Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Proza Andrija Bondara dowodzi, że jest on doskonałym obserwatorem rzeczywistości, a jego przenikliwe spojrzenie sięga głęboko pod powierzchnię z pozoru błahych zdarzeń. Historie ważne i nieważne to opowiadania, które poruszają, czasem bawią, a czasem i przerażają. To także refleksyjny obraz rodzinnej Ukrainy oraz portrety tzw. "zwykłych" ludzi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 164
Rok wydania: 2022
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Historie ważne
SZARY GOŁĄB
Każdego w dzieciństwie straszono czymś przerażającym. Mnie na przykład rodzice nigdy nie mówili „Bój się Boga!”, bo nominalnie byli ateistami. Dziwna sprawa: ich Bóg jakby nie istniał, ale niewątpliwie był. Chociaż nazywał się inaczej – sumienie. Teraz rozumiem, że to synonim. Wtedy wyobrażałem sobie sumienie jako substancję płynną. Podobną do krwi, ale znacznie bardziej gęstą. Jak asfalt albo lepka żywica, która wyciekała ze starych wiśni.
Czymś nieznośnie strasznym było nie czuć w sobie tego niewidzialnego asfaltu. Mama mówiła: „Andriju, miejże sumienie!”, i wystarczało zamknąć oczy, żeby poczuć, jak on się w żyłach pojawia.
Był marzec 1988 roku i podrostki z mojego podwórza łapały gołębie. Zajęcie to wówczas wydawało mi się absurdalne, jak i wiele innych rzeczy wokół mnie. Zgraja głodnych ptaków wlatywała do wnętrza pojemnika „na produkty spożywcze”, a wtedy trzeba było cichutko podejść i klapnąć z góry ciężką pokrywą. Połowa gołębi uciekała, ale kilka sztuk obowiązkowo trafiało w pułapkę. Potem pokrywę się uchylało, i przestraszone ptaki wciskały się w wąskie szpary. Wtedy łapano je gołymi rękami.
Pewnego razu też wyszedłem na łowy. Pierwszy raz i ostatni. Do dzisiaj dobrze pamiętam zgniły zapach i swoje poranne senne odrętwienie. Do dzisiaj widzę, jak pokrywa wyślizguje mi się z rąk i niby gilotyna obcina głowę szaremu gołębiowi. Czuję, jak dudni krew w żyłach, powoli zmieniając się w lepką i gorącą substancję, która robi się ciemna, czarna, czarniejsza od nocy. Jak biegnę do domu z gołębiem w rękach, a jego głowa wisi na cienkich nitkach... Myślę tylko o jednym – jeśli go nie uratuję, to będzie to koniec. Boże, daj mi go uratować... Daj uratować moje sumienie...
W domu była mama. Nawlokła wielką igłę jedwabną nitką i wprawnie przyszyła głowę ptakowi.
Gołąb pomieszkał u nas kilka miesięcy na balkonie, odżył i poleciał.
WAGON NR 18
Jeden z moich dobrych przyjaciół rzucił kiedyś ciekawy pomysł: na tyle przedłużyć pasażerskie pociągi, żeby lokomotywa znajdowała się na stacji docelowej, a ostatni wagon na pierwszej. To znaczy, że nikt by się wtedy nie spóźniał na pociąg, a stałe chodzenie ludzi między wagonami nie wyglądałoby wreszcie na bezsensowne.
Oczywiście, to był żart. Ludzie zawsze chodzą po pociągach i zawsze im się wydaje, że od tego ich przesuwania się między wagonami pociąg jedzie szybciej, a oni wykonują bardzo ważną pracę. Chodzą ci ludzie różnie i w różnej potrzebie – ktoś do toalety, ktoś do wagonu restauracyjnego, ktoś, żeby zapalić w przedsionku korytarza na końcu wagonu, ktoś z wagonu numer 2 do znajomych w wagonie numer 18.
I oto idziesz przez szesnaście wagonów, uchylając się przed męskimi piętami, które zwisają z górnych półek w wagonie z miejscówkami, przez węglowo-tytoniowy zapach, zmieszany z wonią rozlanego piwa, służbowej pościeli i gotowanych jajek.
Przechodzisz obok piersiastych konduktorek sypialnego, które precyzyjnie odróżniają własnych pasażerów od obcych. Mijasz rozmarzone studentki, które jakby patrzyły w nocne okna, a naprawdę nie widzą niczego, prócz swoich twarzy. Mijasz sterylne wagony sypialne pierwszej klasy, gdzie tym razem nikt się chyba nie rozlokował. Spotykasz takich jak ty i spuściwszy głowę, zaledwie musnąwszy się z nimi spojrzeniami, mijasz ich obojętnie.
Idziesz, ale w pewnej chwili postanawiasz zawrócić tam, gdzie zgodnie z biletem masz przypisane miejsce. Bo już jest późno, znajomi zasnęli, zamykając przedział na klucz. A może nie śpią? – myślisz i idziesz dalej, bo strasznie ci się nie chce wracać przez męskie pięty i odrętwiałe studentki.
Dochodzisz do końca wagonu nr 17 i w pustej szybce drzwi widzisz, że wagonu nr 18 nie ma. I tak pusty, jak ten zadymiony przedsionek, w którym stoisz, chwytasz nieśmiałe ludzkie ogniki, którym nie pozostaje nic innego, jak zniknąć.
MARCHEWKOWY LÓD
Człowiek zaczyna pamiętać siebie naprawdę dopiero wtedy, kiedy pierwszy raz chce o sobie zapomnieć. Tak samo dzieje się w snach, które wydają się nam prorocze. Zapomniane traumy wyrastają w nich jak natrętne chwasty między porządnymi grządkami marchwi. Całkiem należą do przeszłości – i niekoniecznie tylko twojej. Istnieją traumy, które ci przekazano, zasłyszane lub takie, o których przeczytałeś. Jednak największe przerażenie i największy wstyd przynoszą twoje i tylko twoje.
Moje pierwsze dziecięce wspomnienie – to niewątpliwie farba olejna marchewkowego koloru.
Mam trzy lata bez jednego miesiąca, jest słoneczny lipcowy dzień i mój tato z mamą malują podłogę w pokoju. Pokój jest długi, jak sala sportowa, i stoję na progu, zdziwiony i zasapany, bo skądś przybiegłem, a takie dziwo widzę pierwszy raz. Rodzice stoją na wysepkach-cegłach w śmiesznych pozach, a dookoła – lśniący marchewkowy lód. I jakoś niepokojąco pachnie.
– Tato! Mamo! – krzyczę od progu. Pusty pokój odbija głos i robi się jakoś dźwięcznie. – To lód?
Oni są młodzi i ładni. Śmieją się, chwiejąc się na cegłach. Ojciec ma trzydzieści pięć lat. Mama jest o pięć lat młodsza. Rude włosy mamy są koloru podłogi. Na głowach mają wywrócone do góry dnem gazetowe stateczki.
– Tak – odpowiada tato.
– A można się poślizgać? – pytam.
– Można! Ślizgaj się – krzyczy tato. Biorę rozbieg, jak piłkarz przed wykonaniem karnego, i lecę... Dokładniej, mieszam się z marchewkową farbą – jasnowłosy głuptas, który uwierzył, że w lecie możliwy jest lód...
Umyli mnie wtedy acetonem, rozebrali i długo śmiali się z mojej głupoty. Tak jakby ona była tylko moja.
Tę historię tato bardzo lubił opowiadać swoim przyjaciołom. Obecnie ma już tych przyjaciół tak niewielu, że przerzucił się na moich. Szczerze mówiąc, teraz już nawet nie chcę zapomnieć o tej historii, tak jak chciałem wtedy, kiedy siebie zapamiętałem.
MOI ŚWIADKOWIE
Właśnie wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewasz, przychodzą świadkowie Jehowy. Nie przynoszą świętych darów, mirry, świętego oleju, szarańczy i dzikiego miodu. O nie, zawsze potrzebują od ciebie tylko jednego: porozmawiać o Biblii. Zawsze z niewiadomego powodu zastają mnie całkiem niezdolnego do rozmowy na takie ważne tematy.
Dzisiaj też pod moimi drzwiami stoją dwie kobitki i wiem, że czekają na mnie. Idę z dołu, a w ręce trzymam smycz z pięćdziesięciokilogramowym psem na jej końcu.
– Panie do kogo? – pytam.
Świadkom Jehowy daleko do świętego Franciszka, który kochał wszystko, co żyje. Swymi przestraszonymi ramionami dosłownie wciskają się w pobieloną ścianę.
– Do pana sąsiadów... Do sąsiedniego mieszkania... – odpowiadają jedna przez drugą.
Przed nami są dwa mieszkania, więc w żywe oczy kłamią. Bo skąd wiedzą, w którym z nich mieszkam?
– A do których? – pytam, podczas gdy moja wierna współtowarzyszka już sprawdza zawartość ich toreb i obwąchuje im nogi.
– Spod czwórki... Spod piątki... – jednocześnie wyrywa się jednej i drugiej.
Jestem świadkiem oczywistego kłamstwa, co daje mi nieoceniony emocjonalny atut. Teraz ja uśmiecham się sadystycznie i wiem, co odpowiedzieć, kiedy mnie i mojemu psu zaproponują rozmowę o Biblii. Już mam na końcu języka ostre zdanie, które wytrąci im z rąk wszystkie atuty i odejdą stąd z niczym – zawstydzone, ze swoimi torbami wypchanymi „Strażnicą” i reklamowymi ulotkami „Koniec fałszywej religii już bliski!”. Aż nagle jedna z nich prosi:
– Przepraszam, ale czy nie mógłby pan zabrać swojego psa...
Dalej rozkoszuję się ich bezsilnością.
– Dokąd go zabiorę? Teraz będzie was pilnował do samego Armagedonu. Nawiasem mówiąc, czy nie chciałyby panie porozmawiać ze mną o Biblii?
Kobitki zaskoczone patrzą po sobie i ta odważniejsza, niemal płacząc, wypala:
– Jesteśmy z gazowni. Sprawdzamy stan liczników.
MOJA PRAWDA
Czasami strasznie trudno jest wyjaśnić pewne rzeczy pewnym ludziom. Pamiętam, przyjechałem – świeżo upieczony student pierwszego roku Mohylanki – do babci na wieś. Zaszła do niej babcia Mania i pyta:
– Synku, ty już pracujesz, czy jeszcze się uczysz?
– Uczę się, ciociu – mówię, jeszcze nie spodziewając się żadnej niespodzianki.
– A na kogo: na szofera czy na mechanizatora? – proponuje zbyt mały dla mnie wybór. Kilka chwil intensywnie myślę, co jest mi bliższe: kombajn czy GAZ? I, całkiem speszony, wybieram jeden z zaproponowanych wariantów:
– Na szofera.
Nie wiem, czemu tak łatwo przyjąłem obraz świata prostej chłopki, a przyjąwszy go, nie wiedziałem, jak w nim żyć. Skłamałem. Ale z drugiej strony, jak jej miałem wyjaśnić, co to jest kulturologia i – co najważniejsze – po co ona? Po co kulturolog w wiejskim świecie, gdzie prócz kierowców i mechanizatorów byli, być może, tylko agronomowie i dojarki.
Jednak mogłem być bardziej pomysłowy. Bo co mi zabraniało powiedzieć: „Na nauczyciela”? To byłaby prawie prawda.
Niedawno byłem w tej wsi, w której poumierali niemal wszyscy, których znałem. Wsie na Wołyniu przypominają te powojenne. Tyle że zbombardowane przez czas. Przechodząc przez podwórze babci Mani, zobaczyłem zrujnowany dom, za którym z jej wnukami dwadzieścia pięć lat temu świętowaliśmy Noc Kupały, zobaczyłem samą babcię Manię – staruszeczkę, która siedziała na gołej ziemi pośrodku podwórza ze szpadlem w rękach. Ale siedziała tak, że nie mogła się podnieść.
– Dzień dobry, babciu Maniu! – krzyczę.
– A ty czyj będziesz, synku? – pyta, jak pytano tutaj tysiąc lat temu.
– Babki Stasi Bondarychy – mówię.
Podchodzę do niej i zaczynamy wspominać wszystko, co możemy sobie razem przypomnieć. I Kupałę, i wnuków, i wszystkich nieboszczyków. O nowo narodzonych tutaj się nie pyta.
Aż nagle babka Mania zamyka oczy i zaczyna szperać w pamięci.
– Tyś ten babcin wnuk, co to uczył się na mechanizatora?
– Nie, na szofera – odpowiadam. I w tej chwili wydaje mi się, że to najszczersza prawda.
JAK ŚLEPY Z GŁUCHYM
Kiedy z bratem Pawłem byliśmy mali, lubiliśmy się sprzeczać z różnych powodów. A te powody bywały zazwyczaj absolutnie nieistotne. Czasami nawet absurdalne. Jak to zawsze w dzieciństwie.
Na przykład, spieraliśmy się aż do krzyku, co lepiej: stracić słuch czy oślepnąć? Paweł uważał, że ślepemu wiedzie się najgorzej.
– Zrozum, jak jesteś ślepy, to nie zobaczysz, jak słonko świeci, mamy z tatą nie zobaczysz ani jak Dynamo gromi Spartaka... – jego argumenty były poważne, ale ja się nie poddawałem.
– Transmisji meczu można posłuchać w radiu. Mamę i tatę ślepy rozumie nie gorzej od tego, który widzi. A słońcu i tak się nie przyglądasz.
– A jak się będziesz żenił, to ci podsuną jakąś pokrakę...
– A jak weźmiesz sobie ładną, to głuchy nawet nie będziesz słyszał, jak ona wyzywa cię od najgorszych...
Każdy argument neutralizowany był przez kontrargument oponenta. Mogło nawet dojść do bójki, bo rozumieliśmy wtedy jeden drugiego jak głuchy ślepego. Każdy z nas uważał swoje mniejsze zło za naprawdę mniejsze. Pamiętam tylko, że w końcu jak Matrosow rzuciłem się na widoczny otwór strzelniczy bunkra brata z okrzykiem:
– A muzyka! Nie posłuchasz muzyki!
Nie raz w moim życiu chciałem na przykład „nie oglądać tej hańby”. Albo ogłuchnąć, żeby „nie słyszeć więcej tych idiotyzmów”. Ale z czasem wszystko mijało, bo nic nie jest w stanie tak zdumieć człowieka, żeby się do tego nie przyzwyczaił.
Jednak mimo wszystko obstaję przy swoim. Do dzisiaj wydaje mi się, że gdybym ogłuchł, stałbym się najnieszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Bo przecież nie raz widziałem, jak Dynamo gromi Spartaka, często miałem mdłości od słońca, a każdego centymetra maminej twarzy nauczyłem się na pamięć. A bez muzyki nie przeżyłbym nawet dnia.
I brat mój zapewne też obstaje przy swoim, bo nie nauczył się oglądać piłki nożnej przez radio. A futbol kocha bardziej niż muzykę. I bez niego nie przetrwa nawet dnia.
Gdybyśmy mieli trzeciego brata, to on by chciał, być może, oniemieć. Po prostu dlatego, żeby nie wtrącać się w sprzeczkę głuchego ze ślepym.
MÓJ BOHDAN
I właśnie tam, na ziemskiej orbicie, szczególnie wyraźnie rozumiesz niedorzeczność ludzkich działań...” – napisał pierwszy ukraiński kosmonauta w swej książce Misja kosmos. Oczywiście, to nie jest całe zdanie. Dalej autor uściśla, o jakie działania mu chodzi. Bo gdyby zatrzymał się w pół słowa, to być może nie zostałby kosmonautą.
Z drugiej strony, gdyby Kadeniuk napisał tylko to zdanie, i tak z naddatkiem wystarczyłoby go następcom. Bo tak jest w istocie: dość polecieć w kosmos, a wszystko, co robiłeś na ziemi, staje się mizerne i marne. Myślę, że tak mógłby powiedzieć każdy po swoim życiu. Szkoda, że z tamtego brzegu nic nie słychać.
Akurat ta kwestia, czy możliwa jest komunikacja między tymi dwoma brzegami, wydaje mi się najważniejsza. Nie sens życia, nie pytanie o pochodzenie wszechświata i nawet nie istnienie Boga.
W czwartej klasie umówiłem się z moim kolegą Bohdanem, że nawiążemy taką łączność. Mieliśmy po dziesięć lat i wiedzieliśmy wystarczająco dużo o śmierci. I byliśmy przekonani, że któryś z nas na pewno umrze wcześniej. Dlatego ten, kto pozostanie, musi dostać od zmarłego jakiś znak.
– Niech to będzie nacięcie na drzewie.
– Nie, martwy temu nie podoła.
– Lepiej niech zmarły zostawi włos na stole.
– Beznadziejne! Wiatr albo oddech go zmiecie.
– No to piłka. Leciutko popchniemy piłkę.
– Nie, słoneczny zajączek w oknie.
Szukaliśmy skutecznego sposobu, ale nie znaleźliśmy. I jak dzieci, którym znudziła się absurdalna zabawa, rozbiegliśmy się po domach.
A po sześciu latach Bohdan zginął. Zaraz potem przypomniałem sobie naszą rozmowę. Przypomniałem sobie, bo byłem pewny, że on tam już wie, jak się do mnie dostukać. Najpierw wsłuchiwałem się w chrobotania, obserwowałem cienie i przyglądałem się przedmiotom. Analizowałem sny i nie znajdowałem w nich żadnej podpowiedzi. A potem się poddałem. Jak poddaje się każdy wędrowiec, osiągnąwszy skraj ziemi. Jak poddaje się każdy komar, na cześć którego wybrzmiewa ostatni oklask.
JEGO SERCE
Są historie nie mniej rzeczywiste niż najbardziej absurdalny sen. Kiedy biegniesz, a naprawdę stoisz w miejscu. Dokładniej, ty sobie jedziesz, a on stoi i macha ręką. Niby tylko prosi, żeby podwieźć go do stacji, a pozostaje w twoim sercu na zawsze.
Mężczyzna miał pod pięćdziesiątkę. Wychudzony, z czerwonymi policzkami. Wracał do Kijowa z daczy, gdzie nic mu się nie udało:
– Wie pan, przyjechałem, a klucz do zamka nie pasuje. Oryginał klucza jest u ojca.
– Niech pan weźmie od ojca – zaproponowałem najprostsze rozwiązanie.
– Tato umarł pół roku temu. Nie wiem, gdzie go położył. Wszystko przeszukałem.
– A matka nie wie?
– Mamy też już nie ma.
Zrobiło mi się go niewymownie żal.
– I w żaden sposób nie można wejść do domu? – pytam ze współczuciem.
– W żaden. W oknach kraty, drzwi opancerzone... Nic nie zrobisz. Nic.
Jechaliśmy. Zadawałem naiwne pytania, udzielałem niepotrzebnych rad. Żeby nie milczeć, żeby jakoś przezwyciężyć jego beznadzieję. Bo przecież zawsze musi być jakieś wyjście. Czyli wejście. Jakoś zerwać kraty? Jakoś wyłamać drzwi? Jakoś wybić dziurę w dachówce? A on wciąż powtarzał w kółko.
– Nic. Nic nie zrobisz. Nic.
Jechaliśmy między sosnami w jakimś szalonym kwietniowym słońcu. Ja i smutny mężczyzna, któremu nie można było pomóc. On jechał z domu, do którego w żaden sposób nie mógł się dostać, do domu, gdzie nie było rodziców i klucza. Nawet hetman Chmielnicki na pięciohrywnowym banknocie, którym chciał się ze mną rozliczyć, smutnie opuścił wąsy.
I oto, kiedy odmówiłem przyjęcia zapłaty, on zrobił dziwną pauzę i opadł na siedzenie. Tak jakby nie zamierzał wysiadać. Jakby na kilka sekund miał się o co oprzeć. I nagle powiedział:
– Jestem Afgańcem. Mam sztuczne serce. Wygrzebali mnie spod trupów. Dają mi miesiąc. Dziękuję.
Powiedział i poszedł na stację, gdzie po to jego serce miała przyjechać podmiejska kolejka. A ja nigdy się nie dowiem, czy otworzył ten swój przeklęty zamek.
MOJA MODLITWA
Kiedyś w dzieciństwie zupełnie nie rozumiałem jednej linijki u Szewczenki. Choć jest prosta i przejrzysta. Brzmiała tak: „I modlić się nie pozwalają”. Nie mogłem pojąć dwóch rzeczy. Po pierwsze, dlaczego komuś w ogóle mogło przyjść do głowy, żeby zabraniać czegoś tak nieważnego? A po drugie, po co aż tak bardzo trzeba się było modlić. Teraz wszystko dobrze rozumiem.
Jednak w „Kobzarzu” Szewczenki takie rzeczy pojawiają się co jakiś czas. Są tam po to, żeby ukazać bezwyjściowość i rozpacz. A każdy następny obraz po swojemu przewyższa wszystkie dotychczasowe.
Teraz jestem przekonany: słowa „I modlić się nie pozwalają” są niedościgłe. Bo co może być gorsze od tego, kiedy nie dają ci pozostać sam na sam ze sobą i cicho przemówić do kogoś w swoim wnętrzu? Czy jest czarniejsza rozpacz?
Nigdy się nie modliłem, choć modlić się niby już można. Coś się w środku nie klei. Zawsze jednak czułem w sobie spokój dzięki temu, że za mnie modliła się moja babcia. Teraz jej już nie ma, ale mam wrażenie, że wszystko we mnie opiera się na jej modlitwie.
„Modlę się za ciebie” – wystarczało usłyszeć to zdanie i wszystko robiło się pewne.
„Modlę się za ciebie” – oznaczało jednocześnie bardzo wiele. Ona modliła się „za” mnie i „zamiast” mnie. Wykonywała jakąś bardzo ważną pracę, którą ja lekceważyłem. I nie tylko ja: ona modliła się za nas wszystkich.
Jej żylasta religijność wyrastała z ziemi, której ja już nie znałem. Ale właśnie jej modlitwa włączała mnie w ludzki łańcuch, przypisywała do dziesiątków pokoleń moich nieznanych krewnych, którzy modlili się jeden za drugiego. Bo to jedyne i najważniejsze, co można zrobić dla człowieka, który jest obok.
Teraz wiem także, że przyszedł czas na moją modlitwę „za” i „zamiast” kogoś. Urodziła mi się córka, która tak samo jak kiedyś ja niczego nie rozumie i nie wie. Modlitwa to najmniejsze, co mogę jej dać, ale być może najważniejsze.
JEJ ŻYCIE
W podmiejskim życiu ruchu jest mało – prawie go nie ma. Jest tu tak spokojnie, że każdy leciutki powiew wiatru odbiera się jako wydarzenie. Odcięli prąd, psy zaszczekały do księżyca, burza zerwała dachówkę – i za to dzięki. A kilka dni temu stało się coś ani wielkiego, ani małego: nasza kotka Sonia złowiła mysz.
W ogóle to kotka pańska i myszami otwarcie gardzi. Jak złapie, to nie zjada, bo nie jest głodna. Bawi się jak kot z myszą aż do jej śmierci. W naturalnym sadyzmie kotki jest coś humanitarnego. Sonia zawsze daje poranionej istocie prawo do ucieczki. Inna rzecz, że mysz nigdy nie umie z tego prawa skorzystać.
A tu jej się trafiła mysz niełatwa. O czwartej rano w kuchni toczyła się walka. Obudziwszy się, znaleźliśmy w bucie ledwie żywą mysz. I oto problem: co z nią robić? Dobić? Utopić? Jeszcze żywą zakopać? Nie, do tego nie mamy serca. Wynieść do lasu, żeby zdechła? A może wyleczyć? Ale jak wyleczysz dziką mysz polną? A najważniejsze – po co?
Jeśli one gryzą psią karmę albo chrupią grykę, stawiasz na nie pułapki i ich nienawidzisz, traktując jak abstrakcyjne szkodniki. Jednak czujesz się całkiem bezsilny, spotykając konkretną mysz. Tak samo konkretną jak ty sam. I musisz dla tej konkretnej myszy dokonać wyboru.
I dokonaliśmy go. W kątku naszej działki jest wykopana jama – szczelny wybetonowany dół, gdzie w stojącej wodzie gniją różne obierzyny, zepsute owoce i opadłe liście. Wrzuciliśmy tam mysz i o niej zapomnieliśmy.
Po kilku dniach okazało się, że mysz żyje. Wyzdrowiała, uwiła sobie legowisko z liści, podścieliła sobie kawałek celofanu. Naznosiła jakichś suchych gruszek i gryzie. Sama sobie pani. I ani koty jej nie trwożą, ani psy, ani pułapki, ani trutka. Ani chłód nie jest jej straszny, ani głód. Jedzenia wystarczy jej na całe maleńkie życie. Życie samotnej myszy-inwalidki, która nawet słowa nie ma z kim zamienić. A jednak życie.
JEDZĄCY KARTOFLE
Wśród obrazów Vincenta van Gogha jest jeden wyjątkowo ciekawy: Jedzący kartofle. Jest naprawdę genialny, bo jednocześnie może być uważany i za śmieszny, i tragiczny, i szyderczy. Ten obraz można by nazwać karykaturą, nad którą nie wiadomo dlaczego chce się płakać. Temat bardziej niż prosty: przy stole siedzą holenderscy chłopi i pojadają sobie kartofle. Właśnie pojadają, a nie jedzą. Nie smakują ich ani nie pożerają. Pojadanie to dla nich proces życiowo ważny. Na tyle zrośli się ze swoim jedzeniem, że sami stali się jak te kartofle. Twarze brązowe, oczy wybałuszone, ręce popękane... Ma się wrażenie, że ich samych właśnie wykopano z ziemi.
Pamiętam, jakie było moje zdziwienie, kiedy pierwszy raz w życiu trafiwszy do restauracji, dowiedziałem się, że kartofle to nie potrawa, a dodatek. Kelner uśmiechnął się wtedy tak, jak uśmiechają się bezczelni do głupich – z wyższością i jakoś tak po pańsku. A ja przypominałem żuka, który pierwszy raz zobaczył trolejbus.