealistą. Breton z emfazą (jak to Breton) opisywał je jako wielogodzinne przesłuchania. „Wydawało się, że już wszystko mamy ustalone i w tym momencie zawsze któryś z tych inkwizytorów wyjmował numer »Rewolucji Surrealistycznej« i wymachiwał mi nim przed nosem”[5].

Komisja partyjna postanowiła w końcu dać zawracającemu im głowę Bretonowi konkretne zadanie.

Oddelegowano go na zebranie robotników przemysłu wydobywczego. Na zebraniu poproszono go o złożenie raportu na temat sytuacji górników w faszystowskich Włoszech.

Breton poczuł się GŁĘBOKO DOTKNIĘTY.

Nie tak wyobrażał sobie swoją rolę jako komunisty. On miał przecież prowadzić długie dyskusje na temat marksizmu, o tym, jak zrzucić jarzmo nakazów i zakazów wiszących nad ludzkością na skutek wieków panowania łacińskich zasad moralności i logiki[6]. Miał siedzieć z najlepszymi teoretykami partii i prowadzić debaty o tym, jak zmienić świat, a nie, kurwa, siedzieć z górnikami i słuchać ich narzekań. „Napisać raport o czymś, na czym się znam – nie ma sprawy. Ale o węglu?!”[7].

Po trzech czy czterech zebraniach Breton zrezygnował. Postanowił zrobić to, co robił najlepiej – napisał kolejną płomienną odezwę do Partii Komunistycznej. Dajcie mi pracę w tym, w czym jestem najlepszy, czy nie macie w swoich szeregach miejsca dla Poety?

Nie mieli.

Ostatecznie – mimo że najlepszy przyjaciel Bretona Aragon po wizycie w ZSRR został zagorzałym komunistą – surrealiści nie zostali przyjęci w szeregi partii chyba z jeszcze innego, ważniejszego powodu.

Pisali i mówili cały czas o tym, że ludzie nie powinni chodzić do pracy. Że praca jest przyziemna. Nie pozwala na poezję. Że pracowanie to w sumie największa opresja człowieka.

Problemem okazała się więc ta, nazwijmy ją, różnica światopoglądowa. Ponieważ celem Partii Komunistycznej była przede wszystkim walka o prawa pracownicze.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] R. Pokrywka, Zbyt martwi, aby żyć – zbyt żywi, aby umrzeć [w:] B.-Ch. Han, Społeczeństwo zmęczenia i inne eseje, przeł. R. Pokrywka, Warszawa 2022, s. 7, 1. Potem odkryję, że to nie język, nie lekkostrawna forma, lecz stosowanie uproszczeń, wyciąganie wniosków niepopartych dowodami i zdania zbyt ogólne (może to są te bezkompromisowe aforyzmy, jeśli tak, to eufemizm, który zapisuję sobie na przyszłość) są mankamentami tekstów Hana.

[2] Henri Bergson i Zygmunt Freud.

[3] M. Polizzotti, Revolution of the Mind. The Life of André Breton, Boston 2009, s. 35.

[4] A. Breton, Manifest surrealizmu [w:] Surrealizm. Antologia, przeł. A. Ważyk, Warszawa 1973, s. 55. W książce używam dwóch polskich tłumaczeń manifestu – Adama Ważyka i Artura Sandauera. Tam, gdzie Ważyk dba o zrozumiałość, Sandauer oddaje poetyckość tekstu. Manifest czytam do tej pory, mając przed sobą obydwa tłumaczenia.

[5] M. Polizzotti, Revolution of the Mind, dz. cyt., s. 246.

[6] Tamże, s. 244.

[7] Tamże, s. 247.

Projekt okładki: Małgorzata Halber

Redakcja: Magdalena Adamek

Korekta: Ewa Saska / d2d.pl, Beata Marzec / d2d.pl

Skład: d2d.pl

ISBN 978-83-67121-65-1

Wydanie I

Warszawa 2024

Wydawnictwo Cyranka

al. Promienistych 6, 02-648 Warszawa

wydawnictwocyranka.pl

sprzedaż: [email protected]

redakcja: [email protected]