Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Cezary Zbierzchowski
„Holocaust F”
Końce świata mają w fantastyce malowniczą tradycję. Co jednak, kiedy rozpadają się nie tylko światy, ale też sensy, społeczeństwa, systemy metafizyczne i ontologie?
„Holocaust F” Cezarego Zbierzchowskiego to ambitna hard sf w nowoczesnym stylu, kreśląca kształt nieubłaganej przyszłości, opowiadająca o wojnie, w której akcje militarne same w sobie są dziełami sztuki. Jakie tajemnice kryją się w kołysce cradlera? Co w bezmiarze kosmosu odkrył tunelowiec „Heart of Darkness”, który – zapętlony w czasie i przestrzeni – po raz kolejny zbliża się do ziemskiej orbity? Czym jest plazmat, który opuścił Ziemię, a czym freny, które na niej pozostały? Jak walczyć z Szarańczą, zmodyfikowanymi „wampirami” czy zmieniającym rozkład prawdopodobieństwa „morożenoje”? Czy warto ocalić świat, jeśli przeminęło w nim wszystko, o co warto było walczyć?
„Holocaust F” to dynamiczna mieszanka energii Strossa, rozmachu wizji Stephensona, pesymizmu Wattsa i więcej niż szczypty szaleństwa Dicka. Takie książki zdarzają się niezwykle rzadko, ale kiedy już się ukazują, niezmiennie stają się wielkim czytelniczym świętem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 328
Cezary Zbierzchowski
Holocaust F
Wszystko zaczęło się 14 marca 1980 roku.
Ta książka jest dla Ciebie.
Zamieszkałem w lesie, albowiem chciałem żyć świadomie, stawiać czoło wyłącznie najbardziej ważkim kwestiom, abym w godzinie śmierci nie odkrył, że nie żyłem. Nie chciałem prowadzić życia, które nim nie jest, wszak życie to taki skarb; nie chciałem też rezygnować z niczego, chyba że było to absolutnie konieczne.
Większość ludzi jest dziwnie niepewna, czy życie pochodzi od diabła, czy od Boga, i niejako pochopnie wyciągnęła wnioski, że głównym celem człowieka na tym świecie jest chwalić i wielbić Pana oraz wiernie mu służyć. Prowadzimy jednak marne życie mrówek, aczkolwiek bajka utrzymuje, że dawno temu zamieniono nas w ludzi; jak Pigmeje walczymy z żurawiami; jeden błąd po drugim, jeden szturchaniec po drugim, a najwyższą z naszych cnót niepotrzebnie przepaja wielka nikczemność. Trawimy życie na drobiazgach.
Luiza łapie mnie za ramię.
Czuję prąd nagłego strachu, który biegnie przez napięte ciało. Tak jest zawsze, kiedy wmyślam się w swoje notatki i ktoś dotknie mnie bez ostrzeżenia. Nadpobudliwość nerwowa; zaraz zacznę robić idiotyczne miny, niekontrolowane świńskie grymasy.
Jak ja tego syfu nienawidzę.
— Możesz spojrzeć na wewnętrzny ekran? — pyta podenerwowana. — Facet od pięciu minut czeka na połączenie.
— Mówiłem, Lu, że teraz z nikim nie rozmawiam.
— Ale tu chodzi o naszą lotnię. Szef ochrony Elias Electronics chce, żebyśmy natychmiast lądowali, bo na wieży kontrolnej padł ostatni serwer. Podstawili już samochody.
— To lądujmy. Wydaj dyspozycje Dawidowi.
— Zadzwonić do twojego ojca?
— Tak, i nie zawracajcie mi głowy.
Prowadzimy marne życie mrówek – pieprzenie! – jak Pigmeje walczymy z żurawiami – nie mogę ustawić połączenia z SII-5L – jeden błąd po drugim, jeden szturchaniec po drugim – ożeż, kurrrrrwa mmać! – trawimy życie na drobiazgach – smarknąłem we własny pamiętnik, w samym środku pisania – życie to taki skarb.
Gmeram przy tym połączeniu, aż wreszcie udaje mi się je ustawić. Komendy konfiguracyjne są bardziej enigmatyczne od tekstu, który wcina się z pamięci długoterminowej. Thoreau nie jest wcale zły, to naprawdę świetny gość, ale nie teraz, nie w tym miejscu, teraz wyprowadza mnie z równowagi. To ma być pamiętnik, a nie S-rzyg z mózgu; i bez podobnych przebić może się okazać trudny do ogarnięcia, a ja chciałbym stworzyć dokument czasów, w których przyszło nam żyć.
Denerwuje mnie wiele rzeczy, na przykład nadużywanie wulgaryzmów w notatniku, ale właściwie nie mam wyboru. Kiedy byłem dzieckiem, lekarze spierali się, czy występująca u mnie koprolalia to objaw choroby psychicznej, czy uszkodzenie neurologiczne. Ponieważ doszło do tego ciągłe kręcenie głową, tiki, trudności z koncentracją i nadekspresywną mimiką twarzy, uznali, że to najprawdopodobniej zespół Tourette’a, i było pozamiatane.
A ja potem pięć razy wymieniałem ciało (jedno syntetyczne, cztery od zresetowanych), ale nigdy nie pozbyłem się tej przykrej przypadłości.
Zasranej przypadłości.
— Raczej zabawnej — mówi Luiza, wyskakując z lotni. Właśnie wylądowaliśmy na betonowym skwerku i biegniemy do granatowego bentleya (chińsko-niemiecki sześcioosobowy Phantom Town Car).
— Zabawnej? A pamiętasz, jak na pierwszym spotkaniu plułem na podłogę jak kretyn?
— Pamiętam. No i co z tego? Jesteś przecież ekscentrycznym miliarderem.
Aha.
Siadamy na białej kanapie samochodu, układamy dzieciaki do snu. Nie jestem, kurwa, żadnym ekscentrycznym miliarderem (nie z tego powodu przeklinam). Myślę, że to kompulsja, podobnie jak bezsensowne krążenie po domu, kiedy jestem sam. W każdym razie to gówno nie siedzi w rdzeniu kręgowym ani w obwodowym układzie nerwowym, tylko w moim mózgu, i nikt go stamtąd nie wyciągnie. Musiałbym się przeładować do innej kołyski, ale to nic pewnego, za duże ryzyko w tych czasach i nie opłaca się przed końcem świata robić takich fikołków. Tak już musi zostać; przeżyłem, obdarzony wątpliwym urokiem żula, ponad sto dwadzieścia lat. Mogę przeżyć jeszcze kilka, a stara dobra Lorelei na pewno mi w tym pomoże.
Wjeżdżamy na obwodnicę. Właśnie zdałem sobie sprawę, że zostałem cradlerem niemal równo sto lat temu. Od tamtego czasu umierałem kilka razy – na własne życzenie lub przypadkiem – i zawsze jakoś udawało mi się wrócić. Wiem, że choć istnieją inne światy, nie istnieje „tamten świat”. Kiedy więc ktoś zaczyna snuć wywody o życiu po śmierci, mam ochotę zadusić go gołymi rękami. Niech się sam przekona (chociaż przekonać się nie może, jeśli nie jest jednym z nas). Człowiek pierwotny niczego nie zobaczy, a nie słyszałem, żeby cradler opowiadał podobne bzdury. No i to jest właśnie jeden z absurdów naszego życia.
— Ale i tak je kochasz, prawda? — dopytuje Lu.
— Nieładnie tak podglądać. — Szczypię ją w udo.
Luiza ma podgląd on-line wszystkiego, również osobistego schowka, pozwoliłem jej na to w przypływie słabości. Siedzimy na serwerze SII-5L, należącym do VoidWorks i zabezpieczonym jak skarbiec Banku Centralnego; nikt niepowołany do niego nie wejdzie. Po usunięciu wszystkich tajemnic handlowych i rodzinnych, po gruntownym przeredagowaniu tekstu, kiedy nic już nie zostanie z moich wspomnień, może zdecyduję się je upublicznić. Oby tylko wtedy miał je kto czytać.
Jedziemy z Luizą i dziećmi do Zamku. Opuściliśmy Rammę około dwudziestej, pół godziny po tym, jak ojciec dostał cynk od Blumfelda o zbliżającym się zagrożeniu. Właściwie o dwóch zagrożeniach: wracającym po raz szósty H.O.D. i nowej ofensywie Szarańczy, której armia może nie powstrzymać. Za dużo wampirów kręci się po okolicy, za dużo ścierwa. Dla mnie śmierć to nic nowego, Luiza w ogóle nie umrze, ale boję się o dzieci. Nie zasłużyły na to, żeby trafić w ręce zawirusowanych spamerów Synergii. Oni potrafią atakować nawet ludzi bez gniazd i tylko po to, żeby zniszczyć życie.
SI kierujące oddziałami Death Angel rzuciły do walki wszystkie siły, ale Szarańcza infekuje codziennie tylu nowych, że nasze superkomputery równie dobrze mogłyby robić szalik na drutach. Efekt będzie identyczny. Coś stało się w Sztabie Generalnym – nie bardzo wiadomo co. Pewnie część wojskowych przeszła znowu na stronę partyzantów.
Lecieliśmy wcześniej traumolotem (nienawidzę pieprzonych lotni i antypola), ale padł System Kontroli Lotów i przesiedliśmy się do limuzyny. Trzy opancerzone samochody ruszyły autostradą do Seegardu. Czarny wóz Security Corps jedzie przed bentleyem, drugi ubezpiecza tyły. Chłopaki z Oddziałów Specjalnych Elias Electronics Ltd. od początku wojny przewieźli tyle cennych ładunków, że chyba dotrzemy w jednym kawałku. To około czterystu pięćdziesięciu kilometrów, rzut beretem od Seegardu, nasza rodowa posiadłość. Zamek wznosi się na wzgórzu Radec, skąd roztacza się widok na rezerwat i stuhektarowe ranczo. Teren jest ogrodzony drutem pod napięciem, wysokim na trzy metry, a podzamcze i dziedziniec umocnione są jak wojskowy bunkier; obsadza je prawie pół tysiąca ludzi. Zapraszamy nieproszonych gości.
Teoretycznie mogliśmy schronić się pod Rammą, na terenie któregoś z zakładów. Stacjonują tam prawdziwe armie, które będą bronić maszyn (i przy okazji swoich rodzin) do upadłego, ale Junior słusznie zauważył, że istnieje niebezpieczeństwo wybuchu magazynów, więc lepiej zaryzykować podróż do Zamku. Wkrótce przy Wielkich Rozjazdach dołączymy do konwoju z północy, którym jedzie ojciec z Juniorem i zarządem EE. Anton jest ode mnie starszy o trzy lata, a „Juniora” odziedziczył po ojcu. Ja trafiłem jeszcze gorzej, jestem Franciszek Elias III (po dziadku i pradziadku, twórcach Elias Electronics). Trzeci Franciszek – pożałowania godny brak wyobraźni przy wybieraniu imion dla potomstwa. Moim zdaniem to wina matki (świeć Nieobecny Panie nad jej nieistniejącą duszą). Imię jednak nie jest najważniejsze, podobnie jak ciało. Najważniejsze, że pochodzimy z tych Eliasów.
Jesteśmy familijną gigakorporacją, od początku wojny zarobiliśmy brutto dwa miliardy ECU, czyli ponad siedem miliardów vianów. A ja od początku podróży wypieprzyłem już z VoidWorks trzydziestu ludzi i szef związków zawodowych nawet nie pisnął. Mieli zapisany w kontrakcie zakaz korzystania z bezpośrednich łącz Synergii i nie przyjęli pomocy medycznej w usunięciu gniazd. O dwudziestej upłynął termin. Nie mogłem dłużej czekać, aż mi się któryś podłączy i zacznie świrować na terenie zakładu. Nasza konserwatywna polityka, z której śmiało się tylu szefów innych firm, nasza decyzja, by wyeliminować z zespołu ludzi z aidami (krytykowana przez Rzecznika Praw Obywatelskich, dopóki go nie wymieniliśmy), okazała się jedynym słusznym rozwiązaniem. Zwiększone możliwości rozwoju, które oferowało bezpośrednie połączenie z siecią, nie bilansowały się w żaden sposób ze skalą zagrożeń: psychozami wirusowymi typu S, szpiegostwem przemysłowym, uzależnieniem od wirtualnych kreatorów decyzyjnych, autyzmem odstawiennym, i tak dalej. Przekonałem ojca, żeby wprowadzić odpowiednie klauzule do kontraktów, a ludzi już zatrudnionych namawiać do operacji albo wywalać z naganą w papierach. I jestem z tego dumny. Nikt z rodziny Eliasów ani z jej najbliższego otoczenia nie ma prawa choćby otrzeć się o Synergię.
— Nie przesadzałabym z tą czystością — zauważa leniwie Luiza. — Bycie cradlerem to trochę większa ekstrawagancja niż założenie sobie gniazda. Nie mówiąc o mnie. — Uśmiecha się pod nosem.
Lu ma rację. Ale też nie powiedziałem, że głosimy powrót człowieka do dzikiej natury. Stopień cyborgizacji rodziny to jedno, a wystawianie się na pastwę rozpieprzonych aidów i ładowanych bezpośrednio do mózgu hackerskich ekskrementów to co innego. Kołyska jest odcięta od otoczenia w sposób niemal doskonały, bezprzewodowe połączenie z Synetem II nie powoduje nadpisywania jej zawartości, można krążyć po sieci bez żadnych upgreadów. Podobnie rzecz się ma z elektronicznym mózgiem Luizy. Możliwość zainfekowania nas jest mniejsza niż w przypadku człowieka w stanie pierwotnym, bo mamy założone biozapory na pasożyty atakujące komórki nerwowe.
Kołyskę ma w rodzinie siedem osób: ojciec, Anton i Marina (nasza siostra), wuj Carter i jego druga żona Kler, ich córka Inka oraz ja. Dodatkowe usprawnienia robiliśmy przy niektórych ciałach (głównie Anton), ale to rzecz nietrwała. To, że wizualnie i na poziomie DNA nie jesteśmy tacy jak kiedyś, było na początku trudne do zaakceptowania, ale z wiekiem człowiek przywyka do wszystkiego. Pamiętam jeszcze Antona jako chudego blondyna z postawioną do góry czupryną – teraz jest ciemnoskórym zwalistym facetem o fenotypie Remarczyka z Południa. Trochę mnie kosztowało przyzwyczajenie się do tego, ale czego się nie robi dla ukochanego brata, z którym naparzałem się w dzieciństwie o każdy samochodzik. Miał widać swoje powody, że wybrał taką skorupę.
Patrzę na Iana i Emilię. Dzieciaki chrapią na kanapie naprzeciwko nas. Jeśli uda się przetrzymać koniec świata, musimy jak najszybciej zapuszkować im mózgi, gdy tylko lekarze stwierdzą zatrzymanie wzrostu (mniej więcej za piętnaście lat). Uniezależnienie się od śmierci – przynajmniej częściowe – otwiera inną perspektywę, daje więcej czasu i więcej pewności, zmniejsza wpływ fatalizmu, który rozszalał się po Roku Zero. Czasem mam wrażenie, że choćbyśmy pękli, stanie się to, do czego dąży program świata. Brakuje tej zmienności, która występowała, zanim odszedł Bóg. Dlatego na wszelki wypadek lepiej mieć pod ręką reinkarnator EE. Wiem, co mówię, już umierałem.
Takich jak my, cradlerów, jest na ziemi niewielu, szacuje się, że około piętnastu–osiemnastu tysięcy. Kołyska kosztuje kilka milionów vianów, tyle co dziesięć okazałych domów. Jej instalacja, właściwe oprogramowanie i dalsza obsługa to kolejnych parę baniek (że o kosztach zabiegu w reinkarnatorze nie wspomnę). Dlatego to zabawa dla elit; masy ładują sobie do czaszki chińskie synergiczne usprawniacze oraz japońskie i amerykańskie podróbki. Nam kołyski zapewniały przez dziesięciolecia spokojny bieg długodystansowca, im gniazda umilają sprint: feerią barw i wrażeniem, że wszystko można zdobyć. To jednak tylko wrażenie. Przeładowanie informacją nikomu jeszcze nie otworzyło drzwi do raju.
Cradlerów jest mało, za to takich dziewczyn jak Luiza nie ma wcale; są tylko zbliżone parametrami. Stwarzaliśmy ją przez kilka lat, wykorzystując badania prowadzone na potrzeby wojska. Chociaż Blumfeld siedział nam na karku, laboratoria VoidWorks, które od dekady produkowały androidy bojowe, dla mnie przypomniały sobie, że zaczynaliśmy od najlepszych lovedoll na świecie. Sam projektowałem jej twarz, ustalałem parametry sylwetki, odruchy emocjonalne, motorykę i temperament. Wprowadziliśmy też element losowości, żeby dodać trochę pieprzu. Mogłem stworzyć dziewczynę ze snów, mogłem zrobić z niej eteryczną elfkę albo demona, który nie rozstaje się z pejczem. Mogłem ustalić, jak szybko ma się uczyć i czy pod tym względem przeskoczy kiedyś swojego pana.
Byłem szlachetnym demiurgiem i dałem jej wszystko co najlepsze – zaryzykowałem nawet eksperymentalny symulator wolnej woli.
— Mam nadzieję, że mnie słyszysz, Lu?
— Słyszę, Franciszku, mój ty mężczyzno idealny.
— I oczywiście to doceniasz.
— Każdego dnia. Poza chwilami, kiedy ładuję baterie.
Lubię złośliwość Luizy. Zaślepiłbym się bez tego, zapadł na kołyskowy paraliż. Ona robi dziurki w mojej puszce, wietrzy mi głowę i kiedy trzeba, daje kopa w tyłek.
Franciszek Elias III będzie pierwszym z rodu, który pojmie za żonę stuprocentowego androida.
Ten cały bałagan, podniesiona do kwadratu Apokalipsa świętego Jana, która, prawdę mówiąc, nie przypomina nawet wojny (żadnego frontu, tylko metaliczne kule i tysiące ognisk walk płonących na całej planecie), miała przecież niewinne początki. Reklamy o polepszeniu pamięci i koncentracji, nauce bez wysiłku, osiąganiu życiowych celów bez stresu. Promocja przyjemności na zawołanie, wypoczynek VR, cudowne sposoby na zmęczenie i ból. Magiczne zaklęcia zaczynające się od neuro- i nano-, a zakończone „synergiczną współpracą milionów umysłów”.
Obserwując to, najpierw nie wierzyliśmy, że ludzie z radością pozwolą się wyssać od środka, jak małże. Ale wtedy nie rozumieliśmy jeszcze, co naprawdę oznacza Rok Zero, nie mieliśmy pojęcia o wpływie plazmatu na nasz rozwój jako gatunku.
Konwój pędzi autostradą nieniepokojony przez nikogo. Jedziemy dwieście na godzinę, wyprzedzamy cywilne i wojskowe pojazdy; chłopaki z przodu włączyły światła ostrzegawcze. Dawid przesyła na konsole mijanych patroli informację VIP. Do innych kierowców śle komunikat „Zwolnić drogę” i automaty posłusznie zjeżdżają na wolniejsze pasy. Gdy opuszczaliśmy Miasto, jakiś cwaniak w błękitnym chevrolecie próbował się z nami ścigać, ale dostał ostrzeżenie, że za chwilę przestrzelimy mu opony. I odpuścił. Na wszelki wypadek nie patrzę za okno, dostaję informacje z drugiej ręki. Nie zaglądam w szyby mijanych samochodów, żeby nie zobaczyć twarzy wykrzywionych przez skurcze wirusowe. Autami coraz częściej jeżdżą żywe trupy; gdyby nie autopiloty, mielibyśmy tu jeden wielki zasrany karambol.
Patrząc w oczy tym ludziom, zobaczyłbym mgiełkę Babilonu, który odciska na twarzach swoje logo, wszędobylski trademark – kiedyś koniom i bydłu wypalano na skórze znak właściciela. Za uchem błyszczy gniazdo, w głowie totalna sieczka powstająca z synergicznej wymiany plików. Spełnili marzenia konstruktorów nowej sieci: P2P dla wiedzy, P2P dla wspomnień, P2P dla emocji. Możesz się wymieniać swoimi myślami pod postacią plików S, kiedy tylko zapragniesz. Zapisujesz, konwertujesz, udostępniasz. Czy może być coś mocniej łączącego człowieka z człowiekiem? Czy może istnieć większa integracja?
Wirują memy: P2P dla religijnych objawień, kulturowych tabu, lęków i pragnień, szlachetnych porywów i zbrodni. Rammańczyk może być Indianinem z Amazonii, Chińczyk może się stać Zulusem, Skandynawia zbliżyła się do Australii na szerokość strumienia emisji. Bezpośrednia wymiana wszystkiego.
A my nie wierzyliśmy.
Nie zrobiliśmy nic, by dwadzieścia lat temu powstrzymać wejście na rynek Babilonu, pierwszej platformy S-plików. Ojciec nas usprawiedliwia, twierdzi, że nawet gdybyśmy zareagowali, zlecili ekspresowe przygotowanie prawnych blokad w Lidze Narodów lub nasłali na konstruktorów Synergii płatnych morderców, nic by się nie zmieniło. Nie mogło się zmienić, ludzkość straciła hamulce, runęła w przepaść własnych pragnień, których nie ogranicza już nic poza kasą. Po Roku Zero uwolniła cały swój potencjał; mogła sięgnąć gwiazd, a sięgnęła gwiazdek, waląc czołem o twarde podłoże. Kilkadziesiąt lat nieustannego doskonalenia się w harakiri.
Teraz możemy zapomnieć o wszystkim. Trzy lata temu jakaś kropla przepełniła czarę. Nie wiemy, czy był to skutek nieubłaganej logiki nowego świata, czy za wirusem od początku stał ekstremizm, pragnący uczynić z nas wszystkich Naród Wybrany, a potem zgładzić go jego własnymi świętymi rękami. To, co media nazwały sto lat temu Nowym Holocaustem, trwa wciąż, i to w formie rozdętej w tak kurewski sposób, że tylko odcięcie wszystkiego, co chore, może jeszcze uratować świat. Obawiam się jednak, że nie wystarczy na to pieniędzy i determinacji, i że największe familie, mafie i korporacje (podobne do siebie jak dwie krople wody) nie dadzą już rady powstrzymać szaleństwa. Za późno zaczęliśmy czyścić, za późno wysłaliśmy H.O.D. w przestrzeń, żeby znaleźć inne miejsce do życia: nieskażone nano i nieopętane demonem sieciowej Wspólnoty.
Czuję, że Dawid zaczyna hamować. Przestaję wizualizować myśli; notatki bledną na siatkówce, żeby ustąpić miejsca widokowi Wielkich Rozjazdów. Po prawej, oświetlone ostatnimi promieniami słońca, sterczą rozwalone estakady autostrady A4, która w tym miejscu przecina się z A1. Węzeł obejmuje jeszcze trzy krajówki i plątaninę dróg lokalnych. Czego tu nie ma. Na ziemi i nad ziemią, a najwięcej pod jej powierzchnią: supermarkety, kompleksy relaksacyjne i kina VR, stacje ogniw napędowych (w tym przejęta przez nas stacja sieci Ciril), windy w górę i windy w dół, serwisy naprawcze i dziesiątki jadłodajni. Wszystko wisi na platformach, ciągnie się przy nitkach dróg, świeci neonami w gęstniejącym mroku, zaprasza do podziemnych kompleksów, pulsuje i krzyczy rozpaczliwie, że świat jest w porządku. Ale to nieprawda. Wokół można dostrzec ślady walk, które toczyły się tutaj zaledwie tydzień temu. Wypalone mury, ślepe okna, wraki samochodów porozrzucane na poboczach, kikuty drzew, które zdają się jeszcze dymić. Na drodze ciemniejsze plamy świeżo połatanych dziur. Armia i rząd zrobiły wszystko, by uratować ten węzeł; wiem od Antona (a on od człowieka Blumfelda), że w okolicy przypieprzyli kilkudziesięcioma bombami chemicznymi powodującymi rozpad krwi u wampirów, zabijając przy okazji ponad dwustu cywilów z katalizatorami. Logika wojny: nie było wyboru. Zmietli z powierzchni Ziemi duży oddział partyzantów, a straty własne wliczyli w cenę. Wielkie Rozjazdy zostały uratowane i obsadzone przez pułk piechoty Death Angel pułkownika Szarego.
Na parkingu dla transporterów, na zapleczu stacji paliw stoją cztery samochody drugiego konwoju. Dwie limuzyny: mercedes i przedłużony maybach Landaulet+, jeep Oddziału Specjalnego Security Corps (faceci w inteligentnych hełmach i lekkich pancerzach) oraz limuzyna ochroniarzy podobna do naszej. Dawid parkuje przy maybachu, a podróżujący w nim ojciec opuszcza przyciemnianą szybę. Jest dziewiętnastoletnim piegowatym gówniarzem – reinkarnacja dwa lata temu, wybór ciała raczej konserwatywny. Bardzo przypomina zadziornego chłopaka w stroju seegardzkiego college’u, którego widziałem na zdjęciach sprzed półtora wieku. W głębi samochodu miga śniada twarz Antona. Są z nimi także Juki, szef biura prawnego Elias Electronics, Chloe, sekretarka Antona, i zapewne Janca, asystentka i kochanka ojca. Nie dostrzegam jej, ale to niemożliwe, by podróżowała mercedesem z resztą zarządu EE.
— Jak maluchy? — pyta ojciec śmiesznym, piskliwym głosikiem.
— W porządku, śpią od samej Rammy. — Mrugam w nerwowym tiku. — Podróż upłynęła nam spokojnie, żadnej artylerii ani samobójczych lotni. Nadzieja rośnie we mnie wykładniczo.
— Na A4 też nie było źle. Przez dwie godziny chłopaki zepchnęły do rowu tylko jakiegoś popaprańca w vanie i ktoś ostrzelał za nami drogę z lekkiej broni. Ale na Południu może być gorzej, trzeba będzie uważać na wszystko. Brendan, szef OS-ów, przejmuje od tej chwili dowodzenie kolumną.
— Lu, kochanie, pokaż swoją ładną buzię! — drze się z wnętrza samochodu Anton. W mroku błyskają jego białe zęby.
— To nie jest zabawka, czarnuchu. — Tak sobie miło żartujemy.
— W pobliżu Seegardu trwają zaciekłe walki z oddziałem Kriszny. — Ojciec-nastolatek mówi slangiem z GTV. — Za półtorej godziny zbliżymy się do terenów objętych działaniami. Nie będzie żadnych postojów ani wystawiania nosa z samochodu. Jeśli ktoś musi, niech załatwi swoje potrzeby teraz. Niech Luiza obudzi dzieci.
Przegrupowujemy siły. Dawid i ochroniarze z naszego konwoju biegną w kierunku toalet, Luiza wyciąga bliźniaki, żeby wysiusiały się za samochodem. Są dzielne; zaspana Emilka tylko trochę pochlipuje, trzymając w ręce czerwonego misia. Ian sam ściąga spodenki i ziewając, opowiada mi o grze, którą widział na inforze Cortazara. Zaraz damy im pić, nakarmimy z tubek i znów ułożymy do snu. Wciągam czerwcowe powietrze: wieczorne resztki upału, zapach pogorzeliska i asfaltu. Uśmiecham się, bo OS-owcy cały czas lustrują otoczenie, jakby już tu spodziewali się ataku. Brendan pogania wszystkich, chce żebyśmy wyruszyli jak najszybciej. Starujemy.
Ruch na autostradzie za Wielkimi Rozjazdami słabnie, oddalamy się od Miasta Ramma, pędząc na południowy zachód. Dzieci przez jakiś czas rozrabiają, pokazują sobie przydrożne hologramy i światła mijanych transporterów, grają na moim komunikatorze, zagadują Dawida, który chętnie odpowiada na skomplikowane pytania czterolatków. Potem zarządzam porę snu, przygaszamy światło wewnątrz kabiny, Lu i ja całujemy maluchy na dobranoc. Zachowuję rytuały, które pamiętam z dzieciństwa; chcę ocalić świat, którego już nie ma, bo nawet ludzie bez aidów tworzą w Synecie wirtualne społeczności i przestają się niemal dotykać, przestają rozmawiać, przekazywać wzorce swojemu potomstwu.
Być może właśnie Babilon miał stać się panaceum na atomizację i obojętność społeczeństw, może zamiary jego twórców były szlachetne i godne podziwu. Ale platforma zmutowała (nie wiemy, czy samoistnie) i zmieniła się w wylęgarnię psychicznych trojanów. To stało się trzy lata temu, na przełomie lutego i marca.
Wirusy, które zaatakowały ludzi podłączonych do Synergii, wywołały taką gamę uszkodzeń mózgu i psychoz, że naukowcy z całego świata będą mieli co badać do końca życia. U niewielkiego odsetka userów wystąpił efekt paradoksalny: wzrost ilorazu inteligencji, a nawet coś w rodzaju śladowej telepatii, zdalnego odczytu fal elektromagnetycznych z innych aidów. Przypuszcza się, że tak właśnie narodziła się Szarańcza – organizacja terrorystyczna nowej generacji. Jej członków nazywano już zbrodniarzami, komunistami, anarchistami, szaleńcami, ale kiedy wyszło na jaw, że chętnie piją krew wzbogaconą o katalizatory, zaczęto ich nazywać wampirami. Wojskowi specjaliści zaprzeczają, by miało to praktyczne uzasadnienie, lecz wampiry niezmiennie twierdzą, że zwiększają w ten sposób zdolności telepatyczne i mogą wpływać na mózgi innych (nawet te niewspomagane nano). Trzeba przyznać, że zaskakująco łatwo przejmują kontrolę nad oddziałami wojsk Ligi i poszczególnych państw. Nil admirari.
W krytycznej chwili do Synergii podłączonych było blisko osiem miliardów osób z dwunastomiliardowej populacji. Na szczęście przynajmniej połowa z nich dodała do oryginalnych zapór hackerskie ulepszenia, nad którymi biedziły się najtęższe pryszczate głowy. To ich ocaliło. Kilkanaście procent straciło też w momencie awarii połączenie z siecią, a w zamian zyskało trochę czasu. Najbardziej przerażające okazało się jednak to, że po mutacji Babilonu ludzie nadal masowo podłączali się – i podłączają – do Synergii, wierząc swoim zabezpieczeniom i fałszywym zapewnieniom administratorów. Są tak uzależnieni od wymiany plików S, że nawet groźba utraty życia nie powstrzymuje ich przed rozpoczęciem sesji. W Chinach następnego dnia po awarii rozpoczęły się egzekucje upartych użytkowników. Potem na krzesło elektryczne i do komór gazowych poszli mieszkańcy etnicznych gett w Stanach Zjednoczonych, Francji, RPA i Rosji.
I wtedy wybuchło szaleństwo, a Szarańcza uderzyła po raz pierwszy w kilku zakątkach Ziemi.
— Piszesz fascynujące rzeczy, ale musisz się zdrzemnąć. — Luiza potrząsa mną bezceremonialnie, nie dopuszczając sprzeciwu.
Myśli krążą wokół monstrualnego nieszczęścia. Nie widać go, kiedy patrzę na spokojne buzie śpiących dzieci, nie słychać, gdy z głośników sączy się muzyka. Rozpoznaję Adagio for Strings Barbera i symfoniczną wersję The Wall. Nigdy bym nie uwierzył, że koniec świata jest na wyciągnięcie ręki. My, pasażerowie konwoju zmierzającego do Zamku, jesteśmy odpowiedzialni: nie za sto tysięcy pracowników korporacji w Rammie i ćwierć miliona rozsianych po całym świecie – ale za wszystkich ludzi, którzy zostali jeszcze przy zdrowych zmysłach.
Taka świadomość nie sprzyja zasypianiu.
Rozmyślałem o matce, a może jednak zdrzemnąłem się i wyśniłem niewyraźną, kruchą postać ubraną w jasną sukienkę i sandały. Długie blond włosy prześwietlało słońce. Widziałem ją od tyłu – jawny symbol opuszczenia, które jak szron osadziło się na dnie kołyski; wspomnienie z dzieciństwa przetrwało dziesięciolecia, a mogłoby przetrwać wieki. Matka odeszła po słonecznym promieniu do kogoś, kto nawet nie był człowiekiem. Do obcego. Do pierdolonego Strażnika Krwi. Niczego nie zmienia to, że upłynęło tyle czasu – przynajmniej nie dla mnie. Może Marina i Junior jakoś się z tym pogodzili, a ojciec w schizoidalny sposób zracjonalizował sprawę (wiesz, synu, że gorowie manipulowali ludzkimi uczuciami: to nie jej wina). I może tak było lepiej, bo dzięki temu poznaliśmy Harveya, jednego z Porzuconych w grze losowej plazmatu. Ale wiem, że wolałbym po stokroć, by została z nami.
Przed godziną zjechaliśmy z autostrady. Konwój zatrzymał się na parkingu w pobliżu zjazdu numer sto dwadzieścia. Mamy wrócić na A1, gdy tylko dostaniemy potwierdzenie ze sztabu Stilica, że partyzanci przerwali ostrzał przedmieść Seegardu. Wojska federalne bombardują teraz ich pozycje. Daleko, na samej linii horyzontu, widać pojedyncze błyski. To mróz wypala zmutowane chwasty, próbujące się dostać do miasta i zająć magazyny armii. Ojciec pomylił się, zapowiadając nieprzerwaną jazdę do Zamku. Teraz – na przekór OS-owcom – krąży między samochodami i wściekłym głosem wydaje polecenia przez komunikator. Negocjatorzy dopinają ważny kontrakt z azjatyckim koncernem F.E.O. Ojciec miał uczestniczyć osobiście w ostatnim spotkaniu, ale zamiast tego mamrocze coś przez sieć i krąży po wyasfaltowanym placu. Już dawno minęła północ, utknęliśmy tu na dłużej.
Zostawiamy dzieci pod opieką Dawida i wyruszamy na kolejny niezaplanowany spacer. Biorę Luizę pod rękę. Tuż za białym krawężnikiem parkingu zaczyna się rzadki sosnowy las, bliżej kłębią się wyschnięte krzewy, karłowate jałowce i inne badyle, niezidentyfikowane w świetle lamp. To właśnie stamtąd dobiega krzyk ochroniarza z halogenową latarką.
— Brendan, znalazłem ścierwo!
Nieruchome dotąd krzewy zaczynają się chwiać i tylko patrzeć, jak rozgadają się w absurdalnym dialogu (nieśmiertelne gadające krzewy). Zaalarmowani OS-owcy otaczają teren, trzymając palec na spuście pistoletu. Ubezpieczają się nawzajem. Brendan staje blisko ojca rozmawiającego z Antonem i Jukim o kontrakcie ze skośnookim tygrysem. Ciekawość popycha nas w stronę, skąd dobiegł krzyk – zaraz obejrzymy z bliska ofiarę synergicznego szaleństwa. Nieodrodne dziecko Babilonu, które w nieodległym czasie było naszym bliźnim, człowieka chorego na Zespół Psychotyczny S. Ścierwo. (Niektórzy mówią o nich „zombie”).
Facet musiał siedzieć w zaroślach od dawna. Znajdujemy go w charakterystycznym dla ścierwa stuporze. Teraz pełznie na czworakach, zwabiony światłem halogenu. Ma na sobie podartą białą koszulę, wąski krawat i dziurawe garniturowe spodnie w prążki. Na gołych stopach widzę ciemne smugi brudu, może krwi. Zmierzwione włosy i spocona twarz są całe w piachu, a kiedy kaszle, z jego płuc zdaje się pryskać ziemia.
Kręci się jak pies między nogami ochroniarzy, wzbudzając ich niezdrowy śmiech. To tylko kwestia czasu, gdy dostanie pierwszego kopniaka, potem drugiego i następnego. Odskakuje, stara się chronić przed ciosami, została w nim resztka pierwotnych instynktów. Brendan udaje, że studzi zapędy chłopaków, ale bawi się równie dobrze jak oni.
Przybłęda prostuje się niespodziewanie. OS-owcy natychmiast biorą go na muszkę, hełmy koordynują lufy pistoletów. Ale mężczyzna nie rzuca się na nikogo, odchyla tylko ciało do tyłu, unosi łokcie na boki i na sztywnych nogach zaczyna krążyć po placu. Przekrzywia głowę raz w prawo, raz w lewo, drobnymi kroczkami przemierza pustą przestrzeń, by zaraz zawrócić i przedefilować przed nami w drugą stronę. Czasem wstrząsają nim dreszcze i stroszy niewidzialne pióra; czasem z gardła dobiega skrzekliwy gulgot. Musiał wymienić się plikami S z wirtualnym Żurawiem. Truchta w tańcu godowym, przyglądając się otoczeniu spod przymkniętych powiek.
— Jesteś ptakiem? — pyta rozbawiony Anton.
Tancerz wydaje nieokreślony dźwięk. Od biedy można wziąć go za potwierdzenie, ale Antonowi to nie wystarcza. Chwyta gościa za skórzany pasek krawata i przyciąga do siebie. Ochroniarze nerwowo ściskają broń, z okna maybacha wyglądają podekscytowane Chloe i Janca, a z mercedesa nawet Werner i Marquez, wiceprezesi EE, oraz towarzyszący im Leon Graves. W świetle lamp bieleją siwe skronie i twarze bez wyrazu.
— Jesteś pieprzonym Żurawiem? — dopytuje Junior.
— Balearica regulorum — z ust szaleńca płynie zaskakująco wyraźny szept.
— Koronnik szary, ptak z rodziny żurawiowatych — mówi Luiza, gładząc się po czaszce porośniętej ciemnym meszkiem. Pięknie zaprojektowany gest zamyślenia. — Z odczytu fal mózgowych: facet był ornitologiem i utożsamił się z obiektem badań.
— Zostawmy go, chyba nie jest groźny — proponuje Sam, jeden z ochroniarzy.
— Nie ma pewności, czy znalazł się tu przypadkiem — odzywa się Juki. — Trzeba sprawdzić wszystkie kanały.
Luiza kładzie szczupłą dłoń na rozgrzanym czole ścierwa. Wykonuje jednostajny ruch, jakby błogosławiła go znakiem krzyża. Prawie widać iskry przeskakujące między powłoką skóry a kciukiem.
— Nie ma śladów transmisji — oznajmia po chwili — ale zapisuje na aidzie wszystko, co widzi, do późniejszego odtworzenia lub wymiany. Mam go wykasować?
Czerwcowa noc jest cicha i nieśmiała, nie chce sama odpowiedzieć na to pytanie.
— Mam go wykasować? — powtarza Luiza.
Kiwam głową. Nie po raz pierwszy wydaję wyrok śmierci.
Sięga dłonią za ucho mężczyzny, gdzie wykwitło kiedyś synergiczne gniazdo. Pociera je palcem tak długo, aż z opuszki wychyla się łącze w S-standrdzie, przygotowane na takie okazje. Potem oboje nieruchomieją, a ciało faceta ogarnia delikatne drżenie. Mam dostęp przez SII do wizualizacji procesu, który podsyła mi Lu. Przez środek wewnętrznego ekranu przesuwa się niebieski pasek; rośnie nieubłaganie pod mrugającą komendą „Czyszczenie zasobów pamięci”. Dziewczyna jest bezlitosna, niszczy zapis krótko- i długoterminowy, pliki systemowe, oprogramowanie dostępu platformy i dane nawigacji sieciowej. Po kolei migają obrazki i fragmenty filmów symbolizujące wyszarpywane z mózgu zasoby. Kiedy pasek dobiega końca, ciało wali się na ziemię bez czucia, błyskają białka oczu.
Mężczyzna leży zresetowany, jego mózg jest tylko plątaniną białka i bezużytecznych nanorurek. Przypuszczalnie to niepotrzebna śmierć, nie możemy jednak ryzykować. Nikt nie wiedział, że zatrzymamy się właśnie tutaj, ale ostrożność Jukiego wiele razy ratowała nam skórę – nie da się w stu procentach wykluczyć, że to nie przypadek. Myślenie, że ukryjemy się skutecznie, jest w tych czasach co najmniej niepoważne; wszystkich i wszystko śledzą niestrudzone programy szpiegujące, zarówno w realu, jak i w VR. Trzeba więc zamanifestować swoją siłę na tyle wyraźnie, by potencjalnemu napastnikowi odechciało się wykonywać dalsze ruchy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki