Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Reporterska opowieść o jedynej funkcjonującej w czasie II wojny światowej drużyny harcerskiej w obozie koncentracyjnym. To był fenomen na skalę światową. Drużyna powstała w 1941 r. Tworzyły ją więźniarki Ravensbruck, w większości przedwojenne harcerki. Odbywały się regularne zbiórki. Harcerki pomagały innym więźniarkom, chorym i „królikom”.
Drużyna miała swój sztandar – znaleziony w czasie sortowania rzeczy nowoprzybyłych do obozu proporzec 13 warszawskiej drużyny harcerskiej. Drużynę tworzyło 7 zastępów, działały w nich aż do wyzwolenia w sumie 102 osoby. Te, które przeżyły, tworzyły do końca swych dni "drużynę" bardzo bliskich sobie osób, połączonych niewymazywalnymi wspomnieniami...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 543
Ta historia zaczyna się krwawo i bardzo daleko stąd… Dokładnie w małym muzeum w Mafekingu – na końcu świata, w Republice Południowej Afryki. Pojechałam tam przed laty, by nakręcić film dokumentalny o początkach skautingu. Właśnie w Mafekingu Robert Baden-Powell wypowiedział pamiętne słowa: „Sądzę, że kluczem do nowej metody wychowawczej jest skauting”. Mówił do swojego młodszego brata, majora Badena Baden-Powella, dowódcy oddziałów, które wyzwoliły miasto.
Było dla mnie w tej historii coś fascynującego i absolutnie niezrozumiałego. Robert Baden-Powell – wygłodzony, na skraju wytrzymałości, po 217 dniach oblężenia, kiedy dowodził obroną miasta, którego, jak wszyscy zgodnie twierdzili, nie sposób było obronić, nieustannie ostrzeliwanego, gdzie panowały choroby i głód, a bunt wisiał na włosku – opowiada bratu o skautingu? Nie pyta o rodzinę, o wieści z Anglii, nie żali się, nie wspomina, jak fortelem i przemocą zdołał utrzymać dyscyplinę w mieście i nie dopuścić, by zdobyli je Burowie, tylko opowiada o skautingu jako nowej metodzie wychowawczej. To prawda, że skauting, czyli metody tropicielskie, które poznał w Indiach i opisał w podręczniku dla żołnierzy, był jego oczkiem w głowie. Ale kiedy dowodził obroną Mafekingu, już od lat zwiadowcy armii brytyjskiej w koloniach byli szkoleni według zasad, które stworzył i tak opisywał: „Głównym celem systemu małych grup jest rozłożenie możliwie największej odpowiedzialności na możliwie największą liczbę żołnierzy. Każdy z nich jest odpowiedzialny za to, by jego patrol był dobrym patrolem. I odwrotnie, zespół patrolu odpowiada za to, by każdy żołnierz był dzielnym członkiem patrolu. Każdy zna mocne i słabe strony innych. Członkowie patrolu wychowują się wzajemnie. System małych grup rozwija u każdego z żołnierzy zdolność samodzielnego myślenia i podejmowania inicjatywy. Każdy ma prawo zabierać głos, choć ostatnie słowo należy do dowódcy patrolu”. Co więc takiego stało się w Mafekingu, że wytrawny wojskowy, wówczas najmłodszy w historii generał armii brytyjskiej, uznał to za rewelację, którą natychmiast musiał podzielić się ze swoim bratem? Tego koniecznie musiałam się dowiedzieć.
To bowiem, że miał rację, potwierdziła historia, która wydarzyła się później, a także miliony ludzi na całym świecie, którzy podjęli ideę skautingu. Byłam wśród nich także ja. Miałam siedem lat, kiedy złożyłam obietnicę zuchową. Później byłam: harcerką, zastępową, przyboczną, drużynową, instruktorką. Z czynnej działalności harcerskiej zrezygnowałam, ale nadal pozostałam przyjaciółką harcerstwa. Wiem, że harcerką po prostu jest się do końca życia. To nie tylko przynależność organizacyjna, ale postawa, wrażliwość, otwartość na innych, kształtowanie siebie, pogoda ducha.
Do Mafekingu pojechałam, żeby zrozumieć, jak to się zaczęło, i opowiedzieć o tym innym. Tyle że Mafekingu już nie ma na mapach. Jest Mafikeng, od Mafike, co w języku ludu Barolong, plemienia, do którego – nim do Południowej Afryki przybyli Brytyjczycy – należały te ziemie, oznacza „miejsce kamieni”. Po drodze do Mafikengu nie miałam wątpliwości, skąd wzięła się ta nazwa. Spalony słońcem busz upstrzony jest kamieniami. Czarne skały, wyrastające z ziemi w kolorze ochry, wyglądają irracjonalnie. Brytyjczycy zniekształcili nazwę, którą tym ziemiom nadało plemię Barolong, bo po prostu jej nie rozumieli… Do starej, przedkolonialnej nazwy postanowiły wrócić władze Republiki Południowej Afryki w 1994 roku, po wolnych wyborach, które definitywnie zakończyły politykę apartheidu, czyli sankcjonowanego prawem rasizmu i dyskryminacji z powodów rasowych. To także symboliczne w tej historii.
Mimo z górą stu lat, które minęły od wojen burskich, sam Mafikeng zrobił na mnie wrażenie, takie jak na korespondencie „Pall Mall Gazette” Emersonie Neillym, który w 1889 roku pisał: „Miasto wygląda tak, jakby zaprojektowano je bardzo precyzyjnie, ale z braku czasu plan zrealizowano tylko w połowie”. Przy głównym placu zostało mnóstwo miejsca na reprezentacyjne budowle, których nigdy nie wzniesiono. O dawnym dworcu kolejowym, zniszczonym w czasie oblężenia, przypominają zabytkowe lokomotywy. Kościół, w kryptach którego podczas oblężenia urządzono schrony, wydaje się osamotniony. Obelisk, na którym wyryto nazwiska obrońców Mafekingu, stoi przed dawnym ratuszem, odbudowanym po oblężeniu miasta. Właśnie w tym budynku znajduje się muzeum, prezentujące ekspozycję poświęconą obronie Mafekingu. W jednej sali zdjęcia i historia pierwszych skautów. Warner Goodyear, Linden Webster, Sydney i Ramsay Harrhy oraz ich koledzy z korpusu nie nosili skautowych odznak, nie składali skautowego ślubowania: „Przyrzekam na mój honor, że dołożę wszelkich starań, aby wypełnić me obowiązki wobec ojczyzny, w każdej chwili nieść pomoc moim bliźnim i być posłusznym prawu skautowemu”, jednak każdego dnia w oblężonym mieście kierowali się tymi zasadami. Nie były dla nich słowami, tylko czynami.
Robert Baden-Powell, dowodzący obroną oblężonego przez Burów Mafekingu, postanowił wykorzystać do działań pomocniczych – na przykład roznoszenia poczty – chłopców, którzy bezczynnie błąkając się po mieście, byli zagrożeniem i dla siebie, i dla mieszkańców. Dzieciaki zorganizowane w grupę, zjednoczone ideą braterskiej pomocy, w nieludzkich warunkach głodu, ostrzału, beznadziei, zainspirowały najmłodszego generała armii brytyjskiej do stworzenia największego na świecie ruchu młodzieżowego – skautingu. Zwykli chłopcy, o imionach zaginionych gdzieś w młynie dziejów, stali się symbolem wartości, dla których miliony młodych ludzi na całym świecie zakładają mundury khaki, noszą odznaki skautowe, tworzą zastępy i drużyny – grupy przyjaciół, połączonych wspólnymi ideałami i zadaniami.
„Najłatwiej można uniknąć wojny, zaszczepiając młodzieży umiłowanie pokoju, nie pozwalając, by zakiełkowały wśród niej sprzeczności wynikające z różnic ras, religii, narodowości, stanu posiadania. (…) Możliwość oddania w ręce chłopców odpowiedzialności, traktowania ich poważnie, narodziła się w Mafekingu wraz z oddziałem kadetów stworzonym przez lorda Cecila w 1899 roku, i to ta myśl poprowadziła mnie w przyszłość” – pisał już po wojnie burskiej generał Robert Baden-Powell. To paradoks skautingu. Paramilitarna organizacja, stworzona po to, by przeciwdziałać wojnom nie poprzez zbrojenia, tylko przyjaźń i braterstwo między ludźmi, przez budzenie wrażliwości na drugiego człowieka. „Jeśli dwóch ludzi ze sobą nie rozmawia, zaczynają strzelać. Wojna degraduje ludzi, cofa ich do początku rozwoju cywilizacji” – mawiał generał Robert Baden-Powell.
Niespełna dwie dekady później 22 lutego – dzień urodzin generała Baden-Powella i jednocześnie dzień wyzwolenia Mafekingu – na całym świecie setki tysięcy skautów obchodziły jako Dzień Myśli Braterskiej. W ten dzień przypadają także urodziny żony generała, Olave St Clair Baden-Powell, naczelnej skautki. Miłość, idee, wiara, braterstwo, praca nad sobą, godność i równość – to fundamenty skautingu. Życie na łonie natury, umiejętność przetrwania i fascynacja przyrodą, pogoda ducha, ale przede wszystkim chęć pomocy bliźniemu, szacunek dla drugiego człowieka, kształtowanie charakteru i dbałość o własną sprawność, po to, by móc jak najlepiej nieść innym przyjaźń, humor, godność i wolność, zakotwiczone w wierze w Boga, stały się uniwersalnym kluczem do młodych serc.
Skauting był największym międzynarodowym ruchem społecznym XX wieku. W Polsce, wówczas pod zaborami, młody oficer Andrzej Małkowski połączył idee skautingu z walką o niepodległość Polski. To właśnie na skautowym jamboree – światowym zlocie skautów – zanim jeszcze na kongresie w Wersalu postanowiono o odrodzeniu Polskiego Państwa, nad polskim obozem skautowym powiewała biało-czerwona flaga, a delegacja skautów pod wodzą Andrzeja Małkowskiego została oficjalnie uznana za reprezentację Polski. Olga, żona Andrzeja, była autorką słów refrenu harcerskiego hymnu: „Ramię pręż, słabość krusz, ducha tęż, ojczyźnie miłej służ” i założycielką pierwszej drużyny harcerek w Polsce.
W niepodległej Rzeczpospolitej harcerstwo było jedną z najliczniejszych organizacji społecznych, zaraz po Lidze Morskiej i Kolonialnej. Większość pokolenia Kolumbów, czyli urodzonych po zakończeniu pierwszej wojny światowej, miała harcerskie doświadczenie. Harcerstwo było nie tyle modą czy popularną organizacją społeczną, ile sposobem życia. Po 123 latach niewoli opowieści powstańców styczniowych i legionistów rozpalały w młodych duszach miłość do Polski i polskości, kształtowały postawy propaństwowe, ale przede wszystkim solidarność na poziomie ludzkim. Harcerze byli społecznikami, osobami wrażliwymi na potrzeby innych, zjednoczonymi ideą, ale też codziennością: pracą w zastępach, drużynach, grami terenowymi, obozami, poszukiwaniem własnej tożsamości, pomocą tym, którzy z różnych powodów byli wykluczeni. Łączył ich też szacunek do ludzi bez względu na kolor skóry czy wyznanie.
Maleńkie Muzeum w Mafikengu ma tylko dwie sale – jedną poświęconą pierwszej drużynie skautowej stworzonej przez Roberta Badena-Powella w okresie oblężenia miasta podczas drugiej wojny burskiej, drugą na temat znajdującego się niedaleko miasta pierwszego w historii obozu koncentracyjnego dla ludności cywilnej. W postrzeganiu historii w naszej części Europy umyka fakt, że na pomysł tworzenia obozów koncentracyjnych jako formy represji wobec ludności cywilnej podczas wojny nie wpadli ani naziści, ani komuniści. Zrodził się on z górą ćwierć wieku wcześniej, niż Adolf Hitler napisał Mein Kampf – w Południowej Afryce właśnie. Generał Robert Baden-Powell nie miał z nim nic wspólnego. Jednak jego bezpośredni przełożony, lord Horatio Kitchener, owszem. To on zdecydował, by żony i dzieci wojennych wrogów – Burów – zamykać pod wojskową strażą, w obozach. W ten sposób chciał zapobiegać zaopatrywaniu burskiego pospolitego ruszenia w żywność przez ich własne rodziny.
Kitchener podzielił kraj na rewiry, a następnie z każdego systematycznie, z zegarmistrzowską precyzją wysiedlał ludność burską. Płonęły domy, niszczono uprawy. Za pacyfikującymi farmy oddziałami zostawała jałowa, wypalona ziemia. „Z powodów humanitarnych” dla pozostawionych bez dachu nad głową cywilów Anglicy organizowali obozy, strzeżone przez uzbrojonych po zęby żołnierzy – „by chronić ich przed niebezpieczeństwami Afryki”. Choroby, głód, brak pomocy medycznej w obozach dokonywały dzieła zniszczenia. W czasie drugiej wojny burskiej po obu stronach zginęło 14 tysięcy żołnierzy. W obozach koncentracyjnych umarło 26 tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci. Wojny burskie stały się zapowiedzią krwawych wojen światowych XX wieku.
Z czarno-białych fotografii w muzeum w Mafikengu, ze smutnych, wychudzonych twarzy kobiet i dzieci patrzyły na mnie ich przerażone oczy. Postaci stłoczone wśród namiotów pierwszego w historii obozu koncentracyjnego i szeregi otwartych trumien przywodziły na myśl zdjęcia, które tak dobrze znam, choć długie, zniszczone suknie z przełomu wieków w niczym nie przypominały obozowych pasiaków. Jednak to, że miały tam miejsce: odczłowieczenie, strach, śmierć, nie pozostawiało najmniejszych wątpliwości.
Heinrich Himmler, któremu Adolf Hitler powierzył stworzenie obozów koncentracyjnych w III Rzeszy – największej machiny ludobójstwa w dziejach ludzkości – „udoskonalił” system obowiązujący w brytyjskich obozach koncentracyjnych na początku XX wieku w Południowej Afryce. W Ravensbrück został utworzony pierwszy w historii obóz koncentracyjny dla kobiet. Przeszło przez niego ponad 130 tysięcy więźniarek. Około 92 tysiące z nich zginęło. Z ponad 40 tysięcy Polek więzionych w Ravensbrück przeżyło zaledwie 8 tysięcy. Na przekór temu niewyobrażalnemu terrorowi i ludobójstwu w tym obozie powstały i działały konspiracyjne drużyny harcerskie.
To właśnie maleńkie muzeum w Mafikengu uświadomiło mi, że okrucieństwo, zbrodnie odbierania ludziom życia i godności w imię fałszywych idei czy politycznych celów, podobnie jak braterstwo, wrażliwość, heroizm trwania przy wartościach, ochrona ludzkiego życia, godności, człowieczeństwa, są ponadczasowe i nie znają granic geograficznych. Kiedy patrzyłam na zdjęcia dzieci i kobiet w Mafikengu, zdałam sobie sprawę, iż istnienie tej małej salki gdzieś na końcu świata, w której zebrano ich historie, sprawia, że ich ciemiężcy przegrali. Bo każdy zwiedzający, choćby ja, mimo że przybyłam z tak daleka, może więźniarkom i więźniom tego pierwszego w historii obozu koncentracyjnego poświęcić odrobinę uwagi, poznać ich i ich historie, wyciągnąć z nich wnioski.
To samo uczucie towarzyszyło mi, kiedy czytałam wspomnienia harcerek z Ravensbrück i słuchałam ich opowieści. Pierwsze wrażenie bezsilności wobec nieludzkiego systemu zbrodni, bezgranicznego cierpienia i podziwu, że jednak można było mu stawić opór, zastąpiło pytanie, czy coś z tego wynika dla mnie, co mogę zrobić ja, tu i teraz, żeby temu złu się przeciwstawić. One o tym mówiły, a co najważniejsze – stosowały się do tych zasad: poświęcały innym swoją uwagę, szanowały godność i człowieczeństwo tych, których spotykały na swojej drodze, nawiązywały rozmowę. I dlatego im – harcerkom z Ravensbrück – postanowiłam poświęcić uwagę, opowiedzieć ich historie.
Ich indywidualne przeżycia tworzą opowieść o fenomenie konspiracyjnej drużyny harcerskiej, wspólnoty, która powstała i działała w obozie koncentracyjnym. Chciałam zobaczyć harcerki z Ravensbrück nie tylko przez pryzmat przeżyć w obozie, ale także ich przedwojennych losów – tego, co je ukształtowało, co dawało im siłę przetrwania. Ich losy układają się w swoisty obraz pokolenia, które miało budować, a musiało walczyć.
Drużyna „Murów” to nie tylko historia z czasów drugiej wojny. Przestała istnieć 27 stycznia 2020 roku wraz ze śmiercią ostatniej z harcerek, Marii Franiel-Kozieł. Druhny przez wszystkie powojenne lata regularnie się spotykały, współdziałały ze sobą, zarażały harcerskimi wartościami i radością życia coraz młodsze pokolenia. Nigdy nie starały się być postaciami pomnikowymi. Były zwykłymi dziewczętami, kobietami, staruszkami – a jednak wyjątkowymi. Mimo upływu czasu i cywilizacyjnego postępu wyznawane przez nie wartości, losy harcerek i ich działania mają odniesienia do dylematów, z którymi we współczesnym pokojowym świecie musimy się mierzyć, tęskniąc za bezpieczeństwem, równością i demokracją. Przeżycia więźniarek w Ravensbrück i harcerek drużyn konspiracyjnych, choć dziś wydawać się mogą pomnikowe, ubrązowione i… papierowe, mnie skłoniły do refleksji nad oceną współczesności – nad naszymi dzisiejszymi wyborami i postawami. Ta opowieść, która zaczęła się krwawo, bardzo dawno i bardzo daleko stąd, jest naszą historią, do której dokładamy kolejne cegiełki.
Anna Kwiatkowska-Bieda
Lipiec 1935 roku, na dworcu tłok. Zielonoszary tłum ubarwiają bajeczne kolory proporców. Wszyscy podnieceni czekają na wjazd pociągu. Ścisk, tłok, duszno. Ciężko upchać plecak, a co dopiero resztę wyposażenia. Płyną harcerskie piosenki. „Wszędzie nas pędzi, wszędzie gna, harcerska dola radosna” – śpiewają druhny. Druhowie starają się im dorównać. Dworzec w Spale tętni życiem.
Małe, na co dzień prowincjonalne mazowieckie miasteczko, przywykło do znamienitych gości. W czasach zaborów odbywały się w tutejszych lasach carskie polowania, dla rosyjskich gości wzniesiono kilka hoteli, a sam cesarz miał swój pałacyk myśliwski, a właściwie potężny pałac, z którego po przejściu Armii Czerwonej w 1945 roku kamień na kamieniu nie został… Ale wcześniej, po odzyskaniu niepodległości przez Polskę, prezydent Stanisław Wojciechowski w 1922 roku polecił zbudowanie w Lasach Spalskich rezydencji prezydentów RP. Często odwiedzał Spałę kolejny prezydent RP, Ignacy Mościcki – wielki miłośnik polowań. To on wprowadził zwyczaj obchodzenia ogólnopolskich dożynek właśnie w tym miasteczku. Bywali w Spale generałowie, politycy, przewalały się tłumy, podczas dożynek zjeżdżało po 10 tysięcy i więcej gości. Ale nigdy tak wielu jak w 1935 roku, gdy przybyło tam ponad 25 tysięcy ludzi. Była to i tak tylko reprezentacja polskiego harcerstwa, ograniczona możliwościami obozowiska w Spale i funduszami dającymi możliwości, by dotrzeć na Jubileuszowy Zlot Harcerstwa w 25. rocznicę powstania ZHP. Poza stałymi bywalcami – ministrami i politykami – Spałę latem 1935 roku opanowały tysiące młodych ludzi w harcerskich i skautowych mundurach. „Czuwaj!” – rozbrzmiewało wszędzie harcerskie powitanie, ale także dało się słyszeć: „Be prepared!” (Bądź gotów), oficjalne pozdrowienie skautowe, bo wśród uczestników zlotu byli też: Duńczycy, Węgrzy, Amerykanie, Anglicy, a nawet Meksykanie i Hindusi. Wszyscy karnie, w zorganizowanym szyku zastępów i drużyn wędrowali drogą wyznaczoną przez znaki do obozu. Po jednej stronie Pilicy chłopcy, po drugiej dziewczęta.
Pierwszym zadaniem, jakie otrzymała każda drużyna, było stworzenie leśnych podobozów. W ruch idą toporki, powstają szałasy, sprawne dłonie ze sznurków wyczarowują prycze. Są też namioty i cała infrastruktura zbudowana wcześniej przez grupę pionierską. Pojawiają się sklepiki z lodami, a nawet kino. Jest też potężny „amfiteatr” – krąg, gdzie będą odbywały się ogniska. Osiem podobozów. Hufce i chorągwie mają wyznaczone swoje miejsca. Każdy podobóz dzieli się na obozy drużyn i hufców – każdy chce być najładniejszy. Współzawodnictwo zobowiązuje. Ziutę Kantor i Władkę Pawłowską łączy to, że drużynowymi zostały w 1932 roku, obie są też nauczycielkami, obie przyjechały ze Śląska wraz z 1,5-tysięczną reprezentacją śląskich harcerzy. Razem z dziewczętami ze swoich drużyn pracowicie urządzają swoje obozowiska. Dzieli je tylko kilka kroków. Tak się poznały.
Ziuta pracowała w Szkole Miejskiej nr 1 w Szopienicach, Władka w szkole w Cieszynie. Ziuta, starsza od Władki z górą 20 lat, na Śląsk przeprowadziła się we wrześniu 1922 roku po plebiscycie, w wyniku którego część Górnego Śląska została przyłączona do Polski. Chciała pomagać starszemu bratu – Marianowi. Ufała mu i go podziwiała. Kiedy była dziewczynką, opowiadał jej o działalności konspiracyjnej i o bitwach, w których uczestniczył w czasie pierwszej wojny światowej. W czasie ostatniego powstania śląskiego zaprzyjaźnił się z Michałem Grażyńskim, późniejszym wojewodą śląskim i naczelnikiem Związku Harcerstwa Polskiego. Kiedy już w wolnej Polsce zaproponował młodszej siostrze pracę w szkole w Szopienicach, nie wahała się ani chwili. W rodzinnym Tarnowie skończyła seminarium nauczycielskie. Pracowała w szkołach elementarnych w województwie lubelskim. W Woli Radzięckiej uczyła polskiego nie tylko dzieci, ale także dorosłych – 123 lata zaborów zrobiły swoje, na Lubelszczyźnie były wioski, w których porozumiewano się wyłącznie po rosyjsku.
W Szopienicach mówiło się po niemiecku, po śląsku, czasem po polsku. Ziuta wiedziała, jak ważne są: edukacja, wspólnota kulturowa, znajomość tych samych książek i tego samego języka. Dla wielu jej uczniów ważniejszą motywacją do nauki niż poznawanie poezji Mickiewicza była konieczność wypełniania druków urzędowych w języku polskim. A wiadomo – spraw do załatwienia w urzędach zawsze jest co niemiara. Ambitna nauczycielka nie rezygnowała jednak z krzewienia nie tylko użytecznych umiejętności, ale także budowania wspólnoty opartej na kulturze. Zorganizowała więc chór teatru akademickiego, prowadziła kursy dokształcające dla kobiet, a także założyła koło młodzieży Polskiego Czerwonego Krzyża i oddział Stowarzyszenia Młodzieży Polskiej w Szopienicach. Ta społeczna działalność pochłaniała znacznie więcej czasu i energii niż praca nauczycielki. Wzorem był dla niej brat Marian, który działał w Polskim Stronnictwie Chrześcijańskiej Demokracji, Związku Obrony Kresów Zachodnich (późniejszym Polskim Związku Zachodnim), wydawał pisma „Szkoły Śląskie” i „Młody Polak”. Siostra dzielnie dotrzymywała mu kroku, angażując się w pracę stowarzyszeń nauczycielskich, a przede wszystkim w działalność harcerską. W 1932 roku zorganizowała w Szkole Podstawowej nr 4 w Szopienicach Drużynę Harcerską im. Emilii Plater. W 1935 roku, roku jubileuszowym – 25-lecia harcerstwa – została hufcową w Szopienicach. Przyjazd na zlot do Spały i uczestniczenie w wielkim święcie harcerstwa polskiego były dla niej ogromnym przeżyciem.
Dla Władki Pawłowskiej także. W przeciwieństwie do Ziuty zaborów nie pamiętała wcale. Urodziła się w Rzeszowie w 1917 roku. Jej pokolenie nazwano za sprawą książki Romana Bratnego pokoleniem Kolumbów. Na zlocie w Spale ledwie pełnoletnia – osiemnaste urodziny obchodziła w lutym 1935 roku – a jednak już drużynowa. Do harcerstwa wstąpiła trzy lata wcześniej, w 1932 roku w Cieszynie, do którego przeprowadziła się z rodzicami ze względu na śląskie korzenie rodziny. Przyrzeczenie harcerskie złożyła na obozie harcerskim Hufca Cieszyńskiego w Rytrze na ręce Komendantki Chorągwi Śląskiej ZHP Emilii Węglarzówny. Była szeregową, zastępową, a w końcu drużynową.
Kiedy rozstawiała obóz w Spale po sąsiedzku z druhną Ziutą, obie cieszyły się tak samo. Po raz pierwszy zobaczyły, że harcerek i harcerzy jest tak wiele, poczuły, że w tak wielkiej „rodzinie” radość życia i duma z harcerskiego dorobku są zaraźliwe. Drugiego dnia zgrupowania wyprowadziły swoje harcerki na defiladę. Choć siąpiący deszcz przenikał do szpiku kości, cieszyły się, że są razem, że patrzy na nie prezydent. Równy krok, piosenka, poczucie wspólnoty. Niekończący się korowód harcerzy idących w równych kolumnach przed prezydentem Ignacym Mościckim. Ten obraz zapamiętają – da im siłę, choć jeszcze o tym nie wiedzą. Zlot trwał dwanaście dni. Chorągiew Lubelska zorganizowała imponujące ognisko dla starszych harcerzy, ukazywały się zlotowe gazetki, były harcerskie gry, a przede wszystkim nawiązywanie kontaktów w barwnym międzynarodowym tłumie. Znalazła się w nim także Janka Krygier, pełniąca na zlocie funkcję oboźnej harcerek z Chorągwi Łódzkiej ZHP. Na co dzień komendantka hufca w Tomaszowie Mazowieckim, miała ogromne doświadczenie. Wielokrotnie prowadziła letnie obozy Łódzkiej Chorągwi ZHP, a nawet Kwatery Głównej.
W obozie Chorągwi Małopolskiej podobóz starszoharcerskiej drużyny „Magiki” z Nowego Sącza prowadziła Teresa Harsdorf-Bromowiczowa. Druhny nazywały swoją drużynową Gwarzącą Jodłą. Gawęd, które wygłaszała humanistka, pisarka i poetka, rozmiłowana w górskich wędrówkach, słuchały jak zaczarowane. Rok wcześniej poprowadziła „Magiki” na obóz wędrowny po Huculszczyźnie. Wiedziały, że razem z mężem Zbigniewem Bromowiczem należała do nieformalnej grupy taterniczej. Ich trudne i pionierskie wyprawy budziły podziw nie tylko należących do drużyny harcerek, ale także uznanych taterników. Gwarząca Jodła była dumna z rozmachu i znakomitej organizacji Jubileuszowego Zlotu w Spale. Miała porównanie, bo cztery lata wcześniej uczestniczyła w Zlocie Skautów Słowiańskich w Pradze. Teresa Harsdorf-Bromowiczowa była harcerką od dwunastego roku życia, kiedy to wstąpiła do III Żeńskiej Drużyny Harcerskiej im. Emilii Plater w Nowym Sączu. Uczyła się wtedy w gimnazjum, pisała wiersze, które publikowała na łamach „Zewu Gór” i w piśmie sądeckiej młodzieży „Lot”. Miała o czym pisać, bo wydarzeniami ze swego dwunastoletniego życia mogłaby obdzielić kilka maturzystek. Urodziła się w Zielonej koło Kamieńca Podolskiego w rodzinie o głębokich tradycjach patriotycznych, wywodzącej się od barona Jobsta Harsdorfa von Enderndorfa, żołnierza napoleońskiego osiadłego po klęsce moskiewskiej w Krasnostawcach. Domu w Zielonej i należącego do ojca majątku Teresa nie pamiętała. Miała niespełna trzy lata, kiedy po wybuchu pierwszej wojny światowej musieli z niego uciekać. Zamieszkali razem z dziadkami w rodzinnym majątku w Krasnostawcach, a później w Kamieńcu Podolskim. W niepodległej już Polsce ojciec otrzymał posadę urzędnika państwowego, matka Teresy była nauczycielką, tłumaczką i redaktorką. W Kamieńcu Teresa poszła do szkoły, ale tylko do wstępnej klasy gimnazjum, bo znów musieli uciekać. Był rok 1920, ruszyła bolszewicka nawała. Żaden Polak na Kresach nie był bezpieczny, a co dopiero urzędnik państwowy i arystokrata. Rodzina Harsdorfów ewakuowała się przez Lwów do Nowego Sącza. Tu Teresa skończyła gimnazjum i liceum. W 1926 roku złożyła przyrzeczenie harcerskie, prowadziła swój zastęp. W 1929 roku wyjechała do Krakowa, tam studiowała polonistykę i romanistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Nauki było mnóstwo, w dodatku rozmiłowana w książkach Teresa wiele czasu spędzała w bibliotece. Ale i tak znalazła czas na działanie w akademickiej drużynie harcerskiej „Watra”. Po studiach wróciła do Nowego Sącza, gdzie pracowała jako nauczycielka polskiego w Prywatnym Gimnazjum Żeńskim i Liceum Ogólnokształcącym im. Marii Konopnickiej, a równocześnie uczyła w dwóch innych liceach. Popołudniami zaś prowadziła założoną przez siebie drużynę starszoharcerską „Magiki”. W ciągu niemal dwóch lat działania zdążyły się ze sobą zżyć, nauczyć współdziałać, przeżyć niejedną przygodę. W międzynarodowym gwarnym tłumie w Spale czuły się jak ryby w wodzie. To było ukoronowanie ich wspólnej działalności; były dumne i silne harcerską wspólnotą. To samo czuły harcerki z drużyn Józefy Kantor i Władki Pawłowskiej w odległych obozach Chorągwi Śląskiej i Janki Krygier z Chorągwi Łódzkiej.
Ziuta Kantor i Władka Pawłowska będą się po zlocie często spotykały – na zbiórkach w Chorągwi Śląskiej w Katowicach. Brała w nich udział także Marysia Rydarowska, hufcowa z Gorlic, podobnie jak Ziuta i Władka – nauczycielka. Z Janką Krygier spotkają się na przełomie 1941 i 1942 roku w zupełnie innych warunkach. W 1944 roku dołączy do nich Teresa Harsdorf-Bromowiczowa. Wspomnienie zlotu w Spale, podobnie jak rodzinne tradycje i nauczycielskie doświadczenia, staną się formacyjne dla drużyny harcerskiej, którą w konspiracji stworzą w obozie koncentracyjnym Ravensbrück. Będą do niej należały siostry Halina i Irena Poborcówny oraz Janina i Bronisława Cabanówny – w 1935 roku uczestniczące w Jubileuszowym Zlocie, córki leśników opiekujących się Lasami Spalskimi, w których odbywał się zlot.
Późne lato 1939 roku, jest już po aneksji Austrii, po kwestii Śląska Cieszyńskiego. W sejmie wystąpił minister Beck. Będzie wojna… We wszystkich zakątkach Polski trwają do niej przygotowania. Władka Pawłowska od roku jest etatową nauczycielką w Ustroniu, komendantką hufca harcerek w Wiśle. W lipcu jedzie na obóz dla drużynowych w Koszęcinie. Tak naprawdę jednak zajmuje się przygotowaniami do ślubu i myśli o swoim narzeczonym Janku Sikorze, podobnie jak ona nauczycielu, który w związku z przygotowaniami do wojny został zmobilizowany do wojska. W ostatnim tygodniu sierpnia 1939 roku Władka mówi sakramentalne „tak”. Ale dlaczego od razu muszą się rozstać? Janek jedzie na wojnę, wkrótce trafi do oflagu, w którym zostanie do końca wojny.
Władysława Pawłowska stała się w sierpniu 1939 roku Władysławą Sikorą. Zaczęła nowe życie, ale to nie był miesiąc miodowy. Wróciła sama do Ustronia, a po wybuchu wojny nadal pełniła harcerską i nauczycielką służbę, uczyła polskiego. Stała się wrogiem hitlerowskich Niemiec. Aresztowano ją w maju 1940 roku. Z cieszyńskiego więzienia została przewieziona do Katowic, a stamtąd do Ravensbrück. W 1943 roku, już w obozie, została wezwana do komendantury, by podpisała volkslistę. „Nie mogłam się zorientować, dlaczego mam to podpisać” – wspominała Władysława Sikora. Dla harcerki wyrzeczenie się polskiego obywatelstwa tylko dlatego, że mieszkała przed wojną na terenach, które po napaści hitlerowskich Niemiec na Polskę zostały włączone do Rzeszy, było absurdalne. Trzykrotnie odrzucała tę propozycję.
Józefa Kantor po zlocie w Spale nadal uczyła Ślązaczki języka polskiego. Organizowała obozy harcerskie i pracę drużyny przy szkole w Szopienicach. Powstały dzięki niej nowe drużyny. Skupiła się na pozytywistycznej pracy u podstaw, dlatego w 1938 roku została kierowniczką wydziału gospodarczego Chorągwi Śląskiej ZHP. W 1939 roku organizuje wiece antywojenne. W sierpniu 1939 roku jest na rajdzie gwiaździstym po Centralnym Okręgu Przemysłowym, prowadzi też obóz dla drużynowych starszych harcerek w Nisku. Po jego zakończeniu nie wraca jednak na Śląsk – jedzie do Tarnowa, by odwiedzić najbliższych. W ich rodzinnym mieście jej najstarszy brat Franciszek wydaje tygodnik polityczno-ekonomiczny „Praca”, siostra Maria prowadzi aptekę. W Tarnowie mieszka też Marian, który w 1938 roku opuścił Zagłębie. Z siedmioosobowego rodzeństwa czwórka jest nauczycielami. Rodzinny dom prowadzi siostra Ziuty. Dni płyną na spotkaniach z krewnymi i przygotowaniach do wojny.
Ziuta na Śląsk nie wróci. Po 1 września stało się jasne, że to zbyt niebezpieczne. O aresztowaniach, których fala przetoczyła się we wrześniu 1939 roku na Śląsku, i o tym, że Ziuta jest poszukiwana przez gestapo, ostrzegli ją przyjaciele z Szopienic. Została więc w Tarnowie, gdzie zresztą miała ręce pełne pracy. Do miasta napływały grupy uchodźców wojennych – z Poznańskiego i Pomorza. Niemcy już na początku wojny zaczęli masowe przesiedlenia Polaków z ziem dawnego zaboru pruskiego, które stały się częścią III Rzeszy, do Generalnego Gubernatorstwa – terenów nieanektowanych bezpośrednio do Niemiec i mających status terytorium okupowanego. Tak hitlerowcy realizowali nazistowską politykę czystości rasowej mieszkańców Rzeszy, za nic mając międzynarodowe traktaty stanowiące o kształcie polskich granic. Tysiące wysiedleńców z Rzeszy w Generalnym Gubernatorstwie nie otrzymało kartek żywnościowych, które Polakom gwarantowały skąpe i niewystarczające, ale jednak jakiekolwiek wyżywienie. Noclegi i posiłki dla przesiedleńców zorganizował w Tarnowie Caritas. Druhna Ziuta Kantor staje na czele komitetu pomocy uchodźcom. Organizuje kuchnie ludowe, w których wysiedleńcy codziennie dostają obiady, pralnię, by w prowizorycznych obozach zachować choć minimum higieny. W kuchniach i pralni pracują wysiedlone nauczycielki.
Codzienna pomoc w życiowych sprawach dla dotkniętych wojną rodaków była sprawdzianem społeczeństwa obywatelskiego, które kształtowało się w Niepodległej ledwie przez dwadzieścia lat. Tradycje zbrojnej konspiracji przyniosły 123 lata zaborów. Nic więc dziwnego, że już od pierwszych dni okupacji kształtuje się ruch oporu. Mało kto wierzył wówczas, że wojna potrwa choćby do Bożego Narodzenia. Drakońskie działania hitlerowskich władz, aresztowania, egzekucje, konfiskaty odbiorników radiowych, zamknięcie polskich gazet, w miejsce których zaczynają się pojawiać „szczekaczki” sączące nazistowską propagandę, budzą bunt. Polski ruch oporu tworzą żołnierze i oficerowie wracający z frontu. Powstają struktury Związku Walki Zbrojnej, który zostanie później przekształcony w Armię Krajową. Polskie Państwo Podziemne – zorganizowany w konspiracji aparat państwowy obejmujący de facto wszystkie dziedziny życia – stanie się fenomenem na skalę światową. Był skuteczny za sprawą tysięcy lokalnych działań, choć każde z nich groziło represjami i śmiercią. Brat druhny Ziuty Marian Kantor-Mirski już w 1939 roku pracuje w konspiracyjnej gazecie „Polska Żyje”. Umieszczane w niej informacje pochodzą z nielegalnie prowadzonego nasłuchu radiowego – dotyczą sytuacji na froncie, ale także wydarzeń w okupowanej Polsce. Siostra jak zawsze mu sekunduje. Wraz z koleżankami zajmują się nasłuchem radiowym, ale przede wszystkim kolportują gazetę. W Tarnowie odbywają się regularne spotkania konspiracyjne. „Wspólne działanie podnosiło na duchu załamanych i wzmacniało harcerską więź” – wspominała tamten czas druhna Ziuta. W listopadzie 1940 roku Caritas otrzymał wagon ziemniaków, który komitet miał rozdzielić wśród potrzebujących. „Niestety nie wykonałam zadania, ponieważ dawno śledzona przez gestapo zostałam 9 listopada 1940 aresztowana i osadzona w więzieniu w Tarnowie” – wspomina Józefa Kantor.
Bita, przesłuchiwana, osadzona w ciemnicy, nie wydała swoich współpracowników. W końcu trafiła do 27-osobowej celi tarnowskiego więzienia. Wśród stłoczonych tam kobiet rozpoznała Marysię Rydarowską – hufcową z Gorlic, która została aresztowana półtora miesiąca wcześniej, 23 września 1940 roku. Znały się z harcerskiej pracy, a drużyny, do których należały, miały tę samą patronkę – Emilię Plater. Drużynę w Gorlicach, do której wstąpiła 12-letnia wówczas Marysia Rydarowska, prowadziła Helena Kankofer, charyzmatyczna nauczycielka i harcerka. Marysia była zastępową, później drużynową harcerek i zuchów, a w przededniu wybuchu wojny została hufcową w Gorlicach. Pochodziła z rodziny o patriotycznych tradycjach. Jej dziadek Jan Rydarowski brał udział w powstaniu styczniowym, za co został zesłany na Syberię. Po powrocie zamieszkał w Zborowie na terenie ówczesnych Węgier. Tam też urodziła się, tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej, 28 stycznia 1914 roku, Marysia. W 1922 roku, po przyłączeniu części Górnego Śląska do Polski, rodzice Marii przeprowadzili się do Gorlic. Marysia poszła w ślady swojej drużynowej. Chciała jak ona zostać nauczycielką, więc po ukończeniu szkoły powszechnej kontynuowała naukę w Prywatnym Miejskim Seminarium Nauczycielskim Żeńskim im. ks. Bronisława Świeykowskiego. Maturę zdała w 1933 roku i rozpoczęła pracę nauczycielki w Gliniku Mariampolskim na przedmieściach Gorlic. W sierpniu 1939 roku, w ramach przygotowań do wojny, prowadziła szkolenie sanitarne dla młodzieży.
Kiedy wybuchła wojna, setki polskich żołnierzy przechodziły przez Gorlice w drodze na front. Marysia radzi z harcerkami, co mogą dla nich zrobić. Gotują gorące posiłki i dostarczają je żołnierzom. Tydzień – to tak niewiele… Już 7 września Niemcy wkraczają do Gorlic. Nieopodal miasta toczyły się walki. Żołnierze polscy, którzy wcześniej przechodzili przez Gorlice, teraz ukrywają się w okolicy. Jeńców Niemcy początkowo zgromadzili na boisku „Sokoła”, a później w obozie na terenie dawnej austriackiej fabryki butów na Korczaku. Marysia Rydarowska i jej harcerki były jednymi z pierwszych cywilów, którzy weszli do tego obozu, by nieść pomoc jeńcom. Opatrywały żołnierskie rany, rozdawały posiłki. Przekradały się do lasu, w którym ukrywali się żołnierze, którzy uniknęli niewoli – im także niosły pomoc. Nie tylko medyczną. Już w 1939 roku powstały w Gorlicach struktury ZWZ. Marysia wraz z harcerkami zaangażowała się w uruchomienie punktu przerzutowego byłych żołnierzy armii polskiej przez granicę słowacką na Węgry, a następnie do Włoch i Anglii. W szpitaliku PCK przy ulicy Narutowicza, prowadzonym przez niezmordowaną Helenę Kankofer, druhny ukrywały polskich oficerów, którzy następnie byli przeprowadzani przez granicę. Przy okazji harcerki zajmowały się kolportowaniem prasy podziemnej. Tak tamten czas wspominała doktor Barbara Stawska, która razem z Marią Rydarowską niosła pomoc uciekinierom i rannym: „W szpitaliku vis-à-vis Gimnazjum nocowało pięciu lotników, którzy chcieli przedostać się na Węgry. Któregoś dnia wyglądnęłam przez okno i zauważyłam podjeżdżający «łazik» gestapo. Dla pikanterii dodam, że z panią Kankofer, Marysią Rydarowską i Kazią Trzosówną byliśmy w trakcie przyjmowania prasy podziemnej. Dwóch gestapowców weszło i zapytało panią Kankofer o działalność szpitalika, czy nie leczymy rannych «bandytów» i tym podobne. Pani Helena odpowiedziała godnie, ze świętym oburzeniem, że tutaj leczy się niedołężnych staruszków i przyjmuje ciężarne kobiety na porodówkę”.
Tak zdobywane doświadczenia w radzeniu sobie w ekstremalnych sytuacjach, panowaniu nad strachem i emocjami nieraz uratowały Marysi życie w obozie, do którego zaprowadziła ją konspiracyjna działalność. W grudniu 1939 roku do Gorlic dotarli wysiedleńcy z Poznańskiego. Im także harcerki organizowały posiłki, niosły samarytańską pomoc, a dla tych, którzy musieli się ukrywać, organizowały przerzuty przez zieloną granicę. Hitlerowski terror w Gorlicach się nasilał – 21 sierpnia 1940 roku Niemcy zorganizowali pierwszą w historii miasteczka łapankę, której ofiary trafiły w większości do Oświęcimia. O pomoc w przekroczeniu granicy prosili już nie tylko ukrywający się żołnierze czy prześladowani przez nazistów Żydzi. Dołączyli do nich także ci, którzy obawiali się ulicznych łapanek, bo ich ofiary trafiały do obozów albo na roboty do Niemiec. Harcerki były łączniczkami ułatwiającymi kontakt z ruchem oporu, organizującym przerzuty przez zieloną granicę. Marysi szczęście dopisywało do 23 września 1940 roku. Została aresztowana po wpadce jednego polskich żołnierzy nielegalnie przekraczających granicę. Po aresztowaniu w więzieniu w Jaśle była brutalnie przesłuchiwana. Bicie, polewanie wodą nie dały rady – nie zdradziła nikogo. Uznana za „element niebezpieczny dla Rzeszy”, trafiła do tarnowskiego więzienia. Tam spotkała Józefę Kantor.
„Nastały trudne godziny bezczynności, trudne do zniesienia dla wszystkich, którzy byli w ciągłym ruchu w życiu codziennym. Świadomość opanowania naszych ziem przez najeźdźców hitlerowskich, wiadomości o nowych aresztowaniach i katowaniu w czasie śledztw. (…) Były chwile, że w przygnębieniu nie chciało mi się ust otworzyć, by wypowiedzieć bodaj jedno słowo. A potem opanowała mnie chęć wydarcia siebie i współwięźniarek z martwoty i otępienia” – wspominała tamten czas Józefa Kantor. Zaczęły z Marysią przypominać sobie harcerskie czasy. Wśród zimnych, ciemnych murów ożywały najpiękniejsze wspomnienia i przyciągały coraz więcej słuchaczek. „Oto zlot w Spale, tak niedawno, defilada, idziemy prężnym krokiem, najpiękniejszy kwiat życia, młodość przepojona miłością do kraju i miłością bliźniego. Obok nas maszerują harcerki i harcerze z różnych zakątków świata” – opowiadała druhna Ziuta. Opowiadały na przemian, jednego dnia ona, drugiego Marysia. O powstaniach śląskich, plebiscycie, udziale w walkach harcerek i harcerzy. Przypominały sobie gawędy zasłyszane na obozach i zlotach.
Mijają miesiące. Wiosna oglądana tylko przez zakratowane okno przywodzi na myśl: harcerskie rajdy, upalne lato, obozy. W końcu przychodzi wrzesień, już druga rocznica wybuchu wojny, która przecież tak szybko miała się skończyć. A 12 września 1941 roku grupie więźniarek z tarnowskiego więzienia ogłoszono wyrok: obóz koncentracyjny w Ravensbrück. Nie mają pojęcia, co to znaczy, ale wierzą, że wszystko jest lepsze od tarnowskiego więzienia. „Wam będzie łatwiej przetrwać, bo wychowało was harcerstwo” – słyszą od współwięźniarek Józefa Kantor, Maria Rydarowska i Zofia Janczy, także harcerka i nauczycielka, 35-letnia hufcowa z Nowego Sącza. Zofia Janczy do harcerstwa wstąpiła w 1918 roku. Zdobyła wszystkie stopnie młodzieżowe i instruktorskie, harcmistrzynią została w 1937 roku. Siedem lat wcześniej ukończyła Państwowy Wyższy Kurs Nauczycielski w Krakowie. We wrześniu 1939 roku przedostała się na Węgry, gdzie prowadziła lekcje dla polskich dzieci. Jednak nie wytrzymała na obczyźnie – w 1940 roku wróciła do okupowanej Polski i została łączniczką ZWZ. Pomagała uchodźcom z Poznańskiego i Pomorza. Aresztowano ją 7 maja 1941 roku.
Przeżycia harcerek z września 1939 roku i drogi, które zaprowadziły je do Ravensbrück, są podobne, choć mieszkały w różnych częściach Polski, różniły się wiekiem, wykształceniem, rodzinnymi tradycjami. Łączyło je zaangażowanie w sprawy Polski i w sprawy ludzi, których spotykały na swojej drodze. Przedwojenne harcerstwo było jedną z najliczniejszych i najpopularniejszych organizacji społecznych w II RP. Andrzej Małkowski, twórca tego ruchu, określił go najprościej jako skauting plus niepodległość. W 1911 roku, kiedy zakładał pierwsze drużyny harcerskie w Polsce, dla Polaków walka o niepodległą ojczyznę była sprawą kluczową, podobnie jak pielęgnowanie wartości narodowych i patriotycznych w warunkach zaborów. W duchu pracy dla wreszcie wolnej Polski i obowiązku dbania, by wywalczoną po 123 latach niepodległość utrzymać, wychowane zostało pokolenie Kolumbów. Tradycja walki o niepodległość była fundamentem II Rzeczpospolitej. Spotkania z żyjącymi jeszcze weteranami powstania styczniowego – dziadkami ówczesnych nastolatków – kształtowały wrażliwość młodych ludzi. Dla ich rodziców pokoleniowym doświadczeniem była zaś bezpośrednia walka o Niepodległą: w konspiracyjnych organizacjach przed pierwszą wojną światową, w Legionach czy innych formacjach militarnych i paramilitarnych w czasie wojny i tuż po niej, kiedy kształtowały się polskie granice. Dla pokolenia Kolumbów było jasne, że w sytuacji napaści hitlerowskich Niemiec i Związku Radzieckiego na Polskę to oni muszą włączyć się do walki o niepodległą ojczyznę. W sytuacji zagrożenia na drugi plan zeszły debaty o kształt ustrojowy i społeczny Polski, które trwały przez całe dwudziestolecie międzywojenne. Te debaty dotyczyły także kształtu harcerstwa. Jednak w obliczu zagrożenia spory o to, jaka ma być Polska i jakie harcerstwo, zeszły na dalszy plan. Najważniejsze, podobnie jak przez okres zaborów, stało się to, by była Polska i by była niepodległa.
W związku z tym harcerze i harcerki od pierwszych chwil wojny brali czynny udział w walce z okupantami. Nic więc dziwnego, że członkinie tej organizacji pojawiały się w Ravensbrück już w pierwszych transportach. Anna Burdówna – wiosną 1940 roku. Została aresztowana przez gestapo w kilka godzin po napaści hitlerowskich Niemiec na Polskę. Kiedy szła wraz koleżanką, także nauczycielką, Kunegundą Pawłowską na poranną mszę, towarzyszył im huk dział niemieckiego krążownika Schleswig-Holstein ostrzeliwującego Westerplatte. Kilka godzin później, po powrocie z mszy w Trąbkach Wielkich, zostały aresztowane przez gestapo. Hanka Burdówna na Pomorzu pracowała zaledwie od roku. Pochodziła z Łodzi. Tam jako 12-latka wstąpiła do Związku Harcerstwa Polskiego, do drużyny noszącej imię Baśki Wołodyjowskiej. Przeszła wszystkie szczeble harcerskiego wtajemniczenia. Po elitarnym łódzkim gimnazjum im. Sczanieckiej ukończyła Seminarium Nauczycielskie z wykładowym językiem francuskim. Dostała pracę w szkole w Konstantynowie Łódzkim i tam w 1932 roku zorganizowała drużynę harcerską. Ze swoimi druhnami jeździła na obozy harcerskie nad morze, bo dzięki temu, że znała francuski, zapraszali ją organizatorzy wakacji organizowanych dla dzieci Polonii belgijskiej. Tam też zetknęła się z Polską Macierzą Szkolną w Wolnym Mieście Gdańsku i w 1938 roku zdecydowała się przeprowadzić na Pomorze. Tu podobnie jak na Śląsku czy w jej rodzinnej Łodzi, mieszały się kultury, wpływy i języki – polski, niemiecki, kaszubski. Ścierały się interesy polityczne i narodowe.
Hanka uczyła początkowo w Szymankowie, a w 1939 roku została kierowniczką szkoły w Ełganowie. Szlakiem najdawniejszej historii Polski zorganizowała dla swoich uczniów wycieczkę do Poznania, a 3 maja 1939 roku, w dniu święta konstytucji, od Przysposobienia Wojskowego Kobiet odebrała ufundowany przez nie sztandar szkoły z wyhaftowanym Orłem Białym w koronie i wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej. Wakacje – nerwowe w atmosferze nasilającego się hitlerowskiego terroru – skończył telefon, który odebrała 28 sierpnia o 14:00. Dzwonili z Macierzy Szkolnej, by przekazać jej polecenie Komisariatu Generalnego RP: ma natychmiast zamknąć szkołę i najlepiej wyjechać z Pomorza. Długo rozmawiała z Kunegundą Pawłowską, nauczycielką Macierzy Szkolnej, oraz rodzicami swoich uczniów – i postanowiła zostać. Pawłowska, starsza od Hanki o 23 lata, na Pomorzu działała od 1929 roku. Była szefową ochronki Macierzy Polskiej w Trąbkach Wielkich. W sprawie jej ponownego otwarcia, na które Niemcy nie chcieli się zgodzić, interweniowała nawet Liga Narodów. Żarliwa katoliczka i nieustępliwa patriotka stała się przyjaciółką Burdówny.
Zostały aresztowane kilka godzin po napaści hitlerowskich Niemiec na Polskę jako „fanatyczne Polki” wraz z najbardziej aktywnymi Polakami z: Ełganowa, Czerniewa i Postołowa. Ciężarówkami przewieziono więźniów do Pruszcza, gdzie byli także aresztowani z: Gołębiewa, Kleszczewa i Trąbek. Przesłuchiwano ich i bito przez wiele godzin. Później zwolniono wszystkie kobiety prócz dwóch nauczycielek – Anny Burdówny i Kunegundy Pawłowskiej. Teraz i je wezwano na przesłuchanie. Zarzucano wrogość wobec Niemców i repolonizację niemieckich dzieci. „Wasze knucie na nic się nie zdało” – oświadczył gestapowiec i włączył radio. Popłynął głos spikera z Częstochowy. Mówił po niemiecku. „Ale wojna nie jest skończona” – odezwała się Anna Burdówna, także po niemiecku. To przypieczętowało ich los. Zostały zamknięte w ciasnej komórce, dopiero po dwóch dniach od aresztowania przyniesiono posiłek i pozwolono im wyjść na podwórko, a 4 września zostały przewiezione do więzienia w Gdańsku. Jako „element wrogi i niebezpieczny dla Rzeszy” skazano je na wyniszczenie. Zanim zginą, miały jeszcze pracować na rzecz Niemiec. Z gdańskiego więzienia skierowano je najpierw na roboty przymusowe w majątku Wyszecino pod Wejherowem, a w marcu 1940 roku wysłano do Ravensbrück. Był to pierwszy większy, bo liczący 58 osób, transport Polek do obozu. Pierwszy sondertransport – czyli „transport specjalny”.
Więźniarki z takich transportów skazane były na zagładę przez wyniszczającą pracę, głód, choroby. Według hitlerowskich oprawców ideologów miały zniknąć. Tymczasem Kunegunda Pawłowska mimo zakazów i surowych kar wzywała kobiety do modlitwy, organizowała nabożeństwa. W obozie szybko nazwano ją „kanonikiem”. W posłudze religijnej pomagały jej Maria Szpitterówna, była uczennica Polskiego Gimnazjum w Gdańsku, nazwana przez współwięźniarki „Białym wikarym”, bo była blondynką, oraz Hanka Burdówna, brunetka, która zyskała przydomek: „Czarny wikary”. Do tego grona kobiet organizujących życie religijne i prowadzących nielegalne nabożeństwa jesienią 1941 roku dołączy Józefa Kantor, która określana była jako „Proboszcz”. Spotkały się w roku trzydziestych urodzin Hanki. „Piękny charakter i piękny człowiek. Miała w sobie tyle dobroci i tyle wyrozumiałości dla ludzkich ułomności, że wydawało się to czasem nierealne. Hanka nie tylko nie «miała żółci», ale jakby była utkana z samych słonecznych promieni. Nigdy się nie pogniewała, nigdy nikomu nie odpowiedziała ostro” – wspominała po wojnie Annę Burdównę Renée Skalska, która w Ravensbrück prowadziła drużynę „Szarych Szeregów”. Była nauczycielką i harcerką, aresztowano ją za działalność w organizacji „Orzeł Biały” – jednej z pierwszych, które powstały w okupowanej Polsce już we wrześniu 1939 roku. Do Ravensbrück Skalska trafiła w 1940 roku.
Nauczycielką była także Aniela Wideł, przedwojenna komendantka hufca harcerek w Bielsku. Jej brat, major Stanisław Wideł, brał udział w kampanii wrześniowej, a po kapitulacji wrócił do Nowego Sącza. Pod pseudonimem „Kruk” w październiku 1939 roku zorganizował pierwszy obwód Służby Zwycięstwa Polski, później przemianowany na Związek Walki Zbrojnej, i został jego komendantem. Major Wideł wciągnął do ruchu oporu kolejarzy. Byli kolporterami nielegalnej prasy, łącznikami, ukrywali wielu działaczy wojskowego ruchu oporu, od nich czerpano też wiadomości o ruchach transportów i wojsk niemieckich. W pracy konspiracyjnej wspomagała go siostra. Aniela była główną łączniczką wewnętrznej sieci dowodzonego przez brata obwodu ZWZ. Wiosną 1941 roku oboje zostali aresztowani. Stanisława po bestialskim śledztwie wywieziono do Oświęcimia i tam rozstrzelano. Jego siostra, aresztowana w Marcinkowicach, trafiła po okrutnym śledztwie do Ravensbrück.
Wanda Szczęsna przed wojną była zastępową, przyboczną, drużynową, a w końcu hufcową I Mazowieckiego Hufca Harcerek w Mławie. W 1936 roku zdobyła stopień podharcmistrzyni. Organizowała kursy dla drużynowych i szkolenia dla harcerek. Latem 1939 roku w obliczu zbliżającej się wojny dotyczyły one już nie umiejętności życia na łonie natury, ale przede wszystkim obrony cywilnej i pomocy sanitarnej. Kiedy wybuchła wojna, ta wiedza była jak znalazł. Wanda Szczęsna podjęła służbę samarytańską w 70. pułku 20. Dywizji Piechoty Wojska Polskiego, który bronił Mławy. Kiedy rozpoczął się ostrzał artyleryjski, rozpętało się piekło. Piechota przez trzy dni broniła się przed przeważającymi siłami niemieckich dywizji pancernych. Szpital, w którym pracowała Wanda, był coraz bardziej przepełniony, nie sposób było nadążyć z opatrywaniem rannych, bo wciąż przynoszono kolejnych i kolejnych. Sanitariuszki dwoiły się i troiły. Wiedziały, że jest bardzo źle. W końcu w nocy z 3 na 4 września przyszedł rozkaz odwrotu. 20. Dywizja Piechoty tylko tym sposobem mogła się uchronić przed śmiertelnym okrążeniem.
W Modlinie, dokąd trafili, załoga z uznaniem patrzyła na żołnierzy, którzy mimo trzydniowych ciężkich walk byli pełni wigoru i gotowi do dalszej obrony. Przez dwa tygodnie do Modlina ściągały kolejne oddziały polskiego wojska, które wobec niemieckiego blitzkriegu zmuszone były do odwrotu. Było pewne, że wszystkie siły będą bronić Warszawy. Część 20. Dywizji rzucono na odsiecz stolicy. Wanda z sanitariuszkami zostały w twierdzy Modlin. Była tam też, gdy 17 września rozpoczęło się mordercze bombardowanie twierdzy przez eskadry Luftwaffe, liczące w sumie ponad 100 samolotów. Następnego dnia Niemcy przypuścili atak artyleryjski. Walki trwały nieustannie przez dziesięć dni; ustały 28 września. Dzień później generał Thommée podpisał kapitulację twierdzy. W szpitalach panowało piekło. Wanda nie wiedziała, że w Modlinie było w sumie ponad 4 tysiące rannych polskich żołnierzy. Po klęsce wrześniowej, podobnie jak inne harcerki, zaczęła pracę w konspiracji. Aresztowano ją w styczniu 1941 roku; trafiła do obozu przejściowego w Działdowie, a wiosną do Ravensbrück.
Maria Masłowska jako piętnastolatka zorganizowała w Oświęcimiu I Drużynę Harcerek im. Królowej Jadwigi. Na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie studiowała geografię i biologię, stworzyła drużynę starszoharcerską. W krakowskiej komendzie harcerek prowadziła kursy dla drużynowych. Po wybuchu wojny pracowała w punkcie sanitarnym PCK w Krakowie. We wrześniu 1939 roku spędziła wiele dni na krakowskim dworcu, pomagając tłumnie przybywającym do miasta przesiedleńcom z ziem wcielonych do Rzeszy i jeńcom wojennym. Udzielała im pierwszej pomocy, opatrywała rany, przynosiła wodę, a przede wszystkim ze szpitalika PCK ściągała lekarzy, którzy pomagali w poważniejszych przypadkach, a tych było bez liku. Wspólnie z innymi studentami i absolwentami Uniwersytetu Jagiellońskiego organizowała tajne nauczanie i prowadziła regularną pracę konspiracyjną. Aresztowana w lipcu 1941 roku, osadzona w więzieniu na Montelupich, mimo że sama skatowana, w śledztwie pomagała współwięźniom. W końcu została wywieziona do Ravensbrück.
Janina Stefaniszyn od podstawówki należała do ZHP. W Nowym Sączu, gdzie pracowała w biurach adwokackich, po pracy prowadziła zorganizowaną przez siebie harcerską drużynę żeglarską. Uczyła też pływać i żeglować, organizowała zawody sportowe. Jej młodsza siostra Ziuta była sportsmenką i także harcerką; po ukończeniu Seminarium Nauczycielskiego w Starym Sączu uczyła na kursach organizowanych dla żołnierzy analfabetów, udzielała korepetycji, a służbę harcerską pełniła w świetlicach dla biednych dzieci. Prowadziła akcje charytatywne na rzecz ubogiej młodzieży. W kampanii wrześniowej poległ ich brat Tadeusz. Jego koledzy oficerowie wciągnęli siostry do konspiracji. Były kurierkami – łączniczkami w oddziałach ZWZ. Ziuta wpadła 25 marca 1941 roku, Janka trzy tygodnie później. Obie trafiły do nowosądeckiego więzienia. Były torturowane, ale nikogo nie zdradziły. Ich także w czasie konfrontacji nie wydał żaden z aresztowanych oficerów. Przewiezione do Tarnowa transportem wrześniowym w 1941 roku przyjechały do Ravensbrück.
Janka i Ula Janowskie z Poznania zostały aresztowane z całą pięcioosobową rodziną – rodzicami i bratem. Wszyscy byli zaangażowani w konspirację. Janka roznosiła podziemne gazety. Po śledztwie najpierw w poznańskim Forcie VII, a później w Berlinie, wiosną 1940 roku siostry i ich matka trafiły do Ravensbrück. Ula w chwili aresztowania nie miała nawet 18 lat.
Równie młodziutka jak Ula Janowska była Kama Janowicz – harcerka z Brześcia, córka legionisty walczącego u boku marszałka Józefa Piłsudskiego, która w 1939 roku zorganizowała w swoim mieszkaniu punkt przerzutowy dla ukrywających się żołnierzy i oficerów wojska polskiego. Kama sama została żołnierzem ZWZ – kurierką przewożącą meldunki na trasie Warszawa–Lublin–Zamość––Terespol. Aresztowana w listopadzie 1940 roku, była bestialsko torturowana w czasie przesłuchań. Do Ravensbrück trafiła z wyrokiem śmierci, który w każdej chwili mógł być wykonany. Miała wówczas ledwie dwadzieścia lat.
Do pokolenia Kolumbów należała także Katarzyna Kawurek. Pochodziła z Kędzierzyna-Koźla. Jej rodzina musiała opuścić dom, kiedy Kasia miała zaledwie dwa lata. Jej ojciec w trzecim powstaniu śląskim uczestniczył w bitwie o Kędzierzyn, więc po plebiscycie dotyczącym podziału Śląska musiał uciekać z przyznanych Niemcom ziem. Przeprowadzili się zatem do leżącego już za polską granicą Radzionkowa. Tam Kasia skończyła szkołę, a kiedy wybuchła wojna, zaczęła pracę w konspiracji. Aresztowana 20 października 1941 roku, po śledztwie w mysłowickim więzieniu została zesłana do Ravensbrück.
Janina Potoczek w maju 1944 roku, kiedy trafiła do Ravensbrück, miała zaledwie osiemnaście lat. Kiedy wybuchła wojna, chodziła jeszcze do szkoły. Kończyła ją na tajnych kompletach. I szybko naukę zaczęła łączyć z pracą w konspiracyjnej drużynie harcerskiej. Wiosną 1942 roku złożyła przyrzeczenie harcerskie na ręce komendanta krakowskiego hufca „Podgórze” „Szarych Szeregów” Franciszka Baraniuka. Był dowódcą i założycielem plutonu „Alicja” Armii Krajowej, w którym działali krakowscy harcerze. A wśród nich Janina Potoczek, jedna z dwunastu dziewcząt w 60-osobowym plutonie. Pełniła funkcję łączniczki, miała pseudonim „Telimena”. Aresztowania harcerskiego plutonu rozpoczęły się wraz z wpadką Franciszka Baraniuka, jesienią 1943 roku. W ciągu pół roku gestapo zatrzymało niemal wszystkich członków plutonu. Zdradził ich kolega Sławomir Mądrala – pseudonim „Pirat”. Został za to skazany przez podziemny Wojskowy Sąd Specjalny na karę śmierci, którą wykonano w marcu 1944 roku. Jednak przez jego zdradę członkowie plutonu ginęli w więzieniu na Montelupich, a ci, którzy przeżyli bestialskie przesłuchania, byli rozstrzeliwani w publicznych egzekucjach. Wojnę przeżyło tylko dwoje harcerzy z plutonu – Stanisław Pławecki i Janina Potoczek.
„Telimena”, kiedy zaczęły się aresztowania, ukrywała się w różnych miejscach. Wiedziała, że rodzinnego domu musi unikać, bo tam groziło jej aresztowanie. Jednak po miesiącu tułaczki kompletnie wyczerpana postanowiła, że choć na chwilę zobaczy się z matką. Był 10 grudnia 1943 roku. Nie wyszła przed godziną policyjną, postanowiły więc, że przeczeka noc w domu – pierwszą od długiego czasu noc we własnym łóżku. Niestety o czwartej nad ranem do drzwi krakowskiego mieszkania załomotało gestapo. Janinę przesłuchiwano na Pomorskiej, niespełna tydzień po aresztowaniu usłyszała wyrok śmierci. Nie wykonano go od razu. Trzy miesiące spędziła w celi zakładników, z której codziennie wyprowadzano kogoś na rozstrzelanie. Po pół roku karnym transportem wysłano ją do Ravensbrück z adnotacją „NN”, oznaczającą, że ma zostać unicestwiona. Nie wolno jej było otrzymywać paczek ani listów. Po kwarantannie większość więźniarek z jej transportu została wysłana do fabryk broni i amunicji, ona z wyrokiem śmierci musiała zostać w obozie.
Jej rówieśniczkami były dziewczęta z lubelskiego sondertransportu, który do Ravensbrück dotarł w 1941 roku. Były w nim Wanda Wojtasik i Krystyna Czyż, harcerki, które 9 września 1939 roku wspólnie ratowały zasoby Księgarni Świętego Wojciecha w Lublinie. Wanda zorganizowała łańcuch ludzi, którzy przekazując sobie książki z rąk do rąk, na zasadzie „podaj cegłę” wynosili je z płonącego budynku. Krysia wpadła na pomysł, by ukryć je w podziemiach klasztoru Kapucynów. Od tej pory wspólnie działały w konspiracji. Krysia udzielała pierwszej pomocy w czasie bombardowań w schronach przeciwlotniczych, Wanda roznosiła ulotki, meldunki i rozkazy. Po donosie złożonym przez niemieckiego konfidenta, który pociągnął za sobą falę aresztowań w lubelskiej konspiracji, Krysia Czyż, Wanda Wojtasik, a także wiele innych harcerek, między innymi siostry Apolonia i Grażyna Chrostowskie, Roma Sekuła, Maria Apcio, Maria Walciszewska, Wacława Andrzejak-Gnatowska, spotkały się w kazamatach „Pod Zegarem” – więzieniu śledczym przy ulicy Uniwersyteckiej. Wanda Wojtasik, na która wołano Duśka, zaopiekowała się Małą Krysią, jak nazywała koleżankę. Nie złamały ich tortury ani upokorzenia. Po śledztwie zostały przewiezione do więzienia w lubelskim zamku. Choć wydawało się, że nic gorszego niż więzienie „Pod Zegarem” nie mogło ich spotkać, przekonały się, iż lubelski zamek to prawdziwy przedsionek piekła. Stłoczone w celach z więźniarkami kryminalnymi i prostytutkami, ciągle były obiektami szykan nie tylko ze strony strażników, ale także uwięzionych. Do utarczek dochodziło nieustannie, a brud, wszy, głód i stałe napięcie rosnące z każdą z regularnie powtarzających się egzekucji sprawiły, że we wrześniu 1941 roku z ulgą przyjęły wiadomość, że mają być przewiezione do obozu pracy w Ravensbrück.
Rodzinnego miasta oglądanego spod plandeki ciężarówki, wiozącej je wraz ze 150 innymi więźniarkami na dworzec, omal nie poznały. Brudne ulice, zamknięte sklepy, hekatomba getta. W niczym nie przypominały przedwojennego spokoju i dostojeństwa dawnego sejmowego miasta Rzeczpospolitej. Nie wiedziały, że na Majdanku trwała budowa przyszłego obozu koncentracyjnego. W ruszającym pociągu poczuły natomiast, że nic nie będzie już takie jak dawniej, że jadą w nieznane. Wanda szepnęła do Krysi: „Musimy, słyszysz, musimy wrócić”. Nie miały pojęcia, czy do rodzin dotrą liściki z pożegnaniami, które wyrzuciły przez okna obozu. Wiedziały natomiast, że myśli o powrocie muszą się trzymać i muszą też trzymać się razem. Nie wiedziały, że w gestapowskich dokumentach każdej z nich widniał zapis: „Powrót do kraju niepożądany”. Lubelski sondertransport był w istocie transportem śmierci.
Z wyrokami śmierci do Ravensbrück trafiły też siostry Halina i Irena Poborcówny oraz Janina i Bronisława Cabanówny ze Spały. Po wybuchu wojny zaangażowały się w działalność ZWZ, podobnie zresztą jak ich ojcowie leśnicy. Najmłodsza była Bronisława Cabanówna, zaledwie dwudziestoletnia, a i tak wyglądała na młodszą. Najstarsza, Janina Cabanówna, miała 27 lat. Spała, która przed wojną zauroczyła prezydentów RP, teraz stała się ważnym miejscem na hitlerowskich mapach wojennych. Lasy, które od czasów carskich były ulubionym miejscem polowań i spotkań elity, a w czasach II Rzeczpospolitej stały się jednym z najpiękniejszych miejsc na turystycznej mapie Polski, hitlerowcom miały służyć jako doskonały kamuflaż zbrodniczych planów. Już we wrześniu 1939 roku generał Erich von Manstein zaproponował przeniesienie z Łodzi do Spały sztabu niemieckich wojsk okupacyjnych. Miasteczko opanowali najważniejsi oficerowie i setki wojskowych, którzy obsługiwali sztab. Miesiąc później, 20 października 1939 roku, w rezydencji prezydentów RP zamieszkał generał Johannes von Blaskovitz – jeden z autorów blitzkriegu, który skończył się okupacją Polski. Blaskovitz przeniósł do Spały sztab Wehrmachtu na okupowanych terenach polskich – Ober-Ost. Zamieszkał w domku myśliwskim nad Pilicą, z którego – zanim w Spale powstała rezydencja prezydentów RP – korzystał car Aleksander III. Z czasem w Spale utworzono także dowództwo wojskowe Generalnego Gubernatorstwa oraz dowództwo Grupy Armii „Środek”. Miasteczko stało się tym samym jednym z najważniejszych punktów na wojennej mapie strategicznej. Każdego dnia przybywało tam wojska i żandarmerii, które miały chronić dowódców oraz najważniejszych wojskowych tajemnic Rzeszy. Prawdopodobnie już we wrześniu 1939 roku rozpoczęto projektowanie siedziby sztabu – tworzono sieć dróg, mostów, łączy komunikacyjnych.
Kiedy w 1940 roku hitlerowcy przygotowywali się do wojny z ZSRR, stało się jasne, że w tym planie Spała odegra ważną rolę. Dlatego zdecydowano, że powstaną tu dwa wielkie kompleksy bunkrów, w których znajdą się stanowiska dowodzenia Grupy Armii „Środek”: jeden w Jeleniu nieopodal Tomaszowa Mazowieckiego, a drugi w Konewce. Tego, że coś się dzieje w okolicy, nie sposób było nie zauważyć. W pierwszym etapie przy budowie bunkrów pracowało około 1200 robotników – głównie Niemców, ale także Polaków z Pomorza, przywiezionych do Spały na roboty przymusowe; z czasem pojawili się Włosi. W sumie w budowie brało udział około 3 tysięcy ludzi. Na tereny te nieustannie przybywały transporty materiałów, z których powstawały żelbetonowe tunele, mieszczące bez trudu cały pociąg. Zbudowano całą infrastrukturę, ujęcia wody, kotłownie, sprowadzono potężne silniki Diesla, które produkowały prąd dla kompleksów. Całość zamaskowano, ogrodzono drutem kolczastym, polem minowym, wieżami strażniczymi i stanowiskami artylerii przeciwlotniczej.
Informacje o kompleksie były szczególnie cenne dla polskiego wywiadu; wszystko – od planów bunkrów, ich usytuowania, systemów obronnych, po decyzje podejmowane przez hitlerowski sztab w sprawach działań wojennych. Dlatego komórka ZWZ w Spale zajmowała się w dużej mierze wywiadem. Pozyskiwane przez nich informacje trafiały do Londynu. Ich zdobywaniem zajmowali się leśnicy, którzy wykonując swoje obowiązki, mogli obserwować, co dzieje się w lesie, a także kolejarze dowożący materiały na budowę. W tym rozbudowanym systemie zdobywania informacji swoje miejsce znalazły także młode dziewczyny – córki leśników. W ZWZ pracowały od samego początku wojny. Irena Poborcówna, absolwentka gimnazjum, biegle znająca niemiecki, pracowała w biurze, dzięki czemu miała dostęp do najróżniejszych dokumentów. Jej siostra Halina oraz kuzynki Bronia i Janka z polecenia dowództwa ZWZ wystarały się o pracę w kasynie oficerskim. To było idealne miejsce do zdobywania informacji. Oficerowie nie tylko rozmawiali w nim bez skrępowania, ale także zdarzało im się nieopatrznie zostawić na kilka chwil bez opieki teczkę z dokumentami. Siostry przekazywały zdobyte przez siebie informacje i dokumenty dowództwu ZWZ. Nie wszystko, co odczytały lub usłyszały, udawało im się zapamiętać. Niektóre dokumenty musiały „wypożyczać”, by wykonać kopię. To było szczególnie trudne. Jednak one były przedsiębiorcze i pomysłowe, szybko więc opracowały metody, dzięki którym w niezauważony przez Niemców sposób mogły kopiować dokumenty. Tak w październiku 1941 roku wykradły plany bunkrów z amunicją.
Według Zygmunta Zielińskiego, autora książki Udział leśników polskich w II wojnie światowej, to właśnie te cztery dziewczyny uzyskały informacje dotyczące planu Barbarossa – ataku Niemiec na Związek Radziecki. Niewątpliwie ten plan ze Spały dotarł do Londynu, a Brytyjczycy przekazali go do Moskwy. Stalin jednak informacje zlekceważył, uznając je za prowokację. Słono za to zapłacił w czerwcu 1941 roku. Niestety na trop sióstr wpadła Abwehra. Zostały aresztowane przez kontrwywiad 13 października 1941 roku, ich ojcowie także. Dziewczęta trafiły do łódzkiego więzienia. Tak zapamiętała je współwięźniarka doktor Antonina Chrzczonowicz: „Wszystkie siostry miały ujmującą powierzchowność. Mimo ciężkich doświadczeń życiowych zawsze były gotowe do działania i pomocy innym. Najbliżej poznałam Halinkę Poborc, z którą przebywałam w jednej celi. Halinka, podobnie jak Bronia Cabanówna, sprawiała wrażenie młodszej, niż wskazywał jej wiek, kilkunastoletniej dziewczynki. Niezwykle żywego usposobienia, nie potrafiła chwili usiedzieć bezczynnie. Była jak ptak z dzikich Lasów Spalskich wsadzony za kraty. Jej żywotność nie mieściła się w celi. Usiłowała zdobyć wiadomości o wszystkim, co działo się w więzieniu. Szukała zawsze sposobności, aby podjąć jakąś akcję. Nowo przybyłym więźniarkom pomagała nawiązać kontakt z rodzinami, pisząc im po niemiecku karty. Halinka w sposób dziecięcy, ale nieprzeparty, swoją postawą, energią pobudzała innych do działania”. Mimo okrutnych przesłuchań, bicia i poniżania siostry nikogo nie wydały. W łódzkim więzieniu Halina podrzuciła jednej z więźniarek skazanych na śmierć karteczkę i ołówek, by mogła zapisać adres i wszystkie informacje, które umożliwią pomoc jej dziecku.
Miały nadzieję, że uda im się przetrwać, że doczekają wolności. Na wolność jednak nie wyszły. Z Łodzi zostały przewiezione do Piotrkowa Trybunalskiego. Maria Mieczkowska, która także była tam przetrzymywana, zapamiętała, jak prowadzone przez strażnika przechodziły przez więzienne podwórze. Wiedziała, że cztery młode i ładne dziewczyny nie idą z wolności – nie było w ich oczach przerażenia tak charakterystycznego dla tych, które po raz pierwszy stykały się z więzieniem. Do Ravensbrück siostry Poborcówny i Cabanówny trafiły w kwietniu 1942 roku. W obozowych dokumentach, podobnie jak inne polskie więźniarki polityczne z sondertransportów, w których słowo „specjalny” oznaczały wyniszczenie i eksterminację, otrzymały adnotację: „Powrót do kraju niepożądany”. Czasem pisano także: „Fanatyczna patriotka, zakaz powrotu do Polski”. Wanda Kiedrzyńska, także więziona w Ravensbrück, wspomina, że „sprawa czterech sióstr musiała być poważna i była specjalnie zagadkowa”.
Anna Hermina Sztoler, pochodząca z Cieszyna, już w szkole jeździła na obozy harcerskie i uczestniczyła w harcerskich zbiórkach. Dzięki zdobytym wówczas umiejętnościom samarytańskim we wrześniu 1939 roku podjęła służbę w 4. Pułku Strzelców Podhalańskich. Przeszła z nim cały szlak bojowy, a po klęsce wrześniowej wróciła do Cieszyna i włączyła się w działania konspiracji. Pomagała polskim jeńcom wojennym, a później więźniom hitlerowskich kazamatów. W 1942 roku została łączniczką Armii Krajowej, a później Batalionów Chłopskich. Przenosiła meldunki do oddziałów partyzanckich, pomagała w organizowaniu dla nich żywności i lekarstw, nieraz zdarzało jej się opatrywać rany partyzantów. Wpadła 21 stycznia 1944 roku. Do obozu trafiła razem z matką i młodszą siostrą.
Irena Hoffman urodziła się w Radomiu w przededniu wybuchu pierwszej wojny światowej. Miała zaledwie trzy miesiące, kiedy razem z rodzicami wyruszyła w morderczą podróż na Syberię. Jej ojciec został zesłany przez carskie władze na katorgę za działalność w PPS i walkę o wolność Polski. Z Syberii zapamiętała głód i dojmujące zimno. Resztę tułaczego rodzinnego losu poznała z opowiadań rodziców. Zesłanie trwało trzy lata, choć wyrok, który otrzymał jej ojciec, był znacznie dłuższy. Po wybuchu w Rosji rewolucji w 1917 roku więźniom politycznym pozwolono wrócić do domów. Zaczęła się kolejna tułaczka. W rodzinnym Radomiu zamieszkali ponownie w 1919 roku, już w wolnej Polsce. Irena miała wówczas pięć lat. Wychowywana na opowieściach o konspiracyjnej pracy ojca i walce o wolną Polskę, w podstawówce wstąpiła do drużyny harcerskiej. Z czasem została zastępową, drużynową, a w końcu hufcową harcerek w Radomiu. Skończyła studium nauczycielskie, ale w zawodzie nie mogła znaleźć pracy. Przydały się harcerskie szkolenia samarytańskie – pracowała jako pielęgniarka w radomskim ośrodku zdrowia. Kiedy wybuchła wojna, natychmiast włączyła się z innymi harcerkami w obronę miasta. Opatrywała rannych, uczestniczyła w organizowaniu pomocy dla tych, którzy stracili swoje domy, zapewnianiu opieki dzieciom. Irena, wykorzystując pielęgniarskie doświadczenie, pracowała w szpitalu dla jeńców wojennych.
Po kapitulacji, na początku października 1939 roku, Pogotowie Wojenne Harcerek przeszło do konspiracji. Irena została komendantką kurierek, a później łączniczek na obszar radomski. Jednocześnie w ZWZ-AK okręgu Radom-Kielce była szefową referatu. Miała konspiracyjny pseudonim „Ewa”. Jednak 11 listopada 1942 roku, dokładnie w rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, została aresztowana. Zabrano ją wraz z matką. Sześć tygodni brutalnych przesłuchań w radomskim gestapo zakończyło się wyrokiem kary śmierci odroczonym na trzy lata. Obie z matką zostały wywiezione do obozu na Majdanku, a stamtąd do Ravensbrück.
Celestyna Orlikowska, doktor filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, w pracę harcerską zaangażowała się już po studiach. Organizowała drużynę starszoharcerską w Seminarium Nauczycielskim w Piotrkowie Trybunalskim, której w 1934 roku została drużynową. Od początku wojny zaangażowała się w pracę konspiracyjną. W 1941 roku zorganizowała drukarnię podziemnej prasy ZWZ-AK przy ulicy Ogrodowej w Warszawie. To właśnie z paczką gazet konspiracyjnych została aresztowana we Lwowie 17 marca 1943 roku. Do gestapowskiego więzienia trafiła jako Hilda Kuhnlen, bo na takie nazwisko miała wystawioną kenkartę. Dzięki temu mogła swobodnie podróżować i przenosić nielegalne gazety nawet po godzinie policyjnej.
Janina Węgierska do drużyny harcerskiej wstąpiła jako jedenastolatka w Pabianicach. Uczestniczyła we wszystkich ogólnopolskich zlotach harcerskich, a także w pansłowiańskim zlocie skautowym w Pradze. Do harcerstwa wciągnęła także swoją młodszą siostrę Wandę, która tuż przed wybuchem wojny, jeszcze ucząc się w gimnazjum, prowadziła drużynę zuchową. Obie zaangażowały się w pracę w Pogotowiu Wojennym Harcerek latem 1939 roku. Janina Węgierska, już wówczas podharcmistrzyni i dyplomowana lekarka, prowadziła wcześniej szkolenia z zakresu pierwszej pomocy medycznej i współdziałania ze szpitalami na tak zwanych obozach służby, organizowanych przez ZHP w pobliżu granicy niemieckiej, których zadaniem było przygotowanie harcerzy do działania w warunkach wojny, ale także budzenie wśród ludności przygranicznych miejscowości ducha patriotyzmu.
Eugenia Puławska, harcerka z Pabianic, była na takim obozie w Czarnkowie. „Czarnków to miasteczko położone nad Notecią. Po jednej stronie rzeki usytuowany był nasz obóz, po drugiej rozciągały się łąki niemieckie. Janina Węgierska w czasie ognisk wygłaszała piękne gawędy urozmaicane śpiewem. Miała ogromny dar wypowiadania się i pięknie śpiewała. Jej uśmiech oraz serdeczność, z jaką zwracała się do dziewcząt i miejscowej ludności, szybko zjednał jej sympatię i wzbudzał w otoczeniu przekonanie o potrzebie przygotowania służby dla kraju” – wspominała Puławska. Zapamiętała Janinę także dlatego, że to ona zorganizowała wycieczkę do Poznania, w czasie której wiele harcerek po raz pierwszy uczestniczyło w spektaklu operowym. Zwiedzały też poznańską starówkę.
W październiku 1939 roku został aresztowany ojciec Janiny, Jan Węgierski, wraz z innymi Polakami działającymi w Polskim Związku Zachodnim i walczącymi o polskość ziem zachodnich. Janina wyjechała do mieszkającego w podwarszawskich Włochach brata Kazimierza, także harcerza i porucznika Wojska Polskiego. Wspólnie rozpoczęli działalność w ZWZ. Wiadomość o śmierci ojca, zamordowanego w obozie koncentracyjnym w Oranienburgu, była dla rodziny szokiem i tragedią. Ich najmłodsza siostra Wanda nad urną z prochami ojca przysięgła, że będzie walczyć z niemieckim okupantem. I słowa dotrzymała. Właśnie dlatego nauczyła się perfekt niemieckiego. Dzięki kontaktom harcerskim nawiązała kontakt z ZWZ-AK i w 1941 roku została skierowana do dyspozycji Komendy Głównej Armii Krajowej w Warszawie. Doskonała znajomość niemieckiego sprawiła, że zaczęto powierzać jej zadania wywiadowcze. Nawiązywała kontakty z polskimi emigrantami i robotnikami przymusowymi zatrudnianymi w zakładach zbrojeniowych III Rzeszy. Uzyskiwała cenne informacje o fabrykach w Westfalii. Trzy razy podróżowała do Rzeszy i przywoziła tajne dokumenty. Wpadła podczas czwartej podróży, tym razem do Berlina, w kwietniu 1943 roku. Była przesłuchiwana i torturowana w Berlinie, Warszawie i Łodzi. Niemcy aresztowali całą jej rodzinę: matkę, brata, siostrę i bratową.
Janina Węgierska została aresztowana 23 kwietnia 1943 roku w czasie nocnego dyżuru w Szpitalu Dzieciątka Jezus w Warszawie, w którym pracowała. Przez sześć tygodni więziono ją w alei Szucha, później na Pawiaku. Była jedyną z rodziny, która przeżyła wojnę. Brat, matka, bratowa zostali zamordowani w Oświęcimiu. Wandę skazano na śmierć i stracono 25 czerwca 1943 roku w berlińskim więzieniu Plötzensee. Janina trafiła do Auschwitz; w obozowym szpitalu znalazła się jako pacjentka. Choroba nie przeszkodziła jej w wypełnianiu misji wynikającej ze złożonej przysięgi Hipokratesa. Wykorzystywała więc swoją wiedzę medyczną i pomagała innym chorym. Została za to dotkliwie pobita przez jedną z dozorczyń. Jednak kiedy na dur zaczęła chorować także załoga esesmańska w Oświęcimiu, zmobilizowano wszystkie siły do walki z epidemią i do pracy w szpitalu skierowano również uwięzione lekarki, w tym Janinę. Leczyła więźniarki w bloku zakaźnym. Szybko nawiązała współpracę z więźniami z obozu męskiego, dzięki której organizowała leki dla chorych w szpitalu i wysyłała na zewnątrz informacje o zbrodniach dokonywanych przez Niemców w obozie oświęcimskim, w którym każdy nowo przybyły słyszał pierwszego dnia przemowę komendanta: „Jeśli w transporcie są Żydzi, nie mogą przeżyć dłużej niż dwa tygodnie, jeżeli księża – przeżyją miesiąc, reszta trzy miesiące”. Janina Węgierska zadawała tym słowom kłam, uparcie ratując chore więźniarki. Seweryna Szmaglewska, autorka książki Dymy nad Birkenau, zapamiętała ją jako „głos w ciemności”: „Szła pod osłoną nocy od jednej do drugiej pryczy, udzielając pomocy kobietom. Upłynęły miesiące w obozie. Widywałam później doktor Węgierską wśród chorych w upartej, nieustającej walce o życie. Ale dla mnie zawsze pozostała głosem w ciemności” – wspominała Seweryna Szmaglewska. Inne więźniarki Auschwitz zapamiętały, jak podczas inspekcji jednego z bloków, na którym panował tyfus, po obejrzeniu chorych stwierdziła: „Kleiner Fleck”1. Tak ocaliła przed zagazowaniem 600 chorych Polek, Żydówek i Rosjanek. „Mówiono, że jeśli trafi się do jej bloku w czasie choroby, ma się szansę przeżycia, ponieważ jest lekarką, która z całym oddaniem walczy o każdą chorą. Wkrótce potem i ja zachorowałam na tyfus. Los sprawił, że znalazłam się w bloku 17., gdzie w tym czasie pracowała Janka. Istotnie, była pełna poświęcenia i nie zważając na zakazy, groźne sankcje karne, z odwagą dbała o pacjentki, miała zawsze dla mnie dobre słowo pociechy, które podtrzymywało na duchu” – wspominała więźniarka Oświęcimia Zofia Banaszczyk. Leokadia Studzian zapamiętała, jak bardzo była zdziwiona, kiedy trafiła do szpitala chora na krwawą biegunkę, a lekarka Polka wysłała ją do bloku 29. – czyli gruźliczego. Tą lekarką była Janina Węgierska, a w bloku chorych na biegunkę tego dnia odbywała się selekcja do komory gazowej. „Tak ratowała więźniarki, między innymi i mnie, przed spaleniem w piecu krematoryjnym. Z narażeniem własnego życia ratowała więźniarki przed śmiercią” – wspominała Leokadia Studzian. W ramach ewakuacji Auschwitz trwającej de facto od jesieni 1944 roku wraz z dużym transportem więźniarek z Oświęcimia doktor Janinę Węgierską przewieziono do Ravensbrück.
Najwcześniej z harcerek, bo już w listopadzie 1939 roku, trafiła do obozu w Ravensbrück Helena Salska, nauczycielka z Pabianic. Miała wówczas 55 lat. Nie przypuszczała, że właśnie w obozie, w konspiracyjnej drużynie, złoży przyrzeczenie harcerskie. Nieprzypadkowo pierwsze pięć Polek, które trafiły do Ravensbrück, pochodziło właśnie z Pabianic. W mieście aktywnie działał Polski Związek Zachodni, którego celem była degermanizacja polskiej ludności i propagowanie polskości na „kresach zachodnich”. Geograficznie Pabianice na owych kresach nie leżały, jednak historycznie owszem. Od XVIII wieku było to miasto trzech nacji: Polaków, Żydów i Niemców. Podobnie jak w Ziemi obiecanej Reymonta, powstawały tam fabryki włókiennicze z międzynarodowym kapitałem.
Helena Salska jeszcze przed wybuchem pierwszej wojny światowej, pracowała w gimnazjum męskim prowadzonym przez Polską Macierz Szkolną. Jako patriotka i społeczniczka włączyła się w walkę o niepodległość Polski. W 1915 roku tworzyła w Pabianicach jedną z pierwszych drużyn harcerskich. Wówczas przyrzeczenia harcerskiego jednak nie złożyła, pochłonęły ją inne zajęcia. Z zamiłowania podróżniczka, z serca patriotka organizowała kółka krajoznawcze i zajmowała się tworzeniem polskich szkół po odzyskaniu niepodległości. Już w 1918 roku objęła stanowisko dyrektorki gimnazjum miejskiego w Łęczycy. Od 1923 roku uczyła w gimnazjach pabianickich, skończyła w tym czasie także studia historyczne na poznańskim uniwersytecie. Zaangażowana w pracę na rzecz wolnej Polski, tworzenie w Pabianicach muzeum i biblioteki nie zważała na to, że była pilnie obserwowana przez narodowych socjalistów niemieckich. Spotykali się regularnie w drogerii przy ulicy Zamkowej, wydawali hitlerowskie pisemka, mieli tajną radiostację, za pomocą której meldunki o aktywnych Polakach wysyłali wprost do Berlina. Klub piłkarski i stowarzyszenie śpiewacze były przykrywkami do działalności wywiadu niemieckiego. Agenci śledzili także nauczycieli gimnazjum. Helena Salska organizująca dla młodzieży po lekcjach krajoznawcze wycieczki szlakami polskości była wdzięcznym obiektem raportów. Nieświadoma tego, w miejskiej Komisji Estetyki tworzyła projekty rozwoju nowoczesnej pabianickiej metropolii. Uczyła historii w liceum. Szybko została zakwalifikowana przez niemieckich nacjonalistów jako groźny i nierokujący poprawy przypadek polskiego „ekstremizmu”. To oznaczało wyrok przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Tak nadszedł 3 września wraz z bombami spadającymi na Pabianice, zwiastującymi, że wojna – znana dotychczas z komunikatów radiowych – dotarła także do miasta. Salska uczestniczy w obronie Pabianic. Jest na ścisłej liście „szkodliwych dla Rzeszy Polaków”. Obejmuje komendę pabianickiego szpitala w warunkach wojny, pomaga uchodźcom wojennym, którzy docierają do Pabianic, a także jeńcom wojennym, organizuje żywność i pomoc medyczną. Nic dziwnego, że natychmiast po tym, jak Niemcy wkraczają do miasta, zostaje aresztowana – oficjalnie za działalność w Polskim Związku Zachodnim, ale teczka donosów kolaborantów hitlerowskich jest gruba. Poprzez więzienia w Głogowie i we Wrocławiu 2 listopada 1939 roku trafia do Ravensbrück. „Otacza nas atmosfera solidarnej nienawiści rasowej – bije ta nienawiść nie tylko od aufzejerek (dozorczyń), ale również od towarzyszek niedoli – Niemek” – notuje w obozowych wspomnieniach Helena Salska. Z właściwą sobie energią i pedagogiczną cierpliwością zabrała się za to, by zorganizować Polki i zmienić nastawienie do nich pozostałych więźniarek. „W czasie gdy nas pięć pabianiczanek przywieźli do Ravensbrück, w obozie było około 80 Polek z Niemiec. Prawie wszystkie były wielkimi patriotkami, głęboko odczuwały upadek państwa polskiego, nienawidziły Niemców, znając dobrze ich okrucieństwo, nieludzkość, bezwzględność” – wspominała Helena Salska. To z nimi na początku zaczęła utrzymywać kontakty, snuć wspólne opowieści i wspomnienia.
Z czasem z tych rozmów narodziła się obozowa wspólnota Polek. Już nie czuły się samotne i zaszczute. Mogły nowo przybyłym dawać wsparcie. Teresa Taczukowa była kolonką (kierowała kolumną roboczą) ravensbrückiego komando pracującego w sanatorium w Hohenlychen, pod okiem której więźniarki nie tylko organizowały dodatkową żywność dla obozu, ale także sprawnie wysyłały nielegalne listy z informacjami o tym, co dzieje się wewnątrz. Helenę Salską, Józefę Kantor, Wandę Szczęsną, Irenę Bany – harcerki, a także Halinę Chorążynę, Urszulę Wińską, Martę Baranowską, Maję Berezowską czy Zofię Rysiównę wymieniała we wspomnieniach jako te, które „promieniowały niepokonaną wewnętrzną wolnością, poczuciem godności, hartem ducha, mocą przetrwania i cementowały kręgi nieujarzmionych”. „Próbowałyśmy naśladować w postępowaniu świetlane postacie: Helenę Salską, Kunegundę Pawłowską, (Wandę) Madlerową” – wspominała Hanka Burdówna. Helenę Salską poznały nie tylko te harcerki, z którymi mieszkała w bloku, ale też inne, przychodzące do niej na lekcje. „Uczyła, pocieszała, dobrze radziła, nie zostawiała nikogo zwracającego się do niej bez pomocy nie tylko moralnej, ale i materialnej. Do niej szłyśmy jak do matki, ona błogosławiła nas przed wyruszeniem do pracy. Ona cieszyła się, gdy wracałyśmy do bloku zdrowe i całe, choć bardzo zmęczone. Ona przestrzegała i upominała, by działać ostrożnie, nie narażać się” – wspominała Maria Jankowska-Gabryel, harcerka „Szarych Szeregów”.
Teresa Harsdorf-Bromowiczowa trafiła do Ravensbrück niemal pięć lat później niż Helena Salska. Wpadła w czasie jednej z akcji Armii Krajowej w Koninie koło Niedźwiedzia w powiecie limanowskim w sierpniu 1944 roku, razem z mężem Zbigniewem Bromowiczem, bo też razem działali w konspiracji od samego początku okupacji – w Organizacji Orła Białego „Resurectio”, a po jej rozbiciu – w ZWZ-AK. Teresa miała pseudonim „Jaśka”. Równocześnie prowadziła tajne nauczanie i działała w „Szarych Szeregach”. We wrześniu 1939 roku była komendantką Pogotowia Wojennego Harcerek w Nowym Sączu. Druhny przygotowywała do służby w warunkach wojny na lipcowym obozie w Głodówce nieopodal Suchej Hory na Spiszu. W harcerstwie i konspiracji działała razem ze swoją dwa lata starszą siostrą Ewą.
W ruchu oporu pracował także ich ojciec Antoni Harsdorf von Enderndorf, który został aresztowany 8 lutego 1943 roku. Brutalnie torturowany, nie przyznał się ani do stawianych mu zarzutów pracy konspiracyjnej, ani nikogo nie wydał. „Mimo że był strasznie katowany na przesłuchaniach przez gestapowskich oprawców, okazał się twardym jak stal gorącym Polakiem i już nikogo nie pociągnął, a wiedział bardzo dużo; 20 kwietnia 1943 roku został wywieziony do obozu koncentracyjnego z adnotacją «element niebezpieczny politycznie, przeznaczony do likwidacji»” – pisał w liście do córek Leon Wapiennik, szef komórki więziennej ZWZ-AK; 31 maja 1943 roku ojciec Teresy i Ewy został zamordowany w Auschwitz. Tragiczne wiadomości nie powstrzymały młodszej córki przed dalszą działalnością konspiracyjną, która podobnie jak pozostałe harcerki, zaprowadziła ją za mury Ravensbrück.
Mała plama – co znaczyło, że nie są to objawy tyfusu plamistego. [wróć]