Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Człowiek nowego tysiąclecia założy stację na Księżycu, poleci na Marsa, uruchomi loty międzyplanetarne i przekroczy granicę dzielącą nas od głębokiej przestrzeni kosmicznej. Człowiek nowego tysiąclecia będzie miał zupełnie nową relację z kosmosem, w którym żyjemy: Homo terrestris jest gotowy, aby stać się Homo cælestis.
Tommaso Ghidini zabiera nas w fascynującą podróż w przyszłość. Snuje rozważania o tym, jak nasze życie może się zmienić, gdy przekroczymy granice Ziemi i zaczniemy zasiedlać inne planety. Nie skupia się jednak wyłącznie na technicznych aspektach podróży kosmicznych, ale przede wszystkim na ludziach – ich emocjach, pragnieniach, i wyzwaniach, z którymi muszą się mierzyć. Ghidini przedstawia świat, w którym porażka nie jest końcem, lecz nieodłącznym elementem rozwoju, koniecznym do osiągnięcia nowych celów.
Homo Caelestis to opowieść o marzeniach, które stają się rzeczywistością, dzięki odwadze i determinacji naukowców, astronautów oraz wizjonerów, którzy poświęcają swoje życie na badanie kosmosu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 287
Mojemu tacie, który nie przestaje otwierać mi oczu
WSTĘP
Bez obaw
„Il primo libro sarebbe meglio non averlo mai scritto. Finché il primo libro non è scritto, si possiede quella libertà di cominciare che si può usare una sola volta nella vita...”.
(Najrozsądniej byłoby nigdy nie napisać pierwszej książki. Dopóki nie napiszesz pierwszej książki, masz w sobie tę wolność zaczynania, która jest dana tylko raz w życiu[1]).
Italo Calvino
To nie może być pot. Operacja jest bez wątpienia złożona, a poruszanie się w skafandrze ciśnieniowym w kosmicznej próżni nie należy do łatwych – najprostszy ruch dłoni wymaga nadludzkiego wysiłku. Ale płynu w hełmie jest zbyt dużo i wydaje się zbyt zimny, żeby mógł być potem. Może ze skafandra wydostała się woda do picia? Nie, to niemożliwe, nie widać żadnego wycieku ani z rurki, ani z zaworu. Dzieje się też coś niepokojącego: wody w hełmie wciąż przybywa.
Spacer kosmiczny numer 23 rozpoczął się zgodnie z planem. Luca Parmitano i Chris Cassidy ubrani w specjalne skafandry czekali w komorze dekompresyjnej Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, ISS (International Space Station), aż ze śluzy zostanie usunięte całe powietrze, aby można było otworzyć właz i wyjść na zewnątrz w celu dokonania kilku dość skomplikowanych napraw zewnętrznych linii energetycznych.
W kosmosie nie ma telefonu alarmowego, pod który można by zadzwonić i wezwać pomoc. Kiedy w Stacji coś się zepsuje, astronauci muszą samodzielnie usuwać usterki, i to w jednym z najbardziej nieprzyjaznych środowisk, w jakich kiedykolwiek przyszło pracować człowiekowi. Może zabraknąć powietrza, można odczepić się od ISS i bezpowrotnie odlecieć w bezmiar przestrzeni kosmicznej. Kosmiczny śmieć lub mikrometeoryt może przeszyć nasze ciało z prędkością dwadzieścia razy większą niż pocisk wystrzelony z lufy pistoletu.
Był czas, kiedy spacery orbitalne uważano za niezwykle ryzykowne i bardzo się ich obawiano. Podczas budowy Stacji panowało powszechne przekonanie, że żmudny program misji konieczny do montażu naszego orbitującego domu – według obliczeń pozwalający na około dziesięć wyjść rocznie w okresie ponad dziesięciu lat – tworzy swego rodzaju mur nie do przebicia. Nieprzypadkowo nazwano go „The Wall”. Tymczasem dzięki praktyce, mozolnym szkoleniom na Ziemi i skrupulatnym procedurom bezpieczeństwa mur ten udało się przebić, a spacery kosmiczne stały się, jeśli nie rutyną, to dobrze opanowanym ćwiczeniem.
Tysiące godzin spacerów kosmicznych, EVA (Extra-Vehicular Activity), przebiegły bez żadnego poważnego wypadku. Co najwyżej obolałe ręce, siniaki, gdzieniegdzie drobne otarcia na ciele od skafandra, ale nic ponadto. Chociaż na chorobę kosmiczną cierpi wielu astronautów, to jednak żaden z nich nigdy nie zwymiotował w hełmie na głowie, ryzykując tym samym uduszenie. Jeśli nie liczyć niewielkiej dziury w rękawicy jednego ze spacewalkerów – którą zresztą on sam zauważył dopiero po powrocie do promu – nikomu nigdy nie podarł się żaden skafander. Raz zdarzyło się, że pewien astronauta zakrztusił się łykiem wody i zakasłał, wypluwając kilka kropel do hełmu. Płyn odbił się od wizjera pokrytego substancją zapobiegającą parowaniu i dostał do oczu mężczyzny, podrażniając je do tego stopnia, że miał on kłopoty z widzeniem. W warunkach zerowej grawitacji łzy nie spływają po policzkach. Trzeba było odczekać dobre pół godziny, zanim wyparowały, minęło pieczenie oczu wywołane kontaktem z preparatem, a astronauta mógł dokończyć spacer. I tyle. Żaden z tych incydentów nigdy nie przerodził się w prawdziwą sytuację awaryjną. Aż do tamtej chwili.
Gotowi. Zielone światło. Pora przekręcić dźwignię i otworzyć właz. Na zewnątrz jest ciemno, że oko wykol. Niczym dwaj alpiniści przeprowadzający wzajemną kontrolę partnerską przed wspinaczką Luca i Chris sprawdzają ostatnie rzeczy, przypinają do Stacji swoje linki asekurujące – gwarancję bezpiecznego powrotu – i jeden za drugim nurkują w ciemność. Rozdzielają się, bo chociaż zmierzają mniej więcej do tego samego punktu ISS, mają dotrzeć na miejsce innymi drogami.
Luca właśnie zajął wyznaczoną pozycję, prawdopodobnie jedną z najbardziej niewygodnych, w jakich przyszło człowiekowi pracować: tkwi w przerażająco klaustrofobicznym habitacie, zaklinowany pomiędzy trzema modułami mieszkalnymi, z wizjerem oddalonym od powierzchni stacji zaledwie o kilka centymetrów. W momencie gdy odbiera komunikat z Houston, że wszystko idzie zgodnie z planem, a nawet udało mu się dotrzeć na miejsce czterdzieści minut przed czasem, uświadamia sobie, że coś jest nie tak. Na szyi i karku czuje wodę. Chris, który jest obok, przysuwa się do niego, żeby sprawdzić, co się dzieje. Nie widać żadnego wycieku, ale wody przybywa. To może być ciecz chłodząca skafander, dzięki której wewnątrz panuje komfortowe 20 stopni Celsjusza, podczas gdy na zewnątrz różnica temperatury pomiędzy orbitalnym dniem a orbitalną nocą sięga nawet trzystu stopni.
Zostaje podjęta decyzja o „przerwaniu” misji Luki i pozostawieniu Chrisa na zewnątrz, żeby kontynuował swoje zadania. Sytuacja nie jest krytyczna, takie rozwiązanie wydaje się najrozsądniejsze. Ale Chris ma jakieś złe przeczucia. Przygląda się oddalającemu się partnerowi i czuje, że byłoby lepiej go odprowadzić. Teraz jest już jednak za późno, Luca spogląda na niego po raz ostatni i znika w czarnej kosmicznej pustce. Sam.
Potem wszystko dzieje się bardzo szybko. Woda zalewa hełm, w jednej chwili zakrywając Luce oczy i uniemożliwiając widzenie, wlewa się do uszu, przerywając łączność radiową, dostaje się do nosa, uniemożliwiając oddychanie. Wyobraźcie sobie tę sytuację. Jesteście zupełnie sami, dryfujecie w przestrzeni kosmicznej przyczepieni do ultra zaawansowanego technologicznie boiska do piłki nożnej, które mknie z prędkością 28 000 km/h po orbicie okołoziemskiej, na wysokości 400 kilometrów. I nic już nie widzicie. Na dłoniach macie rękawice połączone z resztą skafandra. Nie możecie ich zdjąć, osuszyć twarzy, oczyścić dróg oddechowych i oczu. Nie możecie też wciągnąć wody nosem, a potem zrobić głębokiego wdechu. Nie wiecie, gdzie jest właz prowadzący do wnętrza ISS, gdzie będziecie mogli znów swobodnie oddychać. Nie słyszycie waszego partnera, który jest teraz daleko i nie może podprowadzić was do drzwi „domu”. Was także nikt nie słyszy, ponieważ woda uszkodziła mikrofon. Jakby tego było mało, dokładnie w tym momencie Stacja Kosmiczna wchodzi w cień Ziemi. Przez najbliższe 45 minut pogrąży się w najmroczniejszej z możliwych nocy.
Luca natychmiast zdaje sobie sprawę, że sytuacja jest już nie tylko poważna, ale zagrażająca życiu. Wystarczy, że lejąca się szybko woda zakryje mu usta, a zapisze się na kartach historii jako pierwszy astronauta, który utopił się w kosmicznej próżni. Utonie w hełmie przypominającym akwarium dla złotej rybki.
Na zewnątrz Stacji przymocowano coś w rodzaju poręczy. Przemieszczając się wzdłuż niej, można dotrzeć do zbawiennego włazu, ale można też pomylić kierunki. Luca doskonale wie, że nie może sobie pozwolić na tego rodzaju błąd – skończyłoby się to dla niego tragicznie. Taka sytuacja ma miejsce po raz pierwszy. Nikt jej nie przewidział ani tym bardziej nie przeżył na własnej skórze. Nie ma żadnych protokołów postępowania. Musi radzić sobie sam.
W tym momencie umysł tego odważnego człowieka zaczyna pracować jak dobrze naoliwiona maszyna. Luce przypominają się długie godziny szkoleń, rozsądek bierze górę nad emocjami. Spośród dwóch dostępnych dróg, z których jedna wiedzie do życia, a druga do śmierci, wybiera tę prowadzącą do ISS. Dociera z uporem do włazu, gdzie czekają już na niego przejęci towarzysze. W międzyczasie u jego boku zjawia się także Chris. Nikt jednak nie potrafi odgadnąć, w jakim stanie jest uwięziony w skafandrze Luca. Czy stracił przytomność? Czy żyje? Chris chwyta go za rękę. Luca mocno odwzajemnia uścisk.
Zwykły uścisk dłoni, znak życia przekazany sobie przez dwie istoty ludzkie przebywające w najbardziej „nieludzkim” środowisku, jakie znamy.
To moja pierwsza książka. Oddaję ją w ręce czytelników z pewną dozą nieśmiałości. Podzieliłem się w niej przemyśleniami na temat tego, w jaki sposób zmienią się kluczowe aspekty naszego życia za sprawą rozwoju technologii i odkryć naukowych związanych z eksploracją kosmosu, a także – może nawet bardziej – w wyniku kształtowania się nowej samoświadomości płynącej z odkrywania nowych światów.
Dzisiaj, po raz pierwszy w dziejach świata, Homo sapiens staje przed realną perspektywą zaprowadzenia własnego życia – kultury, ideałów, a nawet miłości – tam, gdzie życie nie istnieje. Jesteśmy ufoludkami, które mają szansę przekroczyć cienką granicę naszej atmosfery i zamieszkać poza Ziemią, stając się gatunkiem wieloplanetarnym. Starałem się opowiedzieć o tym wszystkim, posługując się nie tyle teleskopem naukowca, ile szkłem powiększającym humanisty. Oddaję zatem te stronice w wasze ręce. Wiem, że teraz nie mogę już nic więcej zrobić. Mogę jedynie mieć nadzieję, że zechcecie je przyjąć i że za ich pośrednictwem uda mi się opowiedzieć wam nie tylko o naszym uniwersum, ale także o tym, w którym ja sam żyję i pracuję od lat: świecie eksploracji kosmosu, astronautów i rakiet, wahadłowców i stacji orbitalnych, sond kosmicznych wynoszonych poza granice Układu Słonecznego i teleskopów pozwalających odkrywać tajemnice nieskończoności.
To świat ludzi, którzy wierzą we własne marzenia i podporządkowują im całe swoje życie. Ludzi, którzy podejmują ryzyko i biorą na siebie odpowiedzialność; którzy mają odwagę rozwijać swoją miłość do nauki; którzy cieszą się z każdego nowego wyzwania, bo przeczuwają, że ta próba, ten eksperyment, ta podróż niosą ze sobą obietnicę lepszej przyszłości dla wszystkich. Nieważne, jak bardzo odległą w czasie i czy w ogóle uda im się doświadczyć jej spełnienia. To ludzie, dla których słowa takie jak „zasługa”, „kompetencje”, „poświęcenie” stanowią sens istnienia; którzy się nie oszczędzają i oddają całe swoje życie „pracy na granicy”. Należy im się ogromny szacunek, ponieważ to właśnie dzięki ich pracy ludzkość może posuwać się naprzód o kolejny milimetr, robić następny krok w nieznane.
Nie jest to świat prosty ani też, jak można przypuszczać, idealny. Ale to tam spotkacie Lukę Parmitano, mężczyznę, który – mimo przygody, którą niemal przypłacił życiem – spogląda na rozmówcę błyszczącymi, pełnymi ufności w przeznaczenie oczami i wypowiada słowa: „Nie należy obawiać się porażki, bo jest ona koniecznym etapem rozwoju i ewolucji. Nie wiedzieliśmy, jak poradzić sobie z tego rodzaju awarią, a dzięki temu, co mnie spotkało, już wiemy”.
Przypisy