Hasło Cyklon - Bolesław Piastowicz - ebook

Hasło Cyklon ebook

Bolesław Piastowicz

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Cykl Druga Wojna Światowa

Zeszyt 21/70

Bohaterowie | Operacje | Kulisy

  • dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii
  • przełomowe, nieznane momenty walk
  • czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadów

Książka dostępna w zasobach:

Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 118

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Bolesław Piastowicz

HASŁO „CYKLON”

WYDAWNICTWO

MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

Okładkę projektował

MIECZYSŁAW WIŚNIEWSKI

Redaktor

HALINA ZYSKOWSKA

Redaktor techniczny

MARIA BRASZCZYK

Korektor

LEONARDA KRÓLIKOWSKA

DWA PLANY

W dużym pokoju, mieszczącym się w budynku położonym w śródmieściu Moskwy, rozmawiało trzech oficerów. Jeden z nich, z dystynkcjami wskazującymi na przynależność do Ludowego Komisariatu. Spraw Wewnętrznych, w randze pułkownika, podszedł do ściany spowitej ciemną zasłoną. Pociągnął za sznur i roleta uniosła się do góry odsłaniając olbrzymią mapę sztabową z wetkniętymi, czerwonymi chorągiewkami, które wyznaczały aktualne położenia linii frontu. Na terenie Polski przebiegały one wzdłuż Wisły, w rejonie Sandomierza przekraczały ją, a następnie znowu cofały się przez tę rzekę w rejon Jasła i Krosna i dalej znaczyły czerwony ślad w kierunku południowym, przekraczając Karpaty.

Pułkownik, wskazując na rejon Podkarpacia, odpowiadał na postawione uprzednio pytanie.

— Doskonale wiemy, towarzyszu podpułkowniku, że na niektórych odcinkach zaplecza waszego frontu próbują działać nieliczne wprawdzie, ale gotowe do niebezpiecznych czynów bandy. Znamy ich członków nie od dziś: to zbieranina zaciekłych faszystów z rozgromnionej dywizji SS-Galizien, funkcjonariusze utworzonej przez hitlerowców ukraińskiej policji pomocniczej, ludzie spod znaku UPA, słowem margines mieszkańców wyzwolonych ziem, przesiąknięty na wskroś jadem nacjonalizmu, obarczony odpowiedzialnością za zbrodnie dokonywane wspólnie z hitlerowcami. Te grupy z własnej woli znalazły się w matni, nie znajdują nigdzie oparcia, mogą wegetować wyłącznie w wyniku uprawianej grabieży i żyć urojoną nadzieją, że ktoś tam w Berlinie o nich pamięta. Co najgorsze jednak, usiłują prowadzić działalność dywersyjną i sabotażową na naszych tyłach. W rejonie na wschód od Rzeszowa i dalej pod Lwowem, Sokalem i Drohobyczem zdarzały się wypadki niszczenia torów kolejowych, połączeń telegraficznych, wysadzania mostów i wiaduktów. Skutków tej działalności nie odczuły oczywiście nasze wojska na froncie, bo chodzi o wypadki nieliczne, w gruncie1 rzeczy często prymitywne, ale już sam fakt nawet częściowego naruszania porządku i bezpieczeństwa na zapleczu musi być dzwonkiem alarmowym. Dlatego całkowicie jest dla nas zrozumiałe żądanie dowództwa 1 Frontu Ukraińskiego, aby przywrócenie pełnego ładu na tyłach powierzyć oddziałom wojsk wewnętrznych. Front ze zrozumiałych względów nie może wydzielać własnych sił do tego rodzaju służby. Pozwoliłem sobie zaprosić towarzysza generała, który jako przedstawiciel Naczelnego Dowództwa jest upoważniony do zatwierdzenia decyzji, jakie tu zapadną, tym bardziej że na zapleczu 4 Frontu Ukraińskiego, prowadzącego ciężkie walki pod Krosnem i Duklą, też sygnalizują o podobnych faktach.

Pułkownik skinął głową w stronę siedzącego w fotelu generała, wpatrującego się uważnie w mapę.

— No cóż, towarzysze — zaczął przedstawiciel Naczelnego Dowództwa, nie podnosząc się z miejsca. — Sytuacja jest trochę irytująca. Kilka ruchliwych band tkwi na zapleczu i, nie przeceniając ich możliwości, obiektywnie zagraża niektórym naszym liniom komunikacyjnym. Nie możemy w żadnym razie dopuścić do tego, by na skutek ich działalności doszło do jakichkolwiek naruszeń rytmu pracy transportu kolejowego, do niszczenia urządzeń i torów, do sabotażu czy napadów na przedstawicieli władzy w terenie. Na wniosek Rady Wojennej 1 Frontu Ukraińskiego Naczelne Dowództwo skierowało do ochrony tyłów pułk kawalerii i dwa pułki zmotoryzowane wojsk wewnętrznych. Są to siły znaczne, ale cały problem tkwi w tym, że bandy stosują sprytną taktykę uników i odskoków, zaszywają się głęboko w lasach i górach, mają własny wywiad. Samo czesanie terenu, nawet przy pomocy miejscowej ludności niewiele daje. Do takich operacji wydzielone siły są zresztą stanowczo za małe. Pościgi i zasadzki, jak dowiodła praktyka, kończą się sukcesem tylko w wyjątkowych sytuacjach, gdy wcześniej znane są trasy ucieczki członków bandy lub miejsce planowanego przez nich napadu. Moim zdaniem, a to już jest wasz resort, towarzyszu, trzeba uderzyć w centrum, w sam środek band, rozłożyć je wewnętrznie. Mam nadzieję, że tę sprawę rozwiniecie lepiej wy, pułkowniku — zwrócił się wprost do oficera Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych.

— Podzielam bez zastrzeżeń pogląd towarzysza generała — podjął temat pułkownik. — O tym samym myśleliśmy w centrali. Zbrojna likwidacja bandy to w metodzie naszej pracy element ostatni, po prostu finał. Tym mogą zająć się oddziały wojsk wewnętrznych. Główne zadanie polega jednak na czynnościach o wiele bardziej skomplikowanych: na ścisłym rozpoznaniu składu osobowego bandy, jej łączności zewnętrznej, uzbrojenia, planowanych akcji i zmieniających się ciągle miejsc pobytu. Można niekiedy całymi miesiącami tropić bandę, wchodzić jej bez przesady na pięty, a jednak w ostatnim, decydującym momencie cały wysiłek pójdzie na marne. Takie są już prawa walki na naszym froncie. Ale bywa i odwrotnie: jeden człowiek, oczywiście nasz człowiek, celowo do bandy wprowadzony,wykona nieraz pracę za setki innych, przygotuje odpowiednie warunki, podprowadzi tropionych do określonego z góry miejsca i sprawa załatwiona. Sami wpadają w potrzask, z którego nie ma już odwrotu...

— Spodziewam się, że i tym razem znajdziecie takiego człowieka — przerwał generał, żywo zainteresowany wypowiedzią pułkownika.

— Tak, znajdziemy. Mówiąc dokładniej: mamy takich ludzi i możemy na nich w pełni polegać. Są oni ulokowani od lat na najbardziej odpowiedzialnych placówkach z dala od ojczyzny, w samym gnieździe wroga; noszą jego znienawidzone mundury, pełnią służbę na różnych stanowiskach, muszą demonstrować swą lojalność i oddanie obcej idei, ale, wiemy o tym na pewno, sercem i umysłem są zawsze z nami. Dla wroga zachowują ciągle maskę, dla nas szczere spojrzenie i niezachwianą wiarę, że ich ryzykowna praca wśród obcych przynosi korzyści i przyspiesza dzień ostatecznego zwycięstwa. To jest nasz pierwszy rzut bojowy na linii frontu z wrogiem, towarzyszu generale.

— Szkoda, że o nich tak mało się mówi — zauważył generał — ale rozumiem: specjalna służba.

— Właśnie, tego już zmienić nie można. Wymogi konspiracji są nadzwyczaj ostre, jeden nierozważny krok może narazić człowieka stamtąd na śmierć. Przejdę jednak do rzeczy zasadniczych, jeśli pozwolicie, towarzysze. Otóż już od kilku tygodni nasz nasłuch przechwytuje radiogramy nadawane do band przez Niemców. Dzięki intensywnej pracy zdołaliśmy nie tylko złamać szyfr, ale także zlokalizować z dużą dozą prawdopodobieństwa rejony pobytu band, mówiąc ściślej: jednej bandy na Podkarpaciu, z którą wróg łączy największe nadzieje. Na niej zamierzamy skoncentrować główną uwagę. Pozostałe grupy, jak sądzimy, wbrew przypuszczeniom Niemców i wbrew ich planom, nie są zdolne do działania na szerszą skalę. Warto zresztą wiedzieć, jaka jest geneza tych band. W czasie odwrotu pozostała na naszych tyłach, unikając niewoli, nieliczna grupa oficerów niemieckich, którzy z racji znajomości terenu i powiązań z aparatem okupacyjnej administracji przeniknęli do ukrywających się tu i ówdzie faszystów. Swój swego zawsze zresztą znajdzie. Ci właśnie oficerowie, znając odpowiednie szyfry i sam sposób nawiązywania łączności radiowej z własnym dowództwem już po drugiej stronie frontu, szybko przejęli inicjatywę w swe ręce. Korzystając z wydobytych z ukrycia krótkofalówek, zaczęli po prostu zgłaszać się do dyspozycji swych byłych przełożonych. Każdy rzecz jasna, by zrobić lepsze wrażenie, podwyższał stan „oddziału” i jego możliwości na zapleczu. W oparciu o tę mozaikę silnych rzekomo grup podziemnych w Berlinie zaczęto snuć dolekosiężne plany zakrojonej na szeroką skalę akcji dywersyjnej i terrorystycznej na tyłach naszych wojsk.

— Czy to są dane ścisłe? — zainteresował się generał.

— Jak najbardziej, pochodzą z samego źródła. Meldunki w tej sprawie otrzymujemy od naszych towarzyszy zakonspirowanych w Berlinie. Tu też tkwi klucz do naszej działalności na najbliższy okres. Zamierzamy po prostu uprzedzić hitlerowców i w miejsce przygotowywanych do przerzutu na naszą stronę oficerów niemieckich podstawić własnych, należycie do tej roli przygotowanych.

— Świetny pomysł, ale czy możliwy do zrealizowania? Przecież to mimo wszystko ryzyko nie byle jakiej miary.

— Nie większe niż praca naszych ludzi w samym Berlinie — uspokoił generała pułkownik.

— Bierzemy pod uwagę różne ewentualności. Poza legendą, wyposażeniem, znajomością haseł pozostaje jeszcze czynnik niewymierny: przytomność umysłu i spryt człowieka przyzwyczajonego do takiego hazardu. Na to właśnie stawiam najbardziej. W grze z przebiegłym wrogiem nie od razu wszystko możemy o nim wiedzieć. Nawet znając szyfr lub umowne znaki rozpoznawcze, musimy się liczyć z niebezpieczeństwem, z nieznanym sposobem na przykład wzajemnego sprawdzania tożsamości rozmówcy. Ryzyko więc pozostaje ale jeszcze raz powtarzam: tu tkwi klucz do działania, jest to ryzyko opłacalne, skoro mamy zapewnić całkowity spokój na zapleczu frontu.

— To wszystko pięknie i obiecująco wygląda, towarzyszu pułkowniku — wtrącił wysłannik dowództwa 1 Frontu Ukraińskiego — ale chciałbym mieć pewność, że nadacie sprawie szybki bieg. Zanim zjawi się wasz człowiek stamtąd, zanim dotrze do bandy, zanim wreszcie, jak to powiadacie, przygotuje warunki, może upłynąć sporo czasu, a ja wołałbym wrócić do marszałka Koniewa z meldunkiem pewnym: banda zlikwidowana czy nie? Spokój na tyłach jest czy go nie ma? Nas właściwie nie interesuje, ile tych band jest, jedna główna czy kilka mniejszych, chcemy tylko mieć gwarancję, że zaplecze może bezpiecznie pracować dla frontu, ot co. Rozumiemy się?

— Oczywiście. Obiecuję, że postaramy się zrobić wszystko, co będzie w naszej mocy, Niezależnie od przedstawionego tu planu będziemy przecież nadal pracować w terenie, bezpośrednio patrolować podejrzane miejsca, współdziałać z ludnością.

— Dobrze, to mi wystarczy. Widzę, że front może na was liczyć.

— Już uruchomiliśmy naszych ludzi w Berlinie, którzy mają dostęp do interesującej nas sprawy. Za kilka dni będzie odpowiedź. Możecie być spokojni: postaramy się stanąć na wysokości zadania.

Generał przysłuchujący się wymianie zdań podniósł się z fotela i na zakończenie powiedział:— Sądzę, że doszliśmy do porozumienia. Delegat frontu ma teraz chyba jasny obraz sytuacji. Proszę przekazać w sztabie nasz punkt widzenia, a przy okazji pozdrówcie marszałka Koniewa. Czekamy na jego kolejną ofensywę — dodał z uśmiechem.

*

Szef Oddziału Abwehry „Obce Armie Wschód”, generał Reinhardt Gehlen, nacisnął przycisk przy biurku. Otworzyły się drzwi i do gabinetu wszedł adiutant, który wyprężył się jak struna, i regulaminowo zameldował się.

— Czy pułkownik Skorzeny już przyszedł? — zapytał Gehlen.

— Tak jest, panie generale.

— Prosić.

Po chwili w drzwiach ukazał się legendarny pułkownik, ten sam, który oswobodził Mussoliniego. Nie zachowując wojskowego drylu, tak przestrzeganego w niemieckiej armii, podszedł z wyciągniętą ręką do generała. Ten wyszedł zza biurka, uścisnął prawicę pułkownika i poprosił o zajęcie miejsca przy stojącym obok stoliku.

— Napijesz się czegoś, Otto?

— Jeśli masz dobry francuski koniak, chętnie.

— Wprawdzie Francję straciliśmy, ale moi ludzie zdołali „ocalić” trochę co przedniejszych trunków. Powinno nam wystarczyć do końca wojny.

Gehlen podszedł do szafki, wyciągnął butelkę koniaku i napełnił kieliszki.

— A więc, jak wyglądają sprawy z operacją „Cyklon”? Mów.

— Wszystko zapięte na ostatni guzik, tak jak ustaliliśmy. Kilka grup działa już za bolszewickim frontem. Wszędzie są nasi ludzie. Czekają tylko na sygnał przystąpienia do operacji.

— Radiostacje działają?

— Tak, wszystkie są na nasłuchu. Odbiór dobry.

— No, to bolszewicy dostaną łupnia. Nawet się nie spodziewają, co im gotujemy. Polecą w górę mosty, tory kolejowe, tunele, pociągi. W ciągu paru dni ich transport zostanie sparaliżowany. To będzie prawdziwy cyklon na tyłach rosyjskiego frontu.

— Niewątpliwie narobimy im bigosu. Żałuję, że osobiście nie mogę wziąć w tym udziału.

— I dla ciebie coś się znajdzie. Podobno führer pragnie dokonać zamachu na Churchilla. A to nie obędzie się bez Otto Skorzeny’ego.

— Nie martwię się tym.

— Mnie natomiast martwi co innego. Że plan, który opracowaliśmy w najdrobniejszych szczegółach my obaj, przejmuje teraz ta Świnia Kaltenbrunner. I on będzie zbierał pochwały od führera.

— Spokojna głowa. Jak wiesz, mam dostęp do Hitlera w każdej chwili. Gdy będzie trzeba, szepnę parę słów o tobie i twoich zasługach. Możesz na mnie liczyć.

— Wiedziałem, że mam w tobie prawdziwego przyjaciela.

— Tylko bez komplementów, stary spryciarzu. Powiedz lepiej, kto przejmie dowództwo po tamtej stronie.

— Zaproponowałem hauptmanna Schwarzbrucka. To dobry żołnierz, odważny, a przy tym inteligentny, umie podejmować szybko decyzje, zna rosyjski. Taki właśnie jest tam potrzebny. W tej chwili przebywa na froncie, ale poszły już rozkazy odwołujące go do Berlina. Wszystko jest przygotowane dla „zmiany skóry”. Myślę, że usłyszymy jeszcze o kapitanie Schwarzbrucku.

— Na pewno. Jeśli wszystko zagra, zgotujemy czerwonym niezły pasztet.

— Oni już teraz odczuwają działalność dywersyjnych oddziałów. Po rozpoczęciu akcji zacznie się tam prawdziwe piekło. To będzie dla nich całkowita niespodzianka.

— Lubię takie akcje, gdzie coś się dzieje, gdzie jest duże ryzyko, ale i duże efekty. Myślę, że choćby po to warto dalej prowadzić wojnę.

— Masz rację, Otto. A więc za pomyślność operacji „Cyklon”.

— Piję za pomyślność i za twoje zdrowie.

— Prosit.

— Prosit.

Dwaj hitlerowcy stuknęli się kieliszkami, po czym rozpoczęli rozmowę na prywatne tematy. W tym momencie kapitan Schwarzbruck był wdrodze do Berlina.

ZAGINĄŁ POD BERLINEM

Niespodziewany nalot bombowców alianckich mógł pokrzyżować plan. Kapitan Schwarzbruck leżał martwy na podłodze furgonetki. Odłamek, a może zabłąkana kula trafiła go prosto w głowę. Nawet niewiele krwi wypłynęło.

Droga była pusta. Zresztą i tak chyba nikt nie zwróciłby uwagi na wojskową furgonetkę, stojącą na poboczu szosy, i na oficera kręcącego się obok. Może kierowca sprawdza ładunek lub bada drogę? Oberleutnant Liebel spojrzał na czarno-żółty słup z napisem „Berlin — 30 km” i energicznie zatrzasnął tylne drzwi. Miał pecha ten kapitan — pomyślał. — Przejść cały wschodni front, przeprowadzić kilka udanych operacji na tyłach wroga i zginąć pod Berlinem, setki kilometrów od frontu. Czyżby to przeznaczenie?

Oberleutnant w zamyśleniu ściągnął z rąk obcisłe czarne rękawiczki i usadowił się za kierownicą. Włączył starter. I co dalej? Dokąd teraz jechać? Która godzina? Dopiero 12.30, to znaczy, że może dysponować godziną, maksimum półtora.

Oberleutnant Liebel jeszcze raz przebiegi myślą wydarzenia tego przedpołudnia.

Około godziny dziewiątej wezwał go bezpośredni przełożony, podpułkownik Meltzer, szef jednego z oddziałów centrali wojskowego wywiadu. Obok Meltzera, za stołem, nad którym wisiał wielki portret Hitlera, siedział znany mu już oficer służby bezpieczeństwa SD, Joachim Kletz, którego w myślach nazywał „piekielnym policjantem”. Kletz, były inspektor tajnej policji w Hamburgu, w ostatnich miesiącach zrobił karierę. Jeszcze niedawno pełnił służbę w podziemnej rezydencji Hitlera, znajdującej się pod gmachem Kancelarii Rzeszy. Oddział, czuwający nad bezpieczeństwem führera, składał się z byłych pracowników tajnej policji. Do oddziału tego trafił Kletz dzięki „bezwzględności i aryjskiemu zdecydowaniu”, jakie okazał w walce z białoruskimi partyzantami. Kletz nie miałby jednak szans na dalszy awans, gdyby nie...

20 lipca 1944 roku w kwaterze Hitlera „Wilcze Gniazdo” w Kętrzynie, położonej setki kilometrów od Berlina, dokonano zamachu. Uczestnik spisku wyższych oficerów i generałów Wehrmachtu, pułkownik von Stauffenberg, przyniósł w teczce na salę obrad bombę z opóźnionym zapłonem. Wybuchła ona w czasie narady sztabu. Hitler doznał szoku. Wielu oficerom bezpieczeństwa i SS-manom zamach ten jednak oddał przysługę. Od tego dnia bowiem Hitler przestał ostatecznie ufać swemu sztabowi generalnemu i centrali wojskowego wywiadu — Abwehrze.

Z jego rozkazu nadzór nad wojennymi informacjami przejęła służba bezpieczeństwa Rzeszy. Wtedy to właśnie Sturmbannführer Kletz otrzymał do swego stopnia dodatek „ober” i zjawił się jako „nadzwyczajny i pełnomocny” funkcjonariusz SD, w oddziale „Zagranica”. W oddziale tym z powodzeniem pełnił służbę oberleutnant Liebel, gorliwie pracując na przywilej pozostawania z dala od linii frontu.

Umiejętności byłego inspektora policji w nowej roli rozwinęły się w całej pełni. Od pierwszej chwili Kletz podejrzewał o zdradę wszystkich, od pułkownika Meltzera poczynając do zwykłych wartowników włącznie. Obersturmbannführer wtykał nos we wszystkie sprawy, węsząc wszędzie szpiegów i zdrajców. Naturalnie, zainteresował się również i osobą Liebela.

Obowiązki Liebela były wyjątkowo złożone. Wymagały one taktu i umiejętności w nawiązywaniu i podtrzymywaniu niezbędnych znajomości. Musiał on, jak mówią Niemcy, „przenikać przez mury”, ponieważ czynności jego nie zawsze mieściły się w ramach normalnych zadań i poleceń. Zgodnie ze służbowymi zadaniami, przyjmował on i zakwaterowywał w Berlinie tajnych agentów Abwehry przed wysłaniem ich na tyły wroga, a jako osoba zaufana dysponował ich wyposażeniem, pieniędzmi, dokumentami, a nawet garderobą. A zorganizować kwaterę, zdobyć żywność lub odzież jesienią 1944 roku w Berlinie nie było sprawą łatwą. Oberleutnant z zadań tych wywiązywał się dobrze.

„Mój Liebel — mówił do oficerów Abwehry Meltzer — potrafi wszystko. Jeżeli potrzebne wam są hawańskie cygara lub strój polinezyjskiego wodza, on i to dostarczy. Oprócz tego posiada szerokie kontakty tam... — tu Meltzer ze znaczącą miną kierował wzrok ku górze. — Ma jednak pewne swoje dziwactwa, ale że jest starym kawalerem, z pewnymi nawykami, można mu je darować. Jest przecież człowiekiem oddanym i pewnym. Otóż mój Liebel bawi się w artystę, maluje wcale dobrze, widziałem kilka jego obrazów, wystarczyłoby ich, jak sądzę, na niewielką wystawę”.

Właśnie przez te obrazy powstał pierwszy konflikt pomiędzy Liebelem a Joachimem Kletzem. Wkrótce po przybyciu Kletza do oddziału „Zagranica”, pewnego wieczoru zatrzymał on w korytarzu Liebela i chcąc zaimponować mu znajomością prywatnych spraw współpracowników, powiedział: „Radzę wam, panie Liebel, finansowe sprawozdania przygotowywać w przyszłości dokładniej. Rozumiem dobrze, że sporządzanie zestawień jest dużo nudniejszym zajęciem, niż malowanie obrazków”. Roześmiał się w głos, uważając, że był w tym momencie dowcipny.

W rzeczywistości finansowe sprawy nie leżały w kompetencji obersturmbannführera SD, lecz „piekielny policjant” wtrącał się do wszystkiego. Liebel milczał, a kiedy Kletz przestał się śmiać, odparł spokojnie: „Zainteresowanie malarstwem wcale nie przeszkadza mi w pełnieniu służby, nawiasem mówiąc, zajmują się nim również czasami i wielcy ludzie, obersturmbannführer”.

Kletz zrozumiał, była to aluzja do Hitlera, który w początkowym okresie swej kariery malował dekoracje. Nie chciał jednak zrezygnować z ostatniego słowa, więc odparł: „Dobrze wiem, czym zajmują się ludzie i ci wielcy, i ci mali, to mój zawód”.

Od tej chwili obersturmbannführer, noszący na mundurze krzyż z dębowymi liśćmi, otrzymany za udział w karnych ekspedycjach, w obecności Liebela wszczynał rozmowy o „ludziach, którzy nie wąchali frontu”, a nawet o ludziach, którzy „powinni powąchać front”. Liebel nie reagował na te zaczepki i tylko w myślach przezwał Kletza „piekielnym policjantem”.

Tego ranka więc, kiedy Liebel zjawił się w gabinecie Meltzera, obecność Kletza oznaczała, że sprawa będzie nadzwyczajnej wagi. Meltzer trzymał w ręku depeszę.

— Proszę was, oberleutnant — zwrócił się podpułkownik do Liebela — przyjąć tego człowieka, o którym mowa w telegramie, z zachowaniem wszelkich warunków konspiracji. Ulokujcie go w jednej z naszych kwater, następnie zameldujcie się u mnie i — tu Meltzer zrobił pauzę — u obersturmbannführera Kletza. Hasło: akcja „Cyklon”. Po tych słowach Meltzer podał depeszę Liebelowi.

— Według rozkazu, panie podpułkowniku — odparł Liebel kierując się z depeszą ku wyjściu.

— Jeszcze chwileczkę — rzekł w tym momencie Kletz, wstając z miejsca i podchodząc do Liebela. — Chciałbym podkreślić — ciągnął — że człowiek, którego macie spotkać, wyruszy niedługo na tyły wojsk rosyjskich celem wypełnienia bardzo ważnego zadania. To człowiek fron-to-wy. Kletz demonstracyjnie podkreślił to słowo. — Proszę otoczyć go szczególną opieką. Nie dajcie mu powodu do skarg. Zameldujcie się u mnie o czternastej.

— Rozkaz, obersturmbannführer — wykrztusił z trudem Liebel.

Kletz ze sztucznym uśmiechem wpatrywał się w niego, pochylając do przodu łysiejącą głowę.

Wychodząc po schodach z podziemnego schronu, w którym mieściły się biura i pomieszczenia mieszkalne Abwehry, Liebel przeczytał depeszę. Niejaki kapitan Schwarzbruck ma przybyć ekspresem z Drezna do Berlina o godzinie 12.00. Spojrzał na zegarek. Była już godzina 9.00. Reguły konspiracji zakazywały witać agentów na stacji docelowej. Należy zabrać kapitana z pociągu na ostatniej stacji przed Berlinem.

Liebel napełnił zbiornik furgonetki marki Opel i na pełnym gazie ruszył w drogę. Wóz mijał puste skrzyżowania. Kilka minut czekał przy przewróconym w czasie nocnego bombardowania tramwaju, który spowodował korek. Jesienią 1944 roku życie Berlina upodabniało się coraz bardziej do koszmarnego snu. Olbrzymie miasto nieustannie drżało od wybuchów bomb; zrzucanych przez alianckie lotnictwo. Całe dzielnice leżały już w gruzach. Rozbite witryny i okna spoglądały na zasypane gruzem i szkłem ulice, które tak niedawno zadziwiały czystością. Za jakimś rogiem, nad gruzami, Liebel dostrzegł transparent, na którym litery układały się w napis: „Pozdrawiamy pierwszego budowniczego Niemiec — Adolfa Hitlera”. Transparent był dziełem pracowników Wydziału Propagandy. No cóż — myślał Liebel, jeszcze pół roku, a ten „pierwszy budowniczy” zamieni Berlin w kupę gruzów. Po obu stronach wylotowej szosy ciągnęły się rzędy drzew. Wóz mijał podmiejskie osiedla, zostawiając w tyle schludne domki z czerwonymi dachówkami. Pogrążony w zadumie Liebel o mało nie wpadł na szlaban zagradzający drogę. „Remont — objazd 3 km” głosiła tablica. Droga była widocznie zniszczona na skutek bombardowań. Czasu zostało niewiele. Na pełnym gazie pomknął dalej. Przed mostem przerzuconym nad kanałem zatrzymał go oddział porządkowy. — Dalej nie wolno, panie oberleutnant — zameldował drżącym głosem gefrajter z oddziału Volkssturmu. Wzdłuż obu stron szosy stały już dziesiątki samochodów, ukrytych pod drzewami. W dali, zza kanału, dochodziło dudnienie zenitówek i snuł się dym. — Do diabła — Liebel ze złością walnął pięścią w brezent furgonetki. — Gdzie wasz dowódca? Wezwijcie go. — Młodzieniec zniknął, a po chwili zjawił się ze staruszkiem feldfeblem. Zorganizowane tej jesieni oddziały Volkssturmu składały się z żołnierzy bardzo młodych lub będących już w podeszłym wieku. Starzec, mrużąc oczy dalekowidza, dokładnie sprawdzał upoważnienie Liebela.

— Patrz, Abwehra, on z Abwehry — szeptali między sobą chłopcy stojący obok. Feldfebel skończył czytać dokument i zwracając go powiedział: — tam nie radzę jechać, tam jest niebezpiecznie, to nalot na stację.

Liebel roześmiał się. — Na froncie bywa gorzej, panie feldfebel. — Szlaban uniósł się i oberleutnant naciskając na gaz przejechał przez most. Jeszcze na nasypie ujrzał kłęby dymu i płomienie przebijające się przez dym. Płonął dworzec. Półtora kilometra od niego — Liebel umiał świetnie oceniać odległość na oko — zmniejszając szybkość zbliżał się drezdeński ekspres.

Skręciwszy z szosy oberleutnant, rozpryskując kałuże i podskakując na wybojach, poprowadził wóz na przełaj, prosto w stronę zbliżającego się pociągu. W tym momencie usłyszał świst bomby, następnie wybuch. Zatrzymał więc wóz i wyskoczył z kabiny.

Większa część amerykańskich bombowców leciała w stronę Berlina. Zostały tylko dwa samoloty, które atakowały, dworzec i nadjeżdżający pociąg. Pociski zagrzechotały o dachy wagonów. Z pociągu wyskakiwali ludzie ogarnięci paniką. Oberleutnant, usiłując nie widzieć i nie słyszeć niczego dookoła, biegł do czwartego wagonu. Z trudem przebił się przez tłum biegnący w przeciwnym kierunku i wcisnął do przedziału. Na kanapce siedział wysoki opalony mężczyzna w mundurze kapitana Wehrmachtu. Jedną ręką przykładał chusteczkę do policzka, a w drugiej ściskał czarną teczkę. Szyba w oknie przedziału była rozbita. — „Cyklon” — rzucił szeptem Liebel, wyciągając rękę do powitania. Mężczyzna podniósł się, nie odejmując ręki od twarzy. — Weźcie moją walizkę — powiedział —i teczkę poniosę sam, mam w niej dokumenty. Do licha, jak nie w porę skaleczył mnie odłamek szkła. Spójrzcie na to, proszę — odsunął rękę od twarzy. — To drobiazg — odparł Liebel — trzeba założyć szew. Macie rozcięty policzek. — Trzymając w jednej ręce walizkę, drugą podtrzymując kapitana, wydostał się z wagonu. Zbiegli z nasypu i skierowali się do samochodu. Dwa samoloty amerykańskie zawracały, aby ponownie zaatakować.

Oberleutnant pomagał wysokiemu Schwarzbruckowi wejść do furgonetki. — Cóż to, nie było lepszego pojazdu? — spytał kapitan, z trudem wciskając się do środka.

— Instrukcja mówi, że samochód ma być zakryty, aby was nikt nie widział, kapitanie, pojedziemy przecież przez miasto — odparł Liebel.

— Proszę, pospieszcie się, samoloty wracają, teraz tak szybko nie odlecą. Atakowanie pasażerskiego pociągu jest dla nich rozrywką.

Liebel zatrzasnął drzwi i przy akompaniamencie nowych wybuchów włączył silnik. W rajdzie z przeszkodami Liebel za taką jazdę zająłby na pewno jedno z lepszych miejsc. Pomimo wielkiego zamieszania na stacji, udało mu się wyjechać i dotrzeć do szosy. Wóz kołysał się z boku na bok, oszaleli ze strachu ludzie wpadali prosto na samochód, coś głośno stukało po blasze kabiny, tak zewnątrz jak i wewnątrz. Wreszcie znowu po obu stronach szosy zamigotały drzewa. Furgonetka uciekała od ognia, śmignęła przez most, tak że chłopcy z Volkssturmu rozbiegli się w popłochu przed nią. No i cóż pan powie, panie Kletz, jakie teraz będzie pana zdanie o oficerach siedzących na tyłach? — pomyślał Liebel.

Oberleutnant zatrzymał wóz. Trzeba zobaczyć jak znió