Hayden War. Tom 8. Pogranicze w ogniu - Evan Currie - ebook + audiobook

Hayden War. Tom 8. Pogranicze w ogniu ebook i audiobook

Currie Evan

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Misja trwa! Sorilla, Zielone Berety z Piątej oraz lucjańscy Strażnicy kontynuują śledztwo na planecie skolonizowanej przez islamskich separatystów u zarania międzygwiezdnej diaspory ludzkości.

Dla Sorilli staje się oczywiste, że ma do czynienia z czymś więcej niż tylko zbrojne powstanie przeciwko władzy Sojuszu, a im więcej udaje jej się odkryć, tym większą czuje potrzebę dojścia do sedna spisku.

Jaką cenę przyjdzie jej zapłacić za tę wiedzę?

Czy informacje będą tego warte?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 301

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 41 min

Lektor: Roch Siemianowski
Oceny
4,6 (255 ocen)
173
62
19
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gerdka
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

uwielbiam tę serię... z Aidą zawsze jest wybuchowo haha
10
keeteck

Nie oderwiesz się od lektury

za krótka :(
00
arekmoras

Nie oderwiesz się od lektury

trzyma poziom
00
prudy1234

Dobrze spędzony czas

ok
00
pwaldon

Nie oderwiesz się od lektury

Szybko i sprawnie załatwia sprawę ale jak zwykle sporo za krótka...
00

Popularność




Tytuł oryginału: Border Wars

Text copyright © 2016 Evan Currie

All rights reserved

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Karolina Kaiser

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:

Drageus Publishing House Sp. z o.o.

ul. Kopernika 5/L6

00-367 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.drageus.com

ISBN EPUB: 978-83-67053-65-5

ISBN MOBI: 978-83-67053-66-2

1

Stacja orbitalna, Świat Haydena

Gil Hayden spoglądał na nowego przybysza sunącego niespiesznie w stronę portów dokowania stacji, pozwalając oczom błądzić po kadłubie leciwego statku klasy Explorer. „Socrates” nie był rzecz jasna obcy dla tego regionu – kursował między Ziemią a Światem Haydena regularnie już od czasów wojny. Tym razem jednak jeden wpis na liście pasażerów zwrócił uwagę Gila. Wystarczająco, by ten osobiście pofatygował się na pokład przyjęć.

Minęła niemal godzina, nim statek skończył manewry i dokowanie, by wreszcie rozpocząć rozładunek. W pierwszej kolejności pokład opuścili pasażerowie, maszerując przez śluzy niekończącą się procesją. Większość z nich nie miała prawie nic przy sobie. Ograniczenia bagażowe w lotach kosmicznych nie były już tak surowe jak kiedyś, ale nadal obowiązywały i dawały się we znaki większości podróżnych, o ile nie byli gotowi zapłacić sowicie za dodatkowe miejsce na pokładzie.

Czasem nawet i to mogło być za mało.

Niewielu z tych, którzy trafiali na Haydena – czy właściwie którąkolwiek z gwiezdnych kolonii – brało ze sobą większy dobytek. W końcu chodziło o to, by zacząć nowe życie, a co niby można spakować na taką ewentualność?

Gil czekał cierpliwie, przyglądając się nowo przybyłym z biernym zainteresowaniem. Niektóre twarze były mu znane z dokumentów, które przewijały się przez jego biurko, czy też przydziałów z rady naukowej SOLCOM-u. Większość była jednak zupełnie anonimowa. Teraz gdy ustały już działania wojenne, wielu ludzi opuszczało Ziemię.

Zaraz po otwarciu kolonii nastał moment, gdy wizja eksploracji i kolonizacji kosmosu zawładnęła myślami całej rzeszy ludzi. Jednak dostęp do tych placówek był wówczas ściśle kontrolowany. Z milionów chętnych ostawało się zwykle ledwie kilka tysięcy, które miało jakąkolwiek szansę przejść selekcję, co skutkowało stopniowym spadkiem zainteresowania mimo stałego zwiększania przepustowości całego systemu.

A jednak wojna najwyraźniej odwróciła ten trend.

Uwaga ludzkości znów skupiła się na koloniach, a w pierwszej kolejności na Świecie Haydena. Planeta szybko stawała się głównym punktem podróży, a nawet potencjalnej przeprowadzki. Miało to dobre i złe strony, zarówno dla Haydena, jak i dla roboczego grafiku Gila. Oprócz przebijania się przez góry wnios­ków największe problemy sprawiało ustalenie, gdzie przydzielić poszczególne osoby – choćby tymczasowo, w chwili przybycia – i zorganizowanie im kwater.

To drugie było najczęstszą przyczyną sporów.

Wzrok Gila przyciągnęła sylwetka krzepkiego star­szego mężczyzny, który właśnie schodził na pokład stacji. Gil był pewien, że ten pasażer nie będzie sprawiał problemów przy zakwaterowaniu. Był także osobą, której właśnie oczekiwał.

– Cassius Aida? – spytał dla absolutnej pewności… a raczej z czystej kurtuazji. Komputer już oczywiście zidentyfikował pasażera po rysach twarzy.

– Zgadza się – krępy przybysz odparł mocnym, wręcz tubalnym głosem.

– Pańska córka poprosiła mnie, bym pana powitał – wyjaśnił Gil. – Niestety nie mogła zjawić się osobiście.

Cassius rzucił mu szybkie spojrzenie.

– Co się stało?

– Szczerze mówiąc, nie jestem pewien – odparł Gil krótko. – Najpierw przybył tu statek SOLCOM-u, „SOL”. Potem było kilka kursów między jej posiadłością a orbitą, po czym kilka dni później zjawiła się nagle w moim biurze, taszcząc plecak.

Cassius prychnął pod nosem, choć wcale nie wydawał się zaskoczony.

– Służba wzywa. Myślałem, że przeszła już w stan spoczynku.

Gil przytaknął.

– Z tego, co mówiła, tak właśnie jest… czy niebawem będzie. „Ostatnia misja”, chociaż muszę przyznać, że już to kiedyś słyszałem.

Usta Cassiusa wykrzywiły się w wąskim uśmiechu.

– Stara śpiewka. No cóż, to gdzie mam się zameldować?

Gil zapraszająco rozłożył ręce.

– To pańska decyzja. Córka zorganizowała panu kwaterę w kolonii, ale może pan też odwiedzić jej posiadłość.

Cassius uniósł swoją torbę i przerzucił ją sobie przez ramię.

– No to chyba powinienem dowiedzieć się czegoś o tych jej włościach, żeby dobrze wybrać, prawda?

– Proszę bardzo – odparł Gil z uśmiechem. – Ściągnę dla pana komputer i obejrzymy wszystkie szczegóły. Jeśli dobrze zrozumiałem, Sierżant Aida zadbała o rzeczy pierwszej potrzeby, więc w posiadłości nie będzie panu niczego brakowało. Jest jednak dosyć odludna.

– Nie mam nic przeciwko odosobnieniu.

Gil roześmiał się.

– Proszę mi to powtórzyć, jak spędzi pan kilka tygodni jako jedyny człowiek na całym kontynencie.

Cassius uniósł spojrzenie. W jego oczach migotał świeży błysk.

– Teraz to jestem naprawdę zainteresowany.

Planeta Allahu Akbar, przestrzeń Sojuszu

Klimat planety okazał się zaskakująco sprzyjający dla ludzkiego osadnictwa, choć daleko jej było do rajskiego świata, jakim z początku wydawał się Hayden. Warunki w strefie umiarkowanej, którą zasiedlili koloniści, były zbliżone do łagodniejszego obszaru ziemskiej półkuli północnej, choć lwia część obszaru podbiegunowego pogrążona była w okowach rozleg­łego zlodowacenia.

Z orbity świat przypominał wąskie pasmo zieleni i błękitu opisane z obu stron nieskończoną połacią bieli.

Jako że niemal dziewięćdziesiąt procent jego powierzchni skute było lodem, nietrudno było uznać go za niezbyt atrakcyjny cel dla osadników. A jednak pozostałe dziesięć procent nadal stanowiło dość imponujące terytorium, zapewniając młodej kolonii aż nadto miejsca pod rozbudowę.

Fakt, że osadnicy rozproszyli się już po tak wielkim obszarze planety, najlepiej świadczył o powadze, z jaką traktowali przykazania swej religii. Stanowiło to jednak dość nietypowy problem dla ekipy obserwującej kolonię z orbity.

USV „SOL”

Orbita nad planetą Allahu Akbar

Admirał Ruger jeszcze raz omiótł mapę chmurnym spojrzeniem, nie mogąc uwierzyć w ogrom obszaru, który przyjdzie im pokonać.

– To niedorzeczne – mruknął. – Każda inna kolonia skupia się wokół miejsca lądowania, a ci tutaj rozleźli się na pół cholernej planety!

Generał brygady Mattan wzruszył ramionami.

– Nigdy nie spotkaliśmy też grupy, która uległaby takim podziałom. Większość kolonii planetarnych jest z początku bardziej zorganizowana… Nie jestem pewien, co zaszło tutaj.

Ruger prychnął.

– Wiesz równie dobrze jak ja. Zafundowali sobie jakąś religijną schizmę.

– Oczywiście, ale rzecz w tym, że nie wiemy dlaczego – odparł rzeczowo Mattan, niewzruszony irytacją kolegi. – Ruchy reformacyjne wśród wielu wyznań to nic wyjątkowego, to jasne, ale bez rozpoznania dokładnych przyczyn możemy tu jedynie teoretyzować.

– W tej chwili nie wzgardziłbym kilkoma teoriami. Zorganizowanie tego to będzie koszmar – burk­nął Ruger. – Potrzebujemy więcej statków. Nie możemy latać tam i z powrotem przez taki kawał lądu i oczekiwać, że cokolwiek tu zdziałamy.

– Cierpliwości – doradził Mattan. – Szybkie rozwiązanie nigdy nie przynosi trwałych efektów. Poradzimy sobie, zaufajmy naszej ekipie.

– Ekipie to ja ufam – odparł Ruger. – To przez ten cholerny Sojusz tak się pocę. W każdej chwili mogą utopić całą tę operację.

– Niech i tak będzie. To nie nasz problem. – Mattan wzruszył ramionami.

– Gówno prawda. Jak coś im tu wybuchnie, wierz mi, my też oberwiemy rykoszetem.

– No to upewnijmy się, że obejdzie się bez fajerwerków.

Allahu Akbar

Jej peleryna łopotała na wietrze, gdy niestrudzenie kroczyła przez krzaczaste pustkowie, z pozoru nie zwracając uwagi na mroźne podmuchy targające jej ubraniem. Przed nią widać już było pojedyncze domostwo. Z komina dobywały się kłęby dymu, wznosząc się ku niebu w powitalnym tańcu. Samotny budynek był jedynym schronieniem w zasięgu wzroku, gdziekolwiek by spojrzeć.

Podeszła do granicy działki swobodnym krokiem, po czym zatrzymała się, by zawołać zza wyciętej w ogrodzeniu niskiej bramki:

– Salaam alaikum! Halo, jest tu kto?

Zastygła w nadziei na odpowiedź, czekając niewzruszenie mimo surowych okoliczności.

W końcu drzwi domostwa stanęły otworem, ukazując mężczyznę w grubych szatach. W jego dłoniach spoczywał przestarzały karabin.

– Słucham? – odpowiedział, trzymając broń w gotowości, z lufą skierowaną jednak z dala od nieznajomej.

– Dzień dobry – przywitała się po raz kolejny. – Przynoszę wiadomość od Horu z zachodniego osiedla.

Mężczyzna przyglądał jej się przez chwilę, ani serdecznie, ani nieufnie, ale w końcu skierował lufę karabinu ku górze i pchnął drzwi na oścież z krótkim skinieniem.

– Wejdź – oświadczył. – Witam cię w mym domu.

Sorilla Aida odpowiedziała skinieniem spod swojego kaptura i przekroczyła próg posiadłości, kierując się wprost ku drzwiom i upragnionemu ciepłu.

Agentka sił specjalnych spędziła na planecie już niemal sześć tygodni – większość w stroju miejscowych, by ułatwić sobie gromadzenie informacji na temat lokalnego ruchu oporu, który solidnie dawał się we znaki siłom Sojuszu.

Podobnie jak w przypadku Arkany osadnicy zamieszkujący Allahu Akbar mieli silną awersję do wszelkich obcych wpływów. Przybycie sił Sojuszu i ich ekstremalna „obcość” wywarły głęboki wpływ na kolonistów, których pobożność dorównywała jedynie ich skrajnej nieufności. Na razie Sorilla zdołała jedynie powierzchownie ocenić zakres zmian, które niosło z sobą to wydarzenie, ale jedno było dla niej jasne, ledwie postawiła stopę na tej planecie: muzułmańska kultura dominująca na Allahu Akbar nie przyjęła istnienia obcych w żaden naturalny ani zdrowy sposób. W przeciwieństwie do kolonistów z Arkany, których kultura niemalże zakładała istnienie obcych form życia, tutejsi mieszkańcy wydawali się głęboko wstrząśnięci. Konsekwencje tego stanu zdawały się równie zagadkowe dla Sorilli, co dla nich samych. Z pewnością jednak odbijały się echem w całej społeczności planety aż po dziś dzień.

Drzwi w końcu zatrzasnęły się za nią, zapewniając ochronę przed mroźnym wichrem. Ściągnęła kaptur pod czujnym spojrzeniem gospodarza.

– Więc przysyła cię Horu? – spytał z ledwie wyczuwalnym powątpiewaniem.

– Właściwie przysyła to… – Z tymi słowami wydobyła spomiędzy fałdów płaszcza pakunek i zaprezentowała go gospodarzowi. – Z pozdrowieniami.

Mężczyzna wpatrywał się w nią przez chwilę, jakby oceniając jej zamiary, jednak Sorilla niewzruszenie tkwiła w bezruchu, nim nie sięgnął po paczkę. Zważył pakunek w dłoniach, nie odwracając od niej wzroku.

W końcu nieco się rozluźnił.

– Czy mogę poczęstować cię herbatą?

Sorilla była przemarznięta do szpiku kości, ale odruchowo pokręciła głową.

– Proszę nie robić sobie przeze mnie kłopotu.

– Nic podobnego – zaprotestował. – To drobiazg. Będzie lada moment.

– Nie, przyjacielu – odparła. – Niczego mi nie trzeba, naprawdę.

– Nalegam – rzekł gospodarz stanowczo.

Sorilla w końcu uległa z wdzięcznością.

– Dziękuję, będzie mi bardzo miło, jeśli napijemy się razem herbaty.

– Doskonale! – huknął mężczyzna z szerokim uśmie­chem. – Chodź, nastawię wodę i porozmawiamy.

Sorilla przytaknęła i zajęła oferowane jej miejsce przy ogniu, rozchylając poły płaszcza, by wpuścić ciepło. Czuła się nieswojo w lekkim pancerzu, jednak charakter jej misji na tej planecie wymagał subtelniejszych metod działania – nieraz ku jej głębokiej irytacji. Mieszkańcy Arkany byli stosunkowo otwarci na kontakty z Sojuszem, a nawet ograniczony handel – co było jaskrawym przeciwieństwem nastawienia tej odosobnionej, rzadko zaludnionej planety.

Co nie znaczy, że w ogóle nie dochodziło do takich kontaktów. Sojusz narzucił je w obrębie największego skupiska ludzkiego na tym świecie, gdzie mieścił się niewielki port kosmiczny oraz podstawowe placówki handlowe. Co bogatsi członkowie społeczności, jak to zwykle bywa, przyjęli ten fakt z pragmatyzmem i za­częli handlować luksusowymi towarami. Jednak w oczach większości przedstawiciele Sojuszu byli niczym demony z piekielnych otchłani czy coś w ten deseń.

Wykluczało to szybkie i siłowe rozwiązanie problemu.

Z uwagi na znaczne rozproszenie populacji i fakt, że wielu kolonistów spędzało całe życie w obrębie ledwie stu kilometrów od miejsca narodzin, z powodzeniem można było za to przeprowadzić infiltrację – co wykluczały na przykład ciasne więzi społeczne na Arkanie.

Sorilla zdawała sobie sprawę, że misja prawdopodobnie zostanie przerwana, nim zdoła ją należycie wypełnić. Tak to już bywa, gdy zadajesz się z Sojuszem… czy, szczerze mówiąc, z dowolnym politykiem. Ciągle w pośpiechu, bez baczenia na jakość rezultatów, a jedynie na rozgłos.

Stłumiła westchnienie frustracji, które mogłoby zostać źle odebrane przez jej gospodarza. Poza tym nie mogła doczekać się gorącej herbaty.

***

Kriss wpatrywał się usilnie w niewielką chatę, w której już jakiś czas temu zniknęła ludzka wojowniczka, próbując okiełznać własną niecierpliwość. Tak wiele czasu, zbyt wiele… by gonić za byle strzępem tropu, raz za razem, na tej zapomnianej przez wszechświat dziurze. Zaczynało go to mierzić. Lucjanie nie byli szpiegami ani detektywami – byli wojownikami, a to była wojna.

„To gdzie, u licha, jest ta walka?”

Choć wiedział, że ta ludzka kobieta była wojowniczką z krwi i kości, irytowała go jej niechęć, by przejść od razu do rzeczy i załatwić to, po co tu przybyli. Co jeszcze bardziej denerwujące, ta po trzykroć przeklęta szycha z wywiadu zdawała się nie tylko aprobować jej metody, ale i uważać wojowniczkę za groźniejszą niż kiedykolwiek.

Kriss żył już dostatecznie długo, by wyzbyć się młodocianych lucjańskich złudzeń co do znaczenia odwagi czy tchórzostwa. Wiedział, że nie wszystkie wojny wygrywało się szarżą czy bombami. To jednak wcale nie oznaczało, że jego cierpliwość stanie się nagle bezgraniczna.

Ci ludzie, z którymi musiał się teraz użerać, nie przypominali właściwie żadnej z ras Sojuszu. Nie mieli specjalizacji, przynajmniej nie w takim samym rozumieniu jak Sojusz. Pari uznawali ich za zdolnych nawigatorów. On sam uważał ich za dobrych wojowników, a teraz najwyraźniej i wywiad dołączył do tego chóru, doceniając ich umiejętności szpiegowskie.

To wcale nie oznaczało, że Lucjanie nie umieli przeprowadzić tajnej operacji czy pilotować statków, ale podobne pochwały ze strony innej branży wewnątrz Sojuszu należały do rzadkości. Kriss zastanawiał się, ile tak naprawdę było w tym rzeczywistego uznania, a ile chęci ochrony własnego podwórka przed potencjalną konkurencją. Ludzie nie byli z nimi stowarzyszeni, więc łatwiej było okazać im niechętny respekt – nawet na oczach innych sojuszniczych ras.

Mimo to wciąż czuł głębokie pragnienie, by byli bardziej podobni do Lucjan.

Wspaniale byłoby mieć godnych przeciwników, którzy postrzegają tę wielką grę w podobnych kategoriach.

„Niestety, nie wypada mi pielęgnować takich nadziei”.

***

Sorilla rozejrzała się po małym domostwie, siedząc przy trzaskającym ogniu i chłonąc ciepło przesączające się przez poły jej okrycia.

„Jest pewna ironia w tym wyborze planet, która umyka chyba wszystkim na Arkanie i Allahu” – pomyślała z iskierką skrytego humoru. „Żeby muzułmański statek znalazł świat tak bardzo przypominający północną Europę, a chrześcijańscy fundamentaliści coś na wzór Bliskiego Wschodu… Może i rzeczywiście Bóg istnieje, i ma ciekawe poczucie humoru”.

Nigdy nie była szczególnie religijna i choć widziała już w życiu dość, by czasem zastanawiać się nad istnieniem wyższej siły, wykształcenie nakazywało jej sądzić, że w niemal nieskończenie złożonym świecie jakikolwiek „cud” zwykle – albo i zawsze – oznaczał tylko tyle, że nie wzięto pod uwagę wszystkich zmiennych, które by go wyjaśniały.

Bóg i diabły czy wariancje kwantowe… I jedno, i drugie było równie dobrym wyjaśnieniem wszystkiego, czego doświadczyła w żołnierskim życiu. Kwestią otwartą pozostawało to, która z tych opcji dawała ludziom większą pociechę.

Ze swojej strony Sorilla już dawno uznała, że jeśli faktycznie istniał jakiś „Bóg”, to w oczywisty sposób znajdował się on – czy ona – poza ludzkim układem odniesienia. Jeśli miałaby to być prawda, wówczas Bóg z samej natury stałby poza zasięgiem naukowej analizy. Nie można było poddać próbie czegoś, co wychodzi poza ramy odniesienia naszej egzystencji.

Pozostawała więc tylko wiara.

Sorilla wzięła duży łyk z kubka parującej herbaty i powiodła wzrokiem po dekoracjach tego niewielkiego domu, z których większość nieodzownie łączyła się z praktykami religijnymi jej gospodarza. Nie po raz pierwszy rozmyślała, czy sama wiara wystarczy i czy to w ogóle dobra rzecz… czy może pierwsze zło wśród ludzkich pojęć.

„Chyba dowiem się, kiedy umrę…”

Do tego czasu miała jednak robotę do wykonania.

– Dziękuję za herbatę – powiedziała, ściskając opróżniony do połowy kubek w dłoniach, by wchłonąć każdą odrobinę ciepła.

– Drobnostka – zaprotestował mężczyzna – i przepraszam za moją niegościnność. Nastały teraz trudne czasy. Zwą mnie Amher.

– Sorilla – powiedziała ze skinieniem głowy. – Trudne to czasy dla nas wszystkich.

Amher przytaknął pochmurnie.

– Otóż to… Skoro przysłał cię tu Heru, dziękuję za dostarczenie mi tej przesyłki. Zaczynało już brakować dla mnie i mojej rodziny.

Mężczyzna położył paczkę na stole i rozerwał plombę, odsłaniając spękane, przebarwione kryształy. Solidnym nożem odciął spory kawałek, wrzucił go do drewnianego moździerza i zaczął rozgniatać tłuczkiem.

Sorilla przyglądała mu się z zaciekawieniem, bowiem przez ostatnie sześć tygodni nieraz obserwowała, jak podobne przesyłki krążą po większych osiedlach na Allahu.

Skończywszy mielić, Amher podzielił kryształowy proszek na porcje i zaoferował jedną z nich Sorilli.

– Dziękuję, ale muszę odmówić. – Pokręciła głową. – Niczego mi nie brakuje, a większość czasu spędzam bliżej zaopatrzenia. Tutaj dostawy muszą docierać rzadko…

– Jeśli w ogóle – zgodził się Amher z wahaniem.

W końcu przytaknął niechętnie i włożył porcję z powrotem do misy.

– Dziękuję, że podjęłaś takie ryzyko, by mi to przynieść.

– Drobnostka – zaoponowała, choć pewnie nawet by nie uwierzył, jak proste było to zadanie.

Przemierzanie tej dziczy na piechotę byłoby wykonalne, ale jej zespół nie miał aż tyle czasu. O ile nie narażało to ich misji, mogli korzystać z lądowników i transporterów opancerzonych, a to bardzo ułatwiało sprawę.

„Gdyby tylko miejscowym było tak łatwo” – pomyślała, wpatrując się w leżące na stole kryształowe granulki. „Ciekawe, ilu ludzi ginie tu każdego roku, zwyczajnie roznosząc sól”.

Wprawdzie klimat na Allahu był chłodniejszy i znacznie łagodniejszy niż na Arkanie, planeta ta była jednak zaskakująco uboga w chlorek sodu. Ludzie nie potrzebują zbyt wiele soli, by przeżyć, ale nie można wyrzec się jej w całości. Handel solą przyczynił się do utworzenia jednej z najbardziej regularnych sieci karawan na planecie, zapewniając przy tym doskonały pretekst do nawiązywania kontaktów i znajomości.

– Byłem… zaskoczony – wyznał Amher z wahaniem, nie kończąc myśli.

– Że Heru przysłał kobietę, tak? – spytała Sorilla z najłagodniejszym uśmiechem, na jaki była w stanie się zdobyć.

Gdyby miała na sobie swój zwykły sprzęt i ubiór, rezultaty byłyby pewnie mizerne… ale odziana w ubiór miejscowych, mimo surowego wyglądu zgrzebnej, podróżnej szaty, od razu dostrzegła, jak z twarzy Amhera znika napięcie. Gdyby tylko wiedział, że Sorilla – bez większego problemu – jest w stanie unieszkodliwić go na kilkadziesiąt różnych sposobów nawet bez ruszania się z miejsca, pewnie nie byłoby mu tak lekko.

– To prawda, wybacz – przytaknął, nieco speszony swoim wyznaniem.

– To ciężki fach – podjęła Sorilla – ale wychowywał mnie twardy ojciec, któremu brak synów nie dał większego wyboru i musiał mnie szkolić. Dobrze czuję się w dziczy, czego niestety nie mogę powiedzieć o miastach.

– Pfe – prychnął Amher, przewracając oczami. – Te miasta! Uczciwy człowiek nie ma tam czego szukać, garną się tam tylko złodzieje i żebracy.

Sorilla wzruszyła ramionami.

– Wszystko ma swe miejsce na tej boskiej ziemi.

– A przyświeca jej miłosierdzie Allaha – dokończył Amher z westchnieniem. – Racja, racja. Czasem jednak tracę z oczu boski plan, gdy widzę, jak miasta obracają się przeciw jego słowu.

Sorilla pokiwała głową, biorąc kolejny łyk herbaty.

– Z tego, co słyszę, chyba nieobce są wam miasta – powiedziała swobodnym tonem.

– Niestety, tym głębsza moja hańba – przytak­nął. – Urodziłem się w Przystani, spędziłem tam wiele lat życia… ale potem zjawiły się Dżinny, a z nimi Bestie.

Oczy Sorilli na ułamek sekundy powędrowały ku górze, gdy upewniała się, że jej implanty rejestrują całość rozmowy i nadają do reszty zespołu.

– Ach! Byłeś na miejscu tego dnia?

– Tak, samo wspomnienie tego przeklętego dnia warzy mi krew w żyłach… i tak już zostanie, nim nie dokonam marnego żywota – wyznał Amher. – Powinienem był tam zginąć. Wszyscy powinniśmy byli zginąć, przepaść. Nic nie zmyje z mojej duszy hańby, jaka spadła na nią tej nocy.

Mężczyzna wstał i podszedł bliżej ognia. Zatopił wzrok w trzaskających płomieniach.

– Tej nocy, gdy poddaliśmy im świat Boga i jego ludzi.

Stolica Haydena

Cień modułu łączącego stację orbitalną z planetą przecinał miasto u podstawy stacji transportowej. Cassius wyszedł na zewnątrz i odetchnął wilgotnym powietrzem dżungli. Zaciągnął się głęboko, by oczyścić płuca ze sterylnego zapachu transportera i refiltrowanego powietrza statku kosmicznego.

Zapach był inny niż w ojczystym Północnym Meksy­ku, gorąca wilgoć bardziej nachalna, niż przywykł w do­mu, a jednak Cassius spędził sporą część życia w szeroko pojętej dziczy. Perspektywa odkrycia nowej była niezwykle ekscytująca.

– Panie Aida!

Mężczyzna obrócił się zaskoczony, słysząc swoje nazwisko, i spostrzegł zbliżającego się nieznajomego.

– Dobrze trafiłem, mam nadzieję? – spytał płowowłosy człowiek z uprzejmym wyrazem twarzy.

– Cassius, chłopcze – odparł szorstko starszy mężczyzna. – Nikt nie nazywał mnie „panem Aidą”, odkąd córcia skończyła ogólniak i odchrzaniła się ode mnie rada rodziców.

– No to Cassius. – Mężczyzna skapitulował i wyciągnął przed siebie dłoń. – Jestem Jerry. Chociaż trudno wyobrazić sobie Sierżant jako licealistkę, to tu na Haydenie jej rodzina to i nasza rodzina. I bynajmniej nie mówię tylko za siebie.

Cassius uścisnął jego dłoń z szerokim uśmiechem.

– To ty będziesz pewnie jednym z tych jej tropicieli, tak?

– Zgadza się – przytaknął Jerry. – Wyciągnąłem ją z dżungli jeszcze przy pierwszej misji, kiedy jej zrzut poszedł w diabły. Od tamtego czasu zdarza się nam czasem wylądować w tym samym oddziale.

– Jej przyjaciel to i mój przyjaciel, Jerry – powiedział Cassius życzliwie, po czym rozejrzał się po okolicy. – Rozumiem, że nie spotkaliśmy się tu przypadkiem?

– Nie, Gil dał mi znać – przyznał Jerry. – Uznał, że pewnie przydam się jako przewodnik, no i moglibyśmy polecieć na sierżantowe włości.

Cassius uniósł brew.

– Jestem pewien, że sobie poradzę, chłopcze.

– Jeśli mam oceniać po wyczynach córki, to nie mam najmniejszych wątpliwości – odparł Jerry ze śmiechem. – Pewnie do tego wyszedłbyś z dżungli otoczony armią nowo odnalezionych miejscowych, ale stwierdziłem, że może ułatwimy sobie życie.

– Ach tak? – mruknął Cassius niechętnie, lecz po chwili westchnął z pogodną rezygnacją. – Cóż, pewnie tak byłoby prościej. I tak nie bardzo orientuję się w miejscowych układach nawigacji.

Jerry pokiwał głową.

– Mamy oczywiście globalne pozycjonowanie, ale większość tutejszych maszyn nadal jest obsługiwana ręcznie. Są łatwiejsze w utrzymaniu, no i nie można tu narzekać na zbyt duży ruch lotniczy, więc nie trzeba się tak martwić o kolizje. Nowi goście na Haydenie zwykle potrzebują nieco czasu, żeby się do tego przyzwyczaić.

– Domyślam się – odparł Cassius, zarzucając torbę na ramię. – W takim razie może mnie oprowadzisz?

– Z przyjemnością. Czy to cały twój bagaż?

Cassius pokręcił głową.

– Moje rzeczy czekają na górze, aż będę ich potrzebował. Nie ma sensu targać wszystkiego, zanim nie zobaczę, gdzie się wybieram.

Jerry przytaknął ze zrozumieniem i zapraszająco wyciągnął dłoń w stronę krętej ulicy. Ruszyli przed siebie.

– Chciałbyś może coś zjeść? – spytał po chwili. – Nie wiem, jak bardzo zależy ci na czasie, ale to będzie dość długi lot.

– Mógłbym coś przegryźć, nie spieszy mi się.

– Wspaniale… Tara zafundowałaby mi niezły opiernicz, gdybym pozwolił ci zniknąć z miasta, nim zdąży cię poznać – stwierdził Jerry z uśmieszkiem.

– Małżonka?

– Może, jak los dopisze – wyznał Jerry.

– No to lepiej jej nie wkurzajmy – odparł Cassius ze śmiechem.

– Święte słowa, nawet nie wiesz, jak bardzo! – Jerry wzdrygnął się teatralnie. – Ona do tego wszystkiego jest pielęgniarką.

– Ajj… – skrzywił się Cassius. – Odważnyś, nie powiem. Bardziej ode mnie.

Jerry przyjął uwagę z cichym parsknięciem.

– Tara jest kochana, no i uwielbia naszą Sierżantkę, więc możesz się czuć bezpieczny. A ja? Poszczuje mnie igłami, jak nie przyprowadzę cię na kolację.

Cassius wybuchnął głośnym śmiechem.

– Myślałem, że igły już całkiem wyszły z użycia, czy tutaj jest inaczej?

Jerry westchnął, kręcąc głową.

– Nie, ale Tara ma kolekcję medycznych antyków.

Cassius znów zaśmiał się gromko i klepnął szczup­łego towarzysza w ramię.

– Prowadź, chłopcze. Nie mogę skazywać cię na takie cierpienia. Po drodze możemy obgadać moją córcię. Opowiadała ci kiedyś, jak ją raz przyłapałem? Robiła w konia patrol straży granicznej, trochę na północ od mojego rancza…

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Epilog

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Spis treści