Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Skąd się wzięło mydło? Co naprawdę działo się w łaźniach rzymskich? Która narodowość czyściła zęby uryną? Jak wyglądała poranna toaleta Ludwika XIV, Króla-Słońce?. Na te i inne pytania odpowiada w swej książce Katherine Ashenburg, tworząc jednocześnie wyjątkowy obraz ewolucji pojęcia higieny od czasów najdawniejszych po wiek XX. Na przestrzeni epok zmieniały się poglądy na "brud" jako taki, co ściśle łączyło się z koncepcjami prywatności, zdrowia i choroby, śmierci, z poglądami na religię i seksualność, z koncepcjami dotyczącymi sensu życia. Instytucje państwowe, kościelne, lekarze, pisarze, autorytety moralne różnie podchodzili do dbania o czystość, raz gloryfikując, raz przeklinając ideę "mycia się". Dzieje brudu - a także jego zwalczania - stanowią niezmiernie ciekawą i fascynującą część naszej kultury i obyczajów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 386
Tytuł oryginałuThe Dirt on Clean. An Unsanitized History
Okładka Maciej Fronczak
Redaktor prowadzący Bartłomiej Zborski
Redakcja Marta Dvořák
Redaktor techniczny Elżbieta Bryś
Korekta Anna Wojnarowicz
Copyright © 2007 Katherine Ashenburg. All rights reserved. Copyright © for the Polish edition by Bellona SA, Warszawa 2009, 2010
Bellona SA prowadzi sprzedaż wysyłkową wszystkich swoich książek z rabatem.www.ksiegarnia.bellona.pl
Nasz adres: Bellona Spółka Akcyjna ul. Grzybowska 77, 00-844 Warszawa Dział wysyłki: tel. (22) 457 03 06, 652 27 01 Fax (22) 620 42 71 e-mail:
Dla Kate i Johna, którzy uwielbiają się kąpać, i dla Alberto,
W spółczesny Amerykanin z klasy średniej przez „dbałość o czystość” rozumie prysznic i używanie dezodorantu każdego dnia bez wyjątku. Francuski arystokrata z XVII wieku pojmował ją jako codzienną zmianę płóciennej koszuli i mycie dłoni, resztę ciała starannie chroniąc przed kontaktem z mydłem czy wodą. Dla Rzymianina w I wieku naszej ery troska o higienę wiązała się z co najmniej dwiema godzinami pluskania się, moczenia i parówek w wodzie o różnej temperaturze, usuwania potu i oliwy metalową skrobaczką oraz namaszczania się oliwą na koniec – wszystko to raz na dzień, wprawdzie bez mydła, ale za to w towarzystwie.
To, czy coś uznajemy za czyste, mniej zależy od naszego wzroku czy powonienia, a daleko bardziej od sposobu myślenia. Każda kultura odrębnie definiuje czystość, samodzielnie określając złoty środek między abnegacją a pedantyzmem. I współczesny Amerykanin, i siedemnastowieczny Francuz, i starożytny Rzymianin – wszyscy oni święcie wierzyli, że dbałość o higienę osobistą jest istotnym wykładnikiem ogłady i że ich zwyczaje w tym względzie są, jeśli nie jedynie słuszne, to najlepsze.
Z tego wynika, że higiena pełni rolę działa, które w razie potrzeby można wytoczyć przeciwko innym grupom nigdy dobrze jej nie pojmującym. Obcy zwykle, tak się jakoś składa, grzeszą nadmiarem niechlujstwa. Starożytni Egipcjanie, inaczej niż Grecy, uważali pakowanie brudnego ciała do stojącej wody za zwyczaj cokolwiek obrzydliwy. Amerykanów żyjących w końcu XIX stulecia szokowała abnegacja mieszkańców Europy, naziści starali się przykleić Żydom etykietę nieczystych. Przynajmniej od średniowiecza europejscy podróżnicy lubowali się we wskazywaniu najbardziej zapuszczonych krajów kontynentu – laur zwycięzcy przypadał zazwyczaj Francji lub Hiszpanii. Czasami jednak, wprost przeciwnie: obcy bywał podejrzanie czysty, czysty aż do przesady – tak chrześcijanie odbierali myjących genitalia i szorujących swe ciała muzułmanów. Ci zresztą nie pozostawali dłużni, uważając Europejczyków za skończonych flejtuchów.
Większość ludzi dzisiaj sądzi, że aż do XX wieku woda i kąpiele nie cieszyły się wzięciem u naszych przodków. Pytanie, które najczęściej mi zadawano podczas pracy nad tą książką, brzmiało: „Ale przecież musieli śmierdzieć?” Jak powiedział Święty Bernard: tam, gdzie wszyscy śmierdzą, nie czuć nikogo[1]. Woń innych ciał była oceanem, w którym pławili się nasi antenaci, nawykli do codziennego odoru zwietrzałego potu. Stanowił część ich świata, razem z zapachami gotowania, róż, śmieci, lasów sosnowych i gnoju. Dwadzieścia lat temu w samolotach, restauracjach, hotelach i innych zamkniętych miejscach publicznych było gęsto od dymu papierosowego, a większość z nas nawet tego nie zauważała. Teraz powietrze jest tam zwykle czyste, a my wzdragamy się oburzeni wchodząc do pokoju, w którym ktoś palił. Nos ma zdolność adaptacji i uczy się szybko.
Północnoamerykański czytelnik, wychowany na reklamach środków myjących i dezodorantów, prawdopodobnie w tym momencie zaprotestuje: „Tylko że zapach ciała różni się od dymu. Jest z natury wstrętny”. Z doświadczenia wiem, że to nieprawda. Przez siedem pierwszych lat życia mnóstwo czasu spędzałam ze swoją pochodzącą z Niemiec babką ze strony matki. Mieszkała wówczas tylko kilka domów dalej w Rochester, w stanie Nowy Jork, i często zajmowała się wnukami. Była pogodną, pracowitą kobietą, nieustannie gotującą, sprzątającą, szyjącą, szydełkującą lub robiącą na drutach. Kojarzą mi się z nią dwie wonie. Po pierwsze ciepły amalgamat drożdży i płótna: owijała w ścierki do naczyń i umieszczała na grzejnikach w jadalni ciasto na chleb, by wyrosło. Drugi zapach pochodził od niej samej. Gdy byłam dzieckiem, nigdy nie przyszło mi do głowy, by go opisywać albo rozkładać na czynniki pierwsze i zastanawiać się skąd się bierze. Stanowił po prostu część mojej babci, którą kochałam, więc i jej zapach nigdy mi nie przeszkadzał.
Po ślubie pojechaliśmy z mężem w ramach miesiąca miodowego do Niemiec. Mieszkaliśmy w pensjonatach w małych, lśniących czystością miasteczkach. Tam, ni stąd ni zowąd, wspomnienie babci zaatakowało mnie z niespotykaną intensywnością. Pracowite Bawarki, które sprzątały nasze pokoje i przygotowywały nam śniadania, nie tylko zachowywały się jak moja babka, ale również jak ona pachniały. Wtedy, dorosła i wychowana w czystszej od łzy Ameryce, wiedziałam już co to za woń – przytłumiony, cierpki odór stęchłego potu – i po raz pierwszy świadomie połączyłam charakterystyczny zapach babki z jego przyczyną. Zaciekle szorowała swój dom, ale już nie ciało, a przynajmniej nieczęsto. (Potem dowiedziałam się, że było to typowe dla mieszkańców północy: już w XVI i XVII wieku cudzoziemcy rozpływali się w podziwie nad czystością szwajcarskich, niemieckich czy holenderskich domów, a nawet ulic, i zachodzili w głowę, dlaczego nie rozciąga się ona na ciała ich mieszkańców).
Musiałam się zatem dopiero nauczyć, że zapach mojej babki nie należał do „ładnych” – według dwudziestowiecznych północnoamerykańskich norm. Według mojej spontanicznej oceny był neutralny, a nawet przyjemny. Analogicznie, istnieją plemiona, które uważają woń krwi menstruacyjnej za przyjemną, bo sygnalizuje płodność, inne uznają ją za odrażającą, ponieważ krew i wydzieliny należą u nich do tabu; zaś jeszcze inne traktują ją z obojętnością. To, co sądzimy o własnym ciele oraz ciałach innych ludzi i jak się do nich odnosimy, w dużym stopniu zależy od poglądów obowiązujących w grupie, w której żyjemy.
Współczesna zachodnia definicja czystości wydaje się nam jedyną możliwą, uniwersalną i ponadczasową. Jednak nic dalszego od prawdy: każdy z tych przymiotników jest nietrafiony – pojęcie czystości i brudu stanowi złożony wytwór kulturowy podlegający nieustannym zmianom. Moja babka aż do śmierci w późnych latach siedemdziesiątych pozostawała wierna poglądom na czystość wyniesionym z kraju rodzinnego. Jej córka, a moja matka, wyjechała z Niemiec jako sześciolatka, w 1925 roku. Dorastała w Rochester, poszła do college’u i została pielęgniarką, stając się jednocześnie Amerykanką. Bacznym okiem emigranta śledziła w latach trzydziestych i czterdziestych zaostrzające się w jej nowej ojczyźnie standardy czystości.
Pamiętała kampanie reklamowe, inicjowane przez producentów żyletek w celu wpojenia konsumentom nowatorskiej koncepcji, że owłosienie na nogach i pod pachami jest czymś niestosownym u kobiety, a w przypadku pach, jeszcze niehigienicznym, bo sprzyjającym powstawaniu niemiłego zapachu. Pamiętała, kiedy po raz pierwszy usłyszała o nowince kosmetycznej, jaką był dezodorant i kiedy uświadomiła sobie, że coś o nazwie szampon sprawdza się lepiej od rozgotowanego mydła, jakie jej matka przygotowywała do mycia włosów. Nigdy nie sięgała po perfumy, ponieważ, jak mawiała, „Europejczycy używają ich zamiast mydła”. (Choć jej urodzona na starym kontynencie na wskroś pragmatyczna matka również trzymała się od nich z daleka). Jej własny reżim czystościowy opierał się na dużej ilości mydła i kupowanym w aptece antyperspirancie „na problemy z poceniem się”.
W moim pokoleniu normy czystości osiągnęły bardziej absurdalny poziom. Z reklam pojawiających się na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych w magazynach dla nastolatek, „Seventeen” i „Mademoiselle”, które studiowałam z zapamiętaniem, atakowały mnie ostrzeżenia i przestrogi o tym, jak własne ciało może zdradzić mnie przy lada okazji. Widoczne na nich śliczne dziewczęta przeżywały załamania z powodu samotności, niemożności umówienia się na drugą randkę albo powszechnej antypatii, a wszystko to dlatego, że ich oddech, włosy, pachy albo – rzecz najgorsza – intymne części ciała nie były „świeże”. Długo emitowana seria rysunkowych reklam podpasek firmy Kotex uczuliła mnie na budzące grozę potworności krwi menstruacyjnej, która najwyraźniej potrafiła obwieścić swoją obecność całej szkole średniej.
Najbardziej podstępnym aspektem kiepskiej higieny i wiążących się z nią woni był fakt, że, jak nas nie raz i nie dwa ostrzegano, mogliśmy je rozsiewać, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Nie wchodziło w grę, byśmy kiedykolwiek mogli spać spokojnie, pewni, że jesteśmy dość czyści. W moich oczach wcielenie kobiecej schludności stanowiła modelka, której wizerunek zdobił okładkę broszurki Kotexu o menstruacji, zatytułowanej „Jesteś teraz młodą damą”. Było oczywiste, że ów wzór doskonałości, niebieskooka blondynka z fryzurą na pazia i w jasnoniebieskiej szmizjerce nigdy nie miała ani jednego niepotrzebnego włosa na ciele i zawsze pachniała zasypką dla niemowląt. Wiedziałam, że w życiu nie dorównam jej blond nieskazitelności, ale spora część świata dokoła mówiła mi, że powinnam spróbować.
Podczas gdy reklamy adresowane do mężczyzn komunikowały im, iż nie mają co liczyć na awans w pracy bez mydła i dezodorantu, kobiety prześladował lęk, że nikt nie będzie chciał pójść z nimi do łóżka, jeśli nie będą nienagannie czyste. Niewątpliwie to dlatego drugim najczęstszym pytaniem, jakie słyszałam podczas pisania tej książki – niemal zawsze od kobiet – było retoryczne: „Przecież seks musiał być dla nich odrażający?”. Tymczasem w rzeczywistości nic nie wskazuje na to, by przyrost naturalny spadł kiedykolwiek, dlatego że wzajemny smród powstrzymywał ludzi od spółkowania. I choć współczesnym niełatwo jest to przyjąć do wiadomości, przynajmniej jawnie, seks i bezzapachowa sterylna czystość wcale koniecznie nie muszą iść i nie chodzą w parze. Starożytni Egipcjanie nie szczędzili trudu w trosce o higienę osobistą, jednak przedstawiciele obu płci namaszczali sobie genitalia wonnościami, uwydatniającymi i wzmagającymi ich naturalny zapach[2]. Większość dawnych ludów wychodziła z założenia, że w odpowiednich okolicznościach, zwierzęca, pierwotna woń ciała może być silnym afrodyzjakiem. Napoleon i Józefina byli jak na swe czasy pedantami, racząc się codziennymi długimi, gorącymi kąpielami. Ale z jednej z wypraw wojennych cesarz pisał do żony: „ Jutro wieczorem wracam do Paryża. Nie myj się”[3].
W początkach zgłębiania dziejów higieny, wszczęłam swego czasu przy lunchu rozmowę o niektórych ekstremach czystości i brudu, na jakie napotykałam w badaniach. Jedna z obecnych kobiet, dziennikarka, była zaskoczona: „Sądziłam, że wszyscy postępują tak jak ja – powiedziała – biorąc prysznic każdego dnia”. To założenie, nawet w odniesieniu do wykształconych Amerykanów, takich jak ona sama, nie jest prawdziwe, ale mało kto otwarcie przyznaje się do gwałcenia społecznej normy. W miarę jak kontynuowałam swe badania, ludzie poczęli brać mnie na bok i czynić na osobności wstrząsające wyznania: kilku nie używało dezodorantów, ograniczając się jedynie do mydła i wody, niektórzy nie brali prysznica czy kąpieli codziennie. Dwóch pisarzy z osobna zwierzyło mi się, że hołdują pewnemu przesądowi: kiedy zbliża się koniec pracy nad długą książką, przestają myć włosy dopóki nie dobrną do ostatniej strony. Jedna z kobiet zdradziła mi w sekrecie, że jej dwudziestokilkuletni mąż co najmniej trzy razy na dzień bierze długi prysznic: tymczasem ona rada by poznać jego „prawdziwy” zapach, zamiast, mówiła z żalem, zadowalać się wonią perfumowanego mydła.
Coś podobnego przydarzyło mi się także podczas pisania mojej ostatniej książki, o zwyczajach żałobnych. Większość z tradycyjnych, starych obrzędów powoli odchodziła w niepamięć, uważana za prymitywne lub sentymentalne – albo i takie i takie równocześnie – przez świat zainteresowany „jak najszybszym uporaniem się z przykrym wydarzeniem” i przejściem nad nim do porządku dziennego. Ale gdy zbierałam materiały do książki, rozmówcy opowiadali mi o zachowaniach żałobnych, które były dla nich ogromnie istotne, nawet jeśli wydawały się nieco nie na miejscu w XX wieku: o tym jak na przykład nosili stare podkoszulki swego nieżyjącego ojca, albo prowadzili długie rozmowy ze zmarłą żoną. Teraz, gdy znajomi wyznawali mi swoje dziwactwa kąpielowe i higieniczne aberracje – z reguły wiążące się z niewystarczającą skrupulatnością niż jej nadmiarem – czułam się rozbawiona. Czy gwałcenie wytycznych Polityki Czystości jest we współczesnym świecie równie cudaczne co prawdziwa głęboka żałoba? Ukradkowy sposób, w jakim ludzie w największej dyskrecji ujawniali mi swoje odstępstwa od obowiązującego kodeksu, pokazuje jak gruntownemu i dogłębnemu praniu mózgów nas poddano: pachnieć jak człowiek jest rzeczą karygodną i nie do pomyślenia, należy pachnieć jak egzotyczny owoc (mango, papaja, passiflora czyli inaczej nomen omen, męczennica) albo ciasteczko (waniliowe, kokosowe, imbirowe). Norma, którą wpajają nam kolorowe gazety i telewizja, jest wysterylizowana i sztuczna, zauważył jeden z moich przyjaciół, ale trzeba nie lada odwagi, by ją lekceważyć.
Trudno o bardziej banalną i rutynową czynność niż wzięcie do rąk kawałka mydła i umycie się. Pod pewnym względem czystość osobista jest kwestią powierzchowną, ponieważ – z definicji – dotyczy tylko skóry. Jednocześnie jednak przywołuje i łączy nas z niektórymi z najgłębszych uczuć i doznań. W prawie każdej religii woda i czynność oczyszczenia stanowią jedne z najbardziej nośnych symboli – łaski, wybaczenia, odrodzenia. Wierni wszystkich niemal wyznań myją się przed modlitwą, czy to dosłownie, jak czynią to muzułmanie, czy bardziej symbolicznie, jak katolicy zanurzający palce w misach z wodą święconą umieszczonych przy wejściu do kościoła.
Archetypiczny związek między brudem a winą oraz czystością a niewinnością jest wbudowany w strukturę naszego języka, a tym samym myśli. Mówimy o nieczystych zamiarach i praniu brudnych pieniędzy. Kiedy znajdziemy się zbyt blisko czegoś nieprzyjemnego, w czym nie chcemy uczestniczyć, rodzi się w nas chęć, by zmyć się albo przynajmniej „umyć ręce”. Poncjusz Piłat umył swoje po tym, jak skazał na śmierć Jezusa, zaś Lady Makbet, namówiwszy męża do zamordowania Duncana, wierzyła, naiwnie, że „kilka kropel wody oczyści nas wnet z plamy tego czynu”[4].
Kąpiele i ablucje łączy także naturalne powinowactwo z obrzędami przejścia, ceremoniami, które oznaczają wkroczenie z jednego etapu życia w następny: od anonimowego noworodka do obdarzonego imieniem członka społeczności, od stanu wolnego do małżeńskiego, od życia do śmierci. Zanurzenie w wodzie i wynurzenie się z niej jest uniwersalną deklaracją: „stare – precz, witaj nowe”. (Moi przyjaciele-pisarze, myjąc nareszcie włosy po ukończeniu książki, również dokonują pewnego przejścia, przynajmniej do łazienki). Panny młode, a nierzadko i tacy panowie, od starożytnej Grecji po współczesną Afrykę, biorą uroczystą przedślubną kąpiel, w renesansowych Niemczech oblubienice przygotowywały dodatkowo „koszulę kąpielową” dla oblubieńców[5]. Rycerze zakonu łaziebnego wzięli swoją nazwę od rytualnej ablucji, którą przechodzili w wieczór poprzedzający ich oficjalne pasowanie, podobnie jak czyniło to wiele kobiet i mężczyzn w zakonach religijnych w noc przed złożeniem końcowych ślubów.
Jeden z najbardziej rozpowszechnionych rytuałów przejścia wiąże się z myciem zmarłego: czynność ta nie ma żadnego praktycznego uzasadnienia, a jedynie głęboko symboliczne. Ostatnia kąpiel, jakiej poddawani są zmarli, u Żydów jest uroczystą ceremonią wykonywaną przez towarzystwo pogrzebowe, podczas której trzymane w pozycji pionowej zwłoki oblewa się dwudziestoma czterema kwartami wody. U innych narodowości – Japończyków, Irlandczyków, Jawajczyków – to rodzina i najbliżsi sąsiedzi myją umarłych. Wszyscy czują, że szacunek dla zmarłego wymaga zadbania o jego czystość w ostatniej podróży do miejsca wiecznego spoczynku. Ryt ów nie stracił nic na swej sile i aktualności: w jednym z bardziej poruszających odcinków serialu telewizyjnego Sześć stóp pod ziemią matka i brat Nate’a Fishera wolno i metodycznie myją jego zwłoki w rodzinnym zakładzie pogrzebowym w Los Angeles w XXI w.
Obrzędy przejścia i religia nie są jedynymi sferami, w których mycie wychodzi poza cztery ściany łazienki. Aż do schyłku XIX wieku kąpiele lecznicze były bardzo istotnym elementem arsenału zachodniej medycyny, i nadal nim są we wschodniej Europie. Komentatorzy często łączą poziom higieny danego społeczeństwa ze stopniem jego technologicznego zaawansowania. Nie sposób negować, że kanalizacja i inne cuda inżynierii umożliwiły nam ustanowienie współczesnych standardów czystości, ale technologia zwykle wynika z potrzeby, a nie do niej prowadzi: rzymskie łaźnie miały skomplikowane systemy ogrzewania i przesyłu wody, które potem przez całe wieki leżały odłogiem, nie powielane przez nikogo, ponieważ czystość przestała być priorytetem.
Klimat, religia oraz postawy wobec jednostki i jej prywatności także mają wpływ na to, jak dbamy o swoją czystość. Dla wielu dzisiejszych mieszkańców Zachodu niewiele czynności wymaga większego odosobnienia niż mycie gołego ciała. Ale dla starożytnych Rzymian kąpiel była wydarzeniem towarzyskim, i nadal nim bywa u współczesnych Japończyków, Turków czy Finów. W społecznościach, w których solidarność grupowa ma prymat nad jednostką, nagość jest mniej problematyczna, a posiadanie wyszorowanego, bezwonnego ciała nie tak imperatywne. Kiedy rozłożenie tych akcentów ulega zmianie, zmienia się także definicja czystości.
Książka ta skupia się na historii brudu i czystości w społeczeństwach zachodnich, bogate tradycje i zwyczaje innych kultur w tym względzie są tu zaledwie wspomniane, z reguły w kontekście w jakim objawiały się zaskoczonym europejskim podróżnikom, misjonarzom i kolonizatorom. Aż do końca XIX wieku Europejczycy zwykle uważali, że zamożni Hindusi, Chińczycy i Japończycy myją się o wiele częściej niż było przyjęte na Zachodzie (W przypadku tych ostatnich każda warstwa społeczna miała częsty kontakt z wodą). Hindusi i Azjaci z kolei uważali mieszkańców Zachodu za zadziwiająco brudnych. Do pewnego stopnia wiązało się to z pracą merokrynowych gruczołów potowych, których przedstawiciele rasy kaukaskiej mają pod dostatkiem, podczas gdy Azjaci mało lub w ogóle nie ( Z tego powodu nadal nawet czyści mieszkańcy Zachodu mogą wydawać im się bardzo śmierdzący). Częściowo zaś wynikało z nacisku, jaki chrześcijaństwo kładło na duchową stronę egzystencji: skutkowało to zaniedbywaniem i dyskredytowaniem fizyczności, zaś nauki chrześcijańskie, inaczej niż te hinduskie, buddyjskie oraz islamskie, zupełnie pomijały kwestie higieny. W konsekwencji duża część starego kontynentu na dość długo zarzuciła zwyczaj regularnych kąpieli – od schyłku średniowiecza po wiek XVIII lub XIX – i mieszkańcy innych regionów, którzy spotykali w tym okresie Europejczyków bywali nierzadko i autentycznie wstrząśnięci rozpaczliwym poziomem ich higieny.
Zalążek tej książki stanowiła właśnie historia tego okresu. Jeszcze kilka lat temu żywiłam niejasne wyobrażenie, że z chwilą upadku rzymskich term, kontynent zarastał brudem aż do, dajmy na to, końca XIX w. Świat, jaki sobie wyobrażałam, przypominał bardzo opis osiemnastowiecznego Paryża z Pachnidła Patricka Süskinda, tyle że nie ulegał zmianie przez jakieś piętnaście stuleci: wszechogarniający, obrzydliwy palimpsest rozkładającego się mięsa, skwaśniałego wina, brudnej pościeli, ekskrementów i, w pierwszym rzędzie, widoku i fetoru brudnych, spoconych ludzkich ciał. Jednak pewnego dnia w Royal Ontario Museum w Toronto przystanęłam przed obrazem przedstawiającym osiemnastowieczny tłum. Podpis poniżej głosił: „Arystokraci na tym obrazie są tak samo brudni jak chłopi. Wciśnij przycisk, żeby dowiedzieć się więcej”.
To stwierdzenie zdawało się potwierdzać moje wyobrażenia o historii brudu i czystości, ale chciałam dowiedzieć się więcej, zatem wcisnęłam przycisk. Sprawa okazała się bardziej skomplikowana niż myślałam. Arystokraci byli brudni, według informacji z nagrania, z powodu łańcucha różnych wydarzeń mającego swój początek gdzieś w XI wieku. Kiedy krzyżowcy wrócili ze Wschodu, przynieśli ze sobą modę na łaźnie tureckie, i przez kilka stuleci ludzie średniowiecza cieszyli się ciepłą wodą, ogólnodostępnymi domami kąpielowymi oraz mnogością okazji do seksualnych szaleństw. Choć dezaprobata Kościoła oraz widmo syfilisu kładły się cieniem na tych zakładach, dopiero wyniszczające epidemie w XIV wieku zamknęły ich podwoje na terenie większej części Europy. Francuski historyk Jules Michelet określił lata, które potem nastąpiły „tysiącleciem bez kąpieli” – choć w rzeczywistości bliższe prawdzie byłyby „cztery stulecia”. Aż do połowy XVIII wieku wszyscy Europejczycy, od najnędzniejszego chłopa po króla, unikali wody jak ognia. Wmówili sobie za to, że płótno ma godne podziwu właściwości oczyszczające i „myli się” zmieniając koszule.
Ów średniowieczny okres czystości i jego koniec stanowiły dla mnie zaskakującą i pasjonującą rewelację. Dzieje higieny osobistej, nawet ich stosunkowo skromny urywek uwzględniony w muzealnym nagraniu, nagle ukazywały się w zupełnie innym świetle: dbałość o ciało miała na przestrzeni wieków swoje wzloty i upadki, i wychodziła zdecydowanie poza skromny arsenał wody i mydła. Musiałam dowiedzieć się więcej o tych wszystkich zmiennych czynnikach – społecznych, intelektualnych, naukowych, politycznych i technicznych – których obecność lub brak konstytuowały stan określany „czystością”. Śledzenie powyższych zawiłości i momentów zwrotnych poprowadziło mnie w końcu od Grecji Homera do amerykańskiej wojny secesyjnej, od Hipokratesa do narodzin bakteriologii, i przez dobrych kilka rewolucji – francuską, przemysłową i seksualną lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku. Brud i czystość odgrywały rolę w nich wszystkich.
Ewolucja pojęcia „czysty” jest także historią ciała. Nasz stosunek do higieny obnaża wiele, czasami nazbyt wiele prawd na temat nas samych. Benjamin Franklin powiedział, że do zrozumienia jakiegoś narodu wystarczy obejrzeć jego cmentarze. I choć to bez wątpienia prawda, ja proponuję bardziej kameralne i przyjemniejsze miejsce. Pokażcie mi łaźnie i łazienki danego społeczeństwa, a ja wam powiem, czego pragną, co lekceważą, czego się lękają – a także w dużej mierze, kim są jego członkowie.
Przypisy
1 Roy Bedichek, The Sense of Smell, 1960, New York, s. 125.
2 Mandy Aftel, Essence and Alchemy: A Book on Perfume, 2001, New York, s. 164.
3 Lyall Watson, Jacobson’s Organ and the Remarkable Nature of Smell, 1999, London, s. 90.
4 William Szekspir, Makbet, tłum. Józef Paszkowski, 1974, Łódź, s. 45.
5 Hannelore Sachs, The Renaissance Woman, 1971, New York, s. 22.
Problematyka brudu i czystości obrosła mnóstwem piśmiennictwa i ikonografii, począwszy od francuskich pocztówek, reklam mydła i katalogów urządzeń sanitarnych po opowieści o brudnych narzeczonych i pierwsze pojawienie się nici dentystycznej w literaturze. Wśród osób, które pomogły poruszać mi się wśród bezmiaru tego materiału, wymienić muszę: Barbarę i Buzza Ashenburgów, Beth Ashenburg, Sybil Carolan, Mimi Divinsky, Roberta Everetta Greena, Ruth Kaplan, Dagmar Le Francois, Albero Manguela, Philipa Marchanda, Leah McLaren, Ernę Paris i Andreę Weinstein. Specjalne podziękowania kieruję do Barbary Ashenburg za zapoznanie mnie z Nacirema.
Za tłumaczenia wyrazy wdzięczności należą się Haraldowi Bohne’owi, Brigid Deir, Johnowi Ganze i Jose Latourowi. Za rzut oka eksperta dziękuję Jamesowi Carleyowi, Rogerowi Hallowi, Ann Hutchinson, Sandrze Martin, Tomowi Robinsonowi i Stephenowi Straussowi. Wiele zawdzięczam cennym radom Roberta Fulforda, Mary Hanson, Marni Jackson, Val Ross, Geraldine Herman, Susan Swan i – szczególnie – mojej niezmordowanej agentce, Belli Pomer.
Pisanie książki rodzi czasami potrzebę odosobnienia, zaś rodzina oraz przyjaciele wspaniałomyślnie użyczali mi swych domów i domków, w tym Bob i Alicia Ashenburgowie, Carole Ashenburg, Hannah Carolan i Bruce Townson, Moira Farr, Jane O’Hara i Helen Ryane oraz Elizabeth Wilson i Ian Montagnes. Wiele skorzystałam także dzięki pobytom w Yaddo oraz MacDowell Colony.
Tak potrzebnym wsparciem finansowym moich wysiłków służyły: Canada Council, Ontario Arts Council i Toronto Arts Council.
To Rebecca Saletan, podówczas pracująca dla Farrar, Straus i Giroux, jako pierwsza odniosła się do tego projektu z inspirującym entuzjazmem. Dziękuję także Ayeshy Pande i Johnowi Glusmanowi, Jimowi Guida oraz, zwłaszcza, Jonathanowi Galassiemu, którzy byli nieustająco pełni serdecznego zapału i energii. Dziękuję ludziom z wydawnictwa Knopf Canada, w pierwszym rzędzie Louise Dennys, która powitała pomysł tej książki z otwartymi ramionami, mądrością i strategiczną wizją; wyrazy wdzięczności należą się także Dianie Martin za inteligencję i wsparcie, Michelle MacAleese i Frances Bedford za fachowość i hart ducha, Freji Godard za świetne pytania i niezrównane oko do przecinków, Kelly Hill za piękny projekt graficzny oraz Gary’emu Rossowi (jak zwykle) za podtytuł i Sarah Tanzini za tytuł. Ponoć można napisać książkę nie polegając na gruntownej wiedzy i pomocy Barbary Czarnecki, ale ja osobiście nie podjęłabym tego ryzyka. Wyrazy wdzięczności kieruję też do mojego wydawcy, Angeliki Glover, która mnie inspirowała i mobilizowała, a czasami – z rzadka – kusiła pochlebstwem do napisania znacznie lepszej książki. Dziękuję.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.