Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Współczesne miasto jest miejscem sprzeczności; zamieszkiwane przez wiele grup etnicznych, przedstawicieli wielu różnych kultur, warstw społecznych, wyznawców rozmaitych religii. Jest pełne kontrastów i tarć, a więc ma wiele twarzy, bo jedna nie wystarczy. Co ważne, miasta nieustannie się zmieniają, a na ich kształt mają wpływ na przykład rozwój technologii informacyjnej, zmiany społeczne, ale także decyzje jego indywidualnych użytkowników. Aby zrozumieć miasto i być w stanie nad nim i w nim pracować, powinniśmy je zobaczyć jako splot rezultatów ludzkich czynów i woli.
Joseph Rykwert, jeden z najwybitniejszych historyków i krytyków architektury, klasyk światowej „urbanologii” próbuje odpowiedzieć na pytanie, czym jest miasto – nie tylko w jego materialnej sferze, jako nagromadzenie budynków i ulic, ale miasto jako żywy organizm, dzieło sztuki, produkt skomplikowanych procesów społecznych, owoc nawarstwiających się kultur, idei i wartości.
Joseph Rykwert — historyk sztuki i krytykiem architektury, emerytowanym profesorem architektury na Uniwersytecie Pensylwańskim. Urodził się w Warszawie w 1926 roku, a w 1939 roku wyjechał na stałe do Anglii. Wykładał i prowadził zajęcia na większości prestiżowych uczelni architektonicznych na całym świecie, a wśród jego uczniów są Daniel Libeskind i Alberto Pérez-Gómez. Jest autorem szeregu książek, przetłumaczonych na wiele języków. Od 1996 roku jest Prezesem Międzynarodowego Komitetu Krytyków Architektury (CICA). Laureat m.in. nagrody Brunona Zeviego (Biennale Architektoniczne w Wenecji, 2000) oraz odznaczenia „The Gold Medal Bellas Artes” (Hiszpania, 2009). 18 września 2013 roku został uhonorowany The Royal Gold Medal, który przyznaje Royal Institute of British Architects (RIBA) po akceptacji brytyjskiej królowej. The Royal Gold Medal RIBA, jedno z najbardziej prestiżowych odznaczeń architektonicznych na świecie, jest przyznawane od 1848 roku architektowi lub grupie architektów, których działalność ma istotny wpływ na tę dziedzinę w skali międzynarodowej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 505
— Powrót Josepha Rykwerta
Jacek Purchla
Profesor Joseph Rykwert to dziś nie tylko jeden z najwybitniejszych historyków i krytyków architektury, ale przede wszystkim klasyk światowej „urbanologii”. Jego książki wpisują się w najlepszą tradycję anglosaskiej myśli o fenomenie miasta jako o fascynującym wyzwaniu intelektualnym. Już za sprawą jednego z pierwszych dzieł, The Idea of a Town z roku 1963, Joseph Rykwert trafił do grona najwybitniejszych przedstawicieli gatunku obok Lewisa Mumforda, Sigfrieda Giediona, Kevina Lyncha czy Petera Halla, którzy pod pojęciem miasta rozumieli nie tylko formę i aktualnie wypełniane funkcje, ale także idee i wartości, jakie ludzie z nim łączą. Dla Rykwerta miasta – zwierciadła cywilizacji – są zarówno owocem wielowiekowego nawarstwiania się kultur, idei i wartości, jak i „produktem” skomplikowanych procesów społecznych. Trzeba też koniecznie dodać za Sophie Lang, że: „miasta nie są przypadkiem, miasta są koncepcją wyższego rzędu”. To właśnie Joseph Rykwert w swoim pionierskim dziele The Idea of a Town wykazał, że miasta starożytne były przede wszystkim wzorcami symbolicznymi pojmowanymi w wymiarze mitycznym i rytualnym. Dorabianie im jakiejkolwiek racjonalnej lub pragmatycznej filozofii jest bezużyteczne.
Od czasów Platona i Witruwiusza dążeniu do prawdy, dobra i piękna towarzyszy myślenie o idealnej organizacji i kompozycji miasta. Czy miasto – a zwłaszcza wielkie miasto – może być dziełem sztuki? Z tym pytaniem, na które szukano odpowiedzi już w wieku XIX, w Pokusie miejsca próbuje również zmierzyć się Joseph Rykwert! Wiek XIX – epoka pary i elektryczności, industrializacji i kolei żelaznej – był wiekiem żywiołowej urbanizacji, ale też kryzysu miasta. Stąd było to stulecie kolejnych utopii – przede wszystkim utopii społecznych w rodzaju Harmonii Roberta Owena, falansterów Charlesa Fouriera czy wreszcie pomysłu miasta-ogrodu Ebenezera Howarda. Nie o utopiach jednak myślę, choć z taką erudycją i tak intrygująco pisze o nich Rykwert.
Wiek XIX był może przede wszystkim wiekiem historyzmu. To historyzm z jego kultem przeszłości nie tylko stał się kanwą do swoistego „odkrywania”, „odsłaniania” i reinterpretacji dziedzictwa kulturowego miast europejskich, ale i fundamentem wielkiej kreacji urbanistycznej, której kamieniami milowymi okazały się między innymi: Monachium czasów Ludwika I, haussmannizacja Paryża epoki Napoleona III, Barcelona Ildefonsa Cerdy czy wreszcie wiedeńska Ringstrasse – ten swoisty Gesamtkunstwerk w skali wielkiego miasta. W tym sensie odpowiedź na pytanie o miasto jako dzieło sztuki powinna być twierdząca. Zwłaszcza doświadczenie Wiednia – wielkiego laboratorium praktyki urbanistycznej historyzmu i modernizmu pozwala zrozumieć rolę mecenatu publicznego i innych tak zwanych conditions of excellence, dzięki którym centrum naddunajskiej metropolii jest dziś tak przekonującą kreacją artystyczną, dziełem sztuki i pomnikiem epoki cesarza Franciszka Józefa I. Wiedeń przełomu XIX i XX wieku był równocześnie miejscem narodzin nowoczesnej myśli urbanistycznej. Tam w roku 1889 ukazała się głośna książka Camilla Sittego Der Städtebau nach seinen künstlerischen Grundsätzen. Książka ta stała się swoistym manifestem myślenia o kreacji przestrzeni miejskiej w kategoriach artystycznych. Była też próbą – zapewne bardzo idealistyczną – przeciwstawienia się negatywnym zjawiskom wielkiej, żywiołowej urbanizacji. Bo rozwój miast rozpięty jest pomiędzy biegunami świadomej kreacji a spontanicznych procesów wzrostu, którego symbolami stać się miały w XX wieku zarówno drapacze chmur Manhattanu, jak i fawele Meksyku.
Czy Pokusa miejsca Josepha Rykwerta, która ukazała się pod oryginalnym tytułem The Seduction of Place. The History and Future of the City, jest książką na miarę Der Städtebau Camilla Sittego? Nie ulega wątpliwości, iż Rykwert podjął się odpowiedzi na pytanie, jak dzisiaj kreować wartościową przestrzeń i architekturę wielkich miast. Szybkie przeobrażenia krajobrazu kulturowego współczesnych miast, nierzadko powodujące jego degradację, to rezultat postępującej gwałtownie od lat siedemdziesiątych XX wieku liberalizacji rynku i decentralizacji. Skala i złożoność miasta już dawno wymusiły kompleksowe widzenie jego przestrzeni kulturowej. Pół wieku temu ukazało się pionierskie dzieło Kevina Lyncha Obraz miasta (1960), w którym pojawiło się klasyczne już dzisiaj pojęcie Urban Landscape. Rok później Gordon Cullen w książce The Concise Townscape posługiwał się już pojęciem Townscape i stanął na czele ruchu obrońców krajobrazu miejskiego (Townscape movement). Przechodzenie od snu o mieście idealnym do myślenia w kategoriach krajobrazu kulturowego pozwoliło odczytywać miasto nie tylko w wymiarze funkcjonalnym, ale również artystycznym – jako dzieło sztuki.
W swoim myśleniu o jakości przestrzeni, o mechanizmach jej kreacji i zarządzania nią Joseph Rykwert idzie o krok dalej. Bo miasto to przede wszystkim żywy organizm! Miarą rozwoju miast jest szybkość i złożoność zmian, jakim podlegają. Współczesne procesy urbanizacyjne charakteryzuje niespotykana wcześniej dynamika i skala wzrostu. Połowa ludności świata, a więc 3,5 miliarda żyje w miastach. Według prognoz Banku Światowego do roku 2030 pojawią się 2 miliardy nowych mieszkańców miast. Już dzisiaj 80 procent populacji miast stanowią przybysze, co sprawia, że mieszkańców integruje jedynie miejsce, a nie ludzie.
Kryzys estetyczny naszych czasów, wywoływany przez żywiołowe procesy zmiany – kwestia różnicowania i ujednolicania – jest syndromem globalnym. W jego obliczu ochrona miast okazuje się szczególnie trudna, jako że wartości dziedzictwa nie zawsze są spójne ze współczesnością. Wszystkie, nawet najbardziej idealistyczne pomysły na miasto muszą mieć swój kontekst: społeczny, cywilizacyjny, technologiczny… Nie można przy tym analizować zjawisk rynkowych w oderwaniu od społeczeństwa i państwa. Rynek nie działa bez instytucjonalnej obudowy. Ktoś powiedział, że ekonomiści wszystko wiedzą o cenach, a nic o świecie wartości. Chodzi tutaj przede wszystkim o odróżnienie wzrostu od rozwoju. Różnicę tę wydobył już Josef Schumpeter, wskazując, iż pogoń za szybkim i doraźnym zyskiem może być zabójcza dla rozwoju.
To dlatego Rykwert pisze, że „aby zrozumieć miasto i być w stanie nad nim i w nim pracować, powinniśmy je zobaczyć jako splot rezultatów ludzkich czynów i woli – rzeczy, które składają się na wygląd miejsc”1. W finale Pokusy miejsca podkreśla zaś: „miasto nigdy nie będzie statycznym, sformalizowanym tworem – pozostaje w nieustającym ruchu, obecnie szczególnie gwałtownym. W tym procesie zmiany nie możemy jednak czynić z siebie ubezwłasnowolnionych rozbitków, miotanych w wirze bezosobowych wielkich sił. Tak dalece jak jesteśmy istotami rozumnymi, możemy stawiać siłom tym opór jako wyborcy, konsumenci, agitatorzy i publicyści. Niech ich prądy nie płyną gładko i bez przeszkód. Rozum może stawiać im niewielkie tamy, może je powstrzymać lub zmienić ich bieg”2.
To swoiste credo jest niezwykle aktualne także w Polsce, w której dziś nie tylko nie ma polityki miejskiej, lecz co więcej jest ona jedynym państwem w Europie, gdzie przed dziesięcioma laty przerwano ciągłość planistyczną! W tej kwestii Polskę dzieli przepaść cywilizacyjna od większości europejskich demokracji. O niedocenianiu znaczenia krajobrazu kulturowego jako zasobu świadczyć może rządowy raport Polska 2030. Wyzwania rozwojowe3. Mówi się w nim wiele – i słusznie – o zasobach ludzkich, ale całkowicie ignoruje wartości przyrodnicze i kulturowe jako zasoby prorozwojowe4. A są to zasoby nieodtwarzalne!
Jest też paradoksem, że Polska ma dziś wielu zdolnych architektów, ale nie ma urbanistyki. Mamy armię znakomitych artystów i konserwatorów, a równocześnie jesteśmy świadkami degradacji przestrzeni miejskiej i licznych konfliktów w centrach naszych metropolii. Trudno więc nie mówić dziś w Polsce głośno o kryzysie: planowania przestrzennego, kontroli przestrzeni, skuteczności ochrony wartości kulturowych w skali urbanistycznej. Gospodarujemy przestrzenią publiczną bardzo nierozważnie. Konflikty, które ostatnio wstrząsają naszym krajem to dowód zwycięstwa rabunkowej eksploatacji nad perspektywicznym myśleniem o zasobach miejskich. Polska zmierza pomału w kierunku latynoamerykańskiego modelu urbanizacji. Na naszych oczach rezygnuje się z zasad, dzięki którym polskie miasta zyskały środkowoeuropejski standard i wyraz estetyczny. Brak publicznej dyskusji i jawności działania w tym zakresie jest nie tylko znakiem cywilizacyjnego regresu, ale zarazem zjawiskiem moralnie dewastującym. Architekci przestali już myśleć w kategoriach urbanistycznych. Pozbawieni zaplecza intelektualnego opartego zarówno na antropologicznym podejściu do kultury, jak i na nowoczesnym zarządzaniu zasobami dziedzictwa „miotamy się” od konfliktu do konfliktu pomiędzy dziedzictwem a nowoczesnością.
Pokusa miejsca okazuje się więc niezwykle trafnym prezentem od Josepha Rykwerta dla jego pierwszej ojczyzny, bo Józef Rykwert – dziecko Warszawy – opuścił swoje rodzinne miasto jako kilkunastoletni chłopiec w tragicznych dniach września 1939. Jego drugą ojczyzną stała się Anglia. Wykładał i prowadził zajęcia na większości prestiżowych uczelni architektonicznych na całym świecie. Jak ktoś już dawno zauważył, nie jest przesadą powiedzenie, że trudno byłoby znaleźć na uniwersytetach brytyjskich i amerykańskich wydział architektury, gdzie nie pracowałby któryś z uczniów profesora Rykwerta.
Czyż nie jest więc gorzkim paradoksem, iż żadna z jego licznych książek przetłumaczonych na wiele języków nie ukazała się dotąd po polsku – w jego ojczystym języku! Tym bardziej że profesor Rykwert nigdy o Polsce nie zapomniał. Dobrze pamiętam nasze pierwsze spotkanie w Krakowie przed ponad dwudziestoma laty, na początku działalności Międzynarodowego Centrum Kultury. Profesor Rykwert był wówczas jednym z wykładowców naszego programu Heritage landscape. Integrated urban landscape. Preservation restoration, którego owocem była między innymi publikacja zawierająca jego tekst pod jakże prowokującym tytułem: Is Eurodisney a substitute for Paris?5. Profesor Rykwert jeszcze kilkakrotnie występował jako wykładowca w naszych międzynarodowych programach edukacyjnych, których celem jest propagowanie nowoczesnej postawy wobec dziedzictwa kulturowego i jego ochrony. Nie przypadkiem też w roku 2001 – na dziesięciolecie MCK – wziął udział w jubileuszowej konferencji pt. Europa Środkowa. Nowy wymiar dziedzictwa. Przygotowany na to spotkanie artykuł Kontynent jako muzeum był jego debiutem literackim w języku polskim6.
Pokusą miejsca Jospeh Rykwert „debiutuje” na polskim rynku wydawniczym, a równocześnie Józef Rykwert powraca nad Wisłę!
Kraków, 1 sierpnia 2013 roku
Żaden człowiek nie wie i nie może wiedzieć, jaki będzie ostateczny wynik danego sposobu postępowania dla niego samego i dla innych. Ale każdy człowiek może wiedzieć i większość z nas wie, jaki czyn jest sprawiedliwy, a jaki niesprawiedliwy. I wszyscy możemy również wiedzieć, że skutki sprawiedliwego postępowania będą najlepsze z możliwych zarówno dla innych, jak i dla nas samych, chociaż nie umiemy ocenić, co jest najlepsze i jakie są najbardziej sprzyjające warunki do tego, aby mogło się przydarzyć.
John Ruskin, Unto This Last, 1862, s. 8.
Pokusa miejsca
Zoë, Gai i mojemu najsurowszemu krytykowi
— Podziękowania
Książka ta powstawała bardzo długo (nie dotyczy to samego jej pisania). Podziękowania należą się przede wszystkim wielu moim studentom i kolegom z Cambridge, University of Pennsylvania i Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, z którymi omawiałem zawarte tutaj koncepcje. Moi asystenci z University of Pennsylvania, Nathaniel Coleman i Taha al-Douri, pomogli mi bardziej, niż sobie to uświadamiają.
Pomysł książki o historii urbanistyki wyszedł od Andrew Motiona (wówczas jeszcze wydawcy). Wielu znajomych, z którymi o niej rozmawiałem, motywowało mnie i ostrzegało przed pułapkami: George Baird, Marc Baraness, Czesław Bielecki, Mario Botta, David Chipperfield, Evelyn Stern, Jean-Louis Cohen, Charles Correa, Françoise Choay, André Corboz, Hubert i Terry Damisch, Balakrishna Doshi, Aurelio Galfetti, Antoine Grumbach, Vittorio i Marina Gregotti, nieżyjący już Panos Koulermos, Paul Levy, Richard Sennett, Saskia Sassen oraz Ivan Zaknić. Szczególne podziękowania należą się tym spośród moich zapracowanych przyjaciół, którzy odłożyli na bok swoje zajęcia, aby przeczytać rękopis: Dennisowi Cosgrove’owi, Grahamowi Howesowi, Paulowi McQuailowi i Gwen Wright. Zwrócili mi oni uwagę na zagadnienia, których nie uwzględniłem i uchronili przed kompromitującymi pomyłkami. Miałem również możliwość odwołać się do specjalistycznej wiedzy dwóch członków mojej rodziny, Christiana Devillersa i Juliena Studleya.
Desmondowi Hui zawdzięczam możliwość odbycia trzech podróży do Chin, w których mi towarzyszył. Lawrence i Andrea Nield z kolei powitali nas w Australii.
Mój agent Bruce Hunter pomógł mi nadać kształt tej książce, a Shelley Wanger była jej bezlitosną i rzetelną redaktorką. Obojgu jestem winien najszczersze podziękowania. Pracownicy London Library, biblioteki University of Pennsylvania i Elmer Bobst Library przy New York University okazali mi wiele uprzejmości i cierpliwości.
Moja żona Anne zachęcała mnie do pisania, pilnowała, żebym trzymał się tematu i powściągała moją nadmierną dygresyjność. Autorstwo tej książki przysługuje jej w takim samym stopniu, co mnie, nie licząc błędów merytorycznych i faktograficznych, które idą wyłącznie na moje konto.
W czasie gdy powstawała ta książka, urodziły się moje dwie wnuczki. Przyszłość miasta znajduje się w rękach ich pokolenia, dlatego więc im ją dedykuję.
— Znajdowanie miejsca w przestrzeni
W 1945 roku większość Europy i znaczna część Azji były w ruinie. Wydawało się, że urbaniści i architekci z towarzyszącymi im socjologami i inżynierami są absolutnymi panami sytuacji, w której powinni działać bardzo szybko. Trzeba było odbudować znaczną część miast i mieszkań w Japonii, Chinach, Birmie i Europie.
Specjaliści ci szlifowali swe koncepcje i opracowywali projekty jeszcze w okresie międzywojennym, a wielu z nich spędziło wojnę, przygotowując się na jej skutki. Wierzyli, że mogą zagwarantować, iż pośród dymiących, przerażających ruin wyrosną racjonalnie zaplanowane i świeżo zaprojektowane miasta, które zapewnią szczęście ocalałym z wojennej zagłady. Ludzi tych postrzegano jako pionierów nowego, lepszego świata: ich dzieło miało się opierać na badaniach statystycznych i wydajnej technologii. Historia nie miała dla nich żadnej pożytecznej lekcji – mówiła wyłącznie o dawnych, złych czasach. Ich wizja za to była optymistyczna. Budowanie stało się najwyższym priorytetem społecznym: w pierwszej połowie stulecia na Półwyspie Iberyjskim i w Ameryce Łacińskiej wielu młodych ludzi, którzy chcieli skończyć studia, ale nie mieli skonkretyzowanych zainteresowań, studiowało prawo; po 1945 roku większość skłaniała się ku architekturze. W Wielkiej Brytanii rząd Partii Pracy wspierał nie tylko nowe formy urbanizacji, ale także szczegółowe badania z zakresu budownictwa mieszkaniowego.
Po 1965 roku sytuacja uległa radykalnej zmianie. Wiele spośród nowych projektów okazało się mniej zadowalających, niż oczekiwano: w Stanach Zjednoczonych powracający z wojny żołnierze nie zamieszkali w miastach zaprojektowanych przez architektów wizjonerów, lecz na wielkich przedmieściach zbudowanych przez spekulujących w starym stylu deweloperów. Społeczeństwo straciło szacunek do architektów. Szkoły architektury musiały przewartościować swoje koncepcje, a satyrycy ostrzyli sobie pióra. Przytyk Gustave’a Flauberta „Architectes: Tous imbéciles. Oublient toujours l’escalier des maisons” („Ci głupcy architekci zawsze zapominają o schodach w domach”) został przetłumaczony na angielski i szeroko rozpropagowany.
Nie wszyscy z architektów, którzy zaczęli projektować po wojnie, byli przekonani o racjonalności i profesjonalizmie swoich starszych kolegów. Uważali, że mnożące się jak grzyby po deszczu osiedla mieszkaniowe pozostawiają wiele do życzenia. Zadawali pytania: może miasto nie jest starannie zaplanowanym zbiorem jednostek mieszkalnych, ale czymś, co wymaga zupełnie innego podejścia? Międzynarodowy Kongres Architektury Nowoczesnej (CIAM), organizacja krzewiąca idee wyznawane przez większość urbanistów i architektów lat tuż po wojnie, został poddany wewnętrznej krytyce i rozwiązano go na dziesiątym zjeździe w Dubrowniku.
Wychowywałem się w okresie rozpadu CIAM. Już jako student nie byłem zadowolony z tego, czego mnie uczono – program studiów był silnie zabarwiony tradycją racjonalistyczną, choć w umiarkowanym brytyjskim wydaniu. Przyczynkarski socjologizm wydawał mi się obcesowy i chybiony. Zacząłem szukać historycznych precedensów i odmiennych filozofii relacji architektury z otoczeniem, zwłaszcza tych zainspirowanych badaniami antropologicznymi. Z powodów, które pominę, nie chcąc nadużywać cierpliwości czytelnika, postanowiłem skoncentrować się na mieście rzymskim, które zawsze podawano jako przykład racjonalnego ładu, ponieważ opierało się na modelu obozu wojskowego i miało układ szachownicowy. Po dogłębnej lekturze autorów starorzymskich odkryłem, że ten stereotypowy obraz opierał się na z gruntu fałszywych przesłankach. To obóz wojskowy był wzorowany na mieście, ponieważ miał za zadanie zapewnić żołnierzom więcej niż tymczasowy dom. Podobnie jak miasto, obóz wojskowy mógł zostać zamieszkany dopiero po przeprowadzeniu ceremonii, które „wyjaśniały” mieszkańcom jego formę. Nawet jego prostokątny, szachownicowy układ urbanistyczny był odzwierciedleniem poglądów Rzymian na świat i ich miejsce w nim7.
Badania te doprowadziły mnie do zakwestionowania obowiązujących dogmatów o racjonalno-ekonomicznym charakterze osadnictwa, a także podważenia innego przekonania – że miasto jest kształtowane przez bezosobowe siły. Uznałem wtedy, i do tej pory tak uważam, że twórcami i budowniczymi miast kierują inne koncepcje, uczucia i dążenia, że wbrew naukom ekonomistów miasto nie rozwija się zgodnie z quasi-naturalnymi prawami, lecz jest tworem woli, dziełem ludzkim, w którego powstawaniu ma swój udział wiele uświadamianych i nieuświadamianych czynników. Dostrzegam w nim splot elementów świadomych i nieświadomych, który znamy ze snów.
Podstawowym dokumentem i świadkiem tego procesu jest fizyczna tkanka miasta. Miasto oczywiście nie może być spójnym dziełem sztuki czy pięknym przedmiotem – ludzkie intencje podlegają rozmaitym siłom i oddziaływaniom – trudno jest zatem znaleźć ścisłą dlań analogię wśród wytworów człowieka. Jak napisał Italo Calvino: „Miasta również uważają się za dzieło umysłu lub przypadku, ale ani umysł, ani przypadek nie wystarczają do podtrzymania ich murów”8. Grecy, którzy nazywali miasto polis, tym samym słowem określali podobną do tryktraka grę planszową z użyciem kości, w której obowiązują pewne reguły, ale swoje znaczenie ma również element losowy9. Talent graczy objawia się w sposobie, w jaki improwizują (w granicach dopuszczanych przez zasady) po każdym rzucie kostką. Jeśli ta analogia jest uzasadniona, to w kontekście miast można powiedzieć, że jesteśmy zarazem podmiotami i przedmiotami. Miasta nie są kształtowane wyłącznie odgórnie przez polityczne i ekonomiczne nakazy, ani też wyłącznie oddolnie przez tajemnicze siły, których nie potrafimy do końca rozpoznać, a co dopiero nimi sterować. Przywołuję tu dwa pojęcia: city i town, ponieważ w Anglii stanowią one odrębne kategorie prawne. W odróżnieniu od town, city to miejscowość, która na mocy odgórnej decyzji władz uzyskała prawa miejskie. W Stanach Zjednoczonych każdy ośrodek o charakterze miejskim może posługiwać się tytułem city. Oba te słowa tłumaczy się na niemiecki jako Stadt i na włoski jako città. Po francusku cité oznacza „stare miasto” czy „centrum miasta”. Hiszpanie mają urbe, które przechowało rzymskie brzmienie – z niego wzięła też swą nazwę urbanistyka – a także ciudad, o równie nobliwej etymologii, podobnie jak city, oraz población, odnoszące się raczej do wspólnoty mieszkańców niż do murów. Villa – jak i francuskie ville czy angielskie town – ma posmak wiejskiego pochodzenia.
Miasta, podobnie jak ich mieszkańcy, są mieszaniną dobrego i złego. Odkąd mniej więcej pięć tysięcy lat temu wynaleziono pismo, nie brakuje osób, które surowo krytykują miasto przy użyciu pióra. Mimo to ludzie od zawsze tłoczą się w miastach i nie mniej donośnie je chwalą. „Każdy naród ma taki rząd, na jaki zasłużył”10 – aforyzm ten od dawna uchodzi za truizm. Czy mamy również takie miasta, na jakie zasługujemy? Socjolodzy, eksperci od ruchu drogowego i politycy dużo piszą o mieście i jego obecnych problemach. Ekonomiści i futurolodzy prorokują jego śmierć. Kiedy czytam ich opracowania, uderza mnie to nieustannie, jak mało uwagi zwracają na fizyczną substancję miasta – jego dotyk, zapach, a także widok.
Choć można mi będzie zarzucić powierzchowność, to jednak zamierzam przyjrzeć się miastu pod kątem tego, jak jawi się ono naszym zmysłom i podejmę próbę odczytania, co ta powierzchnia odsłania, a także zobaczenia, co się pod nią skrywa. Wydaje mi się, że na przestrzeń miejską – zwłaszcza w jej wymiarze publicznym – warto jest spojrzeć przez pryzmat tego, jak się ona prezentuje w budynkach publicznych. Najważniejszymi budynkami w naszych miastach już dawno nie są siedziby władzy politycznej lub administracji, lecz centrale instytucji finansowych i wielkich koncernów. W sylwecie miasta dominują biurowce, apartamentowce i siedziby korporacji. Gmachy władz politycznych, które powstały w ostatnich dziesięcioleciach, na przykład Pentagon w Waszyngtonie (podobno budynek o największym obrysie na świecie), nie mają spektakularnego czy przytłaczającego charakteru. Odgrodzone parkingami i ochroniarzami, jawią się przechodniom czy przejeżdżającym jako abstrakcyjne i wyalienowane. Tak samo kiedyś majestat ukrywał i izolował władców.
Moje spojrzenie na tego rodzaju sprawy przypuszczalnie jest uwarunkowane przez pewną moją niepełnosprawność – nie jestem i nigdy nie byłem kierowcą. Być może dlatego z większą wyrozumiałością niż niektórzy moi zmotoryzowani współcześni podchodzę do projektów wyłączenia ulic z ruchu samochodowego. Myślę jednak, że mój pogląd na budynki instytucji, schowane za buforową strefą parkingów, podzielają również zmotoryzowani. Niezależnie od tego, czy ktoś przechodzi przez parking na piechotę, czy wjeżdża na niego własnym samochodem, efekt buforowy ma podobny charakter.
Chociaż instytucje publiczne wyizolowały się z miejskiej przestrzeni, klimat i substancja miasta jest zawsze wyczuwalna dla mieszkańców i odwiedzających. Substancja ta, świadomie bądź podświadomie przyswajana, widziana, dotykana, wąchana, przenikana, jest uchwytną reprezentacją czegoś nieuchwytnego, a mianowicie społeczności, która ją zamieszkuje, i jej aspiracji. Reprezentacją, figuracją – ale nie ekspresją, co pragnę stanowczo podkreślić. Słowo „ekspresja” kojarzy mi się z czymś odruchowym, instynktownym, a zatem biernym, jak z pastą wyciśniętą z tubki. Z czymś, co dzieje się niezależnie od naszej woli, czymś niezamierzonym, jak wyraz twarzy w chwili emocji, zanim rozum i intencjonalność przejmą stery. Tymczasem reprezentacja sugeruje refleksję, intencję, a w tym kontekście nawet zamiar: projekt. Ponieważ tkanka i obraz miasta zawsze są efektem ludzkiej woli (nawet jeśli nie całkiem nas zadowalającym), miasto nigdy nie może być zupełnie bierne. Między społeczeństwem a materią i obrazem miasta zachodzą ciągłe interakcje: majstrując przy nich, zmieniamy społeczeństwo – i na odwrót. Być może bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że zmiany w jednym muszą implikować i zakładać zmiany w drugim.
Współczesne miasto jest jednakże miastem sprzeczności; zamieszkiwane przez wiele grup etnicznych, przedstawicieli wielu różnych kultur, warstw społecznych, wyznawców rozmaitych religii. Jest nadmiernie fragmentaryczne, pełne kontrastów i tarć, a zatem musi mieć wiele twarzy – jedna nie wystarczy. Jego otwartość sprawia, że jest tak atrakcyjne dla rosnącej rzeszy jego mieszkańców. Brak spójnego i wyrazistego obrazu miasta może więc być zaletą, a nie wadą czy problemem.
Niezależnie od tego, w jakim stopniu nasz sposób życia w mieście jest uwarunkowany przeszłością, zawsze reagujemy na tę samą fizyczną tkankę. I znowu: nawet gdyby nasze pstrokate, fragmentaryczne i nieciągłe miasta były w stu procentach takie, jakie być powinny (a niewielu mieszkańców tak je odbiera), nie zachowałyby tej idealnej postaci na zawsze. Miasta nieustannie się zmieniają – jakiekolwiek są ich zalety i wady. To jedyny pewnik wynikający z dziejów naszych miast. Prędkość zmian wzrasta od ponad półtora wieku, a globalizacja, która oddziałuje na całą tkankę miejską, jeszcze bardziej przyspieszyła te procesy. Musimy zatem przyjąć, że nasze miasta są plastyczne oraz że my – obywatele, urzędnicy, architekci, urbaniści – możemy zrobić coś, żeby przedstawić jasno nasze postulaty oraz że sami będziemy sobie winni, jeśli sytuacja ulegnie pogorszeniu. Chociaż zwykli obywatele mają przeciwko sobie potężne i zupełnie bezosobowe siły, czasem są w stanie wywrzeć wpływ – i niektórzy z nas już angażują się w takie działania.
Kiedy rozważamy możliwe formy tego rodzaju działań oraz ich już zaobserwowany wpływ na losy naszych miast – na sukces ekonomiczny, siłę przyciągania i migracje mieszkańców – warto pamiętać, że uczucie dumy, jakie budzi w mieszkańcach ich dom, nie wynika z racjonalnych czy choćby zdroworozsądkowych przesłanek. Potrzebujemy jednak jakichś metod oceny tego, co czyni niektóre miasta stabilnymi i atrakcyjnymi, podczas gdy inne pustoszeją lub degenerują się. Wielu krytyków, którzy wyjaśniają, jak współczesne miasta – czy to stare metropolie takie jak Meksyk bądź Londyn, czy to relatywnie nowe, jak Nowy Jork lub coraz lepiej reklamowane jako Kuala Lumpur – osiągnęły swoją dzisiejszą postać, bierze pod uwagę tylko bezosobowe czynniki ekonomiczne, które je ukształtowały. A przecież mimo gigantycznego obszaru i nie mniej gigantycznej liczby ludności centrum Meksyku jest miejskie w dawnym sensie tego słowa. Zabudowa wokół rynku Zócalo, wytyczonego przez Cortésa tuż po podboju, zachowuje cechy hiszpańskiego miasta kolonialnego. Są tam budynki z podcieniami, Pałac Narodowy z siedzibą prezydenta (niegdyś wicekróla), sądy, ratusz i katedra, ale nie parlament, którego nieobecność również należy do dziedzictwa hiszpańskiego. Meksykanie postrzegają Zócalo jako główny punkt swojego miasta – a nawet kraju – i tam nadal odbywają się wiece powyborcze i demonstracje. Suburbanizacja o ogromnej skali nie zmieniła siły przyciągania tego historycznego układu. Sukcesu miasta nie można zatem mierzyć kategoriami rozwoju gospodarczego i udziałem w rynkach czy nawet umiejscowieniem w procesie globalizacji, zjawiska naszych czasów, przed którym nie ma ucieczki. Sukces ten zależy od wewnętrznej siły tkanki miasta oraz jego dostępności dla sił społecznych, które kształtują życie jego mieszkańców.
Globalizacja jest najsilniejszym spośród czynników ekonomicznych działających w mieście i pozostanie nim w najbliższej przyszłości. Doprowadziła do koncentracji potęgi gospodarczej w kilku metropoliach, często obecnie nazywanych miastami globalnymi: w Nowym Jorku (najpotężniejszym), Londynie i Tokio. Za kulisami czeka Szanghaj, który również pragnie odgrywać taką rolę. Nowemu Jorkowi poświęcę w tej książce wiele uwagi jako faktycznej stolicy świata. Dominację tę z reguły tłumaczy się czynnikami ekonomicznymi, ale pozycja Manhattanu nie ma wyłącznie gospodarczego charakteru.
Słowo „globalizacja”, które robi dzisiaj wielką karierę, chociaż jest obecne w obiegu już od dłuższego czasu, sugeruje, że to, co się dzieje na całym świecie, pozostaje poza kontrolą jakiegokolwiek kraju, rządu czy miasta oraz że jedyne, co możemy zrobić, to jak najlepiej wykorzystać zaistniałą sytuację. Niektórzy posuwają się nawet do stwierdzenia, że żyjemy w najlepszych możliwych warunkach (mimo wszystkich zjawisk przemawiających przeciwko tej tezie) i że potrzebujemy tego samego, co do tej pory, tylko w większej i silniejszej dawce. Polemizując z tymi triumfalistycznymi i często bezosobowymi ocenami, inni dziennikarze, socjolodzy i ekonomiści wymieniają porażki i ułomności współczesnych miast, analizują ich przyczyny i zalecają środki zaradcze. Krytycy ci – zwłaszcza socjolodzy – trafnie opisują utratę poczucia kontaktu, wspólnoty i bezpieczeństwa, spowodowaną przez następujące od kilku dziesięcioleci zmiany, ale nie potrafią pomóc tym z nas, którzy cierpią z powodu tej straty.
Urbanistów, ekonomistów i historyków można z grubsza podzielić na dwie podstawowe grupy. Pierwsza z nich to kronikarze wielkich przemian historycznych, które spadkobiercy Hegla – od Karola Marksa przez Josepha Aloisa Schumpetera po Francisa Fukuyamę i Jeana Baudrillarda – uważają za czynniki kształtujące nasz los i które musimy zidentyfikować, jeśli mamy działać zgodnie z ich dynamiką, ponieważ każda próba zmian czy reform jest działaniem wbrew historii. Ekstremiści z tego obozu surowo potępiają rozwiązania stopniowe. Uważają, że należy zaostrzyć konflikt społeczny. Kiedy warunki staną się nieznośne, rewolucja ustanowi społeczeństwo sprawiedliwe. Wszystkie konflikty zostaną ostatecznie rozwiązane. Trochę inną diagnozę stawiają apologeci wolnego rynku, którzy uparcie powtarzają, jak potężne i nieprzewidywalne, a zarazem podobne do niepowstrzymanych sił natury są czynniki rynkowe; jesteśmy zatem ograniczeni w wyborze rozwiązań, ponieważ nasza pomyślność w mieście jest uzależniona od ich nieskrępowanego działania. Wszelkie sprzeczne z naturą regulacyjne pęta mogą zahamować swobodny rozwój rynku i zubożyć nas wszystkich – jak również nasze miasta – a może nawet doprowadzić nas do ruiny. Manipulacja siłami historii, zwłaszcza zaś ekonomią może wciągnąć nas w problemy natury ekologicznej.
Obie szkoły tylko na marginesie zajmują się tkanką miasta i naszym miejskim doświadczeniem, obie zdają się również głosić jakąś formę impotencji – albo wobec sił historii, albo wobec sił rynkowych. Tymczasem moja teza brzmi, że te potężne i z pozoru bezosobowe „siły” historyczne i/lub ekonomiczne zawsze były łącznym efektem wyborów dokonywanych przez jednostki. Jeśli przedstawimy dowolny proces historyczny graficznie, jako wektor będący wypadkową szeregu sił działających w różnych kierunkach, to zobaczymy, że zmiana jednej ze składowych wpłynie na kierunek wektora.
Ponadto motywy podmiotów – deweloperów, urzędników i polityków – manipulujących tkanką miejską, nawet jeśli wydają się wyrachowane i racjonalne, często są niejasne, wynikające z kaprysu i nie zawsze artykułowane. Przebiegłe, trzeźwe, logiczne pragnienie zysku czy władzy może być równoważone przez znacznie mniej racjonalne względy prestiżowe, poczucie odpowiedzialności społecznej, a nawet autentyczną bezinteresowność. Oczywiście nawet najstaranniej wykalkulowane działania mogą być błędne czy źle pomyślane, niezależnie od tego, co nimi kieruje. Każdy z nas dysponuje pewną dozą wolności, by mógł wybrać pomiędzy różnymi motywacjami, a tym samym może swobodnie działać w określony sposób.
Z tego powodu brak racjonalizmu i błędne rachuby – czasem niosące ze sobą katastrofalne skutki, jak przyjdzie mi przypomnieć w dalszej części książki – są nieodłącznym elementem historii rozwoju miast, tak samo, jak są nieodłącznym elementem historii bankowości, przemysłu czy w jeszcze większym stopniu handlu akcjami i kontraktami terminowymi. Nawet przy najstaranniejszych i najbardziej dalekowzrocznych rachubach skutki moich działań mogą być zupełnie inne od przewidzianych przeze mnie czy kogokolwiek innego. Jak zwrócił uwagę Marks, kiedy tworzymy naszą historię czy nawet historię tout-court, nie wybieramy okoliczności, w których to robimy, ponieważ przeszłość zawsze warunkuje teraźniejszość, determinując schematy naszego myślenia i odczuwania.
Ryzyko błędnej kalkulacji i porażki jest nierozerwalnie związane z wolnością, a wolność nieodmiennie zakłada odpowiedzialność. Chociaż żadne miasto, w którym mieszkam, nie może być dokładnie takie, jak bym sobie życzył, jego kształt i sposób funkcjonowania zostały określone przez ludzi takich jak ja, a nie przez bezosobowe siły: ty i ja również podejmowaliśmy decyzje, choćby niewielkie – jaki postawić płot, jaki kupić samochód, jak zagłosować w lokalnych wyborach – które złożyły się na fizyczny kształt miasta. Coś, co sprawia wrażenie bezosobowej siły, często jest opisanym przeze mnie powyżej wektorem, wypadkową wszystkich naszych decyzji, którego kierunek i siłę modyfikujemy, choć czasem bardzo nieznacznie, naszymi codziennymi działaniami.
Rzecz jasna, ekonomia rynku pracy, procesy gospodarcze, polityka komunikacyjna władz czy nawet klęski żywiołowe wywierają znacznie większy wpływ na kształt miasta niż prywatne decyzje, ale o tych publicznych ruchach również decydują jednostki. Zawodowo część z nas zajmuje się sprawami, które modyfikują wizerunek miasta, na przykład sadzeniem drzew wzdłuż alei czy konserwacją zabytków. Politycy i ekonomiści mają w związku z tym w zwyczaju lekceważenie troski o obraz miasta jako kwestii powierzchowej i ulotnej. Przekonanie, że „regulowanie” tego obrazu może mieć wpływ na całą strukturę społeczną, jest im obce. Oczywiście słowo „wizerunek” kojarzy nam się przede wszystkim z public relations. Obraz miasta w oczach mieszkańców analizuje się przede wszystkim w kategoriach sukcesu zespołów bejsbolowych czy piłkarskich, spadku lub wzrostu wskaźników przestępczości, wizyt królów czy prezydentów oraz innych wydarzeń budzących zainteresowanie prasy, natomiast rozważania o fizycznym kształcie miasta uchodzą za nazbyt staroświeckie czy „estetyczne”, a zatem zbyt niepoważne, aby zasługiwały na poważne uwzględnienie. Wydaje się przecież, że to wszystko ma znikomy wpływ na „jakość” życia mieszkańców. Mimo to każdy opis fizycznego kształtu miasta, który można sporządzić na podstawie uwag – czy po prostu schematu poruszania się – obywatela bądź mieszkańca, odzwierciedla ciągłą i subtelną dialektykę pomiędzy mieszkańcami a zamieszkiwaną przez nich fizyczną formą; może to wpłynąć na wizerunek miasta równie radykalnie, jak życie gospodarcze i polityczne, które także określa jego los. Wystarczy wziąć pod uwagę wpływ Muzeum Guggenheima na Bilbao czy budynku opery w Sydney. Kiedy rozważania o fizycznym kształcie i wizerunku miasta są odrzucane jako kwestie „kostiumu”, czysto zewnętrznego aspektu, „fasady” dla rzeczywistości ukrytej pod nią, warto pamiętać, że słowo „fasada” pochodzi od twarzy, a wszyscy mamy takie twarze, na jakie zasługujemy. Moja twarz z pewnością miała wpływ na mój los, ponieważ los i twarz łączą się ze sobą w nieprzerwanym, dwukierunkowym procesie.
Postrzeganie miasta jako producenta przestrzeni to według mnie kolejny (bardzo subtelny) sposób na zanegowanie odpowiedzialności za jego substancję, aczkolwiek „produkcja przestrzeni” stała się ostatnio ważnym elementem każdej dyskusji. Przestrzeń nie jest rzeczą – nie można jej zinstrumentalizować (zreifikować, jak powiedzieliby niektórzy krytycy) czy świadomie kształtować, podobnie jak sylwety Manhattanu. Słyszymy, że jest tworzona przez społeczeństwo jak muszla przez ślimaka. Tak samo jak styl, jest spleciona ze społeczeństwem, które ją wytwarza, toteż nie może się zmienić, dopóki samo społeczeństwo nie ulegnie radykalnej przemianie. Ponieważ zajmuję się przede wszystkim formą, martwi mnie nadużywanie terminu „przestrzeń” w obecnym dyskursie o mieście.
Za nie mniejszy błąd uważam traktowanie miasta jako tworu „organicznego” czy „quasi-naturalnego”11. W zbyt wielkim zakresie jest ono świadomie kształtowane przez różnych urbanistów, deweloperów, finansistów, a nawet architektów. Jego tkanka nie rośnie tak gładko, jak by to wynikało z koncepcji produkowania przestrzeni. Wręcz przeciwnie, w moim odczuciu miasto rozwija się skokowo, a jak mówi stare przysłowie, natura nie wykonuje skoków12. To właśnie ta migotliwa i nieregularna mozaika świadomych i nieświadomych procesów zawsze mnie fascynowała, a jednocześnie deprymowała.
Krytycy miejskiego życia często są potępiani i uważani za błądzących następców licznych intelektualistów, którzy na przestrzeni tysiącleci piętnowali miasto i nie obdarzali go zaufaniem.
„Wielkomiejskie tłumy tyle sprzyjają dziełu rządzenia państwem, ile rany przydają siły ludzkiemu ciału” – napisał Thomas Jefferson w Notes on the State of Virginia13. Miasta wydawały mu się tak wielkim zagrożeniem dla obyczajów i mentalności względnie niewinnego, miłującego ziemię narodu amerykańskiego, że wolał ponosić koszty transportu surowców do Europy przez Atlantyk i przewiezienia gotowych towarów z powrotem, niż pozwolić, by wielkomiejski przemysł wywierał demoralizujący wpływ na ludzkie życie. „Wolimy pozostawić manufaktury w Europie”14 – przekonywał. Z czasem przyznał, że miasta są niezbędne dla funkcjonowania gospodarki – nawet w Stanach Zjednoczonych – ale początkowo dopuszczał ich istnienie tylko pod warunkiem, że zostaną zaplanowane niczym układ szachownicy: kwadrat zabudowy na przemian z kwadratem lasu.
Miasta zawsze były postrzegane jako narzędzia luksusowej bezkarności, pasożyty na cnotliwych i owocnych zajęciach ludności wiejskiej, jak uważał Jefferson, ale także sławiono je jako silny bodziec do rozwoju gospodarczego i intelektualnego. Sprzeczność ta, wraz z wieloma innymi, wydawała się wręcz gwarancją ich żywotności; dostatek zawdzięczany rynkom, potężne fortyfikacje dające schronienie słabym – dzięki temu wszystkiemu ośrodki miejskie były magnesami przyciągającymi ludzi i towary zarówno z bezpośredniego otoczenia, jak i z dalszych miejsc.
Ludzie zaczęli budować miasta – czy może raczej osady miejskie – około dziesięciu tysięcy lat temu. Nie mamy pewności, w jaki sposób wykrystalizowały się z innych rodzajów miejscowości. Ekonomiści twierdzą, że pierwsze miasta były położone na skrzyżowaniach szlaków handlowych, ale nie zawsze wiemy, jakie były punkty końcowe tych szlaków. Koncentracja pierwszych miast w dolinach rzek – Nilu, Tygrysu i Eufratu, Indusu, Huangpu – konstytuuje kolejny prawdopodobny model, ale budowniczowie starych miast Mezoameryki i Południowej Ameryki nie korzystali z transportu rzecznego, a wiele ośrodków miejskich Mezoameryki było prawdopodobnie gigantycznymi zespołami świątynnymi, otoczonymi niżej położonymi wioskami. Nie ulega jednak wątpliwości, że miejsca wymiany – targi czy rynki – mają bardzo stary rodowód. Być może występowały nawet jakieś formy umownej wyceny towarów: mamy wiele dowodów na istnienie handlu „międzynarodowego” pod koniec ery paleolitycznej, z muszelkami kauri jako swego rodzaju żetonami. Nie obowiązuje jednak żaden jeden powszechnie zaakceptowany opis czy model ukształtowania się wczesnego osadnictwa.
W Starym Świecie pierwsze miasta przypuszczalnie powstały gdzieś na Bliskim Wschodzie. Za najstarsze, mniej lub bardziej urbanistyczne, osady odkryte przez archeologów uważa się obecnie Çatal Hüyük w południowej Turcji i Jerycho w Palestynie. Już w najwcześniejszych miastach istniały place wymiany, a targi wymagają jakiejś formy księgowości, którą początkowo prowadzono za pomocą pamięci i rejestrów. Tradycje ustne, wspomagane gestami i muzyką, mogą – jak wiemy na podstawie obserwacji nowożytnych ludów niepiśmiennych – przekazywać i przechowywać wyrafinowane i skomplikowane idee. Od pewnego momentu targi/rynki wymagają jednak jakiegoś rodzaju piśmienności. Imperium Inków prawdopodobnie poradziło sobie bez niej, a jego pochodzenie jest przedmiotem gorących sporów. Według naukowców prawdziwa piśmienność w postaci sylabariuszy zaczęła się niezależnie od siebie w Chinach, Indiach i na Bliskim Wschodzie w czwartym tysiącleciu p.n.e., mniej więcej w tym samym czasie, w którym odnotowano powstanie pierwszych miast, co oznacza, że początki historii zbiegły się z początkami miast. Od początku miało to jednak i taki skutek, że skala i rozkład przestrzenny nawet tych pierwszych miast skłaniały do rozdzielenia pracy od władzy.
Rozrastając się, miasta przyciągały obcych, którzy mogli różnić się od miejscowych językiem, religią, zwyczajami społecznymi, a nawet kolorem skóry. Taka hybrydyczność, znośna w okresach rozwoju i bezpieczeństwa, mogła się zaostrzać i nabierać bolesnego charakteru po zmianie klimatu gospodarczego. Obcy szybko stają się kozłami ofiarnymi. „Czystki etniczne” to ukute pod koniec XX wieku określenie procedury, która na przestrzeni dziejów była realizowana – czasem z wielkim okrucieństwem – w wielu krajach i miastach. Już Pismo Święte ostrzega przed miastem: „Bóg pierwszy ogród uczynił, pierwsze miasto Kain”, jak napisał siedemnastowieczny poeta angielski, Andrew Marvell, dobitnie komentując fragment Księgi Rodzaju:
Gdy Kain zbudował miasto, nazwał je imieniem swego syna: Henoch (Rodz. 4, 17).
Pismo Święte wspomina o założeniu pierwszego miasta przez pierwszego mordercę w kraju Nod, kraju wygnania i włóczęgi (takie jest znaczenie hebrajskiej nazwy Nod), jako schronienia dla ludzkości wypędzonej z Edenu. Wiele tradycji – chińska, indyjska, afrykańska, europejska, mezoamerykańska – mówi o podobnym wyrastaniu osadnictwa z wędrówki, z życia koczowniczego. Wszystkie tradycje podkreślają, że zmiana trybu życia była bardzo niebezpieczna, a początkom osiadłego trybu życia towarzyszyły rytuały i ofiary, które miały na celu przebłaganie mocy rządzących danym miejscem. Stosowano rozbudowane procedury, imitujące boski akt kreacji, tak aby to, co zostało fizycznie „wyjęte” z natury i zawłaszczone na użytek człowieka, można było przywrócić naturze jako obraz i metaforę. Każde miasto miało własnych bogów, własną religię i kalendarz, i liczyło czas od momentu swego powstania. W każdym miejscu czas zaczynał się wtedy, kiedy założono miasto.
Poeci śpiewali, a później pisali o przejściu od osad nomadów do trwałych osiedli, a wreszcie ukształtowanego wokół świątyni i rynku miasta, którego można było bronić. I zarejestrowali poczucie, że coś zostało utracone, kiedy otoczenie kawałka ziemi wałem złamało organiczny charakter natury, przerywając ciągłość krajobrazu. W miarę jak archeologowie i etnologowie dostarczają nam wiedzy o tych początkach, staje się oczywiste, że schemat konceptualny osiedla był włączany w obyczaje, reguły matrymonialne, rytuały, a nawet w jego układ przestrzenny. Równocześnie – współczesny obserwator może mieć poważne kłopoty z dostrzeżeniem tego wszystkiego w ruinach tych dawnych osiedli15.
Poczucie utraty i nieustannego zagrożenia ze strony zewnętrznego świata znajduje nawet odbicie w niektórych spośród najstarszych zachowanych tekstów pisanych. W sumeryjskim eposie o Gilgameszu (znanym na Bliskim Wschodzie co najmniej od trzeciego tysiąclecia p.n.e. i oprócz oryginalnej wersji sumeryjskiej istniejącym również w wersji babilońskiej, asyryjskiej i hetyckiej) poczucie to obecne jest w obrazach walki, rywalizacji, a później przyjaźni miejskiego tyrana Gilgamesza z Uruku lub Warki z dzikim koczownikiem Enkidu. W opowieści Enkidu utracił władzę nad roślinami i zwierzętami po tym, jak nasłana przez Gilgamesza nierządnica (prostytucja to zawód miejski) nauczyła go miejskich, dworskich obyczajów. Obecność tego rodzaju wątków nie ograniczała się do eposów i legend, lecz były one niejako wbudowane w tkankę miasta, niemal jak krytyka rozpoczynających się okresów świetności, by przypominać rządzącym o ich skromnych początkach i przemijalności ich władzy. Starożytne miasta miały w swych centrach częstokroć pozostałości swych odległych, wiejskich korzeni. W Mezopotamii władców miast uważano za zarządców z boskiego nadania; kapłan poddawał ich rytualnemu upokorzeniu, po czym sakralne zaślubiny w krytej strzechą chacie z trzciny przywracały im autorytet. W Atenach sąd najwyższy, Areopag, miał siedzibę krytą dachem ze strzechy i gliny. W Rzymie z czcią pielęgnowano zbudowaną z drewna i słomy chatę pierwszego króla i założyciela miasta Romulusa na Palatynie, niedaleko miejsca, gdzie cesarze później budowali swoje ogromne marmurowe pałace.
Kiedy zawodowi pisarze w Grecji zaczęli otrzymywać wynagrodzenie za swoje usługi – inaczej niż egipscy i mezopotamscy skrybowie świątynni i kronikarze – kontrast między miastem i wsią stał się wyraźniejszy, jak pokazuje Hezjod w Pracach i dniach. Poeta mówi swemu bratu rolnikowi, że od złotego wieku wszystko się pogorszyło: albo z powodu zatrutych darów Pandory z jej słynnej puszki, albo dlatego, że legendarni pierwsi ludzie z cnotliwego złotego pokolenia – śmiertelni, lecz wolni od chorób, podobnie jak bogowie – po prostu wymarli. Według Hezjoda zastąpiło ich gorsze, nierozsądne i skażone srebrne pokolenie, a następnie agresywne brązowe. Dopiero w czwartej epoce, epoce herosów-półbogów, pojawiły się miasta takie jak Troja i Teby i w wojnach między tymi miastami wielu bohaterów nawzajem się pozabijało. Wreszcie nadeszła epoka współczesna. Hezjod, który przedstawia najbardziej wyrazistą wersję tej legendy, nazywa swoje pokolenie żelaznym:
O, żebym ja wnie musiał żyć w piątym pokoleniu
ludzi, lecz wcześniej umarł albo się później narodził!
Teraz jest pokolenie żelazne; i ani we dnie
nie ustaną w wysiłku i trosce, ani też w nocy,
udręczeni – bogowie ześlą im ciężkie kłopoty16.
Grecka legenda o złotym wieku znalazła również odzwierciedlenie w innej kronice, bardziej „historycznej”, która opowiada o „idealnym” (a przynajmniej modelowym) mieście z mitycznej przeszłości, które w jakimś sensie można odbudować. Miasto starożytnych Ateńczyków – autochtones (urodzonych z ziemi) – już w tej odległej przeszłości podzielonych na trzy klasy społeczne, posiadało okrągły Akropol w centrum i stawiało opór potężnemu i bogatemu miastu o nazwie Atlantyda, położonemu gdzieś za Słupami Herkulesa (cieśniną Gibraltar) i przechodzącemu kryzys na skutek nadmiernych ambicji imperialnych. Oba miasta miał pochłonąć wielki kataklizm. Atlantyda była miastem koncentrycznym, tak jak Ateny i inaczej niż większość miast współczesnych Platonowi. Fizyczny podział metropolii między ateńskie plemiona był miniaturową wersją podziału ziemi na okolicznych obszarach17.
Podczas gdy Platon przedstawiał archaiczne miasto jako przykład zarówno miejskich cnót i miejskiego rozkładu, niektórzy greccy pisarze surowo potępiali miasto i jego obyczaje. Na przykład Arystofanes w Ptakach i Zgromadzeniu kobiet wykpiwa szumne ambicje urbanistów i prawodawców. Satyrycy rzymscy – Horacy, Marcjalis, Juwenal – nie ukrywali odrazy do Rzymu, do jego rozpychających się łokciami tłumów, brudnych ulic i zepsucia, z drugiej strony opiewając zalety wiejskiego życia. Mimo to przebywający na wygnaniu w Dacji Owidiusz tęsknił za wielkomiejskimi rozkoszami.
Legendarna Atlantyda oraz historyczne Ateny i Aleksandria były dla starożytnych wzorcowymi miastami. Pauzaniasz, podróżnik, który w II wieku n.e. napisał przewodnik po greckim świecie, wylicza, jakie nie powinno być miasto. Po przyjeździe do wiekowego i ufortyfikowanego, ale mocno zrujnowanego Panopeusu w drodze z Delf do Aten, notuje: „o ile w ogóle można nazwać miastem i jego mieszkańcami tych, którzy nie mają ani władz municypalnych, ani gimnazjonu, ani teatru, ani agory, ani wody dopływającej do fontanny […]”18. Pauzaniasz posługuje się greckim słowem πολισ, które oznacza miasto i okoliczne tereny rolne, a także mieszkańców. O tym, czy dana miejscowość zasługuje na miano miasta, polis, nie decydują jego zdaniem domy i mury, lecz przestrzenie publiczne i fizyczna obecność instytucji.
Chociaż świat grecki był miastocentryczny, nigdy nie miał stolicy czy też – jak byśmy to dzisiaj ujęli – metropolii. Osadników do licznych kolonii greckich nad Morzem Śródziemnym i Czarnym zawsze wysyłało jakieś miasto macierzyste – takie jest właśnie znaczenie słowa metro-polis. Ateny odgrywały taką rolę, ale tylko wobec Greków jońskich. Stosowana terminologia była w tym zakresie niejednoznaczna. Ateny czasem nazywano άστι (asti) – miastem, natomiast polis odnosiło się jedynie do części άκρο (akro), czyli miasta „wysokiego”, twierdzy, którą nazywamy akro-polis. Dopiero w czasach Aleksandra Wielkiego i jego następców, pod koniec III wieku p.n.e., jedno miasto – Aleksandria w Egipcie – zyskało status stolicy całego greckojęzycznego świata nie tyle w sensie politycznym, ile gospodarczym i kulturalnym.
Kiedy Grecy hellenistyczni mówili o „Mieście”, z reguły myśleli właśnie o Aleksandrii. Znający łacinę nie mieli problemu z wielką literą w tym słowie. Łacińskie urbs, chociaż związane z oraniem (ponieważ Rzymianie rytualnie orali bruzdę wokół nowego miasta), tak jak greckie asti oznaczało zabudowany i ogrodzony teren; termin Urbs, jeśli nie był poprzedzony jakimś określnikiem, mógł oznaczać tylko Rzym. Dla wszystkich Rzymian – mam na myśli tu zarówno mieszkańców starożytnego imperium, jak i nowożytnych Włochów – termin ten niósł sens „centrum świata”, ponieważ wszystkie drogi, przynajmniej przysłowiowo, nadal prowadzą do Rzymu.
Atlantyda, podobnie jak inne starożytne miasta, była społecznością „zamkniętą” w tym sensie, że miasto wymagało od swoich mieszkańców lojalności nie tylko politycznej, ale również religijnej, a obecność innych grup etnicznych była ściśle ograniczona, o ile w ogóle dopuszczana. Sprzeczności w nieuniknionych konfliktach codziennego życia miasta były wchłaniane lub eliminowane. Żadne miasto dotąd nie domagało się monopolu na kalendarz czy obraz świata swych obywateli, którzy mieszkali poza jego murami. W tym kontekście Rzym wprowadził nowy czynnik: imperialne sukcesy cesarstwa zaowocowały między innymi narzuceniem rzymskiego kalendarza wszystkim terytoriom kolonialnym.
Wcześni chrześcijanie, którzy postrzegali miasta cesarstwa rzymskiego jako dotknięte nieodwracalnym zepsuciem, w swoich polemikach nie przedstawiali takich historycznych czy egzotycznych utopii jak Platon opisujący Atlantydę czy wczesne Ateny, które to opisy były pomyślane bez wątpienia jako pamflety na współczesność. A jednak ideał, w którego stronę kierowali spojrzenia, miał charakter miejski: była nim Nowa Jerozolima, którą opisuje św. Jan Apostoł na końcu Księgi Apokalipsy. Później tematów dla kazań dostarczało wiele innych idealnych lub niemożliwych do zrealizowania miast. Św. Jan przedstawiał niebiańskie Jeruzalem w formie sześcianu – a nie koła, jak Platon Atlantydę – z trzema bramami w każdym z czterech boków, jako miasto dające obietnicę szczęścia, które może przynieść na ziemię tylko bezpośrednia interwencja boska. W literaturze średniowiecznej pojawiają się również bardziej doczesne, na poły historyczne osady idealne takie jak Camelot w walijskich czy bretońskich eposach arturiańskich.
Tego rodzaju wyobrażenia zyskały architektoniczny, niemal możliwy do zrealizowania kształt w projekcie miasta Sforzinda stworzonego przez głównego architekta mediolańskich książąt z rodu Sforzów, Antonia Averlina, zwanego Filarete (z greckiego „miłośnik cnoty”), który przed rokiem 1500 zamierzał ją odtworzyć w swoim traktacie, podręczniku architektury w formie powieści dialogowej. Jego miasto dawno zaginęło – jak Atlantyda.
Reformatorzy prawie zawsze ujmowali swoje wizje społeczeństwa w kategoriach wielkomiejskich. Kiedy Raphael Hythloday, narrator i główny bohater Utopii Tomasza Morusa, przypadkiem trafił na wyspę o tytułowej nazwie, zobaczył doskonale zintegrowane miasto, którego prawa, ubiory, obyczaje i wygląd były zgodne z wzorcem tolerancji i harmonii odległym od chaotycznych i pełnych przemocy aglomeracji z czasów autora. Morus najpierw opublikował swoją książkę po łacinie – adresował ją do międzynarodowej publiczności – i niechcący powołał do istnienia nowy gatunek literacki. Utopie, czyli dzieła, w których problemy społeczne analizuje się poprzez odniesienie do jakiegoś fikcyjnego ideału i dalekiego miasta lub kraju, stanowią krytykę obecnych miejskich praktyk i polemikę polityczną.
Utopia to niejednoznaczne pojęcie. W sensie dosłownym jest to „nie-miejsce”, ale termin ten można również rozumieć jako dobre miejsce i taka chyba była pierwotna intencja autora. Autor pierwszego tłumaczenia z angielskiego sądził, że chodzi o „najlepszy stan dobra publicznego”. Tak jak Utopia Morusa, tak też koncentryczne „Miasto Słońca”, o którym sto lat później pisał filozof z południowych Włoch, Tommaso Campanella, dawało kolejny wariant miejskiej tkanki. Prawdziwy wysyp tego rodzaju esejów nastąpił w XIX wieku, od praktycznych i możliwych do zastosowania propozycji, takich jak promieniste miasto satelickie opisane przez angielskiego urbanistę Ebenezera Howarda, które stało się wzorem dla wielu miast-ogrodów i innych nowych miast na całym świecie, po niezwykle długie ciudad lineal – „miasto linearne” – które hiszpański inżynier Arturo Soria y Mata chciał wybudować na ogromnych odcinkach od Kadyksu do Petersburga czy od Kopenhagi do Neapolu.
Wyznawcy nieprzerwanego wzrostu gospodarczego, od stuleci powtarzają, że miasto w znanej nam postaci nie ma przyszłości. Trzydzieści, czterdzieści lat temu futurolodzy twierdzili, że do 2000 roku miasta – zwłaszcza północnoamerykańskie – tak się rozrosną, że utworzą niezmiernie długie i rozciągnięte (ale w przeciwieństwie do ciudad lineal amorficzne) aglomeracje: mówili o Bos-Wash (Boston-Waszyngton, a zatem Nowy Jork zostałby przezeń połknięty) na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, o Chipitts (Chicago-Pittsburgh) na Środkowym Zachodzie i San-San (San Francisco-San Diego) nad Pacyfikiem. Rozwój technologii informacyjnych i związany z tym gwałtowny rozwój komunikacji miały doprowadzić do tego, że gęstość zaludnienia w kraju rozłożyłaby się bardziej równomiernie, tworząc tak zwaną „globalną wioskę”19. Należy podkreślić, że globalna wioska z futurystycznych wyobrażeń jest notabene właśnie wioską, a nie miastem. Skomputeryzowani pracownicy nie potrzebowaliby fizycznego kontaktu ze sobą nawzajem ani żadnej centralnej instytucji kontrolnej, pracując z domów, porozrzucanych w krajobrazie. W 1967 roku socjolog Daniel Bell przytacza szereg innych prognoz:
Dr Glenn T. Seaborg, przewodniczący amerykańskiej Komisji Energii Atomowej, […] przewiduje obiecującą przyszłość dla kobiet: „W 2000 roku gospodynie domowe […] prawdopodobnie będą miały zrobotyzowaną służącą […] w kształcie pudła, z jednym dużym okiem na górze, kilkoma ramionami i dłońmi, i długimi, wąskimi podkładkami z każdej strony do poruszania się”. Dr Isaac Asimov prorokuje, […] że w 2000 roku człowiek będzie badał graniczne obszary układu słonecznego i mieszkał pod ziemią. […] Nawet branża kosmetyczna włączyła się w to futurologiczne przedsięwzięcie: „Modna kobieta przełomu tysiącleci może będzie miała żywe motyle trzepoczące koło jej fryzury, […] przyciągane specjalnym zapachowym sprayem do włosów. […] Będzie kontrolowała wymiary swego ciała, kładąc się na szezlongu z elektronicznymi bąbelkami, które wymasują nadmiarowe obszary. […] Zmarszczki na czole i twarzy będzie mogła wypełnić silikonem”20.
Bell nie był całkowicie przekonany do takich proroctw – jak się okazało, intuicja go nie zawiodła – i wyraził następującą opinię:
W odniesieniu do gadżetów Stany Zjednoczone w roku 2000 będą bardziej podobne niż różne od Stanów Zjednoczonych w roku 1967.
Technologia informacyjna (IT) prowadzi obecnie do „radykalnego przeprojektowania” przestrzeni biurowej i warunków pracy, ale jej efekty nie dają się jeszcze zmierzyć, podobnie jak wpływ zakupów przez internet i rozrywki dostarczanej przez kino domowe na rozwój miast.
Na razie nie doszło do połączenia się miast w gigantyczne konurbacje, a wiele innych proroctw sprzed trzydziestu lat budzi dzisiaj wesołość. Stolicą zglobalizowanej gospodarki jest obecnie Nowy Jork – a konkretniej Manhattan – nie zaś Bos-Wash. Z drugiej strony na świecie doszło do innych zmian, które zaskoczyły futurologów. Nikt nie przewidział, że największym miastem świata stanie się Meksyk, nikt też nie przewidział katastrofalnej ekspansji Kairu. Ani też trzeciej – czy może czwartej – rewolucji rolnej, która spowodowała napływ ludności do wielkich miast Trzeciego Świata.
Mój punkt wyjścia jest jednak inny od przyjętego przez moich szacownych poprzedników, ponieważ nie kieruję swojej polemiki przeciwko bezładnemu czy chaotycznemu miastu, lecz przeciwko miastu anonimowemu i alienującemu, które ukształtowało się w XIX i XX wieku i które najbardziej wrodzy krytycy określają terminem „dystopia”. Moja polemika wymierzona jest również w wizerunek miasta powstały w ciągu minionych dwóch czy trzech dekad: miasta jako obrazu niesprawiedliwości społecznej.
Spójrzmy na grę, która, podobnie jak grecki pierwowzór, toczy się w mieście, a mianowicie Monopol. Opatentowano ją w 1935 roku, w 1985 roku uroczyście obchodziła swój jubileusz i obrosła licznymi akcesoriami – t-shirtami i tym podobnymi, ma nawet swoje muzeum. Na pierwszych planszach widniały ulice nowojorskie lub londyńskie, ale dzisiaj istnieją niezliczone edycje w wielu językach, z topografią zaczerpniętą z danego kraju. Grałem w Monopol jako dziecko w Polsce i podejrzewam, że większość moich czytelników miała styczność z tą grą. Miasto na planszy jest przedstawione przez pryzmat cen nieruchomości i tak jak deweloper, można zbudować określoną liczbę domów na danej działce, a jeśli kogoś stać, to na końcu może postawić hotel. Podobnie jak na dewelopera w prawdziwym życiu, na gracza czyhają liczne pułapki, w tym bankructwo i więzienie. Ta raczej z natury towarzyska gra została zastąpiona nieuchronnie wersją komputerową, Sim-city, w której samotny gracz ustawia budynki pośród hipotetycznego krajobrazu – i są to osobne obiekty, których nie można modyfikować. Ale podobnie jak Monopol, Sim-city jest grą o pieniądze. Zawodnik jest ograniczony w swoich inwestycjach zasobami gotówkowymi, musi dbać o budżet i płynność finansową, żeby zdobyć nagrodę. W odróżnieniu od Monopolu w Sim-city nie ma kar. Komputer musi liczyć, nie umie mierzyć sukcesu i porażki bardziej skomplikowanymi kategoriami.
Właśnie takie kategorie chciałbym poddać analizie: jakie strategie są dostępne dla obywateli, którzy chcą kształtować swoje otoczenie w sposób bardziej zgodny z własnymi pragnieniami. Budżet ogranicza władze każdego miasta, ale – i tutaj mogą się przydać gry komputerowe – budżetem można manipulować. Przy próbach równoważenia budżetu uwzględnia się zarówno niezbędne wydatki, jak i potrzeby. Wydaje mi się, że przy podejmowaniu decyzji należy przyjąć założenie, iż nie istnieje rozwiązanie, które pogodziłoby ze sobą wszystkie te sprzeczne cele. Rozważmy oczywisty przykład: większość mieszkańców miasta powiedziałaby, że idealnym sposobem zamieszkania jest prywatny dom z ogrodem, ale przyznałaby również, że gęsta zabudowa wielkomiejska ma swoje zalety, nawet jeśli wyklucza posiadanie prywatnego domu w mieście (który pozostaje w zasięgu możliwości tylko najbogatszych). Weźmy inny przykład: zanieczyszczenie powietrza i tłok. Kwestię problemów z ruchem ulicznym podejmowali już starorzymscy satyrycy. Zagadnienie to pojawia się w prawie wszystkich tekstach krytycznych o mieście od wieków obecnych w literaturze. Niezależnie od stosowanych źródeł energii pewien poziom zanieczyszczenia powietrza jest w mieście nieunikniony, podobnie jak poważne problemy z ruchem ulicznym. Oczywiście zanieczyszczenie można by utrzymać w znośnych granicach, lecz rzadko się to udaje. Gdzie lokują się te granice i jak je osiągnąć – jest to dzisiaj przedmiotem gorącej i często zażartej debaty. Ludzie, którzy w XIX wieku przyjeżdżali do Londynu, bardzo narzekali na tłok na ulicach. Smród końskiego łajna i moczu był obezwładniający i chociaż z obecnej perspektywy zakrawa to na paradoks, stulecie temu nowy wynalazek w postaci automobilu wydawał się skutecznym antidotum na zanieczyszczenie powietrza w mieście.
Być może dlatego krytycy miasta, zwłaszcza ekonomiści, używają ostatnio bardziej radykalnych argumentów, zastanawiając się nad jego rolą. Czy miasta rzeczywiście były skutecznym bodźcem do rozwoju gospodarczego i społecznego, czy raczej stanowiły pasożytniczą narośl na gospodarce rynkowej, która bez nich rozwijałaby się jeszcze szybciej? Czy nieuniknione mieszanie się ras i wyznań w społeczeństwie wielkomiejskim nie nadwyrężyło konwenansów społecznych i spójności społecznej? Czy bez miast ludzkości nie wiodłoby się lepiej? Czy warto je mieć i utrzymywać, czy może powinniśmy je instytucjonalnie zdemontować, nawet jeszcze zanim globalna wioska stanie się rzeczywistością?
To samo pytanie można postawić inaczej. A może miasta przestały mieć pozytywny wpływ na dobrobyt ludzkości i może powinniśmy pozwolić im rozproszyć się, rozpuścić lub implodować, czy też zgodzić się na bolesne procesy, które je dotykają z winy podmiejskich galerii handlowych, pozamiejskich centrali koncernów, parków rozrywki i symulacji komputerowych? Niezależnie od tego, co się stanie ze światowymi stolicami, nie możemy oczekiwać, że do takiego rozproszenia dojdzie w niedalekiej przyszłości. Globalizacja przyniosła ze sobą nową formę wielkomiejskiego zagęszczenia i koncentracji. Zniknięcie miast należy do ulubionych tematów dziennikarskich, ale jest to nierealna perspektywa.
Tego rodzaju tematy podejmuje wielu autorów – satyryków, reformatorów społecznych i utopistów – którzy poddają miasto druzgocącej krytyce, przedstawiając wielkomiejskie życie w krzywym zwierciadle. Mnie przyświeca zupełnie inny cel: pokazać, że miasto jest cennym, zasadniczym i niezbywalnym elementem dziedzictwa ludzkości, a czasem wspaniałą scenografią ludzkich działań, i zaproponować pewne reguły, które określą to przedstawienie.
— Jak tam dotarliśmy
Miasta świata zostały zalane przez dwie kolejne fale wywłaszczonej ludności wiejskiej, przez co, nadmiernie obciążone, zaczęły pękać w szwach. Pierwsza z tych fal, na przełomie XVIII i XIX wieku, ukształtowała miasto w znanej nam obecnie postaci. Nowsza i znacznie większa, wypiętrzona w połowie ubiegłego stulecia, jeszcze nie ustąpiła: my wciąż w niej tkwimy i na razie nie potrafimy odczytać jej modalności ani precyzyjnie ocenić jej skutków. Fala ta przeistoczyła Kair i Moskwę, Bombaj, Kuala Lumpur, Dżakartę i São Paulo, a przede wszystkim Meksyk.
W każdym opisie reakcji na te dwie fale musimy uwzględnić siły, które spowodowały pierwszą z nich. Nie piszę tak dlatego, że jestem tradycjonalistą czy historyzuję, lecz dlatego, iż znamy tylko przeszłość.
Słowa, które przenikliwy austriacki ekonomista Joseph Schumpeter21 napisał ponad pięćdziesiąt lat temu o życiu gospodarczym, można odnieść również do tkanki miejskiej:
tylko szczegółowa wiedza historyczna może udzielić definitywnej odpowiedzi na większość pytań dotyczących indywidualnej przyczynowości i mechanizmów. […] Współczesne fakty czy nawet fakty historyczne, obejmujące ostatnie ćwierć czy pół wieku, zupełnie się do tego nie nadają. Albowiem żadne zjawisko o zasadniczo historycznym charakterze nie może się w pełni objawić, jeśli nie jest badane przez długi okres.
Pierwsza z tych dwóch fal spadła najpierw na miasta brytyjskie i francuskie, by następnie rozlać się na całą Europę oraz świat. Skutki jej oddziaływania w Anglii i Francji mimo wielu analogii, dalece się od siebie różniły. Monarchia francuska przez dwa stulecia (zwłaszcza za panowania Ludwika XIV) zdołała skupić magnaterię wokół dworu dzięki systemowi przywilejów i intryg, skutkiem czego Paryż stał się ośrodkiem władzy politycznej i ekonomicznej, a także kultury. Zurbanizowana szlachta była postrzegana – na przykład przez Woltera – jako cywilizujący zaczyn stolicy. Inni wybitni i wpływowi pisarze, tacy jak Rousseau, nienawidzili miasta, szczególnie Paryża. Rousseau przyjechał tam w młodości z Turynu, małej, uporządkowanej i pięknej siedziby książąt sabaudzkich. Brud i nędza napotkane na przedmieściach francuskiej stolicy na zawsze zraziły go do wielkich miast. Jeśli zawierzyć jego Wyznaniom, udawał się do Paryża tylko po to, by zarobić nieco grosza, ażeby móc później żyć z dala od metropolii22.
Mimo paryskich triumfów z ostatnich lat życia, Wolter też nie uważał stolicy Francji za swoje ulubione miasto: wartości wyznawane przez starą arystokrację miejską miał za zbyt ograniczające. Jak Rousseau podziwiał Turyn, tak Wolter podziwiał Londyn jako wzorzec prawdziwie merytokratycznego miasta. I miał słuszność, ponieważ nawet przedhanowerskiej koronie angielskiej nie udało się stworzyć centralizującego dworu, mimo że królowie z dynastii Stuartów podejmowali takie próby, a jeden z nich, Karol I, przypłacił to głową. Porażka ta znalazła odzwierciedlenie w stosunkowo mało reprezentacyjnym wyglądzie pałaców Whitehall i Saint James, którym nie przydano królewskiego majestatu, mimo że istniały takie plany i mimo pretekstu, jaki dawała odbudowa po pożarach. Była to epoka budowy wielkich pałaców – nawet bardzo skromni władcy, tacy jak książęta-biskupi Würzburga, stawiali sobie rezydencje, którym Imperium Brytyjskie nigdy nie miało dorównać, nawet w XIX wieku. Z kolei brytyjscy magnaci budowali dla siebie bardziej okazałe rezydencje niż królowie, na przykład książę Marlborough w Blenheim, hrabia Carlisle w Howard czy hrabia Leicester w Holkham. Tymczasem kiedy Karol II podjął w latach siedemdziesiątych XVII wieku próbę budowy własnego Wersalu – pałacu w Winchester – za pożyczone we Francji pieniądze, parlament mu to uniemożliwił.
Whitehall, dwór Jerzych Hanowerskich (Jerzego I i Jerzego II), był zbyt mały i skromny (dynastia przejęła tron angielski w 1715 roku, zachowując równocześnie dużo okazalszą siedzibę w Hanowerze), aby wywierać znaczący wpływ polityczny i cywilizacyjny na spragnionych prestiżu brytyjskich magnatów. W tym czasie magnateria rywalizowała z szybko bogacącą się warstwą bankierów, którzy kupowali tytuły szlacheckie i wspinali się po drabinie społecznej poprzez małżeństwa. W rywalizacji tej właściciele ziemscy musieli zatem oprzeć się na zasobach swoich źle zarządzanych majątków. Nękający ich spadek dochodów usiłowali powstrzymać (zazwyczaj bez powodzenia, a czasem z katastrofalnymi skutkami) rozmaitymi operacjami finansowymi, z których najbardziej znana była bańka spekulacyjna związana z Kompanią Mórz Południowych w latach 1720–1721. Co bardziej inteligentni uświadomili sobie, że lepszy dochód może przynieść poprawa zarządzania zaniedbanymi majątkami. Coraz więcej z nich z entuzjazmem uprawiało rolę, angażując w to zajęcie swoją pomysłowość i kapitał. Do czołowych reformatorów zaliczali się Charles Townshend i Thomas Coke (stryjeczny wnuk jego imiennika, budowniczego Holkham). Lord Townshend (1674–1738), wcześniej ambasador w Holandii, usprawnił metodę płodozmianu, korzystając ze swoich holenderskich doświadczeń. Po zrezygnowaniu z pracy w administracji publicznej poświęcił się zarządzaniu rozległym majątkiem, gdzie uprawiał rośliny okopowe – brukiew, buraki, rzepę (nadano mu nawet przydomek Rzepa Townshend) – i propagował selektywną hodowlę bydła.
Choć ulepszone metody hodowlane już wcześniej stosowano w Holandii, gdzie ze względu na niewielką ilość ziemi rolnictwo było rozwinięte najlepiej w całej Europie, oraz w Niemczech, to dopiero w 1865 roku, kiedy Gregor Mendel opublikował wyniki swoich genetycznych eksperymentów, zyskały one podstawy naukowe. W Wielkiej Brytanii rośliny okopowe, których podaż wzrosła, stanowiły doskonałą paszę zimową dla bydła, podobnie jak i koniczyna, uprawiana przez Townshenda w ramach płodozmianu, dzięki czemu można było odstąpić od praktyki masowego jesiennego uboju. Dwa pokolenia później Thomas Coke wyhodował znacznie bardziej wydajne rasy bydła, owiec i świń. Udało mu się również na tyle wzbogacić piaszczystą glebę w majątku w Norfolk, aby zastąpić pszenicą żyto, które dotąd tam uprawiano.
Jethro Tull, właściciel ziemski z Berkshire, wprowadził jeszcze bardziej radykalne reformy: wynalazł pierwszy na poły mechaniczny siewnik i motykę ciągnięte przez konie. Jego wynalazki, z początku powoli przyswajane, potem rozprzestrzeniły się na całą Europę i były usprawniane. Korzystał z nich Wolter w swoim gospodarstwie w Ferney na granicy francusko-szwajcarskiej. Kilku producentów z zachodniej Europy niezależnie od siebie wymyśliło nową formę pługa: wersja holenderska, używana w Yorkshire, była najbardziej zaawansowana do czasu, gdy na początku XIX wieku wprowadzono pługi ze stalowymi lemieszami, co stanowiło rewolucyjny przełom. Do ciągnięcia nowych pługów wystarczał jeden koń lub dwa konie, podczas gdy do starych, kwadratowych zaprzęgano kilka wołów.
Usprawnienie narzędzi ornych zrewolucjonizowało hodowlę zwierząt: bydła nie hodowano z powodu siły pociągowej, rozwinęła się hodowla gatunków o mniejszych głowach i kościach, przeznaczonych na mięso. Także owce hodowano ze względu na mięso nie wełnę. Rodzime materiały zostały w dużym stopniu zastąpione przez importowane, w tym przez australijską wełnę, a przede wszystkim bawełnę, sprowadzaną najpierw z Egiptu i Indii, a potem ze Stanów Zjednoczonych. Zasadniczej zmianie uległ również profil brytyjskiego eksportu, ponieważ wełna, od średniowiecza najważniejszy brytyjski produkt eksportowy, została zastąpiona przez bawełnę, podstawowy nieprzetworzony materiał w przemyśle tekstylnym.
Pod wpływem rozmaitych czynników zmieniła się również wielkość uprawianych pól, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii. Do tego czasu w Europie dominowała uprawa rzędowa – każdy rolnik miał pewną liczbę często bardzo od siebie oddalonych pasów ziemi. Błonia, na których wypasano bydło, zbierano drewno na opał i polowano, miały wielu właścicieli lub dzierżawców.
„Nie było w tym nic szczególnie angielskiego: podróżny spotykał się z tym od Andaluzji po Syberię”, napisał Sir John Sinclair, szkocki ekspert od rolnictwa i właściciel ziemski na początku XIX wieku. Ogradzanie dotychczas otwartych ziem stopniowo doprowadziło do „prywatyzacji” ziemi – nieużytków i mokradeł – najpierw w Wielkiej Brytanii, a później w całej Europie. Odcięto w ten sposób wiejską biedotę od źródła ryb i dzikiej zwierzyny, którą się żywiła, a także od źródła opału. Jej kłopoty jeszcze się pogłębiły po uchwaleniu przez brytyjski parlament ustaw o łowiectwie i kłusownictwie, zaostrzających i rozszerzających stare „prawa leśne”. Ziemia przynosiła większy plon i wymagała mniejszej liczby rąk do pracy, a ogradzanie wymagało zgody parlamentu. W latach 1714–1730 parlament wydawał średnio jedną taką zgodę rocznie, ale potem proces ten błyskawicznie przyspieszył i w latach 1750–1760 takich pozwoleń udzielono 156, a w okresie 1770–1780 już 642. W kolejnych latach nastąpiło spowolnienie, ale już w pierwszej dekadzie XIX wieku, po uproszczeniu przepisów, posłowie 906 razy zezwolili na ogradzanie. Analogiczne zjawisko obserwujemy w przedrewolucyjnej Francji. Część francuskiej arystokracji, najpierw upokorzonej, a następnie spauperyzowanej na skutek dominacji coraz bardziej scentralizowanego i potężnego wersalskiego dworu Ludwika XIV (aczkolwiek w czasie małoletniości Ludwika XV można mówić o częściowej emancypacji tej grupy), zaczęła się wzorować na angielskim ziemianinie (czy nawet magnacie). Jednakże francuskie przepisy, które pozwalały na darmowy wypas zwierząt hodowlanych na łąkach grodzkich, zostały uchylone edyktem królewskim dopiero w 1764 roku. Procedura prawna umożliwiająca ogradzanie, podobnie jak w Wielkiej Brytanii, była korzystna dla wielkich właścicieli ziemskich.
Ogradzanie zwiększyło plony, ale zubożyło część ludności wiejskiej. Jeśli wierzyć niektórym historykom gospodarczym, w drugiej połowie XVIII wieku mieszkańcy wsi na pewnych obszarach Wielkiej Brytanii żywili się prawie wyłącznie chlebem z serem. Radykalny torysowski propagandysta William Cobbet (chyba najbardziej kategoryczny i przekonujący, a także najchętniej czytany) utrzymywał, że zmiany w rolnictwie miały negatywny wpływ na wiejską biedotę i krajobraz wsi. Przekonanie to podzielało wielu autorów z tego okresu:
Przyszły grodzenia i zatarasowali wszystkie ścieżki
Każdy tyran wieszał swoją tablicę, gdzie tylko mógł.
Ścigają każdego, kto wejdzie w szkodę
A sprawiedliwość przemawia ich głosem. […]
Grodzenie, jesteś klątwą dla tej ziemi
Bezduszny był nikczemnik, co cię wymyślił.
Albo krócej i dosadniej:
Przyszły grodzenia i zatańczyły na grobie
Praw ludu pracy, a z biednego uczyniły niewolnika.
Tak to ujął rolnik i poeta John Clare, syn robotnika rolnego i miłośnik Cobbetta23.
Inni, tacy jak ekonomista i podróżnik Arthur Young (darzony wielkim szacunkiem przez króla Jerzego III), prezentowali bardziej zróżnicowane poglądy. Young, zwolennik ogradzania, nie przejmował się pauperyzacją ludności wiejskiej:
„Tylko idiota nie wie, że warstwy najniższe należy utrzymywać w nędzy, bo inaczej nigdy nie będą przedsiębiorcze”, napisał. Po 1800 roku Young dołączył jednak do grona zagorzałych przeciwników ogradzania i z przekonaniem protestował przeciwko temu procesowi24.
Protesty miały gwałtowny charakter. Usuwanie ogrodzeń wokół dawnych łąk gminnych było karane śmiercią, podobnie jak wiele innych „przestępstw” gospodarczych w Wielkiej Brytanii. Ale mimo protestów, pasy trójpolówki z trawiastymi miedzami porośniętymi leszczyną i drzewami owocowymi, szybko zostały zastąpione przez prawie kwadratowe prostokąty, otoczone głogowymi żywopłotami i rozległymi otwartymi pastwiskami, tu i ówdzie porośniętymi dębami, jesionami i wiązami. Wieś stopniowo, ale gruntownie zmieniła swoje oblicze i na tym nowym gruncie ukształtowała się angielska tradycja polowań na lisy. Kiedy jeden z bohaterów sztuki Oscara Wilde’a wyraził swój niesmak do „czegoś nieokreślonego w pogoni za czymś niejadalnym”, zakpił ze zwyczaju, który od tego czasu stał się powszechny25. W ciągu trzech lub czterech pokoleń ten ogrodzony, pofałdowany krajobraz zaczął być postrzegany jako „tradycyjnie” angielski, a wielki kryzys rolny z pierwszych dziesięcioleci XIX wieku z towarzyszącymi mu niepokojami społecznymi, podpaleniami, kradzieżami i okaleczaniem bydła i owiec, egzekucjami i przymusowymi migracjami, poszedł w zapomnienie. Nowy krajobraz postrzegano jako ucieleśnienie malowniczości.
Znacznie bardziej konserwatywni francuscy właściciele ziemscy wolniej przyswajali sobie rolnicze reformy i dlatego analogiczne procesy we Francji – i całej południowej Europie – przebiegały bardziej stopniowo i miały trochę inny charakter. We Francji nigdy nie było hodowli bydła na dużą skalę (takiej, jaka rolnikom brytyjskim zapewniała obfite zasoby obornika). Od czasu do czasu wybuchały klęski głodu i jedna z nich była bezpośrednią przyczyną wydarzeń w 1789 roku. Redystrybucja majątku kościelnego po rewolucji nie objęła wprawdzie najbiedniejszych rolników, ale sprawiła, że pod uprawą znalazło się więcej ziemi. Zwycięska walka oświeceniowych reformatorów rolnych z południa Europy przeciwko prawom martwej ręki, które pozwalały na tworzenie wielkich majątków kościelnych, w dużej mierze ukształtowała tę samą klasę wolnych dzierżawców, franc-tenanciers, którą ogradzanie zubożyło w Wielkiej Brytanii.
W całej Europie jeszcze przez wiele dekad XIX stulecia produkcja żywności pozostała największą oraz najbardziej pracochłonną i kapitałochłonną dziedziną działalności gospodarczej. W Wielkiej Brytanii jednak zatrudnienie w rolnictwie szybko spadało. W 1850 roku pracowała w nim tylko jedna czwarta pracującej populacji, w 1900 roku było to już zaledwie 10%, a w 1950 roku 5%. We Francji odsetek ten wciąż wynosił 45% w 1900 roku i 30% w 1950 roku; w Rosji zanotowano spadek z 85% do 80% w latach 1850–1900 i do 45% w latach 1900–1950. Prognoza i ostrzeżenie poety i eseisty Olivera Goldsmitha z 1750 roku spełniły się bardzo szybko:
[…] tęgi wieśniak dumą pospolitej rzeczy,Jeżeli on zniszczeje, nic jej nie uleczy26.
Tego rodzaju zmiany gospodarcze i prawne w sposób nieuchronny oddzieliły włościan (tam, gdzie termin ten znajdował jeszcze zastosowanie) od ich obowiązków i przywilejów, czyniąc z nich wyrobnika. Skutkowały też biedą, często głodem, zawsze zaś narastającym gniewem i frustracją, a także zmniejszyły liczbę osób uprawiających ziemię. W połowie XIX wieku rolnictwo stało się dziedziną przemysłu wytwórczego.
Słowo „przemysł” [industry], które po łacinie oznaczało pilność, energię i wytrwałość, a rozumiane było jako jedna z cech cnoty roztropności, w XVIII wieku zaczęło określać grupę ludzi, zajmujących się jakąś formą produkcji. „[…] polityka europejska bardziej sprzyjała sztukom, rzemiosłom i handlowi, a więc zajęciom miejskim niż rolnictwu, czyli wytwórczej pracy wsi”, mówi Adam Smith27. W połowie XIX wieku pojęcie zmieniło ponownie znaczenie: określało wyłącznie produkcję zmechanizowaną, na przykład tekstyliów, i dało nazwę rewolucji, o której piszę w tym rozdziale. Termin „manufaktura” również zmienił znaczenie: kiedyś była to „wytwórczość ręczna”, a w połowie XIX wieku terminem tym określano produkcję fabryczną. Aż do ostatnich dziesięcioleci XX wieku słowa „przemysł” nie używano w kontekście pozaprodukcyjnego zarabiania pieniędzy (na przykład przemysłu usługowego – reklamy, turystyki itd.)28.
W XVII i w pierwszych dekadach XVIII wieku znaczna część działalności fiskalnej i produkcyjnej wciąż opierała się na ekonomice specjalnych grup, a bogactwo było produktem ubocznym albo towarzyszem władzy i tak jak władzę trzeba było je chronić i strzec go. Z tego też powodu handel czasem był traktowany jako rodzaj walki. Myśliciele ekonomiczni połowy XVIII wieku stopniowo oddzielili swoją dyscyplinę od polityki: pierwsza katedra ekonomii politycznej powstała w 1755 roku (w Neapolu). Uważali oni, że ekonomię polityczną należy badać jako część naturalnego porządku i rozumieć podobnie jak biologię czy fizjologię. Najważniejszą doktrynę ekonomiczną tamtych czasów, propagowaną przez grupę naukowców i polityków zwanych fizjokratami, czasem streszcza się za pomocą hasła laissez-faire, laissez-passer29; wolny handel jest najlepszy, bo tak każe natura. Handlu i przemysłu nie wolno pętać podatkami, a ponieważ najważniejszym producentem bogactwa jest rolnictwo, dochody państwa powinny pochodzić wyłącznie z renty gruntowej. Fizjokraci skuteczność swoich politycznych praktyk opierali na wartościach agrarnych. Ich pilny uczeń i skuteczny praktyk, Anne-Robert-Jacques Turgot, baron de l’Aulne, włączył część tych idei w swój program rządzenia, kiedy w latach 1761–1774 kierował prowincją Limousin30. Wyniosło go to do funkcji generalnego kontrolera finansów całego królestwa, którą pełnił epizodycznie przez nieudane dwa lata. Zdążył przez ten czas zlikwidować pracę przymusową (co odciągnęło rolników od ziemi) i zlecał roboty publiczne, zwłaszcza budowę dróg, wykonawcom opłacanym z publicznej kiesy. Zaowocowało to wyraźną poprawą zarówno sieci dróg, jak i jakości nawierzchni.
W ostatnim roku krótkiego urzędowania Turgota Adam Smith opublikował Badania… Spędził wcześniej kilka lat we Francji, gdzie obracał się w kręgach fizjokratów i zaprzyjaźnił się z Pierre-Samuelem du Pontem de Nemours, który miał odegrać istotną rolę w projektowaniu amerykańskich instytucji za pośrednictwem innego przyjaciela, Thomasa Jeffersona. Badania… do dzisiaj pozostają niezwykle ważną analizą natury sił rynkowych i podziału pracy. Dzieło to daje znacznie bardziej szczegółowy i precyzyjny obraz gospodarki jako zwierciadła świata natury niż opisy fizjokratów, chociaż Smith, podobnie jak oni, głosił prymat rolnictwa jako podstawowego rodzaju działalności produkcyjnej31.
Mimo tego przywiązania do ziemi wynalazczość techniczna we Francji była skierowana bardziej na automaty i produkcję fabryczną niż na maszyny rolnicze, jak to miało miejsce w Wielkiej Brytanii. Jacques Vaucanson (1709–1782) poświęcił znaczną część życia projektowaniu robotów – stworzył między innymi mechanicznego dobosza i fletniarza. Jego najważniejszym wynalazkiem było wszakże mechaniczne krosno, sterowane przez wirujący bęben ze szpikulcami, których ruchy oswobadzały nicielnice tkające jedwabie w skomplikowane wzory. Organizacje tkaczy nie odniosły się jednak przychylnie do efektów eksperymentów Vaucansona. Zdemontowane maszyny trafiły z powrotem do jego kolekcji, a po śmierci wynalazcy zostały przekazane Conservatoire des Arts et Métiers. Tam w 1805 roku inny technik-tkacz, Joseph-Marie Jacquard, zmontował i usprawnił maszynę, i ochrzcił ją swoim nazwiskiem. Krosno żakardowe było podstawą wszelkich urządzeń tkackich w XIX i XX wieku – do czasu, gdy zastąpił je komputer32.
W Anglii mechanizm napędu czółenka zaprojektował urodzony trochę wcześniej od Vaucansona John Kay, mechanik, który zajął się tkactwem. Zaprojektowana przez niego około 1733 roku maszyna składała się z szeregu zwykłych elementów: młoteczków, sprężyn i drewnianych prowadnic połączonych ze sobą w taki sposób, że jeden pracownik mógł tkać znacznie szersze kawałki tkaniny znacznie szybciej, niż było to możliwe wcześniej. Wynalazek ten rychło wywołał protesty tkaczy w Anglii Wschodniej, ale stopniowo przyswoili go sobie fabrykanci, którzy nie chcieli uznać praw patentowych Kaya. Wynalazca zmarł zrujnowany kosztami procesów. W ciągu następnych trzydziestu lat ruchome czółenko, które wymagało od pracowników znacznie większych kwalifikacji niż dotychczasowe maszyny, stało się standardowym elementem urządzeń tkackich. Mimo że pięć lat po bankructwie Kaya, w 1748 roku, przędzarka została opatentowana, Jamesa Hargreavesa, który usprawnił ją dwadzieścia lat później, spotkał podobny los. Mimo wynalazków Vaucansona i Kaya tkactwo zostawało w tyle za innymi obszarami dziewiarstwa: pierwsze zdatne do użytku mechaniczne krosna pojawiły się dopiero w 1785 roku. Chciwi fabrykanci brytyjscy żerowali na wynalazkach swoich rodaków, a we Francji zrzeszeni w cechach rzemieślnicy rzucali kłody pod nogi Vaucansanowi.