Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mroczny thriller Michała Cetnarowskiego opowiada o ludziach stawiających czoło złu, które ich przerasta. Skandynawowie udowodnili, że powieść gatunkowa może dotykać spraw istotnych, I dusza moja to przykład, że takie teksty pisze się również w Polsce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 258
Michał Cetnarowski
I dusza moja
„Nastała noc: ocknęły się wszystkie pieśni kochających.
I dusza moja jest pieśnią kochającego”.
Fryderyk Nietzsche
Budzik w telefonie jak co rano zagrał główny motyw z Rocky’ego. Wstawaj, tygrysie, trzeba znów brać się za bary z życiem, już za piętnaście siódma. Ostatnio coraz trudniej było mu uwierzyć pełnym energii dźwiękom piosenki.
Wyłączył budzik i zamrugał, bez przekonania próbując wyegzorcyzmować nadchodzący ból głowy. Jerzy Horowitz miał czterdzieści sześć lat, bliznę na podbródku, ślad po wystających prętach płotu, przez który próbował przeskoczyć w dzieciństwie jako Indianin, uciekający z Old Shatterhandem przed rabusiami bydła, wycięty wyrostek robaczkowy i zoperowane więzadło w prawym kolanie, które strzeliło mu na nartach w Białce Tatrzańskiej, już w wolnej Polsce, był w trakcie sprawy rozwodowej, nie miał stałej pracy, na koncie zostały mu trzy tysiące sześćset pięćdziesiąt dwa złote i tego dnia miał umrzeć.
Wstał wolno, przeczesał siwiejące na skroniach włosy, ciągle gęste, skierował się bez przekonania pod prysznic. Za oknem przez marcowe chmury z trudem przedzierał się poniedziałkowy świt. Wielki Tydzień zaczynał się jak długi i bolesny poród. Horowitz odkręcił kurek i skrzywił się kwaśno pod sitkiem prysznica. Przynajmniej do tej pory ten poniedziałek nie różnił się niczym od swoich poprzedników.
Zapowiadał się długi dzień.
Wioleta paliła papierosa na działkach za szkołą i słuchała, jak na imprezie najlepiej zrobić laskę. Stały razem z Agatą i Lidią, która trzy miesiące temu zaczęła prowadzić bloga, dwa miesiące temu straciła dziewictwo na jednej z pierwszych osiemnastek w tym roku, a przed miesiącem zdecydowała się zająć sprawą z naukowego punktu widzenia. Postanowiła sprawdzić, jak te sprawy wyglądają u ich znajomych ze szkoły i regularnie publikować relacje z takich badań na nowym seks-blogu. Liczba wejść wzrosła jej natychmiast, o kilkaset, a potem kilka tysięcy dziennie, a Lidka założyła sobie plan wydania tego za rok jako książki, zaraz po napisaniu matury. Miała czas, żeby zbierać materiały.
— A więc — kontynuowała poważnym tonem — zakładanie prezerwatywy w tym momencie to nie jest najlepszy pomysł.
— A, no wiesz… AIDS? — Agata strzepnęła popiół z L&M Linka. Było zimno. Poprawiła puchową kurteczkę.
Lidka wzruszyła ramionami.
— Jak chcesz sobie żuć kondoma, to nikt ci nie broni. Kaśka, ta z ekonomika, która mi o tym opowiedziała, potem całą imprezę nie mogła się pozbyć takiego potwornego smaku… no, wiecie, jakbyście kredę jadły. Albo zasypkę dla dzieci.
— Skąd wiesz?
Lidka się zmieszała. Wioleta słuchała, wstydząc się tego, o czym mówią koleżanki, rumieniąc się z tego powodu i jeszcze bardziej wstydząc się tego swojego wstydu. Miała siedemnaście lat, ciemnoblond włosy do ramion, mały nosek, po mamie, piersi w rozmiarze B, które za nic nie chciały urosnąć, i ciągle była dziewicą. Do tej pory nie przeszkadzało jej to za bardzo, ale od kiedy Lidka, jej najlepsza przyjaciółka, poszła na tę pamiętną osiemnastkę u Michała, to teraz Wioletta rozmawiając z nią, czuła się nieco nieswojo. Nie żeby nigdy nie poruszały tych tematów, Elka Remcz jeszcze w gimnazjum straciła cnotę w krzakach na komersie, i to już wtedy było szkolną sensacją. Pierwszego pornosa też oglądały razem, z wypiekami na twarzy, na wakacjach, kiedy obie miały po czternaście lat, a rodzice Lidki wyjechali w sobotę na długie popołudniowe zakupy do Wrocławia. Kiedyś się nawet pocałowały, pijane, na kolonii w Łebie, ale potem obróciły wszystko w żart. Jeszcze dziś czasami przypominały sobie tamten wieczór i śmiały się, kiedy chciały sobie dogryźć.
Ale co innego rozmawiać o filmach, a co innego zniknąć z imprezy, pojechać samochodem rodziców chłopaka na pola za Strzeszowicami, a potem zrobić to na tylnym siedzeniu, z trudem ściągając majtki i spodnie, kiedy para unosi się wokół głów i oddechy dymią alkoholem. W porównaniu z tym Wioleta mogła się najwyżej pochwalić kilkunastoma wejściami dziennie na stronę Lidki, żeby sprawdzić komentarze i to, czy przyjaciółka nie wkleiła właśnie nowego wpisu. Ale do tego nigdy by się przed Lidką nie przyznała.
— No, wiecie… — po chwili wahania Lidka ściszyła teatralnie głos. Wyglądała na naprawdę zażenowaną. — Ja, no… No, wiecie, sama spróbowałam.
— No co ty? Komuś loda zrobiłaś? — Wioleta nie wytrzymała. — Nic nie powiedziałaś? I na blogu nie napisałaś…
— Nie no, spokojnie, jeszcze się taki nie narodził. — Dziewczyna odrzuciła włosy z czoła, zaciągnęła się papierosem, odzyskując werwę.
Stały na drodze przy płocie przed działkami, za którym widać było nagie, zimowe drzewa i altanki na narzędzia z oknami zabitymi dyktą. Od strony szkoły chronił je stary murek z czerwonej cegły, poaustriacki jeszcze, na którego filarach rozciągnięto nieszczelną drucianą siatkę; przez dziury w płocie uczniowie chodzili po piłkę, kiedy ta przeleciała nad ogrodzeniem w czasie wuefu, albo na przerwach wymykali się na papierosa. Budynek szkoły był wybudowany z takiej samej ciemnoczerwonej, wpadającej w czerń cegły.
— Ale badania to badania. Po maturze to ja zamierzam być sławna, gdybyście jeszcze nie wiedziały, tak się załatwia indeks do łódzkiej Filmówki. No więc kupiłam prezerwatywy.
— Gdzie, w kiosku? — Agata, koleżanka Lidki z klasy, pokręciła z niedowierzaniem głową. — Ja bym się chyba zjarała ze wstydu.
— Nie no, oczywiście że nie w kiosku. Wrzuciłam je do zakupów w Kauflandzie, specjalnie poszłam za mamę po ryż i pierś z kurczaka.
— No i?
Lidka odchrząknęła.
— No i je spróbowałam…
— Spróbowałaś? Żułaś jak orbitkę?
— Jasne, a koń jeszcze siedem kilometrów biegł potem bez głowy. Nie no. Normalnie, na banana założyłam, jak na necie.
Wioleta wyobraziła sobie Lidkę uprawiającą seks oralny z obciągniętym lateksem bananem. Agata nie ustępowała. Była wyraźnie podekscytowana.
— Co za wariatka… I jakie były?
— Noo, jak mówiłam. Straszny syf. A smakowe nie lepsze.
— To smakowe też kupiłaś? Lubisz to, suko, przyznaj się — charakterystycznie przeciągnęła sylaby.
— No wiesz, jeśli to miałoby pomóc…
— E tam, ty normalnie nienormalna jesteś. — Agata skrzywiła się z udawanym obrzydzeniem. — Ja to już chyba wolałabym się nawalić, i tyle. Wtedy to samo pójdzie, a tobie i tak już nic nie przeszkadza.
Lidka się uśmiechnęła.
— Ojtam, ojtam, nie panikuj. Po prostu chcę, żeby na podstawie mojej książki nakręcili coś lepszego niż „Seks w wielkim mieście”. A o to trzeba się postarać.
Od strony szkoły dobiegł ich przytłumiony dźwięk dzwonka. Dziewczyny zgasiły papierosy, wrzuciły do buzi po tik tacu i ruszyły na zajęcia. Wioleta miała pierwszą fizę, potem polski i biologię. Co zrobić, pod koniec fizyki na pewno będzie myślała o fellatio, na wzory na ruch ciała i panią Zielińską, nudną jak ropucha, mocnych nie ma. Zapowiadał się zwyczajny dzień.
— To jak? — Lidka zagadnęła ją, kiedy już znalazły się w budynku. Uczniowie właśnie z ociąganiem wchodzili do klas. — Po szkole jedziemy do Wrocka połazić po Dominikańskiej?
— No jasne, i tak nie mam nic innego do roboty. Nie chce mi się wracać do chaty.
— Aż tak źle z ojcem?
— Nie. Gorzej. Ja już teraz się nie dziwię, czemu matka go rzuciła.
— A tam od razu rzuciła. Może jeszcze wróci.
Zaczęły wchodzić po schodach, niosąc niedbale przerzucone przez ramię niewielkie plecaczki z jednym zeszytem i książką do polaka. Agata została z tyłu. Wioleta miała lekcje na drugim piętrze, klasa Lidki na trzecim. Szkoła w budynku po starych austriackich koszarach to był prawdziwy labirynt.
— Gówno, a nie wróci. Ty byś wróciła? Z Anglii? Tutaj? Zobaczysz, na wakacjach ja też do niej wyjadę, i w ten sposób skończą się wszystkie problemy na chacie.
— A matura?
— Mam czekać cały rok? Tutaj? To ja mam w dupie maturę. Po co mi matura w Anglii?
— No wiesz, może się jeszcze przydać.
— Tam to mi się tylko język przyda, po co mi jakaś polska matura? No, i ewentualnie twoja książka, jak już ją wydasz. Żebym wiedziała, co z tym językiem zrobić…
Uśmiechnęły się.
Wioleta nie chciała rozmawiać o mamie. Kiedy zaczynała, z trudem dobierała słowa, nie bardzo umiała nazwać to, co czuła, a gdy wreszcie to robiła, bała się tego, co znajdowała za tymi słowami. Kiedy rozmawiała o matce, nawet z Lidką, w zasadzie tylko z Lidką, zaraz była rozdrażniona.
— No a co będzie ze mną? Sama w tej budzie nie wytrzymam.
— A ja nie wytrzymam z ojcem. Przecież to kompletny frajer, nic mu się w życiu nie udało.
— Wszyscy mężczyźni to kutasy, nie zapominaj o tym. Tylko tyle, i aż tyle. To też może być ich dobra strona…
Wioleta wydęła wargi.
— Daj spokój. Przecież to mój ojciec — wymówiła to tak, jakby próbowała wypluć zużytą prezerwatywę, która przypadkowo zsunęła się z wyprężonego banana.
— Sama daj spokój. To tylko kolejny poniedziałek, taki sam jak wszystkie. Zobaczysz, jeszcze będzie dziś fajnie.
— Tak, tak, jasne. To najgorszy poniedziałek w moim życiu — z uśmiechem powtórzyła ich wspólne hasło. Witały się nim na początku każdego tygodnia.
Horowitz wcisnął kilka razy przycisk z zaznaczonym plusem, żeby pogłośnić radio. Profesjonalny głos dokonywał właśnie na Trójce porannego przeglądu prasy.
Sznurek samochodów wlókł się w kierunku Wrocławia w standardowym wężu. Strzeszowice stanowiły noclegownię miasta, jak Oława, Jelcz-Laskowice czy Oleśnica. Dwadzieścia osiem tysięcy mieszkańców to nie jest szczególnie oszałamiająca liczba, zwłaszcza wobec ponad sześćsettysięcznego Wrocławia, ale jeśli dodać do tego zakłady farbiarskie, dużą hurtownię budowlaną, niedawno wybudowane Carrefoura i Aldika, starą fabrykę obuwia, jeszcze z czasów PRL-u, i nową linię produkcyjną Volkswagena, która nie zmieściła się już na wrocławskich Bielanach, to w miasteczku żyło się całkiem znośnie. Przynajmniej do niedawna, do chwili, kiedy Volkswagen nie zaczął się sypać i zwalniać ludzi.
Osiedle domków jednorodzinnych powiększało się w ostatnich latach z kwartału na kwartał, wieczorami na rynku można było spotkać więcej młodzieży, niż Horowitz pamiętał ze swoich czasów w strzeszowickim ogólniaku, jakby miasteczko nie zdawało sobie sprawy z diagnoz o zapaści demograficznej w następnym pokoleniu. Ludzie w czasach kryzysu ciągnęli do dużych miast jak mrówki do roztapiających się na rozgrzanym asfalcie landrynek. Ci, którzy nie chcieli zamieszkać w centrum – lub nie było ich na to stać – lądowali w takich Oławach i Strzeszowicach. Horowitz zredukował bieg, kiedy cały sznur samochodów zaczął zwalniać.
Do Wrocławia było dwadzieścia osiem kilometrów. Zazwyczaj o tej porze, kiedy większość mieszkańców Strzeszowic wyjechała już do pracy, tę drogę pokonywało się w dwadzieścia–dwadzieścia pięć minut. Ale i tak postarał się wyruszyć dziś wcześniej, choć na rozmowę umówiony był dopiero na 8.30, i to na Żmigrodzkiej, więc nie musiał prawie w ogóle wjeżdżać w miasto. Powoli zbliżał się do Wrocławia; auta zwolniły jeszcze bardziej. Spojrzał na zegarek na nadgarstku, znoszony niewyszukany casio z prostokątną kopertą na skórzanym pasku, który nosił na co dzień i nauczył się patrzyć w jego beznamiętne, odmierzające czas oblicze mechanicznie, regularnie, jakby zażywał lakarstwo. No tak, tak, kurwa mać. Przynajmniej dwóch rzeczy można być w tym mieście pewnym: niekończących się remontów mostów i jebanych korków. Dziennikarz w radiowych wiadomościach, jak to miał w zwyczaju od przeszło roku, mówił właśnie o następnej fali kryzysu, nadchodzącej dokładnie tak, jak to przewidziały mądre telewizyjne głowy, o potrzebie dalszego zaciskania pasa, kolejnych zwolnieniach i problemach na rynku pracy. Tego akurat Horowitz słuchać nie musiał. Od dwóch miesięcy mógłby być idealnym bohaterem jednego z talk-show o kryzysie albo, w zależności od potrzeb i kroju marynarki, ekspertem w którejś z debat wszystkowiedzących polityków w niebieskich koszulach, sztywnych kołnierzykach i o opalonych na solarium twarzach. Dziś też jechał na rozmowę kwalifikacyjną.
Jak co rano zastanowił się, czy Beata już wstała do pracy, pod angielskim zasnutym niskimi chmurami niebem. Jak co rano sklął się za to i po raz kolejny przyrzekł sobie o tym nie myśleć. Dodał gazu, wrzucił czwórkę, auta przyspieszyły. Jakiś przedstawiciel handlowy w okratowanym oplu merivie wyskoczył ze sznura aut i wyrwał się dziko do przodu, tańcząc niebezpiecznie na wąskiej drodze, nie zważając na widoczne już światła samochodów jadących z naprzeciwka. Horowitz skrzywił się. Niedługo on też będzie się tak ścigać z czasem w samochodzie służbowym wziętym w leasing?
Życie zaczęło mu się sypać jakiś rok temu. Dziś oczywiście potrafiłby określić nawet dokładny tydzień, kiedy to się zaczęło, może dzień, jakby się postarał, a jakże. Kiedyś nawet próbował, po dużej wódce pitej w samotności ciemnego pokoju, kiedy Wioleta już poszła spać, na biurku bzyczała stara lampka z czterdziestowatową żarówką, a on prawie czuł, jak z każdą minutą coraz bardziej traci kontrolę nad własnym życiem, i znów nie mógł zasnąć. Rano, kiedy przyzwyczaił się do bólu głowy, bo dawno tyle nie wypił, uśmiechnął się bez radości na wspomnienie nocnych przemyśleń, z dostojnym fatalizmem, jak na czterdziestosześciolatka przystało, i dał sobie spokój z tłumaczeniem życia według recept z telewizyjnych seriali. Łatwo było odczytywać znaki zapowiedzianej straty po czasie, gdy wszystko wydawało się oczywiste i wyraźne. Wtedy, kiedy żył – kiedy przeżywał życie – nic nie było oczywiste i nie układało się w czytelny wzór; gdyby się układało, być może potrafiłby temu przeciwdziałać.
Lewy prosty rzeczywistości zaskoczył go i trafił na miękkie podczas rozmowy z Karolem. Horowitz pracował u niego w firmie długie szesnaście lat, zaczynali jeszcze w czasach polskiego dzikiego kapitalizmu, w szalonych latach dziewięćdziesiątych, kiedy nosiło się dresy z kreszu i załatwiało biznesy, wożąc na tylnym siedzeniu łady torby wypchane zielonymi i purpurowymi, pięcio- i dziesięciotysięcznymi banknotami z Szopenem i Wyspiańskim. Jako inżynier budowy maszyn, nawet bez magisterki, której nie zdążył już zrobić, bo właśnie zaczynała się nowa Polska, mógł zapewne załapać się lepiej, ale wtedy pomysł na własną firmę zajmującą się instalacją i sprzedażą okien wydawał się kopalnią pieniędzy.
Po pierwszym okresie, kiedy już odbili się od dna i wywalczyli swoją niszę na rynku, przez jakiś czas rzeczywiście tak było. To były jego lata tłuste. Wakacje w Turcji (a jakże), nowy Ford Taurus (a jakże), narty w Austrii (a jakże) i kolonie letnie dla Wiolety (tak, tak), podczas których wymykał się wcześniej z pracy, wracał szybciej do domu, w którym czekała już Beata, a potem kochali się na podłodze w ich sypialni (a jakże), nie ściągając przepoconych ubrań i obijając się boleśnie na twardym parkiecie, a potem biorąc długą wspólną kąpiel i uśmiechając się do siebie z przymkniętymi leniwie powiekami.
A później przyszło załamanie rynku budowlanego, w kilka miesięcy ceny skoczyły o kilkaset procent (jak się śmiali z Karolem, najłatwiej było wtedy zarobić na cegłach i pustakach, jeśli ktoś kupił je przed boomem, a potem odsprzedał bez wysiłku trzy razy drożej), co początkowo nie było dla nich żadnym problemem, ludzie nadal musieli gdzieś mieszkać, a na pewno wymieniać okna w starych domach, a więc dalej się budowali, choć kredytów nie dostawało się już na solenną obietnicę spłaty i piękny uśmiech małżonki.
Wkrótce banki jeszcze bardziej przykręciły kurek z kredytami, tak, to wiedział nie tylko z radia, a oni w firmie musieli się uspokoić i ograniczyć inwestycje, ale sytuacja w ich branży i tak wciąż wydawała się stabilna. Przecież w jednej chwili nie stanęły budowy i remonty w całej Polsce, wszyscy w tym samym momencie nie przestali potrzebować nowych okien. Kryzys na wielu płaszczyznach to było początkowo wydarzenie czysto medialne, arena do dialektycznego popisu ekonomistów, przeżywających swój moment sławy. Do czasu, aż Karol, formalnie ciągle jego szef i właściciel firmy, choć Horowitz czuł się bardziej jego wspólnikiem niż podwładnym, zaprosił go na lunch i powiedział o swoich inwestycjach.
Grając na giełdzie, utopił sporo pieniędzy, mówił z nieco przekrwionym wzrokiem, ale dalej, nienagannie ubrany, nosił srebrnego timexa za trzy tysiące tak, jakby się z nim urodził. To naprawdę nie były małe sumy, mówił. Żeby się utrzymać z innymi inwestycjami, musi sprzedać firmę. Jeśli Horowitz chce, może ją odkupić. Wymienił sumę, po znajomości, wiadomo. Horowitz bez mrugnięcia przełknął nabrany na widelec kęs sałatki, choć nagle zrobiło mu się sucho w ustach i gdyby to nie było oznaką słabości, a w biznesie, nawet na tym poziomie, nie mógł sobie na taką pozwolić, wypiłby duszkiem stojącą przed nim szklankę niegazowanej wody mineralnej z cytryną, a potem zamówił do niej drugą, po brzegi wypełnioną kruszonym lodem, i pięćdziesiąt gramów czystej. Szybko przeanalizował wszystkie za i przeciw. Chciał kupić, no jasne. Przecież to wciąż był dobry interes. Bank miał jednak inne zdanie. Sytuacja na rynkach finansowych zaczęła wariować, pożyczek nie dawano wcale albo przydzielano je według absurdalnego klucza, wyglądało, jakby je udzielano na chybił trafił. On pieniędzy nie dostał. A nowy właściciel go nie potrzebował. Wtedy też coraz bardziej zaczęło się psuć między nim i Beatą.
Burza nad horyzontem zbierała się oczywiście od dłuższego czasu. Czasem chciałby, żeby wszystko zaczęło się pieprzyć z powodu pieniędzy, bo wtedy mógłby wyjaśnić sobie własne klęski z najprostszego klucza, przyłożyć zachowanie Beaty do klasycznych szablonów, których nauczyły ich jeszcze „Dynastia” i „Santa Barbara”. Ale był już za stary, żeby oszukiwać samego siebie tak łatwo.
Zaczęło się tak, jak podobne rzeczy zaczynają się najczęściej: przestali ze sobą rozmawiać. Kilka zdawkowych ogólników przy porannym rogaliku i kawie, jeśli zdarzyło im się wyjeżdżać z domu o tej samej porze; banał podczas kolacji z mikroweli, po której, nie dostrzegając jeszcze ciszy wokół siebie, instynktownie chowali się za rozpostartą płachtą gazety albo w szczebiocie kablówki; sobotni wyjazd do któregoś z wrocławskich marketów, czasem jeszcze, z przyzwyczajenia, coraz rzadziej, wspólna rodzinna msza w niedzielę, w czasie której myśleli już o poobiedniej drzemce i zbliżającym się poniedziałku. Nie było krzyków, tłuczonych talerzy, płaczu, wrzasków, po których mogliby się przepraszać. Nie było nawet zdrady, przynajmniej tej fizycznej, tej namacalnej, za którą można żałować i po której można zabić. Niczego.
Potem powiedziała mu o wyjeździe do Anglii na dwutygodniowe szkolenie. Nawet się nie zdziwił. Pracowała jako menedżer w firmie odzieżowej, w gruncie rzeczy podobne wyjazdy nie powinny być dla niej niczym niezwykłym. Po dwóch tygodniach, podczas kolejnej rozmowy przez telefon, nagle spiętym, przyciszonym głosem powiedziała mu o swoich planach. O nowym kontrakcie przedłużonym o trzy miesiące, pracy właśnie tam, w Anglii. Zaskoczyła go. Zdenerwował się, wściekł, ale i te emocje, przynajmniej na początku, też były jakieś sztuczne, jakby krzyczał, odgrywając rolę w polskiej telenoweli, fałszywie, bez zaangażowania. Ale i tak chciał do niej pojechać, porozmawiać, podnosił głos, groził, mówił o Wiolecie i przypominał wspólnie spędzone lata. Czemu mu wcześniej o tym nie powiedziała? Czemu go nie spytała o zdanie? (Dziś to wiedział: wtedy już nie rozmawiali). Beata, jakby wszystko sobie dokładnie przemyślała, mówiła mu o ich trudnej sytuacji po tym, jak Karol się wykoleił, o tym, jak teraz bardzo przydadzą im się pieniądze. Pozwolił się wreszcie przekonać. Później kilkakrotnie zastanawiał się, czy już wtedy wszystko zaplanowała. Ale potem dał sobie spokój i z takimi myślami; nawet jeśli Jerzy Horowitz był przegranym dupkiem, to przynajmniej starał się być dorosłym przegranym dupkiem, który nie wygraża piorunom i nie spluwa na chmury, kiedy pada deszcz.
Po trzech miesiącach, kiedy Oknoplast padł już ostatecznie, a on, mimo kilkunastu lat stażu na stanowisku menedżerskim, nagle stał się bezrobotnym i w przedziwny sposób nie mógł się odnaleźć na rynku pracy, Beata zadzwoniła i powiedziała o swojej decyzji. Nie wraca, zostaje w Anglii. Ich małżeństwo to fikcja, a ona potrzebuje zmiany. Jej adwokat wkrótce zgłosi się do niego z odpowiednimi papierami. O kurwa, kurwa mać. Uspokój się, Jerzy, dla mnie to też nie jest łatwe. Kurwa mać. Milczenie. A co z Wioletą? A co ma być? Za rok będzie pełnoletnia, granice są otwarte. Przyjedzie do mnie. Nie o to mu chodziło, zupełnie nie o to, ale nie miał siły jej tego tłumaczyć. Wtedy zdał sobie z tego sprawę pierwszy raz tak wyraźnie: naprawdę rozminęli się w którymś momencie życia. Wreszcie zapytał. Masz tam kogoś…? Milczenie. Jerzy… Daj spokój. Po co to utrudniać? Masz? Po chwili: nie, nie mam. Nie wiedział, czy jej wierzyć, czy nie, już nie umiał z niej czytać kłamstwa i prawdy. To koniec, Jerzy. Tak będzie najlepiej. Kurwa mać. Tak. Najlepiej. Jasny szlag.
Wzdrygnął się, kiedy na światłach przy wjeździe do Wrocławia ktoś nagle zawył klaksonem, a potem auta w karnym porządku ruszyły dalej, kolebiąc się na szynach tramwajowych i podskakując na poniemieckich kocich łbach. Spojrzał na zegarek. Do rozmowy, tym razem w firmie budowlanej, zostało mu tylko kilkanaście minut. Cholera jasna. Wskazówka sekundnika poruszała się po okręgu z nieubłaganą regularnością.
Włączył kierunkowskaz i skręcił z głównej drogi.
Ewa Plutar dopiła kawę, wstała od stołu, bezszelestnie odsuwając krzesło, i pod zlewem we wnęce kuchennej wypłukała delikatną filiżankę z imitacji porcelany. Jasnozielone wzorki wypalone na prawie prześwitujących ściankach naczynia, jak welon, jak mgła, fantazyjnie pięły się po białej ceramicznej powierzchni. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Lubiła takie szczegóły i zwracała na nie uwagę. Pokój nauczycielski tonął w nerwowych rozmowach. Nikt się do tego nie przyznawał, ale dla wszystkich tutaj było jasne: poniedziałku w szkole najbardziej nie lubili nauczyciele. Dla wszystkich, poza Ewą.
Jeszcze raz powtórzyła w myślach konspekt pierwszej lekcji. Nie musiała, wszystko miała przygotowane, ale zrobiła to dla przyjemności. Z III E powtarzali dziś Hamleta. „… bo któż by ścierpiał pogardę i zniewagi świata…”. Choć słyszała i wypowiadała te słowa już tyle razy, przed uczniami udającymi uwagę i uczniami nudzącymi się jawnie, przed uczniami, którzy kiedyś wrócą sami do Szekspira, i tymi, dla których Hamlet do końca życia pozostanie ksywką osiłka z osiedla, kiedy powtarzała „Najpożądańszym. Umrzeć – zasnąć. Zasnąć”, wciąż przechodził ją dreszcz. Za rok, jako lekturę uzupełniającą, spróbuje do programu dołożyć Króla Leara, przynajmniej w najbardziej zaawansowanej klasie. Pełna krwi i cierpienia, samotności i obłędu sztuka powinna trafić do uczniów. Młodzież coraz bardziej lubiła krwawe horrory. Im bardziej krwawe, tym lepiej. Oślepiony król Lear powinien im się spodobać. A to może wystarczy, żeby siąść i przeczytać tekst do końca.
— Ewka, słuchaj… — Kiedy podchodziła do przegródki z dziennikami, zaczepiła ją historyczka, pani Aurelia Musielak.
Starsza koleżanka od trzech lat mogła już iść na emeryturę, ale nie spieszyła się z opuszczeniem szkoły. Co ja będę robić w domu?, śmiała się kokieteryjnie, kiedy ktoś poruszał ten temat. Przecież tu mam swoich wychowanków. Swoje – układała usta w dziubek – „dzieci”. Ktoś mniej zorientowany, kto nie słyszał jej w czasie przerw w pokoju nauczycielskim, kiedy nie określała uczniów inaczej niż „gnojki” czy „bachory”, mógłby się dać nabrać. Ale mówiąc „dzieci”, pani Aurelia tak naprawdę miała na myśli pieniądze. I długie godziny bezczynności przed telewizorem w domu, po trzydziestu latach dzielenia i rządzenia w klasowych przepychankach, po misternych intrygach, których nie powstydziłaby się Madame de Pompadour na dworze Ludwika XV, w zaciszu nauczycielskich gabinetów i sekretariatu francuska markiza może nawet nauczyłaby się tego i owego. Synowie Musielakowej już dawno wyjechali z rodzinami do Wrocławia i teraz zaglądali do spowitego naftaliną mieszkania rodziców z obowiązku dwa razy do roku, na święta, na kilka pełnych chaosu godzin. Z mężem wszystko, co mieli do powiedzenia, powiedzieli sobie już jakieś dwadzieścia lat temu. Działki nie uprawiała, a na psią sierść była uczulona. Pozostawała szkoła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki