Heritologia. Pokusa miejsca. Przeszłość i przyszłość miast - Joseph Rykwert - ebook

Heritologia. Pokusa miejsca. Przeszłość i przyszłość miast ebook

Rykwert Joseph

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Współczesne miasto jest miejscem sprzeczności; zamieszkiwane przez wiele grup etnicznych, przedstawicieli wielu różnych kultur, warstw społecznych, wyznawców rozmaitych religii. Jest pełne kontrastów i tarć, a więc ma wiele twarzy, bo jedna nie wystarczy. Co ważne, miasta nieustannie się zmieniają, a na ich kształt mają wpływ na przykład rozwój technologii informacyjnej, zmiany społeczne, ale także decyzje jego indywidualnych użytkowników. Aby zrozumieć miasto i być w stanie nad nim i w nim pracować, powinniśmy je zobaczyć jako splot rezultatów ludzkich czynów i woli.

Joseph Rykwert, jeden z najwybitniejszych historyków i krytyków architektury, klasyk światowej „urbanologii” próbuje odpowiedzieć na pytanie, czym jest miasto – nie tylko w jego materialnej sferze, jako nagromadzenie budynków i ulic, ale miasto jako żywy organizm, dzieło sztuki, produkt skomplikowanych procesów społecznych, owoc nawarstwiających się kultur, idei i wartości.

Joseph Rykwert — historyk sztuki i krytykiem architektury, emerytowanym profesorem architektury na Uniwersytecie Pensylwańskim. Urodził się w Warszawie w 1926 roku, a w 1939 roku wyjechał na stałe do Anglii. Wykładał i prowadził zajęcia na większości prestiżowych uczelni architektonicznych na całym świecie, a wśród jego uczniów są Daniel Libeskind i Alberto Pérez-Gómez. Jest autorem szeregu książek, przetłumaczonych na wiele języków. Od 1996 roku jest Prezesem Międzynarodowego Komitetu Krytyków Architektury (CICA). Laureat m.in. nagrody Brunona Zeviego (Biennale Architektoniczne w Wenecji, 2000) oraz odznaczenia „The Gold Medal Bellas Artes” (Hiszpania, 2009). 18 września 2013 roku został uhonorowany The Royal Gold Medal, który przyznaje Royal Institute of British Architects (RIBA) po akceptacji brytyjskiej królowej. The Royal Gold Medal RIBA, jedno z najbardziej prestiżowych odznaczeń architektonicznych na świecie, jest przyznawane od 1848 roku architektowi lub grupie architektów, których działalność ma istotny wpływ na tę dziedzinę w skali międzynarodowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 505

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jacek Purchla — Powrót Josepha Rykwerta

— Powrót Jose­pha Rykwerta

Jacek Pur­chla

Pro­fe­sor Joseph Rykwert to dziś nie tylko jeden z naj­wy­bit­niej­szych histo­ry­ków i kry­ty­ków archi­tek­tury, ale przede wszyst­kim kla­syk świa­to­wej „urba­no­lo­gii”. Jego książki wpi­sują się w naj­lep­szą tra­dy­cję anglo­sa­skiej myśli o feno­me­nie mia­sta jako o fascy­nu­ją­cym wyzwa­niu inte­lek­tu­al­nym. Już za sprawą jed­nego z pierw­szych dzieł, The Idea of a Town z roku 1963, Joseph Rykwert tra­fił do grona naj­wy­bit­niej­szych przed­sta­wi­cieli gatunku obok Lewisa Mum­forda, Sig­frieda Gie­diona, Kevina Lyn­cha czy Petera Halla, któ­rzy pod poję­ciem mia­sta rozu­mieli nie tylko formę i aktu­al­nie wypeł­niane funk­cje, ale także idee i war­to­ści, jakie ludzie z nim łączą. Dla Rykwerta mia­sta – zwier­cia­dła cywi­li­za­cji – są zarówno owo­cem wie­lo­wie­ko­wego nawar­stwia­nia się kul­tur, idei i war­to­ści, jak i „pro­duk­tem” skom­pli­ko­wa­nych pro­ce­sów spo­łecz­nych. Trzeba też koniecz­nie dodać za Sophie Lang, że: „mia­sta nie są przy­pad­kiem, mia­sta są kon­cep­cją wyż­szego rzędu”. To wła­śnie Joseph Rykwert w swoim pio­nier­skim dziele The Idea of a Town wyka­zał, że mia­sta sta­ro­żytne były przede wszyst­kim wzor­cami sym­bo­licz­nymi poj­mo­wa­nymi w wymia­rze mitycz­nym i rytu­al­nym. Dora­bia­nie im jakiej­kol­wiek racjo­nal­nej lub prag­ma­tycz­nej filo­zo­fii jest bez­u­ży­teczne.

Od cza­sów Pla­tona i Witru­wiu­sza dąże­niu do prawdy, dobra i piękna towa­rzy­szy myśle­nie o ide­al­nej orga­ni­za­cji i kom­po­zy­cji mia­sta. Czy mia­sto – a zwłasz­cza wiel­kie mia­sto – może być dzie­łem sztuki? Z tym pyta­niem, na które szu­kano odpo­wie­dzi już w wieku XIX, w Poku­sie miej­sca pró­buje rów­nież zmie­rzyć się Joseph Rykwert! Wiek XIX – epoka pary i elek­trycz­no­ści, indu­stria­li­za­cji i kolei żela­znej – był wie­kiem żywio­ło­wej urba­ni­za­cji, ale też kry­zysu mia­sta. Stąd było to stu­le­cie kolej­nych uto­pii – przede wszyst­kim uto­pii spo­łecz­nych w rodzaju Har­mo­nii Roberta Owena, falan­ste­rów Char­lesa Fouriera czy wresz­cie pomy­słu mia­sta-ogrodu Ebe­ne­zera Howarda. Nie o uto­piach jed­nak myślę, choć z taką eru­dy­cją i tak intry­gu­jąco pisze o nich Rykwert.

Wiek XIX był może przede wszyst­kim wie­kiem histo­ry­zmu. To histo­ryzm z jego kul­tem prze­szło­ści nie tylko stał się kanwą do swo­istego „odkry­wa­nia”, „odsła­nia­nia” i rein­ter­pre­ta­cji dzie­dzic­twa kul­tu­ro­wego miast euro­pej­skich, ale i fun­da­men­tem wiel­kiej kre­acji urba­ni­stycz­nej, któ­rej kamie­niami milo­wymi oka­zały się mię­dzy innymi: Mona­chium cza­sów Ludwika I, haus­sman­ni­za­cja Paryża epoki Napo­le­ona III, Bar­ce­lona Ilde­fonsa Cerdy czy wresz­cie wie­deń­ska Ring­strasse – ten swo­isty Gesamt­kun­stwerk w skali wiel­kiego mia­sta. W tym sen­sie odpo­wiedź na pyta­nie o mia­sto jako dzieło sztuki powinna być twier­dząca. Zwłasz­cza doświad­cze­nie Wied­nia – wiel­kiego labo­ra­to­rium prak­tyki urba­ni­stycz­nej histo­ry­zmu i moder­ni­zmu pozwala zro­zu­mieć rolę mece­natu publicz­nego i innych tak zwa­nych con­di­tions of excel­lence, dzięki któ­rym cen­trum nad­du­naj­skiej metro­po­lii jest dziś tak prze­ko­nu­jącą kre­acją arty­styczną, dzie­łem sztuki i pomni­kiem epoki cesa­rza Fran­ciszka Józefa I. Wie­deń prze­łomu XIX i XX wieku był rów­no­cze­śnie miej­scem naro­dzin nowo­cze­snej myśli urba­ni­stycz­nej. Tam w roku 1889 uka­zała się gło­śna książka Camilla Sit­tego Der Städtebau nach seinen künstlerischen Grundsätzen. Książka ta stała się swo­istym mani­fe­stem myśle­nia o kre­acji prze­strzeni miej­skiej w kate­go­riach arty­stycz­nych. Była też próbą – zapewne bar­dzo ide­ali­styczną – prze­ciw­sta­wie­nia się nega­tyw­nym zja­wi­skom wiel­kiej, żywio­ło­wej urba­ni­za­cji. Bo roz­wój miast roz­pięty jest pomię­dzy bie­gu­nami świa­do­mej kre­acji a spon­ta­nicz­nych pro­ce­sów wzro­stu, któ­rego sym­bo­lami stać się miały w XX wieku zarówno dra­pa­cze chmur Man­hat­tanu, jak i fawele Mek­syku.

Czy Pokusa miej­sca Jose­pha Rykwerta, która uka­zała się pod ory­gi­nal­nym tytu­łem The Seduc­tion of Place. The History and Future of the City, jest książką na miarę Der Städtebau Camilla Sit­tego? Nie ulega wąt­pli­wo­ści, iż Rykwert pod­jął się odpo­wie­dzi na pyta­nie, jak dzi­siaj kre­ować war­to­ściową prze­strzeń i archi­tek­turę wiel­kich miast. Szyb­kie prze­obra­że­nia kra­jo­brazu kul­tu­ro­wego współ­cze­snych miast, nie­rzadko powo­du­jące jego degra­da­cję, to rezul­tat postę­pu­ją­cej gwał­tow­nie od lat sie­dem­dzie­sią­tych XX wieku libe­ra­li­za­cji rynku i decen­tra­li­za­cji. Skala i zło­żo­ność mia­sta już dawno wymu­siły kom­plek­sowe widze­nie jego prze­strzeni kul­tu­ro­wej. Pół wieku temu uka­zało się pio­nier­skie dzieło Kevina Lyn­cha Obraz mia­sta (1960), w któ­rym poja­wiło się kla­syczne już dzi­siaj poję­cie Urban Land­scape. Rok póź­niej Gor­don Cul­len w książce The Con­cise Town­scape posłu­gi­wał się już poję­ciem Town­scape i sta­nął na czele ruchu obroń­ców kra­jo­brazu miej­skiego (Town­scape move­ment). Prze­cho­dze­nie od snu o mie­ście ide­al­nym do myśle­nia w kate­go­riach kra­jo­brazu kul­tu­ro­wego pozwo­liło odczy­ty­wać mia­sto nie tylko w wymia­rze funk­cjo­nal­nym, ale rów­nież arty­stycz­nym – jako dzieło sztuki.

W swoim myśle­niu o jako­ści prze­strzeni, o mecha­ni­zmach jej kre­acji i zarzą­dza­nia nią Joseph Rykwert idzie o krok dalej. Bo mia­sto to przede wszyst­kim żywy orga­nizm! Miarą roz­woju miast jest szyb­kość i zło­żo­ność zmian, jakim pod­le­gają. Współ­cze­sne pro­cesy urba­ni­za­cyjne cha­rak­te­ry­zuje nie­spo­ty­kana wcze­śniej dyna­mika i skala wzro­stu. Połowa lud­no­ści świata, a więc 3,5 miliarda żyje w mia­stach. Według pro­gnoz Banku Świa­to­wego do roku 2030 poja­wią się 2 miliardy nowych miesz­kań­ców miast. Już dzi­siaj 80 pro­cent popu­la­cji miast sta­no­wią przy­by­sze, co spra­wia, że miesz­kań­ców inte­gruje jedy­nie miej­sce, a nie ludzie.

Kry­zys este­tyczny naszych cza­sów, wywo­ły­wany przez żywio­łowe pro­cesy zmiany – kwe­stia róż­ni­co­wa­nia i ujed­no­li­ca­nia – jest syn­dro­mem glo­bal­nym. W jego obli­czu ochrona miast oka­zuje się szcze­gól­nie trudna, jako że war­to­ści dzie­dzic­twa nie zawsze są spójne ze współ­cze­sno­ścią. Wszyst­kie, nawet naj­bar­dziej ide­ali­styczne pomy­sły na mia­sto muszą mieć swój kon­tekst: spo­łeczny, cywi­li­za­cyjny, tech­no­lo­giczny… Nie można przy tym ana­li­zo­wać zja­wisk ryn­ko­wych w ode­rwa­niu od spo­łe­czeń­stwa i pań­stwa. Rynek nie działa bez insty­tu­cjo­nal­nej obu­dowy. Ktoś powie­dział, że eko­no­mi­ści wszystko wie­dzą o cenach, a nic o świe­cie war­to­ści. Cho­dzi tutaj przede wszyst­kim o odróż­nie­nie wzro­stu od roz­woju. Róż­nicę tę wydo­był już Josef Schum­pe­ter, wska­zu­jąc, iż pogoń za szyb­kim i doraź­nym zyskiem może być zabój­cza dla roz­woju.

To dla­tego Rykwert pisze, że „aby zro­zu­mieć mia­sto i być w sta­nie nad nim i w nim pra­co­wać, powin­ni­śmy je zoba­czyć jako splot rezul­ta­tów ludz­kich czy­nów i woli – rze­czy, które skła­dają się na wygląd miejsc”1. W finale Pokusy miej­sca pod­kre­śla zaś: „mia­sto ni­gdy nie będzie sta­tycz­nym, sfor­ma­li­zo­wa­nym two­rem – pozo­staje w nie­usta­ją­cym ruchu, obec­nie szcze­gól­nie gwał­tow­nym. W tym pro­ce­sie zmiany nie możemy jed­nak czy­nić z sie­bie ubez­wła­sno­wol­nio­nych roz­bit­ków, mio­ta­nych w wirze bez­oso­bo­wych wiel­kich sił. Tak dalece jak jeste­śmy isto­tami rozum­nymi, możemy sta­wiać siłom tym opór jako wyborcy, kon­su­menci, agi­ta­to­rzy i publi­cy­ści. Niech ich prądy nie płyną gładko i bez prze­szkód. Rozum może sta­wiać im nie­wiel­kie tamy, może je powstrzy­mać lub zmie­nić ich bieg”2.

To swo­iste credo jest nie­zwy­kle aktu­alne także w Pol­sce, w któ­rej dziś nie tylko nie ma poli­tyki miej­skiej, lecz co wię­cej jest ona jedy­nym pań­stwem w Euro­pie, gdzie przed dzie­się­cioma laty prze­rwano cią­głość pla­ni­styczną! W tej kwe­stii Pol­skę dzieli prze­paść cywi­li­za­cyjna od więk­szo­ści euro­pej­skich demo­kra­cji. O nie­do­ce­nia­niu zna­cze­nia kra­jo­brazu kul­tu­ro­wego jako zasobu świad­czyć może rzą­dowy raport Pol­ska 2030. Wyzwa­nia roz­wo­jowe3. Mówi się w nim wiele – i słusz­nie – o zaso­bach ludz­kich, ale cał­ko­wi­cie igno­ruje war­to­ści przy­rod­ni­cze i kul­tu­rowe jako zasoby pro­ro­zwo­jowe4. A są to zasoby nie­od­twa­rzalne!

Jest też para­dok­sem, że Pol­ska ma dziś wielu zdol­nych archi­tek­tów, ale nie ma urba­ni­styki. Mamy armię zna­ko­mi­tych arty­stów i kon­ser­wa­to­rów, a rów­no­cze­śnie jeste­śmy świad­kami degra­da­cji prze­strzeni miej­skiej i licz­nych kon­flik­tów w cen­trach naszych metro­po­lii. Trudno więc nie mówić dziś w Pol­sce gło­śno o kry­zy­sie: pla­no­wa­nia prze­strzen­nego, kon­troli prze­strzeni, sku­tecz­no­ści ochrony war­to­ści kul­tu­ro­wych w skali urba­ni­stycz­nej. Gospo­da­ru­jemy prze­strzenią publiczną bar­dzo nie­roz­waż­nie. Kon­flikty, które ostat­nio wstrzą­sają naszym kra­jem to dowód zwy­cię­stwa rabun­ko­wej eks­plo­ata­cji nad per­spek­ty­wicz­nym myśle­niem o zaso­bach miej­skich. Pol­ska zmie­rza pomału w kie­runku laty­no­ame­ry­kań­skiego modelu urba­ni­za­cji. Na naszych oczach rezy­gnuje się z zasad, dzięki któ­rym pol­skie mia­sta zyskały środ­ko­wo­eu­ro­pej­ski stan­dard i wyraz este­tyczny. Brak publicz­nej dys­ku­sji i jaw­no­ści dzia­ła­nia w tym zakre­sie jest nie tylko zna­kiem cywi­li­za­cyj­nego regresu, ale zara­zem zja­wi­skiem moral­nie dewa­stu­ją­cym. Archi­tekci prze­stali już myśleć w kate­go­riach urba­ni­stycz­nych. Pozba­wieni zaple­cza inte­lek­tu­al­nego opar­tego zarówno na antro­po­lo­gicz­nym podej­ściu do kul­tury, jak i na nowo­cze­snym zarzą­dza­niu zaso­bami dzie­dzic­twa „mio­tamy się” od kon­fliktu do kon­fliktu pomię­dzy dzie­dzic­twem a nowo­cze­sno­ścią.

Pokusa miej­sca oka­zuje się więc nie­zwy­kle traf­nym pre­zen­tem od Jose­pha Rykwerta dla jego pierw­szej ojczy­zny, bo Józef Rykwert – dziecko War­szawy – opu­ścił swoje rodzinne mia­sto jako kil­ku­na­sto­letni chło­piec w tra­gicz­nych dniach wrze­śnia 1939. Jego drugą ojczy­zną stała się Anglia. Wykła­dał i pro­wa­dził zaję­cia na więk­szo­ści pre­sti­żo­wych uczelni archi­tek­to­nicz­nych na całym świe­cie. Jak ktoś już dawno zauwa­żył, nie jest prze­sadą powie­dze­nie, że trudno byłoby zna­leźć na uni­wer­sy­te­tach bry­tyj­skich i ame­ry­kań­skich wydział archi­tek­tury, gdzie nie pra­co­wałby któ­ryś z uczniów pro­fe­sora Rykwerta.

Czyż nie jest więc gorz­kim para­dok­sem, iż żadna z jego licz­nych ksią­żek prze­tłu­ma­czo­nych na wiele języ­ków nie uka­zała się dotąd po pol­sku – w jego ojczy­stym języku! Tym bar­dziej że pro­fe­sor Rykwert ni­gdy o Pol­sce nie zapo­mniał. Dobrze pamię­tam nasze pierw­sze spo­tka­nie w Kra­ko­wie przed ponad dwu­dzie­stoma laty, na początku dzia­łal­no­ści Mię­dzy­na­ro­do­wego Cen­trum Kul­tury. Pro­fe­sor Rykwert był wów­czas jed­nym z wykła­dow­ców naszego pro­gramu Heri­tage land­scape. Inte­gra­ted urban land­scape. Pre­se­rva­tion resto­ra­tion, któ­rego owo­cem była mię­dzy innymi publi­ka­cja zawie­ra­jąca jego tekst pod jakże pro­wo­ku­ją­cym tytu­łem: Is Euro­di­sney a sub­sti­tute for Paris?5. Pro­fe­sor Rykwert jesz­cze kil­ka­krot­nie wystę­po­wał jako wykła­dowca w naszych mię­dzy­na­ro­do­wych pro­gra­mach edu­ka­cyj­nych, któ­rych celem jest pro­pa­go­wa­nie nowo­cze­snej postawy wobec dzie­dzic­twa kul­tu­ro­wego i jego ochrony. Nie przy­pad­kiem też w roku 2001 – na dzie­się­cio­le­cie MCK – wziął udział w jubi­le­uszo­wej kon­fe­ren­cji pt. Europa Środ­kowa. Nowy wymiar dzie­dzic­twa. Przy­go­to­wany na to spo­tka­nie arty­kuł Kon­ty­nent jako muzeum był jego debiu­tem lite­rac­kim w języku pol­skim6.

Pokusą miej­sca Jospeh Rykwert „debiu­tuje” na pol­skim rynku wydaw­ni­czym, a rów­no­cze­śnie Józef Rykwert powraca nad Wisłę!

Kra­ków, 1 sierp­nia 2013 roku

Żaden czło­wiek nie wie i nie może wie­dzieć, jaki będzie osta­teczny wynik danego spo­sobu postę­po­wa­nia dla niego samego i dla innych. Ale każdy czło­wiek może wie­dzieć i więk­szość z nas wie, jaki czyn jest spra­wie­dliwy, a jaki niespra­wie­dliwy. I wszy­scy możemy rów­nież wie­dzieć, że skutki spra­wie­dli­wego postę­po­wa­nia będą naj­lep­sze z moż­li­wych zarówno dla innych, jak i dla nas samych, cho­ciaż nie umiemy oce­nić, co jest naj­lep­sze i jakie są naj­bar­dziej sprzy­ja­jące warunki do tego, aby mogło się przy­da­rzyć.

John Ruskin, Unto This Last, 1862, s. 8.

Pokusa miej­sca

Zoë, Gai i mojemu naj­su­row­szemu kry­ty­kowi

— Podziękowania

— Podzię­ko­wa­nia

Książka ta powsta­wała bar­dzo długo (nie doty­czy to samego jej pisa­nia). Podzię­ko­wa­nia należą się przede wszyst­kim wielu moim stu­den­tom i kole­gom z Cam­bridge, Uni­ver­sity of Pen­n­sy­lva­nia i Uni­wer­sy­tetu Jagiel­loń­skiego w Kra­ko­wie, z któ­rymi oma­wia­łem zawarte tutaj kon­cep­cje. Moi asy­stenci z Uni­ver­sity of Pen­n­sy­lva­nia, Natha­niel Cole­man i Taha al-Douri, pomo­gli mi bar­dziej, niż sobie to uświa­da­miają.

Pomysł książki o histo­rii urba­ni­styki wyszedł od Andrew Motiona (wów­czas jesz­cze wydawcy). Wielu zna­jo­mych, z któ­rymi o niej roz­ma­wia­łem, moty­wo­wało mnie i ostrze­gało przed pułap­kami: Geo­rge Baird, Marc Bara­ness, Cze­sław Bie­lecki, Mario Botta, David Chip­per­field, Eve­lyn Stern, Jean-Louis Cohen, Char­les Cor­rea, Françoise Choay, André Cor­boz, Hubert i Terry Damisch, Bala­kri­shna Doshi, Aure­lio Gal­fetti, Anto­ine Grum­bach, Vit­to­rio i Marina Gre­gotti, nie­ży­jący już Panos Kouler­mos, Paul Levy, Richard Sen­nett, Saskia Sas­sen oraz Ivan Zaknić. Szcze­gólne podzię­ko­wa­nia należą się tym spo­śród moich zapra­co­wa­nych przy­ja­ciół, któ­rzy odło­żyli na bok swoje zaję­cia, aby prze­czy­tać ręko­pis: Den­ni­sowi Cos­grove’owi, Gra­ha­mowi Howe­sowi, Pau­lowi McQu­ailowi i Gwen Wri­ght. Zwró­cili mi oni uwagę na zagad­nie­nia, któ­rych nie uwzględ­ni­łem i uchro­nili przed kom­pro­mi­tu­ją­cymi pomył­kami. Mia­łem rów­nież moż­li­wość odwo­łać się do spe­cja­li­stycz­nej wie­dzy dwóch człon­ków mojej rodziny, Chri­stiana Devil­lersa i Juliena Stu­dleya.

Desmon­dowi Hui zawdzię­czam moż­li­wość odby­cia trzech podróży do Chin, w któ­rych mi towa­rzy­szył. Law­rence i Andrea Nield z kolei powi­tali nas w Austra­lii.

Mój agent Bruce Hun­ter pomógł mi nadać kształt tej książce, a Shel­ley Wan­ger była jej bez­li­to­sną i rze­telną redak­torką. Obojgu jestem winien naj­szczer­sze podzię­ko­wa­nia. Pra­cow­nicy Lon­don Library, biblio­teki Uni­ver­sity of Pen­n­sy­lva­nia i Elmer Bobst Library przy New York Uni­ver­sity oka­zali mi wiele uprzej­mo­ści i cier­pli­wo­ści.

Moja żona Anne zachę­cała mnie do pisa­nia, pil­no­wała, żebym trzy­mał się tematu i powścią­gała moją nad­mierną dygre­syj­ność. Autor­stwo tej książki przy­słu­guje jej w takim samym stop­niu, co mnie, nie licząc błę­dów mery­to­rycz­nych i fak­to­gra­ficz­nych, które idą wyłącz­nie na moje konto.

W cza­sie gdy powsta­wała ta książka, uro­dziły się moje dwie wnuczki. Przy­szłość mia­sta znaj­duje się w rękach ich poko­le­nia, dla­tego więc im ją dedy­kuję.

— Znajdowanie miejsca w przestrzeni

— Znaj­do­wa­nie miej­sca w prze­strzeni

W 1945 roku więk­szość Europy i znaczna część Azji były w ruinie. Wyda­wało się, że urba­ni­ści i archi­tekci z towa­rzy­szą­cymi im socjo­lo­gami i inży­nie­rami są abso­lut­nymi panami sytu­acji, w któ­rej powinni dzia­łać bar­dzo szybko. Trzeba było odbu­do­wać znaczną część miast i miesz­kań w Japo­nii, Chi­nach, Bir­mie i Euro­pie.

Spe­cja­li­ści ci szli­fo­wali swe kon­cep­cje i opra­co­wy­wali pro­jekty jesz­cze w okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym, a wielu z nich spę­dziło wojnę, przy­go­to­wu­jąc się na jej skutki. Wie­rzyli, że mogą zagwa­ran­to­wać, iż pośród dymią­cych, prze­ra­ża­ją­cych ruin wyro­sną racjo­nal­nie zapla­no­wane i świeżo zapro­jek­to­wane mia­sta, które zapew­nią szczę­ście oca­la­łym z wojen­nej zagłady. Ludzi tych postrze­gano jako pio­nie­rów nowego, lep­szego świata: ich dzieło miało się opie­rać na bada­niach sta­ty­stycz­nych i wydaj­nej tech­no­lo­gii. Histo­ria nie miała dla nich żad­nej poży­tecz­nej lek­cji – mówiła wyłącz­nie o daw­nych, złych cza­sach. Ich wizja za to była opty­mi­styczna. Budo­wa­nie stało się naj­wyż­szym prio­ry­te­tem spo­łecz­nym: w pierw­szej poło­wie stu­le­cia na Pół­wy­spie Ibe­ryj­skim i w Ame­ryce Łaciń­skiej wielu mło­dych ludzi, któ­rzy chcieli skoń­czyć stu­dia, ale nie mieli skon­kre­ty­zo­wa­nych zain­te­re­so­wań, stu­dio­wało prawo; po 1945 roku więk­szość skła­niała się ku archi­tek­tu­rze. W Wiel­kiej Bry­ta­nii rząd Par­tii Pracy wspie­rał nie tylko nowe formy urba­ni­za­cji, ale także szcze­gó­łowe bada­nia z zakresu budow­nic­twa miesz­ka­nio­wego.

Po 1965 roku sytu­acja ule­gła rady­kal­nej zmia­nie. Wiele spo­śród nowych pro­jek­tów oka­zało się mniej zado­wa­la­ją­cych, niż ocze­ki­wano: w Sta­nach Zjed­no­czo­nych powra­ca­jący z wojny żoł­nie­rze nie zamiesz­kali w mia­stach zapro­jek­to­wa­nych przez archi­tek­tów wizjo­ne­rów, lecz na wiel­kich przed­mie­ściach zbu­do­wa­nych przez spe­ku­lu­ją­cych w sta­rym stylu dewe­lo­pe­rów. Spo­łe­czeń­stwo stra­ciło sza­cu­nek do archi­tek­tów. Szkoły archi­tek­tury musiały prze­war­to­ścio­wać swoje kon­cep­cje, a saty­rycy ostrzyli sobie pióra. Przy­tyk Gustave’a Flau­berta „Archi­tec­tes: Tous imbéciles. Oublient toujo­urs l’esca­lier des maisons” („Ci głupcy archi­tekci zawsze zapo­mi­nają o scho­dach w domach”) został prze­tłu­ma­czony na angiel­ski i sze­roko roz­pro­pa­go­wany.

Nie wszy­scy z archi­tek­tów, któ­rzy zaczęli pro­jek­to­wać po woj­nie, byli prze­ko­nani o racjo­nal­no­ści i pro­fe­sjo­na­li­zmie swo­ich star­szych kole­gów. Uwa­żali, że mno­żące się jak grzyby po desz­czu osie­dla miesz­ka­niowe pozo­sta­wiają wiele do życze­nia. Zada­wali pyta­nia: może mia­sto nie jest sta­ran­nie zapla­no­wa­nym zbio­rem jed­no­stek miesz­kal­nych, ale czymś, co wymaga zupeł­nie innego podej­ścia? Mię­dzy­na­ro­dowy Kon­gres Archi­tek­tury Nowo­cze­snej (CIAM), orga­ni­za­cja krze­wiąca idee wyzna­wane przez więk­szość urba­ni­stów i archi­tek­tów lat tuż po woj­nie, został pod­dany wewnętrz­nej kry­tyce i roz­wią­zano go na dzie­sią­tym zjeź­dzie w Dubrow­niku.

Wycho­wy­wa­łem się w okre­sie roz­padu CIAM. Już jako stu­dent nie byłem zado­wo­lony z tego, czego mnie uczono – pro­gram stu­diów był sil­nie zabar­wiony tra­dy­cją racjo­na­li­styczną, choć w umiar­ko­wa­nym bry­tyj­skim wyda­niu. Przy­czyn­kar­ski socjo­lo­gizm wyda­wał mi się obce­sowy i chy­biony. Zaczą­łem szu­kać histo­rycz­nych pre­ce­den­sów i odmien­nych filo­zo­fii rela­cji archi­tek­tury z oto­cze­niem, zwłasz­cza tych zain­spi­ro­wa­nych bada­niami antro­po­lo­gicz­nymi. Z powo­dów, które pominę, nie chcąc nad­uży­wać cier­pli­wo­ści czy­tel­nika, posta­no­wi­łem skon­cen­tro­wać się na mie­ście rzym­skim, które zawsze poda­wano jako przy­kład racjo­nal­nego ładu, ponie­waż opie­rało się na modelu obozu woj­sko­wego i miało układ sza­chow­ni­cowy. Po dogłęb­nej lek­tu­rze auto­rów sta­ro­rzym­skich odkry­łem, że ten ste­reo­ty­powy obraz opie­rał się na z gruntu fał­szy­wych prze­słan­kach. To obóz woj­skowy był wzo­ro­wany na mie­ście, ponie­waż miał za zada­nie zapew­nić żoł­nie­rzom wię­cej niż tym­cza­sowy dom. Podob­nie jak mia­sto, obóz woj­skowy mógł zostać zamiesz­kany dopiero po prze­pro­wa­dze­niu cere­mo­nii, które „wyja­śniały” miesz­kań­com jego formę. Nawet jego pro­sto­kątny, sza­chow­ni­cowy układ urba­ni­styczny był odzwier­cie­dle­niem poglą­dów Rzy­mian na świat i ich miej­sce w nim7.

Bada­nia te dopro­wa­dziły mnie do zakwe­stio­no­wa­nia obo­wią­zu­ją­cych dogma­tów o racjo­nalno-eko­no­micz­nym cha­rak­te­rze osad­nic­twa, a także pod­wa­że­nia innego prze­ko­na­nia – że mia­sto jest kształ­to­wane przez bez­oso­bowe siły. Uzna­łem wtedy, i do tej pory tak uwa­żam, że twór­cami i budow­ni­czymi miast kie­rują inne kon­cep­cje, uczu­cia i dąże­nia, że wbrew naukom eko­no­mi­stów mia­sto nie roz­wija się zgod­nie z quasi-natu­ral­nymi pra­wami, lecz jest two­rem woli, dzie­łem ludz­kim, w któ­rego powsta­wa­niu ma swój udział wiele uświa­da­mia­nych i nieuświa­da­mia­nych czyn­ni­ków. Dostrze­gam w nim splot ele­men­tów świa­do­mych i nieświa­do­mych, który znamy ze snów.

Pod­sta­wo­wym doku­men­tem i świad­kiem tego pro­cesu jest fizyczna tkanka mia­sta. Mia­sto oczy­wi­ście nie może być spój­nym dzie­łem sztuki czy pięk­nym przed­mio­tem – ludz­kie inten­cje pod­le­gają roz­ma­itym siłom i oddzia­ły­wa­niom – trudno jest zatem zna­leźć ści­słą dlań ana­lo­gię wśród wytwo­rów czło­wieka. Jak napi­sał Italo Calvino: „Mia­sta rów­nież uwa­żają się za dzieło umy­słu lub przy­padku, ale ani umysł, ani przy­pa­dek nie wystar­czają do pod­trzy­ma­nia ich murów”8. Grecy, któ­rzy nazy­wali mia­sto polis, tym samym sło­wem okre­ślali podobną do tryk­traka grę plan­szową z uży­ciem kości, w któ­rej obo­wią­zują pewne reguły, ale swoje zna­cze­nie ma rów­nież ele­ment losowy9. Talent gra­czy obja­wia się w spo­so­bie, w jaki impro­wi­zują (w gra­ni­cach dopusz­cza­nych przez zasady) po każ­dym rzu­cie kostką. Jeśli ta ana­lo­gia jest uza­sad­niona, to w kon­tek­ście miast można powie­dzieć, że jeste­śmy zara­zem pod­mio­tami i przed­mio­tami. Mia­sta nie są kształ­to­wane wyłącz­nie odgór­nie przez poli­tyczne i eko­no­miczne nakazy, ani też wyłącz­nie oddol­nie przez tajem­ni­cze siły, któ­rych nie potra­fimy do końca roz­po­znać, a co dopiero nimi ste­ro­wać. Przy­wo­łuję tu dwa poję­cia: city i town, ponie­waż w Anglii sta­no­wią one odrębne kate­go­rie prawne. W odróż­nie­niu od town, city to miej­sco­wość, która na mocy odgór­nej decy­zji władz uzy­skała prawa miej­skie. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych każdy ośro­dek o cha­rak­te­rze miej­skim może posłu­gi­wać się tytu­łem city. Oba te słowa tłu­ma­czy się na nie­miecki jako Stadt i na wło­ski jako città. Po fran­cu­sku cité ozna­cza „stare mia­sto” czy „cen­trum mia­sta”. Hisz­pa­nie mają urbe, które prze­cho­wało rzym­skie brzmie­nie – z niego wzięła też swą nazwę urba­ni­styka – a także ciu­dad, o rów­nie nobli­wej ety­mo­lo­gii, podob­nie jak city, oraz pobla­ción, odno­szące się raczej do wspól­noty miesz­kań­ców niż do murów. Villa – jak i fran­cu­skie ville czy angiel­skie town – ma posmak wiej­skiego pocho­dze­nia.

Mia­sta, podob­nie jak ich miesz­kańcy, są mie­sza­niną dobrego i złego. Odkąd mniej wię­cej pięć tysięcy lat temu wyna­le­ziono pismo, nie bra­kuje osób, które surowo kry­ty­kują mia­sto przy uży­ciu pióra. Mimo to ludzie od zawsze tło­czą się w mia­stach i nie mniej dono­śnie je chwalą. „Każdy naród ma taki rząd, na jaki zasłu­żył”10 – afo­ryzm ten od dawna ucho­dzi za tru­izm. Czy mamy rów­nież takie mia­sta, na jakie zasłu­gu­jemy? Socjo­lo­dzy, eks­perci od ruchu dro­go­wego i poli­tycy dużo piszą o mie­ście i jego obec­nych pro­ble­mach. Eko­no­mi­ści i futu­ro­lo­dzy pro­ro­kują jego śmierć. Kiedy czy­tam ich opra­co­wa­nia, ude­rza mnie to nie­ustan­nie, jak mało uwagi zwra­cają na fizyczną sub­stan­cję mia­sta – jego dotyk, zapach, a także widok.

Choć można mi będzie zarzu­cić powierz­chow­ność, to jed­nak zamie­rzam przyj­rzeć się mia­stu pod kątem tego, jak jawi się ono naszym zmy­słom i podejmę próbę odczy­ta­nia, co ta powierzch­nia odsła­nia, a także zoba­cze­nia, co się pod nią skrywa. Wydaje mi się, że na prze­strzeń miej­ską – zwłasz­cza w jej wymia­rze publicz­nym – warto jest spoj­rzeć przez pry­zmat tego, jak się ona pre­zen­tuje w budyn­kach publicz­nych. Naj­waż­niej­szymi budyn­kami w naszych mia­stach już dawno nie są sie­dziby wła­dzy poli­tycz­nej lub admi­ni­stra­cji, lecz cen­trale insty­tu­cji finan­so­wych i wiel­kich kon­cer­nów. W syl­we­cie mia­sta domi­nują biu­rowce, apar­ta­men­towce i sie­dziby kor­po­ra­cji. Gma­chy władz poli­tycz­nych, które powstały w ostat­nich dzie­się­cio­le­ciach, na przy­kład Pen­ta­gon w Waszyng­to­nie (podobno budy­nek o naj­więk­szym obry­sie na świe­cie), nie mają spek­ta­ku­lar­nego czy przy­tła­cza­ją­cego cha­rak­teru. Odgro­dzone par­kin­gami i ochro­nia­rzami, jawią się prze­chod­niom czy prze­jeż­dża­ją­cym jako abs­trak­cyjne i wyalie­no­wane. Tak samo kie­dyś maje­stat ukry­wał i izo­lo­wał wład­ców.

Moje spoj­rze­nie na tego rodzaju sprawy przy­pusz­czal­nie jest uwa­run­ko­wane przez pewną moją nie­peł­no­spraw­ność – nie jestem i ni­gdy nie byłem kie­rowcą. Być może dla­tego z więk­szą wyro­zu­mia­ło­ścią niż nie­któ­rzy moi zmo­to­ry­zo­wani współ­cze­śni pod­cho­dzę do pro­jek­tów wyłą­cze­nia ulic z ruchu samo­cho­do­wego. Myślę jed­nak, że mój pogląd na budynki insty­tu­cji, scho­wane za bufo­rową strefą par­kin­gów, podzie­lają rów­nież zmo­to­ry­zo­wani. Nie­za­leż­nie od tego, czy ktoś prze­cho­dzi przez par­king na pie­chotę, czy wjeż­dża na niego wła­snym samo­cho­dem, efekt bufo­rowy ma podobny cha­rak­ter.

Cho­ciaż insty­tu­cje publiczne wyizo­lo­wały się z miej­skiej prze­strzeni, kli­mat i sub­stan­cja mia­sta jest zawsze wyczu­walna dla miesz­kań­ców i odwie­dza­ją­cych. Sub­stan­cja ta, świa­do­mie bądź podświa­do­mie przy­swa­jana, widziana, doty­kana, wąchana, prze­ni­kana, jest uchwytną repre­zen­ta­cją cze­goś nie­uchwyt­nego, a mia­no­wi­cie spo­łecz­no­ści, która ją zamiesz­kuje, i jej aspi­ra­cji. Repre­zen­ta­cją, figu­ra­cją – ale nie eks­pre­sją, co pra­gnę sta­now­czo pod­kre­ślić. Słowo „eks­pre­sja” koja­rzy mi się z czymś odru­cho­wym, instynk­tow­nym, a zatem bier­nym, jak z pastą wyci­śniętą z tubki. Z czymś, co dzieje się nie­za­leż­nie od naszej woli, czymś nie­za­mie­rzo­nym, jak wyraz twa­rzy w chwili emo­cji, zanim rozum i inten­cjo­nal­ność przejmą stery. Tym­cza­sem repre­zen­ta­cja suge­ruje reflek­sję, inten­cję, a w tym kon­tek­ście nawet zamiar: pro­jekt. Ponie­waż tkanka i obraz mia­sta zawsze są efek­tem ludz­kiej woli (nawet jeśli nie cał­kiem nas zado­wa­la­ją­cym), mia­sto ni­gdy nie może być zupeł­nie bierne. Mię­dzy spo­łe­czeń­stwem a mate­rią i obra­zem mia­sta zacho­dzą cią­głe inte­rak­cje: maj­stru­jąc przy nich, zmie­niamy spo­łe­czeń­stwo – i na odwrót. Być może bliż­sze prawdy byłoby stwier­dze­nie, że zmiany w jed­nym muszą impli­ko­wać i zakła­dać zmiany w dru­gim.

Współ­cze­sne mia­sto jest jed­nakże mia­stem sprzecz­no­ści; zamiesz­ki­wane przez wiele grup etnicz­nych, przed­sta­wi­cieli wielu róż­nych kul­tur, warstw spo­łecz­nych, wyznaw­ców roz­ma­itych reli­gii. Jest nad­mier­nie frag­men­ta­ryczne, pełne kon­tra­stów i tarć, a zatem musi mieć wiele twa­rzy – jedna nie wystar­czy. Jego otwar­tość spra­wia, że jest tak atrak­cyjne dla rosną­cej rze­szy jego miesz­kań­ców. Brak spój­nego i wyra­zi­stego obrazu mia­sta może więc być zaletą, a nie wadą czy pro­ble­mem.

Nie­za­leż­nie od tego, w jakim stop­niu nasz spo­sób życia w mie­ście jest uwa­run­ko­wany prze­szło­ścią, zawsze reagu­jemy na tę samą fizyczną tkankę. I znowu: nawet gdyby nasze pstro­kate, frag­men­ta­ryczne i nie­cią­głe mia­sta były w stu pro­cen­tach takie, jakie być powinny (a nie­wielu miesz­kań­ców tak je odbiera), nie zacho­wa­łyby tej ide­al­nej postaci na zawsze. Mia­sta nie­ustan­nie się zmie­niają – jakie­kol­wiek są ich zalety i wady. To jedyny pew­nik wyni­ka­jący z dzie­jów naszych miast. Pręd­kość zmian wzra­sta od ponad pół­tora wieku, a glo­ba­li­za­cja, która oddzia­łuje na całą tkankę miej­ską, jesz­cze bar­dziej przy­spie­szyła te pro­cesy. Musimy zatem przy­jąć, że nasze mia­sta są pla­styczne oraz że my – oby­wa­tele, urzęd­nicy, archi­tekci, urba­ni­ści – możemy zro­bić coś, żeby przed­sta­wić jasno nasze postu­laty oraz że sami będziemy sobie winni, jeśli sytu­acja ule­gnie pogor­sze­niu. Cho­ciaż zwy­kli oby­wa­tele mają prze­ciwko sobie potężne i zupeł­nie bez­oso­bowe siły, cza­sem są w sta­nie wywrzeć wpływ – i nie­któ­rzy z nas już anga­żują się w takie dzia­ła­nia.

Kiedy roz­wa­żamy moż­liwe formy tego rodzaju dzia­łań oraz ich już zaob­ser­wo­wany wpływ na losy naszych miast – na suk­ces eko­no­miczny, siłę przy­cią­ga­nia i migra­cje miesz­kań­ców – warto pamię­tać, że uczu­cie dumy, jakie budzi w miesz­kań­cach ich dom, nie wynika z racjo­nal­nych czy choćby zdro­wo­roz­sąd­ko­wych prze­sła­nek. Potrze­bu­jemy jed­nak jakichś metod oceny tego, co czyni nie­które mia­sta sta­bil­nymi i atrak­cyj­nymi, pod­czas gdy inne pusto­szeją lub dege­ne­rują się. Wielu kry­ty­ków, któ­rzy wyja­śniają, jak współ­cze­sne mia­sta – czy to stare metro­po­lie takie jak Mek­syk bądź Lon­dyn, czy to rela­tyw­nie nowe, jak Nowy Jork lub coraz lepiej rekla­mo­wane jako Kuala Lum­pur – osią­gnęły swoją dzi­siej­szą postać, bie­rze pod uwagę tylko bez­oso­bowe czyn­niki eko­no­miczne, które je ukształ­to­wały. A prze­cież mimo gigan­tycz­nego obszaru i nie mniej gigan­tycz­nej liczby lud­no­ści cen­trum Mek­syku jest miej­skie w daw­nym sen­sie tego słowa. Zabu­dowa wokół rynku Zócalo, wyty­czo­nego przez Cortésa tuż po pod­boju, zacho­wuje cechy hisz­pań­skiego mia­sta kolo­nial­nego. Są tam budynki z pod­cie­niami, Pałac Naro­dowy z sie­dzibą pre­zy­denta (nie­gdyś wice­króla), sądy, ratusz i kate­dra, ale nie par­la­ment, któ­rego nie­obec­ność rów­nież należy do dzie­dzic­twa hisz­pań­skiego. Mek­sykanie postrze­gają Zócalo jako główny punkt swo­jego mia­sta – a nawet kraju – i tam na­dal odby­wają się wiece powy­bor­cze i demon­stra­cje. Sub­ur­ba­ni­za­cja o ogrom­nej skali nie zmie­niła siły przy­cią­ga­nia tego histo­rycz­nego układu. Suk­cesu mia­sta nie można zatem mie­rzyć kate­go­riami roz­woju gospo­dar­czego i udzia­łem w ryn­kach czy nawet umiej­sco­wie­niem w pro­ce­sie glo­ba­li­za­cji, zja­wi­ska naszych cza­sów, przed któ­rym nie ma ucieczki. Suk­ces ten zależy od wewnętrz­nej siły tkanki mia­sta oraz jego dostęp­no­ści dla sił spo­łecz­nych, które kształ­tują życie jego miesz­kań­ców.

Glo­ba­li­za­cja jest naj­sil­niej­szym spo­śród czyn­ni­ków eko­no­micz­nych dzia­ła­ją­cych w mie­ście i pozo­sta­nie nim w naj­bliż­szej przy­szło­ści. Dopro­wa­dziła do kon­cen­tra­cji potęgi gospo­dar­czej w kilku metro­po­liach, czę­sto obec­nie nazy­wa­nych mia­stami glo­bal­nymi: w Nowym Jorku (naj­po­tęż­niej­szym), Lon­dy­nie i Tokio. Za kuli­sami czeka Szan­ghaj, który rów­nież pra­gnie odgry­wać taką rolę. Nowemu Jor­kowi poświęcę w tej książce wiele uwagi jako fak­tycz­nej sto­licy świata. Domi­na­cję tę z reguły tłu­ma­czy się czyn­ni­kami eko­no­micz­nymi, ale pozy­cja Man­hat­tanu nie ma wyłącz­nie gospo­dar­czego cha­rak­teru.

Słowo „glo­ba­li­za­cja”, które robi dzi­siaj wielką karierę, cho­ciaż jest obecne w obiegu już od dłuż­szego czasu, suge­ruje, że to, co się dzieje na całym świe­cie, pozo­staje poza kon­trolą jakie­go­kol­wiek kraju, rządu czy mia­sta oraz że jedyne, co możemy zro­bić, to jak naj­le­piej wyko­rzy­stać zaist­niałą sytu­ację. Nie­któ­rzy posu­wają się nawet do stwier­dze­nia, że żyjemy w naj­lep­szych moż­li­wych warun­kach (mimo wszyst­kich zja­wisk prze­ma­wia­ją­cych prze­ciwko tej tezie) i że potrze­bu­jemy tego samego, co do tej pory, tylko w więk­szej i sil­niej­szej dawce. Pole­mi­zu­jąc z tymi trium­fa­li­stycz­nymi i czę­sto bez­oso­bo­wymi oce­nami, inni dzien­ni­ka­rze, socjo­lo­dzy i eko­no­mi­ści wymie­niają porażki i ułom­no­ści współ­cze­snych miast, ana­li­zują ich przy­czyny i zale­cają środki zarad­cze. Kry­tycy ci – zwłasz­cza socjo­lo­dzy – traf­nie opi­sują utratę poczu­cia kon­taktu, wspól­noty i bez­pie­czeń­stwa, spo­wo­do­waną przez nastę­pu­jące od kilku dzie­się­cio­leci zmiany, ale nie potra­fią pomóc tym z nas, któ­rzy cier­pią z powodu tej straty.

Urba­ni­stów, eko­no­mi­stów i histo­ry­ków można z grub­sza podzie­lić na dwie pod­sta­wowe grupy. Pierw­sza z nich to kro­ni­ka­rze wiel­kich prze­mian histo­rycz­nych, które spad­ko­biercy Hegla – od Karola Marksa przez Jose­pha Alo­isa Schum­pe­tera po Fran­cisa Fukuy­amę i Jeana Bau­dril­larda – uwa­żają za czyn­niki kształ­tu­jące nasz los i które musimy ziden­ty­fi­ko­wać, jeśli mamy dzia­łać zgod­nie z ich dyna­miką, ponie­waż każda próba zmian czy reform jest dzia­ła­niem wbrew histo­rii. Eks­tre­mi­ści z tego obozu surowo potę­piają roz­wią­za­nia stop­niowe. Uwa­żają, że należy zaostrzyć kon­flikt spo­łeczny. Kiedy warunki staną się nie­zno­śne, rewo­lu­cja usta­nowi spo­łe­czeń­stwo spra­wie­dliwe. Wszyst­kie kon­flikty zostaną osta­tecz­nie roz­wią­zane. Tro­chę inną dia­gnozę sta­wiają apo­lo­geci wol­nego rynku, któ­rzy upar­cie powta­rzają, jak potężne i nie­prze­wi­dy­walne, a zara­zem podobne do nie­po­wstrzy­ma­nych sił natury są czyn­niki ryn­kowe; jeste­śmy zatem ogra­ni­czeni w wybo­rze roz­wią­zań, ponie­waż nasza pomyśl­ność w mie­ście jest uza­leż­niona od ich nie­skrę­po­wa­nego dzia­ła­nia. Wszel­kie sprzeczne z naturą regu­la­cyjne pęta mogą zaha­mo­wać swo­bodny roz­wój rynku i zubo­żyć nas wszyst­kich – jak rów­nież nasze mia­sta – a może nawet dopro­wa­dzić nas do ruiny. Mani­pu­la­cja siłami histo­rii, zwłasz­cza zaś eko­no­mią może wcią­gnąć nas w pro­blemy natury eko­lo­gicz­nej.

Obie szkoły tylko na mar­gi­ne­sie zaj­mują się tkanką mia­sta i naszym miej­skim doświad­cze­niem, obie zdają się rów­nież gło­sić jakąś formę impo­ten­cji – albo wobec sił histo­rii, albo wobec sił ryn­ko­wych. Tym­cza­sem moja teza brzmi, że te potężne i z pozoru bez­oso­bowe „siły” histo­ryczne i/lub eko­no­miczne zawsze były łącz­nym efek­tem wybo­rów doko­ny­wa­nych przez jed­nostki. Jeśli przed­sta­wimy dowolny pro­ces histo­ryczny gra­ficz­nie, jako wek­tor będący wypad­kową sze­regu sił dzia­ła­ją­cych w róż­nych kie­run­kach, to zoba­czymy, że zmiana jed­nej ze skła­do­wych wpły­nie na kie­ru­nek wek­tora.

Ponadto motywy pod­mio­tów – dewe­lo­pe­rów, urzęd­ni­ków i poli­ty­ków – mani­pu­lu­ją­cych tkanką miej­ską, nawet jeśli wydają się wyra­cho­wane i racjo­nalne, czę­sto są nie­ja­sne, wyni­ka­jące z kaprysu i nie zawsze arty­ku­ło­wane. Prze­bie­głe, trzeźwe, logiczne pra­gnie­nie zysku czy wła­dzy może być rów­no­wa­żone przez znacz­nie mniej racjo­nalne względy pre­sti­żowe, poczu­cie odpo­wie­dzial­no­ści spo­łecz­nej, a nawet auten­tyczną bez­in­te­re­sow­ność. Oczy­wi­ście nawet naj­sta­ran­niej wykal­ku­lo­wane dzia­ła­nia mogą być błędne czy źle pomy­ślane, nie­za­leż­nie od tego, co nimi kie­ruje. Każdy z nas dys­po­nuje pewną dozą wol­no­ści, by mógł wybrać pomię­dzy róż­nymi moty­wa­cjami, a tym samym może swo­bod­nie dzia­łać w okre­ślony spo­sób.

Z tego powodu brak racjo­na­li­zmu i błędne rachuby – cza­sem nio­sące ze sobą kata­stro­falne skutki, jak przyj­dzie mi przy­po­mnieć w dal­szej czę­ści książki – są nie­od­łącz­nym ele­men­tem histo­rii roz­woju miast, tak samo, jak są nie­od­łącz­nym ele­men­tem histo­rii ban­ko­wo­ści, prze­my­słu czy w jesz­cze więk­szym stop­niu han­dlu akcjami i kon­trak­tami ter­mi­no­wymi. Nawet przy naj­sta­ran­niej­szych i naj­bar­dziej dale­ko­wzrocz­nych rachu­bach skutki moich dzia­łań mogą być zupeł­nie inne od prze­wi­dzia­nych przeze mnie czy kogo­kol­wiek innego. Jak zwró­cił uwagę Marks, kiedy two­rzymy naszą histo­rię czy nawet histo­rię tout-court, nie wybie­ramy oko­licz­no­ści, w któ­rych to robimy, ponie­waż prze­szłość zawsze warun­kuje teraź­niej­szość, deter­mi­nu­jąc sche­maty naszego myśle­nia i odczu­wa­nia.

Ryzyko błęd­nej kal­ku­la­cji i porażki jest nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zane z wol­no­ścią, a wol­ność nie­odmien­nie zakłada odpo­wie­dzial­ność. Cho­ciaż żadne mia­sto, w któ­rym miesz­kam, nie może być dokład­nie takie, jak bym sobie życzył, jego kształt i spo­sób funk­cjo­no­wa­nia zostały okre­ślone przez ludzi takich jak ja, a nie przez bez­oso­bowe siły: ty i ja rów­nież podej­mo­wa­li­śmy decy­zje, choćby nie­wiel­kie – jaki posta­wić płot, jaki kupić samo­chód, jak zagło­so­wać w lokal­nych wybo­rach – które zło­żyły się na fizyczny kształt mia­sta. Coś, co spra­wia wra­że­nie bez­oso­bowej siły, czę­sto jest opi­sa­nym przeze mnie powy­żej wek­to­rem, wypad­kową wszyst­kich naszych decy­zji, któ­rego kie­ru­nek i siłę mody­fi­ku­jemy, choć cza­sem bar­dzo nie­znacz­nie, naszymi codzien­nymi dzia­ła­niami.

Rzecz jasna, eko­no­mia rynku pracy, pro­cesy gospo­dar­cze, poli­tyka komu­ni­ka­cyjna władz czy nawet klę­ski żywio­łowe wywie­rają znacz­nie więk­szy wpływ na kształt mia­sta niż pry­watne decy­zje, ale o tych publicz­nych ruchach rów­nież decy­dują jed­nostki. Zawo­dowo część z nas zaj­muje się spra­wami, które mody­fi­kują wize­ru­nek mia­sta, na przy­kład sadze­niem drzew wzdłuż alei czy kon­ser­wa­cją zabyt­ków. Poli­tycy i eko­no­mi­ści mają w związku z tym w zwy­czaju lek­ce­wa­że­nie tro­ski o obraz mia­sta jako kwe­stii powierz­cho­wej i ulot­nej. Prze­ko­na­nie, że „regu­lo­wa­nie” tego obrazu może mieć wpływ na całą struk­turę spo­łeczną, jest im obce. Oczy­wi­ście słowo „wize­ru­nek” koja­rzy nam się przede wszyst­kim z public rela­tions. Obraz mia­sta w oczach miesz­kań­ców ana­li­zuje się przede wszyst­kim w kate­go­riach suk­cesu zespo­łów bejs­bo­lo­wych czy pił­kar­skich, spadku lub wzro­stu wskaź­ni­ków prze­stęp­czo­ści, wizyt kró­lów czy pre­zy­den­tów oraz innych wyda­rzeń budzą­cych zain­te­re­so­wa­nie prasy, nato­miast roz­wa­ża­nia o fizycz­nym kształ­cie mia­sta ucho­dzą za nazbyt sta­ro­świec­kie czy „este­tyczne”, a zatem zbyt nie­po­ważne, aby zasłu­gi­wały na poważne uwzględ­nie­nie. Wydaje się prze­cież, że to wszystko ma zni­komy wpływ na „jakość” życia miesz­kań­ców. Mimo to każdy opis fizycz­nego kształtu mia­sta, który można spo­rzą­dzić na pod­sta­wie uwag – czy po pro­stu sche­matu poru­sza­nia się – oby­wa­tela bądź miesz­kańca, odzwier­cie­dla cią­głą i sub­telną dia­lek­tykę pomię­dzy miesz­kańcami a zamiesz­ki­waną przez nich fizyczną formą; może to wpły­nąć na wize­ru­nek mia­sta rów­nie rady­kal­nie, jak życie gospo­dar­cze i poli­tyczne, które także okre­śla jego los. Wystar­czy wziąć pod uwagę wpływ Muzeum Gug­gen­he­ima na Bil­bao czy budynku opery w Syd­ney. Kiedy roz­wa­ża­nia o fizycz­nym kształ­cie i wize­runku mia­sta są odrzu­cane jako kwe­stie „kostiumu”, czy­sto zewnętrz­nego aspektu, „fasady” dla rze­czy­wi­sto­ści ukry­tej pod nią, warto pamię­tać, że słowo „fasada” pocho­dzi od twa­rzy, a wszy­scy mamy takie twa­rze, na jakie zasłu­gu­jemy. Moja twarz z pew­no­ścią miała wpływ na mój los, ponie­waż los i twarz łączą się ze sobą w nie­prze­rwa­nym, dwu­kie­run­ko­wym pro­ce­sie.

Postrze­ga­nie mia­sta jako pro­du­centa prze­strzeni to według mnie kolejny (bar­dzo sub­telny) spo­sób na zane­go­wa­nie odpo­wie­dzial­no­ści za jego sub­stan­cję, acz­kol­wiek „pro­duk­cja prze­strzeni” stała się ostat­nio waż­nym ele­men­tem każ­dej dys­ku­sji. Prze­strzeń nie jest rze­czą – nie można jej zin­stru­men­ta­li­zo­wać (zre­ifi­ko­wać, jak powie­dzie­liby nie­któ­rzy kry­tycy) czy świa­do­mie kształ­to­wać, podob­nie jak syl­wety Man­hat­tanu. Sły­szymy, że jest two­rzona przez spo­łe­czeń­stwo jak muszla przez śli­maka. Tak samo jak styl, jest sple­ciona ze spo­łe­czeń­stwem, które ją wytwa­rza, toteż nie może się zmie­nić, dopóki samo spo­łe­czeń­stwo nie ule­gnie rady­kal­nej prze­mia­nie. Ponie­waż zaj­muję się przede wszyst­kim formą, mar­twi mnie nad­uży­wa­nie ter­minu „prze­strzeń” w obec­nym dys­kur­sie o mie­ście.

Za nie mniej­szy błąd uwa­żam trak­to­wa­nie mia­sta jako tworu „orga­nicz­nego” czy „quasi-natu­ral­nego”11. W zbyt wiel­kim zakre­sie jest ono świa­do­mie kształ­to­wane przez róż­nych urba­ni­stów, dewe­lo­pe­rów, finan­si­stów, a nawet archi­tek­tów. Jego tkanka nie rośnie tak gładko, jak by to wyni­kało z kon­cep­cji pro­du­ko­wa­nia prze­strzeni. Wręcz prze­ciw­nie, w moim odczu­ciu mia­sto roz­wija się sko­kowo, a jak mówi stare przy­sło­wie, natura nie wyko­nuje sko­ków12. To wła­śnie ta migo­tliwa i nie­re­gu­larna mozaika świa­do­mych i nieświa­do­mych pro­ce­sów zawsze mnie fascy­no­wała, a jed­no­cze­śnie depry­mo­wała.

Kry­tycy miej­skiego życia czę­sto są potę­piani i uwa­żani za błą­dzą­cych następ­ców licz­nych inte­lek­tu­ali­stów, któ­rzy na prze­strzeni tysiąc­leci pięt­no­wali mia­sto i nie obda­rzali go zaufa­niem.

„Wiel­ko­miej­skie tłumy tyle sprzy­jają dziełu rzą­dze­nia pań­stwem, ile rany przy­dają siły ludz­kiemu ciału” – napi­sał Tho­mas Jef­fer­son w Notes on the State of Vir­gi­nia13. Mia­sta wyda­wały mu się tak wiel­kim zagro­że­niem dla oby­cza­jów i men­tal­no­ści względ­nie nie­win­nego, miłu­ją­cego zie­mię narodu ame­ry­kań­skiego, że wolał pono­sić koszty trans­portu surow­ców do Europy przez Atlan­tyk i prze­wie­zie­nia goto­wych towa­rów z powro­tem, niż pozwo­lić, by wiel­ko­miej­ski prze­mysł wywie­rał demo­ra­li­zu­jący wpływ na ludz­kie życie. „Wolimy pozo­sta­wić manu­fak­tury w Euro­pie”14 – prze­ko­ny­wał. Z cza­sem przy­znał, że mia­sta są nie­zbędne dla funk­cjo­no­wa­nia gospo­darki – nawet w Sta­nach Zjed­no­czo­nych – ale począt­kowo dopusz­czał ich ist­nie­nie tylko pod warun­kiem, że zostaną zapla­no­wane niczym układ sza­chow­nicy: kwa­drat zabu­dowy na prze­mian z kwa­dratem lasu.

Mia­sta zawsze były postrze­gane jako narzę­dzia luk­su­so­wej bez­kar­no­ści, paso­żyty na cno­tli­wych i owoc­nych zaję­ciach lud­no­ści wiej­skiej, jak uwa­żał Jef­fer­son, ale także sła­wiono je jako silny bodziec do roz­woju gospo­dar­czego i inte­lek­tu­al­nego. Sprzecz­ność ta, wraz z wie­loma innymi, wyda­wała się wręcz gwa­ran­cją ich żywot­no­ści; dosta­tek zawdzię­czany ryn­kom, potężne for­ty­fi­ka­cje dające schro­nie­nie sła­bym – dzięki temu wszyst­kiemu ośrodki miej­skie były magne­sami przy­cią­ga­ją­cymi ludzi i towary zarówno z bez­po­śred­niego oto­cze­nia, jak i z dal­szych miejsc.

Ludzie zaczęli budo­wać mia­sta – czy może raczej osady miej­skie – około dzie­się­ciu tysięcy lat temu. Nie mamy pew­no­ści, w jaki spo­sób wykry­sta­li­zo­wały się z innych rodza­jów miej­sco­wo­ści. Eko­no­mi­ści twier­dzą, że pierw­sze mia­sta były poło­żone na skrzy­żo­wa­niach szla­ków han­dlo­wych, ale nie zawsze wiemy, jakie były punkty koń­cowe tych szla­ków. Kon­cen­tra­cja pierw­szych miast w doli­nach rzek – Nilu, Tygrysu i Eufratu, Indusu, Huangpu – kon­sty­tu­uje kolejny praw­do­po­dobny model, ale budow­ni­czo­wie sta­rych miast Mezo­ame­ryki i Połu­dnio­wej Ame­ryki nie korzy­stali z trans­portu rzecz­nego, a wiele ośrod­ków miej­skich Mezo­ame­ryki było praw­do­po­dob­nie gigan­tycz­nymi zespo­łami świą­tyn­nymi, oto­czo­nymi niżej poło­żo­nymi wio­skami. Nie ulega jed­nak wąt­pli­wo­ści, że miej­sca wymiany – targi czy rynki – mają bar­dzo stary rodo­wód. Być może wystę­po­wały nawet jakieś formy umow­nej wyceny towa­rów: mamy wiele dowo­dów na ist­nie­nie han­dlu „mię­dzy­na­ro­do­wego” pod koniec ery pale­oli­tycz­nej, z muszel­kami kauri jako swego rodzaju żeto­nami. Nie obo­wią­zuje jed­nak żaden jeden powszech­nie zaak­cep­to­wany opis czy model ukształ­to­wa­nia się wcze­snego osad­nic­twa.

W Sta­rym Świe­cie pierw­sze mia­sta przy­pusz­czal­nie powstały gdzieś na Bli­skim Wscho­dzie. Za naj­star­sze, mniej lub bar­dziej urba­ni­styczne, osady odkryte przez arche­olo­gów uważa się obec­nie Çatal Hüyük w połu­dnio­wej Tur­cji i Jery­cho w Pale­sty­nie. Już w naj­wcze­śniej­szych mia­stach ist­niały place wymiany, a targi wyma­gają jakiejś formy księ­go­wo­ści, którą począt­kowo pro­wa­dzono za pomocą pamięci i reje­strów. Tra­dy­cje ustne, wspo­ma­gane gestami i muzyką, mogą – jak wiemy na pod­sta­wie obser­wa­cji nowo­żyt­nych ludów nie­pi­śmien­nych – prze­ka­zy­wać i prze­cho­wy­wać wyra­fi­no­wane i skom­pli­ko­wane idee. Od pew­nego momentu targi/rynki wyma­gają jed­nak jakie­goś rodzaju piśmien­no­ści. Impe­rium Inków praw­do­po­dob­nie pora­dziło sobie bez niej, a jego pocho­dze­nie jest przed­mio­tem gorą­cych spo­rów. Według naukow­ców praw­dziwa piśmien­ność w postaci syla­ba­riu­szy zaczęła się nie­za­leż­nie od sie­bie w Chi­nach, Indiach i na Bli­skim Wscho­dzie w czwar­tym tysiąc­le­ciu p.n.e., mniej wię­cej w tym samym cza­sie, w któ­rym odno­to­wano powsta­nie pierw­szych miast, co ozna­cza, że początki histo­rii zbie­gły się z począt­kami miast. Od początku miało to jed­nak i taki sku­tek, że skala i roz­kład prze­strzenny nawet tych pierw­szych miast skła­niały do roz­dzie­le­nia pracy od wła­dzy.

Roz­ra­sta­jąc się, mia­sta przy­cią­gały obcych, któ­rzy mogli róż­nić się od miej­sco­wych języ­kiem, reli­gią, zwy­cza­jami spo­łecz­nymi, a nawet kolo­rem skóry. Taka hybry­dycz­ność, zno­śna w okre­sach roz­woju i bez­pie­czeń­stwa, mogła się zaostrzać i nabie­rać bole­snego cha­rak­teru po zmia­nie kli­matu gospo­dar­czego. Obcy szybko stają się kozłami ofiar­nymi. „Czystki etniczne” to ukute pod koniec XX wieku okre­śle­nie pro­ce­dury, która na prze­strzeni dzie­jów była reali­zo­wana – cza­sem z wiel­kim okru­cień­stwem – w wielu kra­jach i mia­stach. Już Pismo Święte ostrzega przed mia­stem: „Bóg pierw­szy ogród uczy­nił, pierw­sze mia­sto Kain”, jak napi­sał sie­dem­na­sto­wieczny poeta angiel­ski, Andrew Marvell, dobit­nie komen­tu­jąc frag­ment Księgi Rodzaju:

Gdy Kain zbu­do­wał mia­sto, nazwał je imie­niem swego syna: Henoch (Rodz. 4, 17).

Pismo Święte wspo­mina o zało­że­niu pierw­szego mia­sta przez pierw­szego mor­dercę w kraju Nod, kraju wygna­nia i włó­częgi (takie jest zna­cze­nie hebraj­skiej nazwy Nod), jako schro­nie­nia dla ludz­ko­ści wypę­dzo­nej z Edenu. Wiele tra­dy­cji – chiń­ska, indyj­ska, afry­kań­ska, euro­pej­ska, mezo­ame­ry­kań­ska – mówi o podob­nym wyra­sta­niu osad­nic­twa z wędrówki, z życia koczow­ni­czego. Wszyst­kie tra­dy­cje pod­kre­ślają, że zmiana trybu życia była bar­dzo nie­bez­pieczna, a począt­kom osia­dłego trybu życia towa­rzy­szyły rytu­ały i ofiary, które miały na celu prze­bła­ga­nie mocy rzą­dzą­cych danym miej­scem. Sto­so­wano roz­bu­do­wane pro­ce­dury, imi­tu­jące boski akt kre­acji, tak aby to, co zostało fizycz­nie „wyjęte” z natury i zawłasz­czone na uży­tek czło­wieka, można było przy­wró­cić natu­rze jako obraz i meta­forę. Każde mia­sto miało wła­snych bogów, wła­sną reli­gię i kalen­darz, i liczyło czas od momentu swego powsta­nia. W każ­dym miej­scu czas zaczy­nał się wtedy, kiedy zało­żono mia­sto.

Poeci śpie­wali, a póź­niej pisali o przej­ściu od osad noma­dów do trwa­łych osie­dli, a wresz­cie ukształ­to­wa­nego wokół świą­tyni i rynku mia­sta, któ­rego można było bro­nić. I zare­je­stro­wali poczu­cie, że coś zostało utra­cone, kiedy oto­cze­nie kawałka ziemi wałem zła­mało orga­niczny cha­rak­ter natury, prze­ry­wa­jąc cią­głość kra­jo­brazu. W miarę jak arche­olo­go­wie i etno­lo­go­wie dostar­czają nam wie­dzy o tych począt­kach, staje się oczy­wi­ste, że sche­mat kon­cep­tu­alny osie­dla był włą­czany w oby­czaje, reguły matry­mo­nialne, rytu­ały, a nawet w jego układ prze­strzenny. Rów­no­cze­śnie – współ­cze­sny obser­wa­tor może mieć poważne kło­poty z dostrze­że­niem tego wszyst­kiego w ruinach tych daw­nych osie­dli15.

Poczu­cie utraty i nie­ustan­nego zagro­że­nia ze strony zewnętrz­nego świata znaj­duje nawet odbi­cie w nie­któ­rych spo­śród naj­star­szych zacho­wa­nych tek­stów pisa­nych. W sume­ryj­skim epo­sie o Gil­ga­me­szu (zna­nym na Bli­skim Wscho­dzie co naj­mniej od trze­ciego tysiąc­le­cia p.n.e. i oprócz ory­gi­nal­nej wer­sji sume­ryj­skiej ist­nie­ją­cym rów­nież w wer­sji babi­loń­skiej, asy­ryj­skiej i hetyc­kiej) poczu­cie to obecne jest w obra­zach walki, rywa­li­za­cji, a póź­niej przy­jaźni miej­skiego tyrana Gil­ga­me­sza z Uruku lub Warki z dzi­kim koczow­ni­kiem Enkidu. W opo­wie­ści Enkidu utra­cił wła­dzę nad rośli­nami i zwie­rzę­tami po tym, jak nasłana przez Gil­ga­me­sza nie­rząd­nica (pro­sty­tu­cja to zawód miej­ski) nauczyła go miej­skich, dwor­skich oby­cza­jów. Obec­ność tego rodzaju wąt­ków nie ogra­ni­czała się do epo­sów i legend, lecz były one nie­jako wbu­do­wane w tkankę mia­sta, nie­mal jak kry­tyka roz­po­czy­na­ją­cych się okre­sów świet­no­ści, by przy­po­mi­nać rzą­dzą­cym o ich skrom­nych począt­kach i prze­mi­jal­no­ści ich wła­dzy. Sta­ro­żytne mia­sta miały w swych cen­trach czę­sto­kroć pozo­sta­ło­ści swych odle­głych, wiej­skich korzeni. W Mezo­po­ta­mii wład­ców miast uwa­żano za zarząd­ców z boskiego nada­nia; kapłan pod­da­wał ich rytu­al­nemu upo­ko­rze­niu, po czym sakralne zaślu­biny w kry­tej strze­chą cha­cie z trzciny przy­wra­cały im auto­ry­tet. W Ate­nach sąd naj­wyż­szy, Are­opag, miał sie­dzibę krytą dachem ze strze­chy i gliny. W Rzy­mie z czcią pie­lę­gno­wano zbu­do­waną z drewna i słomy chatę pierw­szego króla i zało­ży­ciela mia­sta Romu­lusa na Pala­ty­nie, nie­da­leko miej­sca, gdzie cesa­rze póź­niej budo­wali swoje ogromne mar­mu­rowe pałace.

Kiedy zawo­dowi pisa­rze w Gre­cji zaczęli otrzy­my­wać wyna­gro­dze­nie za swoje usługi – ina­czej niż egip­scy i mezo­po­tam­scy skry­bo­wie świą­tynni i kro­ni­ka­rze – kon­trast mię­dzy mia­stem i wsią stał się wyraź­niej­szy, jak poka­zuje Hezjod w Pra­cach i dniach. Poeta mówi swemu bratu rol­ni­kowi, że od zło­tego wieku wszystko się pogor­szyło: albo z powodu zatru­tych darów Pan­dory z jej słyn­nej puszki, albo dla­tego, że legen­darni pierwsi ludzie z cno­tli­wego zło­tego poko­le­nia – śmier­telni, lecz wolni od cho­rób, podob­nie jak bogo­wie – po pro­stu wymarli. Według Hezjoda zastą­piło ich gor­sze, nie­roz­sądne i ska­żone srebrne poko­le­nie, a następ­nie agre­sywne brą­zowe. Dopiero w czwar­tej epoce, epoce hero­sów-pół­bo­gów, poja­wiły się mia­sta takie jak Troja i Teby i w woj­nach mię­dzy tymi mia­stami wielu boha­te­rów nawza­jem się poza­bi­jało. Wresz­cie nade­szła epoka współ­cze­sna. Hezjod, który przed­sta­wia naj­bar­dziej wyra­zi­stą wer­sję tej legendy, nazywa swoje poko­le­nie żela­znym:

O, żebym ja wnie musiał żyć w pią­tym poko­le­niu

ludzi, lecz wcze­śniej umarł albo się póź­niej naro­dził!

Teraz jest poko­le­nie żela­zne; i ani we dnie

nie ustaną w wysiłku i tro­sce, ani też w nocy,

udrę­czeni – bogo­wie ześlą im cięż­kie kło­poty16.

Grecka legenda o zło­tym wieku zna­la­zła rów­nież odzwier­cie­dle­nie w innej kro­nice, bar­dziej „histo­rycz­nej”, która opo­wiada o „ide­al­nym” (a przy­naj­mniej mode­lo­wym) mie­ście z mitycz­nej prze­szło­ści, które w jakimś sen­sie można odbu­do­wać. Mia­sto sta­ro­żyt­nych Ateń­czy­ków – auto­chto­nes (uro­dzo­nych z ziemi) – już w tej odle­głej prze­szło­ści podzie­lo­nych na trzy klasy spo­łeczne, posia­dało okrą­gły Akro­pol w cen­trum i sta­wiało opór potęż­nemu i boga­temu mia­stu o nazwie Atlan­tyda, poło­żo­nemu gdzieś za Słu­pami Her­ku­lesa (cie­śniną Gibral­tar) i prze­cho­dzą­cemu kry­zys na sku­tek nad­mier­nych ambi­cji impe­rial­nych. Oba mia­sta miał pochło­nąć wielki kata­klizm. Atlan­tyda była mia­stem kon­cen­trycz­nym, tak jak Ateny i ina­czej niż więk­szość miast współ­cze­snych Pla­to­nowi. Fizyczny podział metro­po­lii mię­dzy ateń­skie ple­miona był minia­tu­rową wer­sją podziału ziemi na oko­licz­nych obsza­rach17.

Pod­czas gdy Pla­ton przed­sta­wiał archa­iczne mia­sto jako przy­kład zarówno miej­skich cnót i miej­skiego roz­kładu, nie­któ­rzy greccy pisa­rze surowo potę­piali mia­sto i jego oby­czaje. Na przy­kład Ary­sto­fa­nes w Pta­kach i Zgro­ma­dze­niu kobiet wykpiwa szumne ambi­cje urba­ni­stów i pra­wo­daw­ców. Saty­rycy rzym­scy – Horacy, Mar­cja­lis, Juwe­nal – nie ukry­wali odrazy do Rzymu, do jego roz­py­cha­ją­cych się łok­ciami tłu­mów, brud­nych ulic i zepsu­cia, z dru­giej strony opie­wa­jąc zalety wiej­skiego życia. Mimo to prze­by­wa­jący na wygna­niu w Dacji Owi­diusz tęsk­nił za wiel­ko­miej­skimi roz­ko­szami.

Legen­darna Atlan­tyda oraz histo­ryczne Ateny i Alek­san­dria były dla sta­ro­żyt­nych wzor­co­wymi mia­stami. Pau­za­niasz, podróż­nik, który w II wieku n.e. napi­sał prze­wod­nik po grec­kim świe­cie, wyli­cza, jakie nie powinno być mia­sto. Po przy­jeź­dzie do wie­ko­wego i ufor­ty­fi­ko­wa­nego, ale mocno zruj­no­wa­nego Pano­peusu w dro­dze z Delf do Aten, notuje: „o ile w ogóle można nazwać mia­stem i jego miesz­kań­cami tych, któ­rzy nie mają ani władz muni­cy­pal­nych, ani gim­na­zjonu, ani teatru, ani agory, ani wody dopły­wa­ją­cej do fon­tanny […]”18. Pau­za­niasz posłu­guje się grec­kim sło­wem πολισ, które ozna­cza mia­sto i oko­liczne tereny rolne, a także miesz­kań­ców. O tym, czy dana miej­sco­wość zasłu­guje na miano mia­sta, polis, nie decy­dują jego zda­niem domy i mury, lecz prze­strze­nie publiczne i fizyczna obec­ność insty­tu­cji.

Cho­ciaż świat grecki był mia­sto­cen­tryczny, ni­gdy nie miał sto­licy czy też – jak byśmy to dzi­siaj ujęli – metro­po­lii. Osad­ni­ków do licz­nych kolo­nii grec­kich nad Morzem Śród­ziem­nym i Czar­nym zawsze wysy­łało jakieś mia­sto macie­rzy­ste – takie jest wła­śnie zna­cze­nie słowa metro-polis. Ateny odgry­wały taką rolę, ale tylko wobec Gre­ków joń­skich. Sto­so­wana ter­mi­no­lo­gia była w tym zakre­sie nie­jed­no­znaczna. Ateny cza­sem nazy­wano άστι (asti) – mia­stem, nato­miast polis odno­siło się jedy­nie do czę­ści άκρο (akro), czyli mia­sta „wyso­kiego”, twier­dzy, którą nazy­wamy akro-polis. Dopiero w cza­sach Alek­san­dra Wiel­kiego i jego następ­ców, pod koniec III wieku p.n.e., jedno mia­sto – Alek­san­dria w Egip­cie – zyskało sta­tus sto­licy całego grec­ko­ję­zycz­nego świata nie tyle w sen­sie poli­tycz­nym, ile gospo­dar­czym i kul­tu­ral­nym.

Kiedy Grecy hel­le­ni­styczni mówili o „Mie­ście”, z reguły myśleli wła­śnie o Alek­san­drii. Zna­jący łacinę nie mieli pro­blemu z wielką literą w tym sło­wie. Łaciń­skie urbs, cho­ciaż zwią­zane z ora­niem (ponie­waż Rzy­mia­nie rytu­al­nie orali bruzdę wokół nowego mia­sta), tak jak grec­kie asti ozna­czało zabu­do­wany i ogro­dzony teren; ter­min Urbs, jeśli nie był poprze­dzony jakimś określ­ni­kiem, mógł ozna­czać tylko Rzym. Dla wszyst­kich Rzy­mian – mam na myśli tu zarówno miesz­kań­ców sta­ro­żyt­nego impe­rium, jak i nowo­żyt­nych Wło­chów – ter­min ten niósł sens „cen­trum świata”, ponie­waż wszyst­kie drogi, przy­naj­mniej przy­sło­wiowo, na­dal pro­wa­dzą do Rzymu.

Atlan­tyda, podob­nie jak inne sta­ro­żytne mia­sta, była spo­łecz­no­ścią „zamkniętą” w tym sen­sie, że mia­sto wyma­gało od swo­ich miesz­kań­ców lojal­no­ści nie tylko poli­tycz­nej, ale rów­nież reli­gij­nej, a obec­ność innych grup etnicz­nych była ści­śle ogra­ni­czona, o ile w ogóle dopusz­czana. Sprzecz­no­ści w nie­unik­nio­nych kon­flik­tach codzien­nego życia mia­sta były wchła­niane lub eli­mi­no­wane. Żadne mia­sto dotąd nie doma­gało się mono­polu na kalen­darz czy obraz świata swych oby­wa­teli, któ­rzy miesz­kali poza jego murami. W tym kon­tek­ście Rzym wpro­wa­dził nowy czyn­nik: impe­rialne suk­cesy cesar­stwa zaowo­co­wały mię­dzy innymi narzu­ce­niem rzym­skiego kalen­darza wszyst­kim tery­to­riom kolo­nial­nym.

Wcze­śni chrze­ści­ja­nie, któ­rzy postrze­gali mia­sta cesar­stwa rzym­skiego jako dotknięte nie­od­wra­cal­nym zepsu­ciem, w swo­ich pole­mi­kach nie przed­sta­wiali takich histo­rycz­nych czy egzo­tycz­nych uto­pii jak Pla­ton opi­su­jący Atlan­tydę czy wcze­sne Ateny, które to opisy były pomy­ślane bez wąt­pie­nia jako pam­flety na współ­cze­sność. A jed­nak ideał, w któ­rego stronę kie­ro­wali spoj­rze­nia, miał cha­rak­ter miej­ski: była nim Nowa Jero­zo­lima, którą opi­suje św. Jan Apo­stoł na końcu Księgi Apo­ka­lipsy. Póź­niej tema­tów dla kazań dostar­czało wiele innych ide­al­nych lub nie­moż­li­wych do zre­ali­zo­wa­nia miast. Św. Jan przed­sta­wiał nie­biań­skie Jeru­za­lem w for­mie sze­ścianu – a nie koła, jak Pla­ton Atlan­tydę – z trzema bra­mami w każ­dym z czte­rech boków, jako mia­sto dające obiet­nicę szczę­ścia, które może przy­nieść na zie­mię tylko bez­po­śred­nia inter­wen­cja boska. W lite­ra­tu­rze śre­dnio­wiecz­nej poja­wiają się rów­nież bar­dziej docze­sne, na poły histo­ryczne osady ide­alne takie jak Came­lot w walij­skich czy bre­toń­skich epo­sach artu­riań­skich.

Tego rodzaju wyobra­że­nia zyskały archi­tek­to­niczny, nie­mal moż­liwy do zre­ali­zo­wa­nia kształt w pro­jek­cie mia­sta Sfo­rzinda stwo­rzo­nego przez głów­nego archi­tekta medio­lań­skich ksią­żąt z rodu Sfo­rzów, Anto­nia Aver­lina, zwa­nego Fila­rete (z grec­kiego „miło­śnik cnoty”), który przed rokiem 1500 zamie­rzał ją odtwo­rzyć w swoim trak­ta­cie, pod­ręcz­niku archi­tek­tury w for­mie powie­ści dia­lo­go­wej. Jego mia­sto dawno zagi­nęło – jak Atlan­tyda.

Refor­ma­to­rzy pra­wie zawsze ujmo­wali swoje wizje spo­łe­czeń­stwa w kate­go­riach wiel­ko­miej­skich. Kiedy Raphael Hyth­lo­day, nar­ra­tor i główny boha­ter Uto­pii Toma­sza Morusa, przy­pad­kiem tra­fił na wyspę o tytu­ło­wej nazwie, zoba­czył dosko­nale zin­te­gro­wane mia­sto, któ­rego prawa, ubiory, oby­czaje i wygląd były zgodne z wzor­cem tole­ran­cji i har­mo­nii odle­głym od cha­otycz­nych i peł­nych prze­mocy aglo­me­ra­cji z cza­sów autora. Morus naj­pierw opu­bli­ko­wał swoją książkę po łaci­nie – adre­so­wał ją do mię­dzy­na­ro­do­wej publicz­no­ści – i nie­chcący powo­łał do ist­nie­nia nowy gatu­nek lite­racki. Uto­pie, czyli dzieła, w któ­rych pro­blemy spo­łeczne ana­li­zuje się poprzez odnie­sie­nie do jakie­goś fik­cyj­nego ide­ału i dale­kiego mia­sta lub kraju, sta­no­wią kry­tykę obec­nych miej­skich prak­tyk i pole­mikę poli­tyczną.

Uto­pia to nie­jed­no­znaczne poję­cie. W sen­sie dosłow­nym jest to „nie-miej­sce”, ale ter­min ten można rów­nież rozu­mieć jako dobre miej­sce i taka chyba była pier­wotna inten­cja autora. Autor pierw­szego tłu­ma­cze­nia z angiel­skiego sądził, że cho­dzi o „naj­lep­szy stan dobra publicz­nego”. Tak jak Uto­pia Morusa, tak też kon­cen­tryczne „Mia­sto Słońca”, o któ­rym sto lat póź­niej pisał filo­zof z połu­dnio­wych Włoch, Tom­maso Cam­pa­nella, dawało kolejny wariant miej­skiej tkanki. Praw­dziwy wysyp tego rodzaju ese­jów nastą­pił w XIX wieku, od prak­tycz­nych i moż­li­wych do zasto­so­wa­nia pro­po­zy­cji, takich jak pro­mie­ni­ste mia­sto sate­lic­kie opi­sane przez angiel­skiego urba­ni­stę Ebe­ne­zera Howarda, które stało się wzo­rem dla wielu miast-ogro­dów i innych nowych miast na całym świe­cie, po nie­zwy­kle dłu­gie ciu­dad lineal – „mia­sto line­arne” – które hisz­pań­ski inży­nier Arturo Soria y Mata chciał wybu­do­wać na ogrom­nych odcin­kach od Kadyksu do Peters­burga czy od Kopen­hagi do Neapolu.

Wyznawcy nie­prze­rwa­nego wzro­stu gospo­dar­czego, od stu­leci powta­rzają, że mia­sto w zna­nej nam postaci nie ma przy­szło­ści. Trzy­dzie­ści, czter­dzie­ści lat temu futu­ro­lo­dzy twier­dzili, że do 2000 roku mia­sta – zwłasz­cza pół­noc­no­ame­ry­kań­skie – tak się roz­ro­sną, że utwo­rzą nie­zmier­nie dłu­gie i roz­cią­gnięte (ale w prze­ci­wień­stwie do ciu­dad lineal amor­ficzne) aglo­me­ra­cje: mówili o Bos-Wash (Boston-Waszyng­ton, a zatem Nowy Jork zostałby prze­zeń połknięty) na wschod­nim wybrzeżu Sta­nów Zjed­no­czo­nych, o Chi­pitts (Chi­cago-Pit­ts­burgh) na Środ­ko­wym Zacho­dzie i San-San (San Fran­ci­sco-San Diego) nad Pacy­fi­kiem. Roz­wój tech­no­lo­gii infor­ma­cyj­nych i zwią­zany z tym gwał­towny roz­wój komu­ni­ka­cji miały dopro­wa­dzić do tego, że gęstość zalud­nie­nia w kraju roz­ło­ży­łaby się bar­dziej rów­no­mier­nie, two­rząc tak zwaną „glo­balną wio­skę”19. Należy pod­kre­ślić, że glo­balna wio­ska z futu­ry­stycz­nych wyobra­żeń jest nota­bene wła­śnie wio­ską, a nie mia­stem. Skom­pu­te­ry­zo­wani pra­cow­nicy nie potrze­bo­wa­liby fizycz­nego kon­taktu ze sobą nawza­jem ani żad­nej cen­tral­nej insty­tu­cji kon­tro­l­nej, pra­cu­jąc z domów, poroz­rzu­ca­nych w kra­jo­bra­zie. W 1967 roku socjo­log Daniel Bell przy­ta­cza sze­reg innych pro­gnoz:

Dr Glenn T. Seaborg, prze­wod­ni­czący ame­ry­kań­skiej Komi­sji Ener­gii Ato­mo­wej, […] prze­wi­duje obie­cu­jącą przy­szłość dla kobiet: „W 2000 roku gospo­dy­nie domowe […] praw­do­po­dob­nie będą miały zro­bo­ty­zo­waną słu­żącą […] w kształ­cie pudła, z jed­nym dużym okiem na górze, kil­koma ramio­nami i dłońmi, i dłu­gimi, wąskimi pod­kład­kami z każ­dej strony do poru­sza­nia się”. Dr Isaac Asi­mov pro­ro­kuje, […] że w 2000 roku czło­wiek będzie badał gra­niczne obszary układu sło­necz­nego i miesz­kał pod zie­mią. […] Nawet branża kosme­tyczna włą­czyła się w to futu­ro­lo­giczne przed­się­wzię­cie: „Modna kobieta prze­łomu tysiąc­leci może będzie miała żywe motyle trze­po­czące koło jej fry­zury, […] przy­cią­gane spe­cjal­nym zapa­cho­wym sprayem do wło­sów. […] Będzie kon­tro­lo­wała wymiary swego ciała, kła­dąc się na szez­longu z elek­tro­nicz­nymi bąbel­kami, które wyma­sują nad­mia­rowe obszary. […] Zmarszczki na czole i twa­rzy będzie mogła wypeł­nić sili­ko­nem”20.

Bell nie był cał­ko­wi­cie prze­ko­nany do takich pro­roctw – jak się oka­zało, intu­icja go nie zawio­dła – i wyra­ził nastę­pu­jącą opi­nię:

W odnie­sie­niu do gadże­tów Stany Zjed­no­czone w roku 2000 będą bar­dziej podobne niż różne od Sta­nów Zjed­no­czo­nych w roku 1967.

Tech­no­lo­gia infor­ma­cyjna (IT) pro­wa­dzi obec­nie do „rady­kal­nego prze­pro­jek­to­wa­nia” prze­strzeni biu­ro­wej i warun­ków pracy, ale jej efekty nie dają się jesz­cze zmie­rzyć, podob­nie jak wpływ zaku­pów przez inter­net i roz­rywki dostar­cza­nej przez kino domowe na roz­wój miast.

Na razie nie doszło do połą­cze­nia się miast w gigan­tyczne konur­ba­cje, a wiele innych pro­roctw sprzed trzy­dzie­stu lat budzi dzi­siaj weso­łość. Sto­licą zglo­ba­li­zo­wa­nej gospo­darki jest obec­nie Nowy Jork – a kon­kret­niej Man­hat­tan – nie zaś Bos-Wash. Z dru­giej strony na świe­cie doszło do innych zmian, które zasko­czyły futu­ro­lo­gów. Nikt nie prze­wi­dział, że naj­więk­szym mia­stem świata sta­nie się Mek­syk, nikt też nie prze­wi­dział kata­stro­fal­nej eks­pan­sji Kairu. Ani też trze­ciej – czy może czwar­tej – rewo­lu­cji rol­nej, która spo­wo­do­wała napływ lud­no­ści do wiel­kich miast Trze­ciego Świata.

Mój punkt wyj­ścia jest jed­nak inny od przy­ję­tego przez moich sza­cow­nych poprzed­ni­ków, ponie­waż nie kie­ruję swo­jej pole­miki prze­ciwko bez­ład­nemu czy cha­otycz­nemu mia­stu, lecz prze­ciwko mia­stu ano­ni­mo­wemu i alie­nu­ją­cemu, które ukształ­to­wało się w XIX i XX wieku i które naj­bar­dziej wro­dzy kry­tycy okre­ślają ter­mi­nem „dys­to­pia”. Moja pole­mika wymie­rzona jest rów­nież w wize­ru­nek mia­sta powstały w ciągu minio­nych dwóch czy trzech dekad: mia­sta jako obrazu nie­spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej.

Spójrzmy na grę, która, podob­nie jak grecki pier­wo­wzór, toczy się w mie­ście, a mia­no­wi­cie Mono­pol. Opa­ten­to­wano ją w 1935 roku, w 1985 roku uro­czy­ście obcho­dziła swój jubi­le­usz i obro­sła licz­nymi akce­so­riami – t-shir­tami i tym podob­nymi, ma nawet swoje muzeum. Na pierw­szych plan­szach wid­niały ulice nowo­jor­skie lub lon­dyń­skie, ale dzi­siaj ist­nieją nie­zli­czone edy­cje w wielu języ­kach, z topo­gra­fią zaczerp­niętą z danego kraju. Gra­łem w Mono­pol jako dziecko w Pol­sce i podej­rze­wam, że więk­szość moich czy­tel­ni­ków miała stycz­ność z tą grą. Mia­sto na plan­szy jest przed­sta­wione przez pry­zmat cen nie­ru­cho­mo­ści i tak jak dewe­lo­per, można zbu­do­wać okre­śloną liczbę domów na danej działce, a jeśli kogoś stać, to na końcu może posta­wić hotel. Podob­nie jak na dewe­lo­pera w praw­dzi­wym życiu, na gra­cza czy­hają liczne pułapki, w tym ban­kruc­two i wię­zie­nie. Ta raczej z natury towa­rzy­ska gra została zastą­piona nie­uchron­nie wer­sją kom­pu­te­rową, Sim-city, w któ­rej samotny gracz usta­wia budynki pośród hipo­te­tycz­nego kra­jo­brazu – i są to osobne obiekty, któ­rych nie można mody­fi­ko­wać. Ale podob­nie jak Mono­pol, Sim-city jest grą o pie­nią­dze. Zawod­nik jest ogra­ni­czony w swo­ich inwe­sty­cjach zaso­bami gotów­ko­wymi, musi dbać o budżet i płyn­ność finan­sową, żeby zdo­być nagrodę. W odróż­nie­niu od Mono­polu w Sim-city nie ma kar. Kom­pu­ter musi liczyć, nie umie mie­rzyć suk­cesu i porażki bar­dziej skom­pli­ko­wa­nymi kate­go­riami.

Wła­śnie takie kate­go­rie chciał­bym pod­dać ana­li­zie: jakie stra­te­gie są dostępne dla oby­wa­teli, któ­rzy chcą kształ­to­wać swoje oto­cze­nie w spo­sób bar­dziej zgodny z wła­snymi pra­gnie­niami. Budżet ogra­ni­cza wła­dze każ­dego mia­sta, ale – i tutaj mogą się przy­dać gry kom­pu­te­rowe – budże­tem można mani­pu­lo­wać. Przy pró­bach rów­no­wa­że­nia budżetu uwzględ­nia się zarówno nie­zbędne wydatki, jak i potrzeby. Wydaje mi się, że przy podej­mo­wa­niu decy­zji należy przy­jąć zało­że­nie, iż nie ist­nieje roz­wią­za­nie, które pogo­dzi­łoby ze sobą wszyst­kie te sprzeczne cele. Roz­ważmy oczy­wi­sty przy­kład: więk­szość miesz­kań­ców mia­sta powie­dzia­łaby, że ide­al­nym spo­so­bem zamiesz­ka­nia jest pry­watny dom z ogro­dem, ale przy­zna­łaby rów­nież, że gęsta zabu­dowa wiel­ko­miej­ska ma swoje zalety, nawet jeśli wyklu­cza posia­da­nie pry­wat­nego domu w mie­ście (który pozo­staje w zasięgu moż­li­wo­ści tylko naj­bo­gat­szych). Weźmy inny przy­kład: zanie­czysz­cze­nie powie­trza i tłok. Kwe­stię pro­ble­mów z ruchem ulicz­nym podej­mo­wali już sta­ro­rzym­scy saty­rycy. Zagad­nie­nie to poja­wia się w pra­wie wszyst­kich tek­stach kry­tycz­nych o mie­ście od wie­ków obec­nych w lite­ra­tu­rze. Nie­za­leż­nie od sto­so­wa­nych źró­deł ener­gii pewien poziom zanie­czysz­cze­nia powie­trza jest w mie­ście nie­unik­niony, podob­nie jak poważne pro­blemy z ruchem ulicz­nym. Oczy­wi­ście zanie­czysz­cze­nie można by utrzy­mać w zno­śnych gra­ni­cach, lecz rzadko się to udaje. Gdzie lokują się te gra­nice i jak je osią­gnąć – jest to dzi­siaj przed­mio­tem gorą­cej i czę­sto zażar­tej debaty. Ludzie, któ­rzy w XIX wieku przy­jeż­dżali do Lon­dynu, bar­dzo narze­kali na tłok na uli­cach. Smród koń­skiego łajna i moczu był obez­wład­nia­jący i cho­ciaż z obec­nej per­spek­tywy zakrawa to na para­doks, stu­le­cie temu nowy wyna­la­zek w postaci auto­mo­bilu wyda­wał się sku­tecz­nym anti­do­tum na zanie­czysz­cze­nie powie­trza w mie­ście.

Być może dla­tego kry­tycy mia­sta, zwłasz­cza eko­no­mi­ści, uży­wają ostat­nio bar­dziej rady­kal­nych argu­men­tów, zasta­na­wia­jąc się nad jego rolą. Czy mia­sta rze­czy­wi­ście były sku­tecz­nym bodź­cem do roz­woju gospo­dar­czego i spo­łecz­nego, czy raczej sta­no­wiły paso­żyt­ni­czą narośl na gospo­darce ryn­ko­wej, która bez nich roz­wi­ja­łaby się jesz­cze szyb­ciej? Czy nie­unik­nione mie­sza­nie się ras i wyznań w spo­łe­czeń­stwie wiel­ko­miej­skim nie nad­wy­rę­żyło kon­we­nan­sów spo­łecz­nych i spój­no­ści spo­łecz­nej? Czy bez miast ludz­ko­ści nie wio­dłoby się lepiej? Czy warto je mieć i utrzy­my­wać, czy może powin­ni­śmy je insty­tu­cjo­nal­nie zde­mon­to­wać, nawet jesz­cze zanim glo­balna wio­ska sta­nie się rze­czy­wi­sto­ścią?

To samo pyta­nie można posta­wić ina­czej. A może mia­sta prze­stały mieć pozy­tywny wpływ na dobro­byt ludz­ko­ści i może powin­ni­śmy pozwo­lić im roz­pro­szyć się, roz­pu­ścić lub implo­do­wać, czy też zgo­dzić się na bole­sne pro­cesy, które je doty­kają z winy pod­miej­skich gale­rii han­dlo­wych, poza­miej­skich cen­trali kon­cer­nów, par­ków roz­rywki i symu­la­cji kom­pu­te­ro­wych? Nie­za­leż­nie od tego, co się sta­nie ze świa­to­wymi sto­li­cami, nie możemy ocze­ki­wać, że do takiego roz­pro­sze­nia doj­dzie w nie­da­le­kiej przy­szło­ści. Glo­ba­li­za­cja przy­nio­sła ze sobą nową formę wiel­ko­miej­skiego zagęsz­cze­nia i kon­cen­tra­cji. Znik­nię­cie miast należy do ulu­bio­nych tema­tów dzien­ni­kar­skich, ale jest to nie­re­alna per­spek­tywa.

Tego rodzaju tematy podej­muje wielu auto­rów – saty­ry­ków, refor­ma­to­rów spo­łecz­nych i uto­pi­stów – któ­rzy pod­dają mia­sto dru­zgo­cą­cej kry­tyce, przed­sta­wia­jąc wiel­ko­miej­skie życie w krzy­wym zwier­cia­dle. Mnie przy­świeca zupeł­nie inny cel: poka­zać, że mia­sto jest cen­nym, zasad­ni­czym i nie­zby­wal­nym ele­men­tem dzie­dzic­twa ludz­ko­ści, a cza­sem wspa­niałą sce­no­gra­fią ludz­kich dzia­łań, i zapro­po­no­wać pewne reguły, które okre­ślą to przed­sta­wie­nie.

— Jak tam dotarliśmy

— Jak tam dotar­li­śmy

Mia­sta świata zostały zalane przez dwie kolejne fale wywłasz­czo­nej lud­no­ści wiej­skiej, przez co, nad­mier­nie obcią­żone, zaczęły pękać w szwach. Pierw­sza z tych fal, na prze­ło­mie XVIII i XIX wieku, ukształ­to­wała mia­sto w zna­nej nam obec­nie postaci. Now­sza i znacz­nie więk­sza, wypię­trzona w poło­wie ubie­głego stu­le­cia, jesz­cze nie ustą­piła: my wciąż w niej tkwimy i na razie nie potra­fimy odczy­tać jej modal­no­ści ani pre­cy­zyj­nie oce­nić jej skut­ków. Fala ta prze­isto­czyła Kair i Moskwę, Bom­baj, Kuala Lum­pur, Dża­kartę i São Paulo, a przede wszyst­kim Mek­syk.

W każ­dym opi­sie reak­cji na te dwie fale musimy uwzględ­nić siły, które spo­wo­do­wały pierw­szą z nich. Nie piszę tak dla­tego, że jestem tra­dy­cjo­na­li­stą czy histo­ry­zuję, lecz dla­tego, iż znamy tylko prze­szłość.

Słowa, które prze­ni­kliwy austriacki eko­no­mi­sta Joseph Schum­pe­ter21 napi­sał ponad pięć­dzie­siąt lat temu o życiu gospo­dar­czym, można odnieść rów­nież do tkanki miej­skiej:

tylko szcze­gó­łowa wie­dza histo­ryczna może udzie­lić defi­ni­tyw­nej odpo­wie­dzi na więk­szość pytań doty­czą­cych indy­wi­du­al­nej przy­czy­no­wo­ści i mecha­ni­zmów. […] Współ­cze­sne fakty czy nawet fakty histo­ryczne, obej­mu­jące ostat­nie ćwierć czy pół wieku, zupeł­nie się do tego nie nadają. Albo­wiem żadne zja­wi­sko o zasad­ni­czo histo­rycz­nym cha­rak­te­rze nie może się w pełni obja­wić, jeśli nie jest badane przez długi okres.

Pierw­sza z tych dwóch fal spa­dła naj­pierw na mia­sta bry­tyj­skie i fran­cu­skie, by następ­nie roz­lać się na całą Europę oraz świat. Skutki jej oddzia­ły­wa­nia w Anglii i Fran­cji mimo wielu ana­lo­gii, dalece się od sie­bie róż­niły. Monar­chia fran­cu­ska przez dwa stu­le­cia (zwłasz­cza za pano­wa­nia Ludwika XIV) zdo­łała sku­pić magna­te­rię wokół dworu dzięki sys­te­mowi przy­wi­le­jów i intryg, skut­kiem czego Paryż stał się ośrod­kiem wła­dzy poli­tycz­nej i eko­no­micz­nej, a także kul­tury. Zur­ba­ni­zo­wana szlachta była postrze­gana – na przy­kład przez Wol­tera – jako cywi­li­zu­jący zaczyn sto­licy. Inni wybitni i wpły­wowi pisa­rze, tacy jak Rous­seau, nie­na­wi­dzili mia­sta, szcze­gól­nie Paryża. Rous­seau przy­je­chał tam w mło­do­ści z Turynu, małej, upo­rząd­ko­wa­nej i pięk­nej sie­dziby ksią­żąt sabaudz­kich. Brud i nędza napo­tkane na przed­mie­ściach fran­cu­skiej sto­licy na zawsze zra­ziły go do wiel­kich miast. Jeśli zawie­rzyć jego Wyzna­niom, uda­wał się do Paryża tylko po to, by zaro­bić nieco gro­sza, ażeby móc póź­niej żyć z dala od metro­po­lii22.

Mimo pary­skich trium­fów z ostat­nich lat życia, Wol­ter też nie uwa­żał sto­licy Fran­cji za swoje ulu­bione mia­sto: war­to­ści wyzna­wane przez starą ary­sto­kra­cję miej­ską miał za zbyt ogra­ni­cza­jące. Jak Rous­seau podzi­wiał Turyn, tak Wol­ter podzi­wiał Lon­dyn jako wzo­rzec praw­dzi­wie mery­to­kra­tycz­nego mia­sta. I miał słusz­ność, ponie­waż nawet przed­ha­no­wer­skiej koro­nie angiel­skiej nie udało się stwo­rzyć cen­tra­li­zu­ją­cego dworu, mimo że kró­lo­wie z dyna­stii Stu­ar­tów podej­mo­wali takie próby, a jeden z nich, Karol I, przy­pła­cił to głową. Porażka ta zna­la­zła odzwier­cie­dle­nie w sto­sun­kowo mało repre­zen­ta­cyj­nym wyglą­dzie pała­ców Whi­te­hall i Saint James, któ­rym nie przy­dano kró­lew­skiego maje­statu, mimo że ist­niały takie plany i mimo pre­tek­stu, jaki dawała odbu­dowa po poża­rach. Była to epoka budowy wiel­kich pała­ców – nawet bar­dzo skromni władcy, tacy jak ksią­żęta-biskupi Würzburga, sta­wiali sobie rezy­den­cje, któ­rym Impe­rium Bry­tyj­skie ni­gdy nie miało dorów­nać, nawet w XIX wieku. Z kolei bry­tyj­scy magnaci budo­wali dla sie­bie bar­dziej oka­załe rezy­den­cje niż kró­lo­wie, na przy­kład książę Marl­bo­ro­ugh w Blen­heim, hra­bia Car­li­sle w Howard czy hra­bia Leice­ster w Hol­kham. Tym­cza­sem kiedy Karol II pod­jął w latach sie­dem­dzie­sią­tych XVII wieku próbę budowy wła­snego Wer­salu – pałacu w Win­che­ster – za poży­czone we Fran­cji pie­nią­dze, par­la­ment mu to unie­moż­li­wił.

Whi­te­hall, dwór Jerzych Hano­wer­skich (Jerzego I i Jerzego II), był zbyt mały i skromny (dyna­stia prze­jęła tron angiel­ski w 1715 roku, zacho­wu­jąc rów­no­cze­śnie dużo oka­zal­szą sie­dzibę w Hano­we­rze), aby wywie­rać zna­czący wpływ poli­tyczny i cywi­li­za­cyjny na spra­gnio­nych pre­stiżu bry­tyj­skich magna­tów. W tym cza­sie magna­te­ria rywa­li­zo­wała z szybko boga­cącą się war­stwą ban­kie­rów, któ­rzy kupo­wali tytuły szla­chec­kie i wspi­nali się po dra­bi­nie spo­łecz­nej poprzez mał­żeń­stwa. W rywa­li­za­cji tej wła­ści­ciele ziem­scy musieli zatem oprzeć się na zaso­bach swo­ich źle zarzą­dza­nych mająt­ków. Nęka­jący ich spa­dek docho­dów usi­ło­wali powstrzy­mać (zazwy­czaj bez powo­dze­nia, a cza­sem z kata­stro­fal­nymi skut­kami) roz­ma­itymi ope­ra­cjami finan­so­wymi, z któ­rych naj­bar­dziej znana była bańka spe­ku­la­cyjna zwią­zana z Kom­pa­nią Mórz Połu­dnio­wych w latach 1720–1721. Co bar­dziej inte­li­gentni uświa­do­mili sobie, że lep­szy dochód może przy­nieść poprawa zarzą­dza­nia zanie­dba­nymi mająt­kami. Coraz wię­cej z nich z entu­zja­zmem upra­wiało rolę, anga­żu­jąc w to zaję­cie swoją pomy­sło­wość i kapi­tał. Do czo­ło­wych refor­ma­to­rów zali­czali się Char­les Town­shend i Tho­mas Coke (stry­jeczny wnuk jego imien­nika, budow­ni­czego Hol­kham). Lord Town­shend (1674–1738), wcze­śniej amba­sa­dor w Holan­dii, uspraw­nił metodę pło­do­zmianu, korzy­sta­jąc ze swo­ich holen­der­skich doświad­czeń. Po zre­zy­gno­wa­niu z pracy w admi­ni­stra­cji publicz­nej poświę­cił się zarzą­dza­niu roz­le­głym mająt­kiem, gdzie upra­wiał rośliny oko­powe – bru­kiew, buraki, rzepę (nadano mu nawet przy­do­mek Rzepa Town­shend) – i pro­pa­go­wał selek­tywną hodowlę bydła.

Choć ulep­szone metody hodow­lane już wcze­śniej sto­so­wano w Holan­dii, gdzie ze względu na nie­wielką ilość ziemi rol­nic­two było roz­wi­nięte naj­le­piej w całej Euro­pie, oraz w Niem­czech, to dopiero w 1865 roku, kiedy Gre­gor Men­del opu­bli­ko­wał wyniki swo­ich gene­tycz­nych eks­pe­ry­men­tów, zyskały one pod­stawy naukowe. W Wiel­kiej Bry­ta­nii rośliny oko­powe, któ­rych podaż wzro­sła, sta­no­wiły dosko­nałą paszę zimową dla bydła, podob­nie jak i koni­czyna, upra­wiana przez Town­shenda w ramach pło­do­zmianu, dzięki czemu można było odstą­pić od prak­tyki maso­wego jesien­nego uboju. Dwa poko­le­nia póź­niej Tho­mas Coke wyho­do­wał znacz­nie bar­dziej wydajne rasy bydła, owiec i świń. Udało mu się rów­nież na tyle wzbo­ga­cić piasz­czy­stą glebę w majątku w Nor­folk, aby zastą­pić psze­nicą żyto, które dotąd tam upra­wiano.

Jethro Tull, wła­ści­ciel ziem­ski z Berk­shire, wpro­wa­dził jesz­cze bar­dziej rady­kalne reformy: wyna­lazł pierw­szy na poły mecha­niczny siew­nik i motykę cią­gnięte przez konie. Jego wyna­lazki, z początku powoli przy­swa­jane, potem roz­prze­strze­niły się na całą Europę i były uspraw­niane. Korzy­stał z nich Wol­ter w swoim gospo­dar­stwie w Fer­ney na gra­nicy fran­cu­sko-szwaj­car­skiej. Kilku pro­du­cen­tów z zachod­niej Europy nie­za­leż­nie od sie­bie wymy­śliło nową formę pługa: wer­sja holen­der­ska, uży­wana w York­shire, była najbar­dziej zaawan­so­wana do czasu, gdy na początku XIX wieku wpro­wa­dzono pługi ze sta­lo­wymi lemie­szami, co sta­no­wiło rewo­lu­cyjny prze­łom. Do cią­gnię­cia nowych płu­gów wystar­czał jeden koń lub dwa konie, pod­czas gdy do sta­rych, kwa­dra­to­wych zaprzę­gano kilka wołów.

Uspraw­nie­nie narzę­dzi ornych zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wało hodowlę zwie­rząt: bydła nie hodo­wano z powodu siły pocią­go­wej, roz­wi­nęła się hodowla gatun­ków o mniej­szych gło­wach i kościach, prze­zna­czo­nych na mięso. Także owce hodo­wano ze względu na mięso nie wełnę. Rodzime mate­riały zostały w dużym stop­niu zastą­pione przez impor­to­wane, w tym przez austra­lij­ską wełnę, a przede wszyst­kim bawełnę, spro­wa­dzaną naj­pierw z Egiptu i Indii, a potem ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Zasad­ni­czej zmia­nie uległ rów­nież pro­fil bry­tyj­skiego eks­portu, ponie­waż wełna, od śre­dnio­wie­cza naj­waż­niej­szy bry­tyj­ski pro­dukt eks­por­towy, została zastą­piona przez bawełnę, pod­sta­wowy nie­prze­two­rzony mate­riał w prze­my­śle tek­styl­nym.

Pod wpły­wem roz­ma­itych czyn­ni­ków zmie­niła się rów­nież wiel­kość upra­wia­nych pól, zwłasz­cza w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Do tego czasu w Euro­pie domi­no­wała uprawa rzę­dowa – każdy rol­nik miał pewną liczbę czę­sto bar­dzo od sie­bie odda­lo­nych pasów ziemi. Bło­nia, na któ­rych wypa­sano bydło, zbie­rano drewno na opał i polo­wano, miały wielu wła­ści­cieli lub dzier­żaw­ców.

„Nie było w tym nic szcze­gól­nie angiel­skiego: podróżny spo­ty­kał się z tym od Anda­lu­zji po Sybe­rię”, napi­sał Sir John Sinc­lair, szkocki eks­pert od rol­nic­twa i wła­ści­ciel ziem­ski na początku XIX wieku. Ogra­dza­nie dotych­czas otwar­tych ziem stop­niowo dopro­wa­dziło do „pry­wa­ty­za­cji” ziemi – nie­użyt­ków i mokra­deł – naj­pierw w Wiel­kiej Bry­ta­nii, a póź­niej w całej Euro­pie. Odcięto w ten spo­sób wiej­ską bie­dotę od źró­dła ryb i dzi­kiej zwie­rzyny, którą się żywiła, a także od źró­dła opału. Jej kło­poty jesz­cze się pogłę­biły po uchwa­le­niu przez bry­tyj­ski par­la­ment ustaw o łowiec­twie i kłu­sow­nic­twie, zaostrza­ją­cych i roz­sze­rza­ją­cych stare „prawa leśne”. Zie­mia przy­no­siła więk­szy plon i wyma­gała mniej­szej liczby rąk do pracy, a ogra­dza­nie wyma­gało zgody par­la­mentu. W latach 1714–1730 par­la­ment wyda­wał śred­nio jedną taką zgodę rocz­nie, ale potem pro­ces ten bły­ska­wicz­nie przy­spie­szył i w latach 1750–1760 takich pozwo­leń udzie­lono 156, a w okre­sie 1770–1780 już 642. W kolej­nych latach nastą­piło spo­wol­nie­nie, ale już w pierw­szej deka­dzie XIX wieku, po uprosz­cze­niu prze­pi­sów, posło­wie 906 razy zezwo­lili na ogra­dza­nie. Ana­lo­giczne zja­wi­sko obser­wu­jemy w przed­re­wo­lu­cyj­nej Fran­cji. Część fran­cu­skiej ary­sto­kra­cji, naj­pierw upo­ko­rzo­nej, a następ­nie spau­pe­ry­zo­wa­nej na sku­tek domi­na­cji coraz bar­dziej scen­tra­li­zo­wa­nego i potęż­nego wer­sal­skiego dworu Ludwika XIV (acz­kol­wiek w cza­sie mało­let­nio­ści Ludwika XV można mówić o czę­ścio­wej eman­cy­pa­cji tej grupy), zaczęła się wzo­ro­wać na angiel­skim zie­mia­ni­nie (czy nawet magna­cie). Jed­nakże fran­cu­skie prze­pisy, które pozwa­lały na dar­mowy wypas zwie­rząt hodow­la­nych na łąkach grodz­kich, zostały uchy­lone edyk­tem kró­lew­skim dopiero w 1764 roku. Pro­ce­dura prawna umoż­li­wia­jąca ogra­dza­nie, podob­nie jak w Wiel­kiej Bry­ta­nii, była korzystna dla wiel­kich wła­ści­cieli ziem­skich.

Ogra­dza­nie zwięk­szyło plony, ale zubo­żyło część lud­no­ści wiej­skiej. Jeśli wie­rzyć nie­któ­rym histo­ry­kom gospo­dar­czym, w dru­giej poło­wie XVIII wieku miesz­kańcy wsi na pew­nych obsza­rach Wiel­kiej Bry­ta­nii żywili się pra­wie wyłącz­nie chle­bem z serem. Rady­kalny tory­sow­ski pro­pa­gan­dy­sta Wil­liam Cob­bet (chyba naj­bar­dziej kate­go­ryczny i prze­ko­nu­jący, a także naj­chęt­niej czy­tany) utrzy­my­wał, że zmiany w rol­nic­twie miały nega­tywny wpływ na wiej­ską bie­dotę i kra­jo­braz wsi. Prze­ko­na­nie to podzie­lało wielu auto­rów z tego okresu:

Przy­szły gro­dze­nia i zata­ra­so­wali wszyst­kie ścieżki

Każdy tyran wie­szał swoją tablicę, gdzie tylko mógł.

Ści­gają każ­dego, kto wej­dzie w szkodę

A spra­wie­dli­wość prze­ma­wia ich gło­sem. […]

Gro­dze­nie, jesteś klą­twą dla tej ziemi

Bez­duszny był nik­czem­nik, co cię wymy­ślił.

Albo kró­cej i dosad­niej:

Przy­szły gro­dze­nia i zatań­czyły na gro­bie

Praw ludu pracy, a z bied­nego uczy­niły nie­wol­nika.

Tak to ujął rol­nik i poeta John Clare, syn robot­nika rol­nego i miło­śnik Cob­betta23.

Inni, tacy jak eko­no­mi­sta i podróż­nik Arthur Young (darzony wiel­kim sza­cun­kiem przez króla Jerzego III), pre­zen­to­wali bar­dziej zróż­ni­co­wane poglądy. Young, zwo­len­nik ogra­dza­nia, nie przej­mo­wał się pau­pe­ry­za­cją lud­no­ści wiej­skiej:

„Tylko idiota nie wie, że war­stwy naj­niż­sze należy utrzy­my­wać w nędzy, bo ina­czej ni­gdy nie będą przed­się­bior­cze”, napi­sał. Po 1800 roku Young dołą­czył jed­nak do grona zago­rza­łych prze­ciw­ni­ków ogra­dza­nia i z prze­ko­na­niem pro­te­sto­wał prze­ciwko temu pro­ce­sowi24.

Pro­te­sty miały gwał­towny cha­rak­ter. Usu­wa­nie ogro­dzeń wokół daw­nych łąk gmin­nych było karane śmier­cią, podob­nie jak wiele innych „prze­stępstw” gospo­dar­czych w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Ale mimo pro­te­stów, pasy trój­po­lówki z tra­wia­stymi mie­dzami poro­śnię­tymi lesz­czyną i drze­wami owo­co­wymi, szybko zostały zastą­pione przez pra­wie kwa­dra­towe pro­sto­kąty, oto­czone gło­go­wymi żywo­pło­tami i roz­le­głymi otwar­tymi pastwi­skami, tu i ówdzie poro­śnię­tymi dębami, jesio­nami i wią­zami. Wieś stop­niowo, ale grun­tow­nie zmie­niła swoje obli­cze i na tym nowym grun­cie ukształ­to­wała się angiel­ska tra­dy­cja polo­wań na lisy. Kiedy jeden z boha­te­rów sztuki Oscara Wilde’a wyra­ził swój nie­smak do „cze­goś nie­okre­ślo­nego w pogoni za czymś nie­ja­dal­nym”, zakpił ze zwy­czaju, który od tego czasu stał się powszechny25. W ciągu trzech lub czte­rech poko­leń ten ogro­dzony, pofał­do­wany kra­jo­braz zaczął być postrze­gany jako „tra­dy­cyj­nie” angiel­ski, a wielki kry­zys rolny z pierw­szych dzie­się­cio­leci XIX wieku z towa­rzy­szą­cymi mu nie­po­ko­jami spo­łecz­nymi, pod­pa­le­niami, kra­dzie­żami i oka­le­cza­niem bydła i owiec, egze­ku­cjami i przy­mu­so­wymi migra­cjami, poszedł w zapo­mnie­nie. Nowy kra­jo­braz postrze­gano jako ucie­le­śnie­nie malow­ni­czo­ści.

Znacz­nie bar­dziej kon­ser­wa­tywni fran­cu­scy wła­ści­ciele ziem­scy wol­niej przy­swa­jali sobie rol­ni­cze reformy i dla­tego ana­lo­giczne pro­cesy we Fran­cji – i całej połu­dnio­wej Euro­pie – prze­bie­gały bar­dziej stop­niowo i miały tro­chę inny cha­rak­ter. We Fran­cji ni­gdy nie było hodowli bydła na dużą skalę (takiej, jaka rol­ni­kom bry­tyj­skim zapew­niała obfite zasoby obor­nika). Od czasu do czasu wybu­chały klę­ski głodu i jedna z nich była bez­po­śred­nią przy­czyną wyda­rzeń w 1789 roku. Redy­stry­bu­cja majątku kościel­nego po rewo­lu­cji nie objęła wpraw­dzie naj­bied­niej­szych rol­ni­ków, ale spra­wiła, że pod uprawą zna­la­zło się wię­cej ziemi. Zwy­cię­ska walka oświe­ce­nio­wych refor­ma­to­rów rol­nych z połu­dnia Europy prze­ciwko pra­wom mar­twej ręki, które pozwa­lały na two­rze­nie wiel­kich mająt­ków kościel­nych, w dużej mie­rze ukształ­to­wała tę samą klasę wol­nych dzier­żaw­ców, franc-tenan­ciers, którą ogra­dza­nie zubo­żyło w Wiel­kiej Bry­ta­nii.

W całej Euro­pie jesz­cze przez wiele dekad XIX stu­le­cia pro­duk­cja żyw­no­ści pozo­stała naj­więk­szą oraz naj­bar­dziej pra­co­chłonną i kapi­ta­ło­chłonną dzie­dziną dzia­łal­no­ści gospo­dar­czej. W Wiel­kiej Bry­ta­nii jed­nak zatrud­nie­nie w rol­nic­twie szybko spa­dało. W 1850 roku pra­co­wała w nim tylko jedna czwarta pra­cu­ją­cej popu­la­cji, w 1900 roku było to już zale­d­wie 10%, a w 1950 roku 5%. We Fran­cji odse­tek ten wciąż wyno­sił 45% w 1900 roku i 30% w 1950 roku; w Rosji zano­to­wano spa­dek z 85% do 80% w latach 1850–1900 i do 45% w latach 1900–1950. Pro­gnoza i ostrze­że­nie poety i ese­isty Oli­vera Gold­smi­tha z 1750 roku speł­niły się bar­dzo szybko:

[…] tęgi wie­śniak dumą pospo­li­tej rze­czy,Jeżeli on znisz­czeje, nic jej nie ule­czy26.

Tego rodzaju zmiany gospo­dar­cze i prawne w spo­sób nie­uchronny oddzie­liły wło­ścian (tam, gdzie ter­min ten znaj­do­wał jesz­cze zasto­so­wa­nie) od ich obo­wiąz­ków i przy­wi­le­jów, czy­niąc z nich wyrob­nika. Skut­ko­wały też biedą, czę­sto gło­dem, zawsze zaś nara­sta­ją­cym gnie­wem i fru­stra­cją, a także zmniej­szyły liczbę osób upra­wia­ją­cych zie­mię. W poło­wie XIX wieku rol­nic­two stało się dzie­dziną prze­my­słu wytwór­czego.

Słowo „prze­mysł” [indu­stry], które po łaci­nie ozna­czało pil­ność, ener­gię i wytrwa­łość, a rozu­miane było jako jedna z cech cnoty roz­trop­no­ści, w XVIII wieku zaczęło okre­ślać grupę ludzi, zaj­mu­ją­cych się jakąś formą pro­duk­cji. „[…] poli­tyka euro­pej­ska bar­dziej sprzy­jała sztu­kom, rze­mio­słom i han­dlowi, a więc zaję­ciom miej­skim niż rol­nic­twu, czyli wytwór­czej pracy wsi”, mówi Adam Smith27. W poło­wie XIX wieku poję­cie zmie­niło ponow­nie zna­cze­nie: okre­ślało wyłącz­nie pro­duk­cję zme­cha­ni­zo­waną, na przy­kład tek­sty­liów, i dało nazwę rewo­lu­cji, o któ­rej piszę w tym roz­dziale. Ter­min „manu­fak­tura” rów­nież zmie­nił zna­cze­nie: kie­dyś była to „wytwór­czość ręczna”, a w poło­wie XIX wieku ter­mi­nem tym okre­ślano pro­duk­cję fabryczną. Aż do ostat­nich dzie­się­cio­leci XX wieku słowa „prze­mysł” nie uży­wano w kon­tek­ście poza­pro­duk­cyj­nego zara­bia­nia pie­nię­dzy (na przy­kład prze­mysłu usłu­go­wego – reklamy, tury­styki itd.)28.

W XVII i w pierw­szych deka­dach XVIII wieku znaczna część dzia­łal­no­ści fiskal­nej i pro­duk­cyj­nej wciąż opie­rała się na eko­no­mice spe­cjal­nych grup, a bogac­two było pro­duk­tem ubocz­nym albo towa­rzy­szem wła­dzy i tak jak wła­dzę trzeba było je chro­nić i strzec go. Z tego też powodu han­del cza­sem był trak­to­wany jako rodzaj walki. Myśli­ciele eko­no­miczni połowy XVIII wieku stop­niowo oddzie­lili swoją dys­cy­plinę od poli­tyki: pierw­sza kate­dra eko­no­mii poli­tycz­nej powstała w 1755 roku (w Neapolu). Uwa­żali oni, że eko­no­mię poli­tyczną należy badać jako część natu­ral­nego porządku i rozu­mieć podob­nie jak bio­lo­gię czy fizjo­lo­gię. Naj­waż­niej­szą dok­trynę eko­no­miczną tam­tych cza­sów, pro­pa­go­waną przez grupę naukow­ców i poli­ty­ków zwa­nych fizjo­kra­tami, cza­sem stresz­cza się za pomocą hasła lais­sez-faire, lais­sez-pas­ser29; wolny han­del jest naj­lep­szy, bo tak każe natura. Han­dlu i prze­my­słu nie wolno pętać podat­kami, a ponie­waż naj­waż­niej­szym pro­du­cen­tem bogac­twa jest rol­nic­two, dochody pań­stwa powinny pocho­dzić wyłącz­nie z renty grun­to­wej. Fizjo­kraci sku­tecz­ność swo­ich poli­tycz­nych prak­tyk opie­rali na war­to­ściach agrar­nych. Ich pilny uczeń i sku­teczny prak­tyk, Anne-Robert-Jacques Tur­got, baron de l’Aulne, włą­czył część tych idei w swój pro­gram rzą­dze­nia, kiedy w latach 1761–1774 kie­ro­wał pro­win­cją Limo­usin30. Wynio­sło go to do funk­cji gene­ral­nego kon­tro­lera finan­sów całego kró­le­stwa, którą peł­nił epi­zo­dycz­nie przez nie­udane dwa lata. Zdą­żył przez ten czas zli­kwi­do­wać pracę przy­mu­sową (co odcią­gnęło rol­ni­ków od ziemi) i zle­cał roboty publiczne, zwłasz­cza budowę dróg, wyko­naw­com opła­ca­nym z publicz­nej kiesy. Zaowo­co­wało to wyraźną poprawą zarówno sieci dróg, jak i jako­ści nawierzchni.

W ostat­nim roku krót­kiego urzę­do­wa­nia Tur­gota Adam Smith opu­bli­ko­wał Bada­nia… Spę­dził wcze­śniej kilka lat we Fran­cji, gdzie obra­cał się w krę­gach fizjo­kra­tów i zaprzy­jaź­nił się z Pierre-Samu­elem du Pon­tem de Nemo­urs, który miał ode­grać istotną rolę w pro­jek­to­wa­niu ame­ry­kań­skich insty­tu­cji za pośred­nic­twem innego przy­ja­ciela, Tho­masa Jef­fer­sona. Bada­nia… do dzi­siaj pozo­stają nie­zwy­kle ważną ana­lizą natury sił ryn­ko­wych i podziału pracy. Dzieło to daje znacz­nie bar­dziej szcze­gó­łowy i pre­cy­zyjny obraz gospo­darki jako zwier­cia­dła świata natury niż opisy fizjo­kra­tów, cho­ciaż Smith, podob­nie jak oni, gło­sił pry­mat rol­nic­twa jako pod­sta­wo­wego rodzaju dzia­łal­no­ści pro­duk­cyj­nej31.

Mimo tego przy­wią­za­nia do ziemi wyna­laz­czość tech­niczna we Fran­cji była skie­ro­wana bar­dziej na auto­maty i pro­duk­cję fabryczną niż na maszyny rol­ni­cze, jak to miało miej­sce w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Jacques Vau­can­son (1709–1782) poświę­cił znaczną część życia pro­jek­to­wa­niu robo­tów – stwo­rzył mię­dzy innymi mecha­nicz­nego dobo­sza i flet­nia­rza. Jego naj­waż­niej­szym wyna­laz­kiem było wszakże mecha­niczne kro­sno, ste­ro­wane przez wiru­jący bęben ze szpi­kul­cami, któ­rych ruchy oswo­ba­dzały niciel­nice tka­jące jedwa­bie w skom­pli­ko­wane wzory. Orga­ni­za­cje tka­czy nie odnio­sły się jed­nak przy­chyl­nie do efek­tów eks­pe­ry­men­tów Vau­can­sona. Zde­mon­to­wane maszyny tra­fiły z powro­tem do jego kolek­cji, a po śmierci wyna­lazcy zostały prze­ka­zane Con­se­rva­to­ire des Arts et Métiers. Tam w 1805 roku inny tech­nik-tkacz, Joseph-Marie Jacqu­ard, zmon­to­wał i uspraw­nił maszynę, i ochrzcił ją swoim nazwi­skiem. Kro­sno żakar­dowe było pod­stawą wszel­kich urzą­dzeń tkac­kich w XIX i XX wieku – do czasu, gdy zastą­pił je kom­pu­ter32.

W Anglii mecha­nizm napędu czó­łenka zapro­jek­to­wał uro­dzony tro­chę wcze­śniej od Vau­can­sona John Kay, mecha­nik, który zajął się tkac­twem. Zapro­jek­to­wana przez niego około 1733 roku maszyna skła­dała się z sze­regu zwy­kłych ele­men­tów: mło­tecz­ków, sprę­żyn i drew­nia­nych pro­wad­nic połą­czo­nych ze sobą w taki spo­sób, że jeden pra­cow­nik mógł tkać znacz­nie szer­sze kawałki tka­niny znacz­nie szyb­ciej, niż było to moż­liwe wcze­śniej. Wyna­la­zek ten rychło wywo­łał pro­te­sty tka­czy w Anglii Wschod­niej, ale stop­niowo przy­swo­ili go sobie fabry­kanci, któ­rzy nie chcieli uznać praw paten­to­wych Kaya. Wyna­lazca zmarł zruj­no­wany kosz­tami pro­ce­sów. W ciągu następ­nych trzy­dzie­stu lat ruchome czó­łenko, które wyma­gało od pra­cow­ników znacz­nie więk­szych kwa­li­fi­ka­cji niż dotych­cza­sowe maszyny, stało się stan­dar­do­wym ele­men­tem urzą­dzeń tkac­kich. Mimo że pięć lat po ban­kruc­twie Kaya, w 1748 roku, przę­dzarka została opa­ten­to­wana, Jamesa Har­gre­avesa, który uspraw­nił ją dwa­dzie­ścia lat póź­niej, spo­tkał podobny los. Mimo wyna­laz­ków Vau­can­sona i Kaya tkac­two zosta­wało w tyle za innymi obsza­rami dzie­wiar­stwa: pierw­sze zdatne do użytku mecha­niczne kro­sna poja­wiły się dopiero w 1785 roku. Chciwi fabry­kanci bry­tyj­scy żero­wali na wyna­laz­kach swo­ich roda­ków, a we Fran­cji zrze­szeni w cechach rze­mieśl­nicy rzu­cali kłody pod nogi Vau­can­sa­nowi.