Hayden War. Tom 9. Pośród wrogów - Evan Currie - ebook + audiobook

Hayden War. Tom 9. Pośród wrogów ebook i audiobook

Currie Evan

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dla Sorilli Aidy wojna wciąż trwa. Zapanował pokój, przynajmniej oficjalnie, ale pośród cieni toczy się ukryta walka. Sojusz i SOLCOM dojrzeli do tego, by zakończyć spór, choć jeszcze wiele pytań pozostało bez odpowiedzi. Co właściwie było zarzewiem konfliktu? Dlaczego po obu stronach musiało zginąć tyle istnień? Dlaczego akurat teraz wojna ma się zakończyć?

Sorilla musi poznać prawdę. To jej ostatnia misja. Z pomocą SOLCOM-u czy bez, da z siebie wszystko, by dotrzeć do sedna.

„Pośród wrogów” to ostatni tom cyklu Hayden War.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 353

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 13 min

Lektor: Roch Siemianowski
Oceny
4,6 (285 ocen)
201
61
16
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BSloboda

Nie oderwiesz się od lektury

Ale że jak to ostatni tom? Kto widział kończyć serie w samym środku nowej wojny???...
20
kopyto11

Nie oderwiesz się od lektury

Ta i pierwsze części była najlepsza
00
Izzat

Dobrze spędzony czas

Interesujące zakończenie sagi, jest bezpośrednią kontynuacją poprzedniego tomu. Tak jak gdyby dwie ostatnie książki były jedną podzielną na dwa tomy.
00
wstaniszewski

Nie oderwiesz się od lektury

polecam, lekka SciFi na odprężenie. dużo akcji, wciągająca
00
Speedway

Nie oderwiesz się od lektury

Super ksiązka. Wielka szkoda, że to już koniec. A może jednak nie???
00

Popularność




Tytuł oryginału: Among Enemies

Text copyright © 2021 Evan Currie

All rights reserved

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Karolina Kaiser

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:

Drageus Publishing House Sp. z o.o.

ul. Kopernika 5/L6

00-367 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.drageus.com

ISBN EPUB: 978-83-67053-74-7

ISBN MOBI: 978-83-67053-75-4

Prolog

Sorilla grzmotnęła o ziemię, prześlizgując się na plecach pod jęzorem ognia wykręcającym czasoprzestrzeń tuż nad jej głową. Metalstormy w jej dłoniach warknęły autonomicznie kierowanym ogniem, kosząc dwa cele, podczas gdy kobieta skupiła się na trzecim. Z impetem zatrzasnęła jego nogi w swoich, z łatwością podcinając zwalistego mężczyznę.

Ledwo zdążył jęknąć, nim cios opancerzonym łokciem pozbawił go przytomności. Sorilla wykorzystała uderzenie, by odbić się od przeciwnika i opaść na jedno kolano. W tej pozycji znieruchomiała, z wolna przeczesując wzrokiem pomieszczenie.

– Pomieszczenie kontroli, czysto.

– Wrogowie w korytarzach zostali wyeliminowani – zameldował chwilę później Kriss przez radio.

Gdy reszta Lucjan meldowała się z podobnymi komunikatami, Sorilla zaczęła powoli się uspokajać. W końcu ponownie odezwał się Kriss:

– Cel zabezpieczony.

– Wchodzę w strefę walki – odezwał się przez słuchawki Sienele.

Sorilla stała już wyprostowana, gdy obaj obcy weszli do pomieszczenia kontrolnego. Kriss zauważył ciała i pokiwał głową z uznaniem, ale Sienele całkowicie skupił się na sprzęcie, którego tak zawzięcie bronili.

– Czy komputery są sprawne? – zapytał z naciskiem.

Sorilla przytaknęła, wsuwając pistolety do kabur.

– Moja broń była ustawiona wyłącznie na wrogów. Nie ma strat.

– Wyśmienicie. – Sienele posłał Krissowi rozbawione spojrzenie. – Niektórzy członkowie Sojuszu mogliby rozważyć takie… subtelności.

Kriss prychnął.

– A gdzie w tym zabawa?

Sienele nie zaprzątał sobie głowy dalszym przekomarzaniem i skupił się na przejętej konsoli.

Trop nierejestrowanej broni zaprowadził ich do tej placówki, ale był to jedynie punkt przeładunkowy, a nie wytwórczy. Niemniej sam fakt, że ochrona była gotowa na walkę, gdy tylko pojawili się z dokumentacją audytorską, stanowił mocną wskazówkę, że coś tu śmierdzi.

Sorilla spoglądała Sienele przez ramię, jednocześ­nie nagrywając wszystko przez implanty i ucząc się obsługi systemów Sojuszu. Obcy przebił się przez dane z wprawą, jaką może dać tylko doświadczenie i rutyna. Mimo to minęło kilkanaście minut, nim w końcu wyprostował się nad konsolą i powiedział:

– To przemytnicy. – Westchnął. – Prawie na pewno nie mieli styczności z naszym celem. Nawet nie wiedzieli, z kim się zadają.

Kriss warknął.

– Jesteś pewien?

– Na tyle, na ile mogę być pewien, mając tak niewiele czasu na zapoznanie się z dowodami – odparł Sienele spokojnie. – Oczywiście przekażę materiał do szczegółowej analizy. Bez wątpienia da nam to pełniejszy ogląd sytuacji, ale wątpię, by ujawniło cokolwiek więcej na temat naszego głównego celu.

Pobieżnie zlustrował mart­wych i nieprzytomnych.

– Z pewnością znacząco poszerzy się też zakres zarzutów przeciwko tym zdrajcom… Nie żeby było to jeszcze potrzebne.

– To co teraz? – burknął Kriss.

– Będziemy musieli namierzyć części składowe i udać się do lokalizacji, gdzie miały być wytwarzane, licząc na to, że coś tam znajdziemy.

Sorilla pokręciła głową.

„Trochę to zajmie”.

Świat Haydena, subkontynent

Cassius pociągnął łyk z kubka, patrząc w gwiazdy. Rozmyślał nad wiadomością, którą właśnie otrzymał.

Chłopcy z ­SOLCOM-u zdawali się nieco nadgorliwi. Gdyby ktoś go pytał o zdanie, nazwałby ich raczej zadzierającymi nosa smarkaczami, żeby tak pisać o jego córce – że uciekła z wrogiem. Oficjalnie przeszła na emeryturę i zdecydowała się poświęcić nieco czasu na „wymianę kulturową”. Zaś nieoficjalnie… Cassius umiał czytać między wierszami.

­SOLCOM nie chciał zakończyć sprawy i odwołał Sorillę, nim była na to gotowa.

Dawniej przełknęłaby to jakoś i posłuchała rozkazu, ale teraz była już na emeryturze. Cassius znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że etap ślepego posłuszeństwa miała już za sobą. Wiedział to od chwili, gdy dowiedział się o kupnie ziemi tu, na Haydenie.

„Przynajmniej ­SOLCOM nie chce jej powiesić” – pomyślał ponuro.

Nie żeby w ogóle mieli taką możliwość. Za dużo szumu narobili wokół jej heroizmu w czasie wojny. Zwrócenie się przeciwko niej zaszkodziłoby im dużo bardziej niż zostawienie jej wolnej ręki, tym bardziej że wciąż miała poparcie generała brygady.

Mattan osobiście pojawił się na Haydenie, by przekazać Cassiusowi wieści – przynajmniej te, które mógł ujawnić.

„Szczwany, wyleniały lis” – podsumował go Aida w myślach.

Doprawił oficjalny przekaz wystarczającą liczbą wskazówek, by dało się z tego złożyć sensowną całość. Wydawał się też szczerze żałować, że nie przywiózł ze sobą Sorilli.

Dla Cassiusa nie miało to większego znaczenia. Jego córcia poleciała w siną dal i w promieniu lat świetlnych wokół niej nie było żadnego człowieka. Roześmiał się, nieco już podchmielony.

„Pewnie czujesz się jak w niebie, dziewczyno. Wróć cała i zdrowa”.

Świat Sojuszu, Orkana

Sorilla rozglądała się ciekawie, schodząc po rampie statku wraz z Sienele i Lucjanami. Dotknęła lekko urządzenia na swojej szyi, włączając filtrowanie powietrza.

Orkana była światem prawie zdolnym do podtrzymania ludzkiego życia, choć nie była tak dobrze przystosowana jak choćby Hayden. Normalnie Aida nie potrzebowałaby filtracji, nie na krótki pobyt. Niestety, Orkana była jednym ze światów przemysłowych Sojuszu, drążono tu i wyrywano z ziemi surowce od pokoleń, zaopatrując w nie inne zamieszkałe planety. Przy takiej degradacji środowiska niefiltrowane powietrze mogłoby zabić Sorillę w ciągu jednego dnia, a przynajmniej zafundować jej długofalowe problemy zdrowotne.

– Witamy na Orkanie, pani pułkownik – oznajmił Kriss z przesadną uprzejmością, głęboko zaciągając się zanieczyszczonym powietrzem. – To miejsce to…

Urwał, szukając w myślach odpowiedniego słowa.

– Jak wy to mówicie? Wrzód na dupie Sojuszu?

Sorilla skinęła lekko, uśmiechając się pod nosem.

– Co bardziej wrażliwi nazwaliby to raczej ością w gardle, ale tak, rozumiem, co masz na myśli. Jestem w szoku, że miejscowy ekosystem wciąż się trzyma.

Kriss wzruszył ramionami.

– Ekosystemy planetarne okazują się zaskakująco odporne. Wiele światów oberwało znacznie bardziej niż ten, a i tak jakoś się pozbierały, gdy Sojusz zakoń­czył wydobycie. Za kilkaset lat nawet tu może być jeden wielki ogród.

Sorilla posłała mu sceptyczne spojrzenie, co z jakichś przyczyn go rozbawiło.

– Oczywiście to miejsce nie będzie nadawało się do życia dla większości gatunków w ciągu najbliższych kilku dekad – wtrącił się Sienele z nutą odrazy w głosie. – Sojusz porzuci wtedy tę planetę, obsiewając ją bazową roślinnością, która zamieni ją w świat żywieniowy. Takie światy nie wymagają surowców, które są tu aktualnie wydobywane.

Sorilla pokręciła głową, ale nie miała właściwie nic do dodania. Rozumiała logikę takich działań, ale jej ludzka wrażliwość buntowała się na takie podejście. W przeszłości Ziemia za bardzo zbliżyła się do stanu, jaki Sorilla mogła właśnie obserwować na własne oczy, i wciąż jeszcze nie odrobiła tamtych strat. Pomysł potraktowania całego ekosystemu jako planety jednorazowego użytku wykręcał jej trzewia, ale znając Sojusz, dokładnie tak było.

Ziemia nie dysponowała wystarczającą liczbą planet, by wykształcić takie myślenie. Prawdę mówiąc, Sorilla miała nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie. Chwilowo miała jednak inne sprawy na głowie.

– No to gdzie ta fabryka? – zapytała.

Żwir trzeszczał pod jej stopami, gdy spoglądała to w jedną, to w drugą stronę drogi prowadzącej od lądowiska. Kriss puknął ją w ramię i wskazał majaczącą w oddali paskudną kanciastą konstrukcję. Wyglądała jak zimnowojenne dzieło radzieckich budowniczych. Choć nie można było odmówić jej solidności, od samego patrzenia odechciewało się czegokolwiek.

– No dobra, poszukajmy tych waszych zdrajców – mruknęła Aida.

Kriss wyszczerzył zęby w uśmiechu i skłonił się z zapraszającym gestem.

– Z przyjemnością.

Ruszyli w dół drogi w stronę topornego, betonowego budynku.

***

„Ktoś tu mieszka. Cholera”.

Kilku miejscowych wyszło sprawdzić, co się dzieje. Sorilla podejrzewała, że zaciekawili ich niespodziewani goście. Kriss mówił, że zazwyczaj planeta odwiedzana jest jedynie przez zautomatyzowane frachtowce – lądowanie, załadunek, wylot.

Miejscowi reprezentowali gatunek, z którym Sorilla nie miała wcześniej większego kontaktu. Sporadycznie widywała jego przedstawicieli podczas wcześniejszych misji dyplomatycznych w przestrzeni Sojuszu. Nie wiedziała nawet, jak nazywa się tych obcych. Zawsze gdzieś się kręcili, ale nigdy nie byli częścią jakichkolwiek oficjalnych spotkań czy wydarzeń.

– Co to za gatunek? – zapytała.

Kriss nawet się nie obejrzał.

– Sirhanie. Pomniejsza kultura. Dołączyli do Sojuszu ledwie sto lat temu, według waszej rachuby. Nie opracowali jeszcze technologii lotów kosmicznych, ale chętnie najmują się do najpodlejszych prac. Nie pamiętam, gdzie leży ich świat, ale dołączyli do Sojuszu, by zyskać ochronę przed jakimś niesprzymierzonym gatunkiem…

– Jara – wtrącił jeden ze Strażników.

– Tak, przed Jara. Nie miałem przyjemności – odparł Kriss.

Gdyby rozmawiała z kimkolwiek innym, Sorilla za­ło­żyłaby, że nie miał przyjemności poznać przedstawicieli gatunku, ale że był to Kriss i jego Strażnicy, domyślała się, że chodzi raczej o przyjemność walki z nimi.

– Na powierzchni niczym się nie wyróżniają – dodał Strażnik, który wtrącił się wcześniej do rozmowy. – Natomiast ich zdolności bojowe w przestrzeni są godne uznania.

– Czyżby? Nawet przeciwko Pari? – Kriss był zaintrygowany.

– Ich umiejętności są zdecydowanie odmienne, ale tak, nawet przeciwko Pari. Jara dysponują potężnymi okrętami, które bardzo trudno uszkodzić. Sprawiali Sojuszowi pewne problemy, póki nie spotkali się na polu bitwy z Ross. To… skłoniło ich do odwrotu.

Sorilla prychnęła.

– Potężna jednostka oznacza dla Ross jedynie nieco większe bum.

Strażnicy pokiwali głowami.

Przeciwko konwencjonalnej broni sama masa stanowi znaczącą ochronę. Okręty ­SOLCOM-u były jednorodnymi odlewami niklowo-żelaznymi z aktywnym pancerzem ceramicznym. Śmiały się w twarz atomówkom detonującym na powierzchni kadłuba i bez mrugnięcia okiem parły dalej do walki.

Ale przeciwko zaworom grawitacyjnym Ross? Cały ten metal i pancerz stanowił jedynie pożywkę dla indukowanego grawitacją rozszczepienia, które w mgnieniu oka przemieniało okręt w gwiazdę. Masa dawała jej co najwyżej więcej paliwa.

Sorilla przyglądała się mijającym ich miejscowym, ale ci jedynie spoglądali na przybyszów z mieszaniną ciekawości i niepokoju. Byli brudni, ale całą okolicę okrywała warstwa pyłu, która zdawała się rosnąć w oczach. Sorilla czuła, jak brud lepi się jej do włosów, i zaczęła żałować, że nie założyła hełmu.

Nie chciała jednak przedstawiać się innym jako pozbawiona twarzy maszyna, bo to znacząco upośledzałoby jej możliwości. Pod tym względem gatunki Sojuszu nie różniły się specjalnie od ludzi, jak zdążyła się już boleśnie przekonać. Nikt nie chciał rozmawiać z anonimową maską.

Kilka chwil później wraz z towarzyszami dotarła do bram fabryki. Sienele poszedł przodem i wylegitymował się, okazując ochronie niezbędne pozwolenia. Zautomatyzowany system udzielił im dostępu.

Gdy wchodzili na teren fabryki, Sorilla przypatrywała się obserwującym ich strażnikom tak długo, póki nie zasłoniła ich zamykająca się brama. Nie zauważyła u nich śladu desperacji i po części tego właśnie się spodziewała, ale coś jej nie pasowało. Nie umiała tego określić.

„Nie widują tu zbyt wielu obcych” – pomyślała bez przekonania. Raczej nie o to chodziło, ale nie miała czasu dłużej się nad tym zastanawiać. Brama zamknęła się za nią i jej kompanami, więc ruszyli w stronę przytłaczającej bryły budynku fabryki.

Ktoś na nich czekał przy wejściu – większa grupka, ale żadnego Sirhanina. Nikt nie wychodził poza budynek na niefiltrowane powietrze. Sorilla odnotowała to w systemie. Taka informacja bardzo ją interesowała, ale chwilowo nie była istotna dla misji.

Sienele poprowadził towarzyszy do wnętrza przez system śluz powietrznych, które stopniowo zmieniały atmosferę. Sorilla zauważyła, że jej system filtrów automatycznie dostosowuje się do zmieniającego się otoczenia. Technologia Sojuszu zrobiła na niej niemałe wrażenie. Przy tej ilości gatunków żyjących w różnorakich środowiskach Sojusz musiał opracować rozwiązania pozwalające przetrwać w jak najszerszym spektrum warunków zewnętrznych.

Sorilla jednocześnie była pod wrażeniem, ale i zaniepokoiła się faktem, że te imponujące rozwiązania obejmują już także ludzkie potrzeby środowiskowe.

Zwolniła nieco, by niezauważenie przenieść się na tyły ich grupy. Sienele i Kriss poszli przodem, by się przedstawić i okazać niezbędne pozwolenia. Po misji na Allahu Akbar stało się jasne, że gdzieś na przemysłowym zapleczu Sojuszu działa kret. Teraz musieli się zabawić w eradykację szkodników.

Fabryki zbrojeniowe od zawsze były najtrudniejsze do upilnowania, przynajmniej na Ziemi. Broń palna i biała, a nawet co dziwniejsza broń ręczna funkcjonująca na peryferiach głównego nurtu, miały nieskomplikowaną konstrukcję nie bez przyczyny. Naprawdę egzotyczny sprzęt był z zasady bardzo drogi i trudny w utrzymaniu.

Laser, który mógłby przeciąć czołg na pół, to super­zabawka, ale kompletnie nieprzydatna, jeśli nikt nie umiałby jej obsługiwać, zasilać czy choćby udźwig­nąć. W praktyce oznaczało to, że dobra broń musiała być niewymyślna, ale przez to pełna kontrola jej produkcji i dystrybucji była praktycznie niemożliwa.

Według Sorilli było to w zasadzie pozytywne zjawisko. Swego czasu badała rolę uzbrojenia w kontekście rozwoju społeczeństw, więc miała świadomość, że bez broni – czy podobnego „wyrównywacza szans” – demokracja nie mogła zaistnieć w żadnej formie. Nie wierzyła jednak we frazes, że „uzbrojone społeczeństwo to grzeczne społeczeństwo”, a przynajmniej że „grzeczność” znaczy to, co myślą idioci głoszący takie bzdety. Pojedynki również mogą być bardzo grzeczne, a i tak kończą się trupami na ulicy. Uzbrojone społeczeństwo to uzbrojone społeczeństwo – i tyle.

Nie zmienia to faktu, że broń pozwalała na redystrybucję władzy. Wyciągała jedną strzałę z kołczanów bogaczy i oddawała ją masom. Może i była to najsłabsza ze strzał, ale i tak miała znaczenie.

W tym zakresie Sojusz zdawał się mieć podobne nastawienie co Ziemia. Sprzęt musiał być wytrzymały oraz możliwy do naprawy w trakcie misji, a to przekładało się na ograniczoną kontrolę nad jego produkcją.

Co Sojusz mógł kontrolować, to źródła zasilania.

Magazynowanie energii stanowi wyzwanie, zwłaszcza gdy trzeba zadbać o zgodność ze specjalnie opracowanymi złączami. A szczegóły tych rozwiązań da się już opanować, jeśli sprawuje się ścisłą kontrolę nad tym, ile danych technicznych trafia do publicznej wiadomości.

Właśnie dlatego Sorilla i jej towarzysze przybyli na tę planetę, do tej fabryki.

Orkana była głównym ośrodkiem produkcji amunicji i źródeł zasilania dla broni ręcznej, zaopatrującym cały Sojusz.

Sorilla uśmiechnęła się pod nosem, obserwując miny na twarzach przedstawicieli wielu gatunków, którzy przyglądali się oficjalnym dokumentom upoważniającym do czegoś na kształt audytu, kierowanego bezpośrednio z wywiadu Sojuszu. Aida z zainteresowaniem odnotowywała fizjologiczne reakcje na skrajny stres. Odczytywanie języka ciała obcych było bardzo trudne, więc ucieszyła ją niespodziewana porcja świeżych danych.

***

Sienele wpatrywał się bez wyrazu w zarządcę fabryki, przedkładając mu dokumenty. Uznał, że nieodgadniony wyraz twarzy jest bardziej onieśmielający. Spojrzenia tak twarde, że można nimi ostrzyć noże, zostawiał dla Lucjan.

„Wygląda na to, że jeden z Lucjan faktycznie ostrzy właśnie nóż… Mógłbym przysiąc, że dobrze się bawi, zgrywając osiłka”.

– Ja… ja nie rozumiem, wysłanniku… – Zarządca fabryki zaczął się jąkać. – Złożyliśmy wszystkie wymagane przez Sojusz dokumenty…

Sienele przerwał mu gestem.

– Inspekcja jest związana z informacjami pozyskanymi podczas misji na dwóch peryferyjnych światach, zarządco. Siły Lucjan przejęły pewien… osprzęt, który mógł zostać wyprodukowany jedynie w tej fabryce.

Sienele skinął na Krissa i jego oddział, ledwie powstrzymując się od prychnięcia na widok ich szerokich uśmiechów. Lucjanin, który dotąd ostentacyjnie ostrzył nóż, odstawił niezłą szopkę, podsuwając zarządcy pod nos ów osprzęt.

Prawdę mówiąc, dobrze, że ekipa fabryki była tak zastraszona. W przeciwnym razie ten teatrzyk zostałby najpewniej kompletnie wyśmiany.

Zarządca był jednak zbyt pochłonięty przeglądaniem dokumentów, blady i roztrzęsiony przewijał na komputerze kolejne strony.

– Nie rozumiem – powiedział po chwili. – Nie widzę tu nic podejrzanego. Rokrocznie produkujemy takich miliardy. Nie da się śledzić wszystkich.

– Jeśli rokrocznie produkujecie miliardy sztuk sprzętu klasy wojskowej bez nadanych numerów seryjnych, to czeka nas bardzo długa rozmowa.

Zarządca cofnął się zdumiony.

– Bez numerów… Nie, to nie jest możliwe!

– A jednak się stało, a my dowiemy się dokładnie, jak… i dlaczego.

Sienele uśmiechnął się sucho, co zdawało się przerażać zarządcę jeszcze bardziej niż stojący za nim Lucjanie.

„Znakomicie”.

1

Orkana, zakład produkcyjny Sojuszu

Po kilku godzinach śledztwa Lucjanie byli już gotowi roznieść budynek fabryki z czystej nudy, a Sorilla musiała przyznać, że jej też niewiele brakowało.

„Kiedyś miałam więcej cierpliwości” – pomyślała samokrytycznie.

Teraz oczywiście sytuacja była inna. Sorilla mogła spędzić dni, tygodnie, nawet miesiące w dżungli czy w terenie, ucząc innych swojego fachu. Do tego nigdy nie brakowało jej cierpliwości.

Ale papierkowa robota?

Nie bardzo.

Na szczęście tą częścią śledztwa nie musiała się zajmować osobiście. Prawdę mówiąc, wątpiła, by w ogóle istniała taka możliwość. Swoją obecność w przestrzeni Sojuszu zawdzięczała wyrozumiałości Sienele i osobistej zachciance Krissa. Rząd Sojuszu zdawał się niczym nie interesować, choć Sorilla miała świadomość, że to raczej tylko pozory. Na miejscu rządzących również ukrywałaby swoje podejrzenia.

„Właściwie ja bym siebie w ogóle nie wpuściła w pobliże tej fabryki” – pomyślała, ubierając w słowa własne podejrzenia.

Sojusz znał już jej specjalizację, a mimo to pozwolił jej poznać lokalizację głównego dostawcy uzbrojenia? To było lekkomyślne i głupie, chyba że kryło się w tym coś innego. Oczywiście, że kryło się w tym coś innego…

Pytanie co?

Możliwe, że Sojusz podtykał jej fałszywe informacje, licząc na to, że przekaże je ­SOLCOM-owi. Możliwe, ale mało prawdopodobne. Cokolwiek by przekazała, nie zdałoby się na wiele, chyba że ­SOLCOM planowałby natychmiastowe uderzenie. Sojusz musiał wiedzieć, że szanse na coś takiego są znikome.

Być może po prostu nie będzie mogła opuścić prze­strzeni Sojuszu.

To odrobinkę mniej nieprawdopodobny scenariusz. Nie miała złudzeń, że ktokolwiek z Sojuszu uroniłby łzę, gdyby dokonała tu żywota, tropiąc swojego białego wieloryba, ale jakoś nie wyczuwała wokół siebie takich fluidów.

Najbardziej prawdopodobnym scenariuszem było to, że pozwalano jej zdobyć jakieś bazowe informacje, które – choć prawdziwe – miały ograniczoną wartość wywiadowczą. W zamian Sojusz korzystał z jej usług, może i niewiele znaczących, ale Sorilla lubiła myśleć, że jest dobra w swojej robocie. Dodatkowo dawała drugiej stronie wgląd w swoje szkolenie i możliwości, co pozwalało w jakimś stopniu przewidywać, czego można spodziewać się po jednostkach specjalnych ­SOLCOM-u.

Jednocześnie jednak Sorilla sama korzystała z usług Sojuszu, przemieszczała się w jego granicach i pozyskiwała dane o tutejszych technikach szpiegowskich, operacjach specjalnych, a także normach kulturowych. Uważała, że zdecydowanie lepiej wyszła na tej wymianie, zakładając, że dobrze rozegrała miejscowych.

W końcu była to gra.

Jednak w tym konkretnym momencie gra była przeraźliwie nudna.

Administratorzy fabryki wydawali się uczciwi, a przynajmniej tak Sorilla przypuszczała, obserwując mowę ciała obcych. Przyglądała się również Sienele, którego łatwiej jej było odczytać, i wydawał się podzielać jej opinię.

Fabryka najwyraźniej radziła sobie coraz lepiej.

Co to oznaczało, tego Sorilla nie była pewna.

Sienele i Kriss zdawali się absolutnie przekonani, że żaden inny ośrodek nie mógł wyprodukować sprzętu, który znaleźli podczas wspólnej operacji. Nie była pewna, jak to w ogóle możliwe, ale postanowiła założyć, że towarzysze wiedzą, co mówią.

„Co to w takim razie oznacza? Sprzęt musi pochodzić z tej fabryki, ale jej administratorzy są szczerze zszokowani taką możliwością. Zatem szeregowi pracownicy?”

Sorilla przemierzyła salę konferencyjną, którą wraz z towarzyszami zajęła na czas sprawdzania dokumentacji, i podeszła do przeszklonej ściany, za którą rozciągał się widok na halę produkcyjną.

Nie przypominała w niczym ziemskich fabryk. Ciągnęła się na długie mile we wszystkich kierunkach. Dla kogoś o zupełnie odmiennym wykształceniu przeznaczenie poszczególnych maszyn było całkowitą zagadką. Za to załoga jak załoga… Wyglądali inaczej niż ludzie, obco, ale poruszali się jak ludzie. Gdy nie mieli nic do roboty, kręcili się bez celu. Sorilla zauważyła kilka grup, które najwyraźniej urządziły sobie pogaduszki dla zabicia czasu. Ale ogólnie zajmowali się swoją pracą, nawet jeśli czasami dziwaczną, i zdecydowana większość z nich była dokładnie taka, jak opisali ich Sienele i Kriss.

„Najpodlejsza praca”.

Ci pracownicy nie mieli znaczenia.

Implanty Sorilli rozbłysły, gdy wyławiała spośród załogi tych, którzy do niej nie pasowali.

Jeden z pracowników zwrócił jej uwagę. Stał sam, bezczynnie, jakieś sto metrów od przeszklonej ściany sali konferencyjnej. Sorilla skupiła na nim wzrok, wzmacniając obraz płynnymi soczewkami.

„Patrzy prosto na nas. Jest nerwowy. Ciekawe”.

Istniało kilka możliwych ścieżek do rozmontowania od środka firmy czy dowolnej organizacji.

Przekupienie szefostwa jest zawsze skuteczne, ale bywa też bardzo kosztowne i trzeba być bardzo, bardzo ostrożnym, by nie wyłapał tego pierwszy lepszy audyt. Administracja miałaby odpowiednie dojścia, ale z zasady nie jest za dobra w maskowaniu swoich śladów. Tacy pracownicy myślą, że są sprytni, gdy nieprawidłowo księgują dokumenty albo podpinają coś pod inne wpisy budżetowe.

Może i wystarczyłoby to przy pobieżnej kontroli, ale problem tkwił w tym, że wszystkie informacje wciąż gdzieś jednak figurowały. Dostatecznie wnikliwe badanie ujawniłoby wszystkie takie wpisy, nawet jeśli uporządkowanie dokumentacji zajęłoby sporo czasu.

Inne podejście dotyczyło szeregowych pracowników.

Nie mieli jak tuszować dużych zamówień ani ukrywać wyników produkcji w budżetach innych działów, ale mogli zgłosić maszyny jako wyłączone z produkcji i przekazane do naprawy, podczas gdy te pracowałyby nocami, produkując sprzęt całkowicie poza dokumentacją z materiałów oznaczonych jako odpady produkcyjne.

Tu jedna zmiana, tam kilka innych – i można ukryć całkiem pokaźną produkcję, która wciąż gubi się w granicach normalnych strat tak dużej fabryki.

Sorilla w ciszy przemaszerowała przez salę, stając tuż za plecami Sienele.

– Jeden z pracowników ciągle gapi się w okna tej sali i nie wygląda na szczęśliwego – szepnęła po angielsku, wiedząc, że agent nauczył się tego języka już jakiś czas temu.

Sienele wydawał się nie reagować, ale gdy Sorilla odeszła, widziała, jak zerka w stronę przeszklenia.

– Chcielibyśmy, by ktoś oprowadził nas po obiekcie – oznajmił Sienele po jakimś czasie, patrząc na zarządcę wzrokiem nieznoszącym sprzeciwu.

– Oprowadził…? Oczywiście, przedstawimy proces… – zaczął obcy z przesadnym entuzjazmem.

– Nie. – Sienele uniósł dłoń. – Nie proces, tylko obiekt. Cały.

Zarządca przez chwilę wpatrywał się tępo w Sienele, po czym nagłe zrozumienie wypełniło jego oczy autentycznym przerażeniem.

– Ale… wysłanniku… – zaczął się jąkać – nie jestem pewien, czy pojmujesz, jak wielka jest nasza fabryka…

Sienele tylko uśmiechnął się cierpko.

***

„Zarządca miał rację z tą wielkością” – pomyślała Sorilla, gdy zaczęli „zwiedzać” fabrykę.

Obiekt rozciągał się na setki mil kwadratowych, a poziomy nad i pod ziemią zwielokrotniały i tak już niewiarygodną powierzchnię produkcyjną.

Z wielu względów ziemskie fabryki dawno odeszły od wielkoskalowych instalacji. Sorilla podejrzewała, że podobnie było w Sojuszu. Wciąż jednak ekonomia skali bardzo wspomagała niektóre rodzaje produkcji. Najwyraźniej tak było w przypadku przemysłu zbrojeniowego, szczególnie gdy trzeba wyposażyć całe galaktyczne imperium.

Sorilla ignorowała słowa przewodnika, choć jej implanty wszystko nagrywały. Interesowało ją przede wszystkim, jak na nietypową inspekcję reagują pracownicy.

Widziała wiele ciekawskich spojrzeń, ale i kilka gniewnych. Większość z nich ignorowała. Ciekawość jest naturalna, a narzekanie na robotę to podstawowe prawo każdego uczciwego pracownika, więc i złość nie była niczym dziwnym.

Sorilla szukała strachu.

Oczywiście zawsze znajdzie się ktoś, kto kombinuje. Podkradanie materiałów biurowych, odrobina defraudacji… sprawy, które firmy co prawda tropią i tępią, ale przy tym przewidują i uwzględniają w swoich budżetach. Sorilla szukała czegoś większego niż zwyczajne machlojki.

„Z ludźmi byłoby znacznie łatwiej”.

Obcy z Sojuszu byli pod wieloma względami zaskakująco podobni do ludzi. Sorilla nie do końca umiała uchwycić, na czym polegało to podobieństwo. Chyba po prostu pewne zachowania okazały się naprawdę uniwersalne. Strach, gniew, podstawowe emocje łatwo było rozpoznać przy minimalnych różnicach między gatunkami. Niuansów mimiki nie dało się przewidzieć, więc mowę ciała obcych Sorilla odczytywała tylko do pewnego stopnia, ale wystarczało jej to do uchwycenia ogólnego kontekstu.

Oprowadzający ich po fabryce zarządca rozwodził się nad szczegółowymi aspektami produkcji, co Sorilla przykładnie nagrywała, ale puszczała całkowicie mimo uszu. Skupiała się na pracownikach, którzy trzymali się z tyłu, obserwując jej ekipę z dystansu.

W większości kierowała nimi zwykła ciekawość, ale nie minęło wiele czasu, nim Sorilla zauważyła kogoś, kto obserwował inspekcję z wyraźną obawą.

Był to jeden z roboli, jak określiliby go Sienele i Kriss.

„Sirhanin”.

Było ich tu wielu, co miało sens. Prymitywna technologicznie kultura ceniła sobie skromny zarobek, który dla Sojuszu zdawał się wręcz śmieszny, i nie uchylała się przed ciężką harówką, której nie opłacało się automatyzować.

Na Ziemi również tak bywało. Zaawansowane technologicznie gadżety zmieniały się jak w kalejdoskopie, co kilka miesięcy musiała wyjść jakaś nowa wersja. Koszt ciągłego przerabiania automatów był znacznie wyższy niż zatrudnienie niewykwalifikowanych pracowników, którzy zrobią to samo za ­grosze.

Pracowników z niezaawansowanych technologicznie środowisk łatwo się szkoliło i wykonywali powierzone zadania za ułamek tego, czego zażądaliby ich wyspecjalizowani odpowiednicy.

Nie mieli jednak żadnego poczucia lojalności.

Tak to było z różnymi środowiskami.

Sorilla przyjrzała się jednemu z pracowników, który zerkał na grupę z nieskrywanym niepokojem. Co tak naprawdę przykuło jej uwagę, to inne miejsce, gdzie co chwilę kierował spłoszone spojrzenia. Podążyła za jego wzrokiem, próbując coś dostrzec.

Klepnęła Krissa lekko w ramię i skinęła głową w kierunku korytarza. Spojrzał na nią, potem w korytarz, mruknął pod nosem i zwrócił się do przewodnika:

– Co tam jest?

Sienele i zarządca spojrzeli na niego zaskoczeni nag­łym wtrąceniem.

– Eee… yhm… głównie magazyny – odparł przewodnik, nieco zmieszany. – Komponenty z innych fabryk, materiały, nic istotnego z punktu widzenia przebiegu procesu produkcyjnego.

Sienele wpatrywał się w Krissa, zastanawiając się, skąd takie pytanie. Lekkie drgnienie na twarzy Lucjanina kazało mu spojrzeć na Sorillę. Rozluźnił się wyraźnie i skinął lekko głową.

– Zajrzyjmy tam – powiedział. – Zboczymy na chwilę z drogi, jeśli nic nie stoi na przeszkodzie.

– Oczywiście… możemy się tam udać – zgodził się zarządca. – Nie jestem pewien, co mogłoby was tam zainteresować, ale rzecz jasna możemy tam zajrzeć.

Ruszyli długim korytarzem i wkrótce wokół nich rozciągała się już tylko przestrzeń magazynowa. Zgodnie ze słowami zarządcy nie widzieli nic ciekawego, tylko ściany efektywnie zorganizowanych regałów.

Sorilli nie interesowały regały ani pudła. Wiedziała, że coś może się tu kryć. Schowanie w takim miejscu kontrabandy nie było wielką sztuką, ale to jej nie obchodziło. Szukała śladów grubszej sprawy.

Po godzinie monotonnej wędrówki zarządca zwrócił się do Sienele:

– Jak widzicie, tu naprawdę nie ma nic ciekawego. – W jego głosie usłyszeli żałosne nutki. – Zwyczajny magazyn.

Sienele przytaknął z wahaniem, zerkając ukradkiem na Sorillę.

– Tak, widzę.

– Może przejdźmy dalej? Pełna prezentacja i tak będzie bardzo długa. – Zarządca wyraźnie pragnął kontynuować obchód, choć wydawało się, że po prostu chciał mieć już to wszystko za sobą.

– Dobrze. – Sienele westchnął, widząc, że dalsze szwendanie się po magazynie nic im nie da. – Wróćmy do głównej prezentacji.

Wracali tą samą drogą. Implanty Sorilli cały czas pracowały w trybie wykrywania wzorców, skanując wszystko wokół w poszukiwaniu czegokolwiek wyłamującego się ze schematu. Bez efektów.

Nagle zatrzymała się, czując charakterystyczny skręt żołądka, i wyćwiczonym ruchem uniosła zaciś­niętą pięść.

Lucjanie zatrzymali się natychmiast, odruchowo zajmując pozycje wokół niej z bronią w gotowości. Kriss patrzył uważnie na Sorillę.

Sienele po prostu się zatrzymał, ale zarządca praktycznie trząsł się ze strachu, patrząc na grupę żołnierzy, których postawa nie pozostawiała złudzeń.

– Co to ma znaczyć…?! – krzyknął, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi.

– O co chodzi? – spytał Kriss.

– Ross.

Jedno słowo wystarczyło. Kriss w mgnieniu oka trzymał karabin w gotowości. Nawet Sienele sięgnął po ukrytą na plecach niedużą broń.

– Jesteś pewna? – spytał, rozglądając się uważnie wokół.

Sorilla przytaknęła.

– Jest tu co najmniej ich technologia.

Powoli odwróciła się w miejscu i wskazała w głąb magazynu.

– Tam, ale niżej. Dużo niżej.

2

Sienele zorientował się, że od dłuższej chwili wpatruje się w podłogę. Wyprostował się i spojrzał na zarządcę.

– Ile kondygnacji w dół liczy sobie obiekt?

– Dziesięć, ale znam na wylot każde piętro. Zapewniam, pod nami nie ma niczego nieprawidłowego.

– Hmmm. – Sienele z namysłem pokiwał głową. – A na jaką odległość rozciąga się tych dziesięć pięter?

– Musiałbym sprawdzić dokładne wartości w dokumentacji, ale powiedziałbym, że mniej więcej między sto a sto trzydzieści lithometów.

Sorilla zastanowiła się chwilę, próbując oszacować wartość nieznanej jednostki. Opierając się na wysokości sklepienia piętra, na którym przebywali, musiało to być jakieś sto metrów… z dużym hakiem. Zmarszczyła czoło.

– Jeśli dobrze przeliczam ten… lithomet, sygnał pochodzi ze znacznie większej głębokości.

– To niemożliwe. Planeta została dokładnie zbadana, nim zbudowano fabrykę. Odkrylibyśmy obiekt tego rodzaju, a po zakończeniu budowy z pewnością niczego więcej tu nie zainstalowano.

Sorilla spojrzała na zarządcę wrogo.

– Kto prowadził te badania?

– Wystarczy – uciął Sienele, rzucając Sorilli ostrzegawcze spojrzenie. – Pamiętaj, że jesteśmy tu gośćmi.

Sorilla pochyliła głowę i cofnęła się bez słowa, pozwalając Sienele podjąć rolę dobrego gliny.

– Moja… przyjaciółka bywa nieco nadgorliwa – zaczął pojednawczo – ale obawiam się, że jej pytanie jest uzasadnione. Czy wie pan, kto prowadził badania?

– Nie – przyznał zarządca. – Z pewnością ta informacja znajduje się w dokumentacji, ale badania zakończono, zanim dołączyłem do projektu. Zakładam, że prowadził je dział rozwoju właściwy dla tego sektora.

Sorilli niewiele to mówiło, ale porozumiewawcze spojrzenie między Sienele a Krissem zdradzało, że coś zdecydowanie jest na rzeczy.

„Oni wiedzą, o co chodzi”.

– Oczywiście – gładko odparł Sienele. – Oczywiście… Sprawdzimy to, ale z pewnością ma pan słuszność. A tymczasem czy byłby pan tak uprzejmy i poprowadził nas na dolne kondygnacje?

Zarządca wyglądał na zmieszanego, wręcz zagubionego, ale szybko się otrząsnął i ruszył dalej.

– Tędy.

***

Windy były przepastnymi konstrukcjami przemysłowymi. Sorilla i Strażnicy spoglądali po sobie porozumiewawczo, gdy przepuszczali zarządcę przodem, rozbawieni nieco faktem, że równolegle podjęli tę samą decyzję.

Obcy nie wyglądał jednak, jakby miał jakiekolwiek podejrzane intencje – ot, zwyczajny gryzipiórek. Gdy wszyscy weszli do windy, ruszyli w dół.

Sorilla nie poczuła przyspieszenia, ale zmiany w doznaniach wywołanych technologią Ross dawały jej pojęcie o tym, jak szybko opadali. Była zszokowana, jak imponująca to prędkość. Nie minęło kilka sekund, a drzwi windy rozsunęły się na poziomie dziesiątej kondygnacji pod ziemią.

Piętro zajmowała otwarta przestrzeń zagracona czymś, co wyglądało na maszyny produkcyjne – na ile Sorilla mogła stwierdzić. Oczywiście nie miała pewności. Sprzęt w niczym nie przypominał jej małej armii dronów MOFAB na Haydenie, ale fakt, że maszynki stale wypluwały z siebie jakieś produkty, dość jednoznacznie określał ich przeznaczenie.

Nigdzie nie widziała jednak surowców ani żadnych możliwości ich dostarczania.

– Narzędzia produkcyjne? – rzuciła do Krissa.

Strażnik mruknął:

– Standardowe komercyjne fabrykatory, tak byście to chyba nazwali.

– Z jakich surowców korzystają?

Spojrzał na nią zdziwiony, unosząc brew.

– Z energii, a z czego innego?

– Aha – stwierdziła tylko Sorilla.

„Konwersja energii do materii?”

Wiedziała, że teoretycznie jest to możliwe. Okręty ­SOLCOM-u wykorzystywały wysoką moc reaktorów do mniej więcej tego samego, ale na zupełnie inną skalę. Możliwość zbicia kilku elektronów, protonów i neutronów w cząsteczkę wodoru czy tlenu to niezły plan awaryjny dla okrętu, nawet jeśli jest znacznie bardziej energochłonny niż eksploatacja komet na wejściu lub wyjściu z systemu.

Ale używanie samej tylko energii do tworzenia gotowych produktów? To kompletne science fiction.

„To musi wymagać niewiarygodnej energii”.

Energia była elementarnym wyznacznikiem cywilizacji. Zużycie energii stanowiło najbardziej podstawowy miernik rozwoju danej kultury. Jaskiniowcy, którzy ledwo opanowali ogień, postawili pierwsze kroki na drodze ku cywilizacji. Okiełznanie sił natury, rozszczepienie atomu, wytwarzanie antymaterii… na podstawie tych wyznaczników naukowcy okreś­lali stopień zaawansowania cywilizacji.

Ziemska kultura dokonała już tego wszystkiego, choć w różnym stopniu, można więc było ją uznać za cywilizację typu pierwszego według najbardziej chyba popularnej skali Kardaszewa. Sorilla miała jednak pełną świadomość, że nic, co znała z Ziemi, nie mogłoby zapewnić zasilania dla sprzętu znajdującego się w tym jednym pokoju.

„Jakim sposobem nie przegraliśmy tej wojny od razu?”

Teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek Sorilla chciała dowiedzieć się, co stało się z grupą bojową Walkiria. Powstrzymanie nacierającej floty Sojuszu zakrawało na cud.

Na szczęście otaczający ją teraz przedstawiciele Sojuszu pozostawali nieświadomi jej myśli, więc podążyła za nimi przez obszerne hale produkcyjne, obserwując i nagrywając przez rozświetlone implanty całą różnorodność sprzętów.

– Pani pułkownik – zwrócił się do niej Sienele – czy namierzyła pani źródło sygnału Ross?

Sorilla przytaknęła i zatrzymała się na chwilę, by odfiltrować sprzeczne dane z implantów i ponownie określić dokładny kierunek.

Jej prototypowy zestaw implantów zawierał mikroakcelerometry, które według ­SOLCOM-u miały stanowić dla żołnierzy system wczesnego ostrzegania przed atakami Ross. To się niestety nie sprawdziło, głównie dlatego, że nim procesor zdołał wyłapać maleńkie odchylenie między akcelerometrami wszczepionymi w kostkę i czaszkę, było już zdecydowanie za późno na jakiekolwiek działanie.

­SOLCOM nie wziął jednak pod uwagę konsekwencji zaprzęgnięcia ludzkiego układu nerwowego do przesyłu sygnałów. Standardowe zestawy implantów wykorzystywały Near Field Communication, sygnały radiowe o bardzo niskiej mocy, które sprawdzały się bardzo dobrze, ale były podatne na zakłócanie i mogły zostać przechwycone, o ile wróg dysponował odpowiednio czułym sprzętem i znalazł się dostatecznie blisko. Sorilli za to wszczepiono eksperymentalny zestaw implantów, które używają indukcji nerwowej i przesyłają sygnały za pośrednictwem układu nerwowego z wykorzystaniem częstotliwości niekolidującej z kontrolą motoryki i odruchami.

Implanty sprawdzały się znakomicie i zapowiadało się, że staną się nowym standardem, ale Sorilla jako pierwsza zidentyfikowała problem, który pojawiał się również u innych żołnierzy testujących eksperymentalny system i którego nikt nie umiał zdefiniować. Co prawda częstotliwość sygnałów nie zakłócała pracy ludzkiego ciała, ale mózg nie miał najmniejszego problemu z ich wykryciem. Jak się okazało, zdolności ludzkiego mózgu do wykrywania wzorców były całkowicie wystarczające do złamania kwantowego szyfrowania klasy wojskowej, nawet jeśli działo się to tylko w podświadomości.

W rezultacie Sorilla nie tylko odczuwała zmiany przyspieszenia równocześnie przez każdy ze swoich implantów, ale i umiała przetworzyć te sygnały i poprzez triangulację wyznaczyć ogólny wektor z szybkością i łatwością całkowicie nieosiągalną nawet dla superkomputerów. Porządny superkomputer pokładowy wciąż mógł namierzyć cel ze znacznie większą precyzją niż Sorilla, ale nim ten skończyłby obliczenia, ona już dawno mogła przejść do akcji.

Korzystając ze swoich możliwości, pułkownik prze­tworzyła docierające do niej sygnały i zauważyła, że sprzęt Ross znajduje się teraz wyraźnie bliżej.

– Tędy – oznajmiła, wskazując nieco w dół i w bok. – To bez wątpienia jeden z okrętów portalowych.

– Bez wątpienia? – upewnił się Sienele z wyraźnym zainteresowaniem.

– O tak, to uczucie jest mi bardzo bliskie – stwierdziła Sorilla. – Byłam już na kilku takich jednostkach.

Lucjanie spoglądali po sobie z dzikimi uśmiechami, od których kto inny dostałby gęsiej skórki, ale Sorilla znała ich już na tyle, by się nie przejmować. Oczywiście dobrze wiedziała, że Strażnicy mogli narobić wśród sprzymierzeńców równie dużych szkód jak wśród przeciwników – to, że nie byli wrogo nastawieni, nie oznaczało, że nie byli wciąż śmiertelnie niebezpieczni.

– Fascynujące. Na jakiej głębokości?

To zajęło jej chwilę. Musiała nie tylko przetworzyć spływające do jej implantów odczucia, ale i przełożyć je na system miar Sojuszu.

Tata uczył ją na stopach i calach, a wojsko szkoliło na metrach i kilometrach, co od czasu do czasu zlewało się jej w jedno. Wrzucenie w ten bałagan systemu miar Sojuszu bez dokładnego zrozumienia, na co się on przekłada, mogło przyprawić o ból głowy.

– Wydaje… mi się… – zaczęła powoli, wskazując palcem – że jakieś sto lithometów w dół i kilkaset w tym kierunku.

Sienele mruknął cicho i zamyślił się na chwilę.

– To problematyczne. Nie będziemy mogli zbliżyć się niewykryci. Ross z pewnością rozmieścili systemy detekcji w całej okolicznej przestrzeni.

Sorilla przytaknęła. Nie miała wątpliwości, że Sienele ma rację, niemniej…

– Jeśli są tutaj, by mieć kontrolę nad obiektem – zaczęła z namysłem – z pewnością potrzebują jakiegoś dostępu?

Kriss mruknął potakująco.

– Prawda. Ale Ross to tchórzliwe śmiecie, na pewno dobrze ukryli wejście.

Sorilla zmilczała, jednocześnie zgadzając się z Lucjaninem i nie. Z całą pewnością postarali się o odpowiednie zabezpieczenie dostępu, ale nie można ich było uznać za tchórzy. Co prawda faktycznie unikali bezpośrednich starć, ale gdy byli do nich zmuszeni, wiedzieli, co robią – a przede wszystkim bez wahania podejmowali duże ryzyko, jeśli sytuacja tego wymagała. Sorilla nie nazwałaby ich ani tchórzliwymi, ani odważnymi – wiedziała o tym gatunku zdecydowanie za mało, by operować takimi pojęciami.

– Skoro jest tu jakiś dostęp – oznajmił twardo Sienele – znajdziemy go.

– Wysłanniku! – sprzeciwił się zarządca. – Przeszukanie tego obiektu byłoby…

– Byłoby niską ceną za zapewnienie bezpieczeństwa wobec wszelkich zagrożeń – uciął Sienele. – Strażnicy, znacie rozkazy.

Jedynie żelazne opanowanie pozwoliło Sorilli nawet nie drgnąć, gdy Lucjanie ryknęli potężnie, z niepohamowanym entuzjazmem.

– Chodź! – Kriss klepnął ją w plecy radośnie. – Czas na polowanie!

Kwatera generalna ­SOLCOM, Układ Słoneczny

– Pozwoliliście jej uciec?

W głosie brzmiało niedowierzanie i wyraźna niemożność objęcia rozumem słów, które właśnie padły.

– Pozwoliliście to mocne słowo, admirale – odparł sztywno generał brygady Mattan. – Przecież była już zwolniona ze służby i…

– Pozwoli pan, że panu przerwę, generale – wark­nął admirał flagowy Jeb Islander i przeniósł spojrzenie na admirała Rugera, dając wyraźnie do zrozumienia, że mówi również do niego. – Ta kobieta ma w sobie tajny prototyp implantów, posiada więcej zastrzeżonych informacji niż ktokolwiek w ­SOLCOM-ie poniżej czterech gwiazdek i jest cholernym bohaterem na dwóch planetach!

Islander przymknął oczy i wziął głęboki oddech.

– Nie muszę chyba nikomu tutaj uświadamiać skali gównoburzy, jaka rozpęta się nad naszymi głowami, jeśli ta kobieta nie wróci z przestrzeni Sojuszu.

Obaj mężczyźni skrzywili się, ale przytaknęli.

– Przynajmniej żaden z was nie jest kompletnym idiotą. – Islander westchnął. – Dobra, czujcie się odpowiednio zmieszani z błotem i przekażcie nadmiar gówna pułkownikowi, jeśli łaska. Sam bym to zrobił, ale mogłoby mnie podkusić, żeby go ustrzelić, a wtedy z pewnością by mnie unieszkodliwił.

– Poinformuję pułkownika, admirale – potwierdził Mattan.

– Świetnie. Aida oficjalnie działa… no dobra, raczej nieoficjalnie – poprawił się Islander – na własną rękę. To oznacza konieczność kontroli strat po naszej stronie, na wypadek gdyby gówno wybiło w najgorszy możliwy sposób. Jej kody?

– Zablokowane – odparł Mattan automatycznie. – Od razu na „SOL”, gdy tylko pułkownik zameldował o poczynaniach Aidy, oraz w każdym systemie, przez jaki leciał „SOL” aż do momentu nawiązania połączenia z boją ­SOLCOM-u.

– Dzięki Bogu za drobne przysługi. Rozkazy dla personelu?

– Jest oficjalnie uznana za zwolnioną ze służby z honorami – odezwał się Ruger. – Jej dostępy nie zostały zablokowane, a jedynie zawieszone do czasu finalizacji badań psychologicznych, co rzecz jasna nie wydarzy się aż do jej powrotu do przestrzeni ­SOLCOM-u.

– Na tę chwilę wystarczy – burknął Islander, przesunął na bok kilka stosów dokumentów, po czym stuk­nął palcem w jedyny, jaki zostawił przed sobą. – A teraz mówcie o jej implantach.

– Nie jest to najnowsza generacja – zaczął Ruger – choć to całkiem zaawansowany zestaw. Mimo to z samego osprzętu Sojusz nie dowie się niczego, czego już by nie wiedział.

– W takim razie oprogramowanie?

– Też nieszczególnie. – Ruger potrząsnął przecząco głową. – Podejrzewam, że pułkownik Aida stworzyła sobie zaawansowany interfejs i podprogramy, które z pewnością nie należą do standardowego zestawu i są lepsze… ale generalnie korzysta z tego samego systemu operacyjnego co każdy inny żołnierz, którego Sojusz miał dotąd okazję zbadać.

– To dlaczego, do jasnej cholery, widzę na jej aktach tylko wielki czerwony stempel „ściśle tajne”, a opis jej implantów składa się z samych zaczernień?

– Głównie dlatego, że nie chcemy, by ktokolwiek próbował powtórzyć to, czego Aida zdołała dokonać ze swoimi implantami, admirale – odparł Ruger. – Jej zestaw nie jest niczym niezwykłym… może poza astronomiczną ceną i kilkoma wyjątkowo zaawansowanymi akcelerometrami, które kosztowały więcej niż cała reszta jej sprzętu razem wzięta. Natomiast to, jak się z nimi zespoliła, jest niezwykłe.

– Proszę wyjaśnić.

– Jest pan zaznajomiony z koncepcją indukcji nerwowej w implantach, prawda?

– Tak, sam miałem takie zainstalowane, nim nie zostały wycofane. Jakaś niestabilność w projekcie? – dopytał Islander.

– Nie, projekt był bardzo stabilny. To użytkownicy okazali się niestabilni – wyjaśnił Ruger. – Prawie wszyscy okazali się nadzwyczaj wrażliwi na jakiekolwiek zmiany lokalnego pola grawitacyjnego lub ruch. Przez gwałtowną chorobę lokomocyjną nie byli w stanie znieść podróży kosmicznych i byli całkowicie wyłączeni z akcji.

Islander się skrzywił.

– To brzmi… nieprzyjemnie.

– Gwałtowne torsje w pełnym opancerzeniu i zamkniętym hełmie są znacznie bardziej niż nieprzyjemne, admirale – wtrącił Mattan z niesmakiem.

– Zgadza się. – Ruger westchnął ciężko. – Nie doceniliśmy możliwości adaptacyjnych ludzkiego mózgu, generale. Nowe implanty wyposażyły mózg w dodatkowy zmysł: grawitacji. Nikomu nie przyszło do głowy, że mózgi testujących sprzęt żołnierzy kompletnie zignorują szyfrowanie kwantowe klasy wojskowej. Zamiast odbierać w mózgu dane z procesorów, żołnierze zaczęli wyczuwać grawitację bezpośrednio przez swój układ nerwowy. Większość kompletnie nie radziła sobie z zalewem nowych danych, cierpieli na gwałtowną chorobę lokomocyjną i byli całkowicie niezdolni do działania.

– Ale nie Aida?

– Jej umysł działa inaczej – przyznał Ruger niechętnie. – Wciąż nie rozgryźliśmy dlaczego, choć nie żałowaliśmy czasu i specjalistów. W jakiś sposób Aida się zaadaptowała.

Mattan prychnął.

– Chciałby pan coś dodać, generale? – spytał Islander sucho.

– Adaptacja to nieco za dużo powiedziane – wyjaś­nił Mattan. – Mała Siostrzyczka jest w stanie utrzymać zdolność bojową, to prawda, ale jej również dokucza choroba lokomocyjna. Sam ją szkoliłem. Nie chorowała na łodziach, w samolotach, gdziekolwiek. Przeciągnęliśmy ją przez wszystko, aż po Rzygającą Kometę i jeszcze dalej. A z nowymi implantami? Zwraca obiad po każdym skoku. Ta kobieta jest tak uparta, że pewnie pracowała nad tym tak długo, aż jej mózg się przyzwyczaił do nieprzyjemności. Może.

– Potrzebowałbym czegoś więcej niż „może”, generale – stwierdził Islander z ciężkim westchnieniem – ale na razie pewnie musi mi to wystarczyć. Więc istnieje zaledwie minimalne ryzyko, że na podstawie implantów Aidy Sojusz zdobędzie jakąś przewagę technologiczną?

– Nawet mniej niż minimalne, admirale – przytaknął Ruger. – Jej sprzęt niczym się nie różni od standardowego zestawu sił specjalnych z czasów wojny. Sojusz widział już to wszystko.

– O ile sama nie podzieli się wiedzą – dodał Islander sceptycznie.

– Siostrzyczka jest lojalna, sir.

Islander przeszył Mattana świdrującym spojrzeniem.

– Gdyby była taka lojalna, posłuchałaby rozkazu i wróciła na „SOL”, generale. Kiedy wróci, o ile w ogóle wróci, Sorilla Aida ma podlegać aresztowi prewencyjnemu i dogłębnemu przesłuchaniu. Czy wyrażam się jasno?

– Tak jest, sir!