I dusza moja - Michał Cetnarowski - ebook + audiobook + książka

I dusza moja ebook

Michał Cetnarowski

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Mroczny thriller Michała Cetnarowskiego opowiada o ludziach stawiających czoło złu, które ich przerasta. Skandynawowie udowodnili, że powieść gatunkowa może dotykać spraw istotnych, I dusza moja to przykład, że takie teksty pisze się również w Polsce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 258

Oceny
4,4 (17 ocen)
11
4
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
machinka

Dobrze spędzony czas

Ciekawy narrator, trochę psychologii,pokazująca myśli ojca , mężczyzny Warta uwagi Polecam
00

Popularność




Michał Cetnarowski

I dusza moja

Warszawa 2013
Michał Cetnarowski I dusza moja ISBN: 978-83-61187-73-8 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright © 2013 by Michał Cetnarowski Copyright © 2013 by Powergraph Copyright © 2013 for the cover and illustrations by Rafał Kosik i Jan Kosik Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. PROJEKT GRAFICZNY: Rafał Kosik i Jan Kosik REDAKCJA: Kasia Sienkiewicz-Kosik KOREKTA: Maria AleksandrowWyłączna dystrybucja: Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. Sp.j. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00 / 11
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

„Nastała noc: ock­nęły się wszyst­kie pie­śni kocha­ją­cych.

I dusza moja jest pie­śnią kocha­ją­cego”.

Fry­de­ryk Nie­tz­sche

Pro­log

godzina 6.45

Budzik w tele­fo­nie jak co rano zagrał główny motyw z Rocky’ego. Wsta­waj, tygry­sie, trzeba znów brać się za bary z życiem, już za pięt­na­ście siódma. Ostat­nio coraz trud­niej było mu uwie­rzyć peł­nym ener­gii dźwię­kom pio­senki.

Wyłą­czył budzik i zamru­gał, bez prze­ko­na­nia pró­bu­jąc wyeg­zor­cy­zmo­wać nad­cho­dzący ból głowy. Jerzy Horo­witz miał czter­dzie­ści sześć lat, bli­znę na pod­bródku, ślad po wysta­ją­cych prę­tach płotu, przez który pró­bo­wał prze­sko­czyć w dzie­ciń­stwie jako India­nin, ucie­ka­jący z Old Shat­ter­han­dem przed rabu­siami bydła, wycięty wyro­stek robacz­kowy i zope­ro­wane wię­za­dło w pra­wym kola­nie, które strze­liło mu na nar­tach w Białce Tatrzań­skiej, już w wol­nej Pol­sce, był w trak­cie sprawy roz­wo­do­wej, nie miał sta­łej pracy, na kon­cie zostały mu trzy tysiące sześć­set pięć­dzie­siąt dwa złote i tego dnia miał umrzeć.

Wstał wolno, prze­cze­sał siwie­jące na skro­niach włosy, cią­gle gęste, skie­ro­wał się bez prze­ko­na­nia pod prysz­nic. Za oknem przez mar­cowe chmury z tru­dem prze­dzie­rał się ponie­dział­kowy świt. Wielki Tydzień zaczy­nał się jak długi i bole­sny poród. Horo­witz odkrę­cił kurek i skrzy­wił się kwa­śno pod sit­kiem prysz­nica. Przy­naj­mniej do tej pory ten ponie­dzia­łek nie róż­nił się niczym od swo­ich poprzed­ni­ków.

Zapo­wia­dał się długi dzień.

godzina 7.54

Wio­leta paliła papie­rosa na dział­kach za szkołą i słu­chała, jak na impre­zie naj­le­piej zro­bić laskę. Stały razem z Agatą i Lidią, która trzy mie­siące temu zaczęła pro­wa­dzić bloga, dwa mie­siące temu stra­ciła dzie­wic­two na jed­nej z pierw­szych osiem­na­stek w tym roku, a przed mie­siącem zde­cy­do­wała się zająć sprawą z nauko­wego punktu widze­nia. Posta­no­wiła spraw­dzić, jak te sprawy wyglą­dają u ich zna­jo­mych ze szkoły i regu­lar­nie publi­ko­wać rela­cje z takich badań na nowym seks-blogu. Liczba wejść wzro­sła jej natych­miast, o kil­ka­set, a potem kilka tysięcy dzien­nie, a Lidka zało­żyła sobie plan wyda­nia tego za rok jako książki, zaraz po napi­sa­niu matury. Miała czas, żeby zbie­rać mate­riały.

— A więc — kon­ty­nu­owała poważ­nym tonem — zakła­da­nie pre­zer­wa­tywy w tym momen­cie to nie jest naj­lep­szy pomysł.

— A, no wiesz… AIDS? — Agata strzep­nęła popiół z L&M Linka. Było zimno. Popra­wiła puchową kur­teczkę.

Lidka wzru­szyła ramio­nami.

— Jak chcesz sobie żuć kon­doma, to nikt ci nie broni. Kaśka, ta z eko­no­mika, która mi o tym opo­wie­działa, potem całą imprezę nie mogła się pozbyć takiego potwor­nego smaku… no, wie­cie, jak­by­ście kredę jadły. Albo zasypkę dla dzieci.

— Skąd wiesz?

Lidka się zmie­szała. Wio­leta słu­chała, wsty­dząc się tego, o czym mówią kole­żanki, rumie­niąc się z tego powodu i jesz­cze bar­dziej wsty­dząc się tego swo­jego wstydu. Miała sie­dem­na­ście lat, ciem­no­blond włosy do ramion, mały nosek, po mamie, piersi w roz­mia­rze B, które za nic nie chciały uro­snąć, i cią­gle była dzie­wicą. Do tej pory nie prze­szka­dzało jej to za bar­dzo, ale od kiedy Lidka, jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka, poszła na tę pamiętną osiem­nastkę u Michała, to teraz Wio­letta roz­ma­wia­jąc z nią, czuła się nieco nie­swojo. Nie żeby ni­gdy nie poru­szały tych tema­tów, Elka Remcz jesz­cze w gim­na­zjum stra­ciła cnotę w krza­kach na komer­sie, i to już wtedy było szkolną sen­sa­cją. Pierw­szego por­nosa też oglą­dały razem, z wypie­kami na twa­rzy, na waka­cjach, kiedy obie miały po czter­na­ście lat, a rodzice Lidki wyje­chali w sobotę na dłu­gie popo­łu­dniowe zakupy do Wro­cła­wia. Kie­dyś się nawet poca­ło­wały, pijane, na kolo­nii w Łebie, ale potem obró­ciły wszystko w żart. Jesz­cze dziś cza­sami przy­po­mi­nały sobie tam­ten wie­czór i śmiały się, kiedy chciały sobie dogryźć.

Ale co innego roz­ma­wiać o fil­mach, a co innego znik­nąć z imprezy, poje­chać samo­cho­dem rodzi­ców chło­paka na pola za Strze­szo­wi­cami, a potem zro­bić to na tyl­nym sie­dze­niu, z tru­dem ścią­ga­jąc majtki i spodnie, kiedy para unosi się wokół głów i odde­chy dymią alko­ho­lem. W porów­na­niu z tym Wio­leta mogła się naj­wy­żej pochwa­lić kil­ku­na­stoma wej­ściami dzien­nie na stronę Lidki, żeby spraw­dzić komen­ta­rze i to, czy przy­ja­ciółka nie wkle­iła wła­śnie nowego wpisu. Ale do tego ni­gdy by się przed Lidką nie przy­znała.

— No, wie­cie… — po chwili waha­nia Lidka ści­szyła teatral­nie głos. Wyglą­dała na naprawdę zaże­no­waną. — Ja, no… No, wie­cie, sama spró­bo­wa­łam.

— No co ty? Komuś loda zro­bi­łaś? — Wio­leta nie wytrzy­mała. — Nic nie powie­dzia­łaś? I na blogu nie napi­sa­łaś…

— Nie no, spo­koj­nie, jesz­cze się taki nie naro­dził. — Dziew­czyna odrzu­ciła włosy z czoła, zacią­gnęła się papie­ro­sem, odzy­sku­jąc werwę.

Stały na dro­dze przy pło­cie przed dział­kami, za któ­rym widać było nagie, zimowe drzewa i altanki na narzę­dzia z oknami zabi­tymi dyktą. Od strony szkoły chro­nił je stary murek z czer­wo­nej cegły, poau­striacki jesz­cze, na któ­rego fila­rach roz­cią­gnięto nie­szczelną dru­cianą siatkę; przez dziury w pło­cie ucznio­wie cho­dzili po piłkę, kiedy ta prze­le­ciała nad ogro­dze­niem w cza­sie wuefu, albo na prze­rwach wymy­kali się na papie­rosa. Budy­nek szkoły był wybu­do­wany z takiej samej ciemnoczer­wo­nej, wpa­da­ją­cej w czerń cegły.

— Ale bada­nia to bada­nia. Po matu­rze to ja zamie­rzam być sławna, gdy­by­ście jesz­cze nie wie­działy, tak się zała­twia indeks do łódz­kiej Fil­mówki. No więc kupi­łam pre­zer­wa­tywy.

— Gdzie, w kio­sku? — Agata, kole­żanka Lidki z klasy, pokrę­ciła z nie­do­wie­rza­niem głową. — Ja bym się chyba zja­rała ze wstydu.

— Nie no, oczy­wi­ście że nie w kio­sku. Wrzu­ci­łam je do zaku­pów w Kau­flan­dzie, spe­cjal­nie poszłam za mamę po ryż i pierś z kur­czaka.

— No i?

Lidka odchrząk­nęła.

— No i je spró­bo­wa­łam…

— Spró­bo­wa­łaś? Żułaś jak orbitkę?

— Jasne, a koń jesz­cze sie­dem kilo­me­trów biegł potem bez głowy. Nie no. Nor­mal­nie, na banana zało­ży­łam, jak na necie.

Wio­leta wyobra­ziła sobie Lidkę upra­wia­jącą seks oralny z obcią­gnię­tym latek­sem bana­nem. Agata nie ustę­po­wała. Była wyraź­nie pod­eks­cy­to­wana.

— Co za wariatka… I jakie były?

— Noo, jak mówi­łam. Straszny syf. A sma­kowe nie lep­sze.

— To sma­kowe też kupi­łaś? Lubisz to, suko, przy­znaj się — cha­rak­te­ry­stycz­nie prze­cią­gnęła sylaby.

— No wiesz, jeśli to mia­łoby pomóc…

— E tam, ty nor­mal­nie nie­nor­malna jesteś. — Agata skrzy­wiła się z uda­wa­nym obrzy­dze­niem. — Ja to już chyba wola­ła­bym się nawa­lić, i tyle. Wtedy to samo pój­dzie, a tobie i tak już nic nie prze­szka­dza.

Lidka się uśmiech­nęła.

— Ojtam, ojtam, nie pani­kuj. Po pro­stu chcę, żeby na pod­sta­wie mojej książki nakrę­cili coś lep­szego niż „Seks w wiel­kim mie­ście”. A o to trzeba się posta­rać.

Od strony szkoły dobiegł ich przy­tłu­miony dźwięk dzwonka. Dziew­czyny zga­siły papie­rosy, wrzu­ciły do buzi po tik tacu i ruszyły na zaję­cia. Wio­leta miała pierw­szą fizę, potem pol­ski i bio­lo­gię. Co zro­bić, pod koniec fizyki na pewno będzie myślała o fel­la­tio, na wzory na ruch ciała i panią Zie­liń­ską, nudną jak ropu­cha, moc­nych nie ma. Zapo­wia­dał się zwy­czajny dzień.

— To jak? — Lidka zagad­nęła ją, kiedy już zna­la­zły się w budynku. Ucznio­wie wła­śnie z ocią­ga­niem wcho­dzili do klas. — Po szkole jedziemy do Wrocka poła­zić po Domi­ni­kań­skiej?

— No jasne, i tak nie mam nic innego do roboty. Nie chce mi się wra­cać do chaty.

— Aż tak źle z ojcem?

— Nie. Gorzej. Ja już teraz się nie dzi­wię, czemu matka go rzu­ciła.

— A tam od razu rzu­ciła. Może jesz­cze wróci.

Zaczęły wcho­dzić po scho­dach, nio­sąc nie­dbale prze­rzu­cone przez ramię nie­wiel­kie ple­caczki z jed­nym zeszy­tem i książką do polaka. Agata została z tyłu. Wio­leta miała lek­cje na dru­gim pię­trze, klasa Lidki na trze­cim. Szkoła w budynku po sta­rych austriac­kich kosza­rach to był praw­dziwy labi­rynt.

— Gówno, a nie wróci. Ty byś wró­ciła? Z Anglii? Tutaj? Zoba­czysz, na waka­cjach ja też do niej wyjadę, i w ten spo­sób skoń­czą się wszyst­kie pro­blemy na cha­cie.

— A matura?

— Mam cze­kać cały rok? Tutaj? To ja mam w dupie maturę. Po co mi matura w Anglii?

— No wiesz, może się jesz­cze przy­dać.

— Tam to mi się tylko język przyda, po co mi jakaś pol­ska matura? No, i ewen­tu­al­nie twoja książka, jak już ją wydasz. Żebym wie­działa, co z tym języ­kiem zro­bić…

Uśmiech­nęły się.

Wio­leta nie chciała roz­ma­wiać o mamie. Kiedy zaczy­nała, z tru­dem dobie­rała słowa, nie bar­dzo umiała nazwać to, co czuła, a gdy wresz­cie to robiła, bała się tego, co znaj­do­wała za tymi sło­wami. Kiedy roz­ma­wiała o matce, nawet z Lidką, w zasa­dzie tylko z Lidką, zaraz była roz­draż­niona.

— No a co będzie ze mną? Sama w tej budzie nie wytrzy­mam.

— A ja nie wytrzy­mam z ojcem. Prze­cież to kom­pletny fra­jer, nic mu się w życiu nie udało.

— Wszy­scy męż­czyźni to kutasy, nie zapo­mi­naj o tym. Tylko tyle, i aż tyle. To też może być ich dobra strona…

Wio­leta wydęła wargi.

— Daj spo­kój. Prze­cież to mój ojciec — wymó­wiła to tak, jakby pró­bo­wała wypluć zużytą pre­zer­wa­tywę, która przy­pad­kowo zsu­nęła się z wyprę­żo­nego banana.

— Sama daj spo­kój. To tylko kolejny ponie­dzia­łek, taki sam jak wszyst­kie. Zoba­czysz, jesz­cze będzie dziś faj­nie.

— Tak, tak, jasne. To naj­gor­szy ponie­dzia­łek w moim życiu — z uśmie­chem powtó­rzyła ich wspólne hasło. Witały się nim na początku każ­dego tygo­dnia.

* * *

Horo­witz wci­snął kilka razy przy­cisk z zazna­czo­nym plu­sem, żeby pogło­śnić radio. Pro­fe­sjo­nalny głos doko­ny­wał wła­śnie na Trójce poran­nego prze­glądu prasy.

Sznu­rek samo­cho­dów wlókł się w kie­runku Wro­cła­wia w stan­dar­do­wym wężu. Strze­szo­wice sta­no­wiły noc­le­gow­nię mia­sta, jak Oława, Jelcz-Lasko­wice czy Ole­śnica. Dwa­dzie­ścia osiem tysięcy miesz­kań­ców to nie jest szcze­gól­nie osza­ła­mia­jąca liczba, zwłasz­cza wobec ponad sześć­set­ty­sięcz­nego Wro­cła­wia, ale jeśli dodać do tego zakłady far­biar­skie, dużą hur­tow­nię budow­laną, nie­dawno wybu­do­wane Car­re­fo­ura i Aldika, starą fabrykę obu­wia, jesz­cze z cza­sów PRL-u, i nową linię pro­duk­cyjną Volks­wa­gena, która nie zmie­ściła się już na wro­cław­skich Bie­la­nach, to w mia­steczku żyło się cał­kiem zno­śnie. Przy­naj­mniej do nie­dawna, do chwili, kiedy Volks­wa­gen nie zaczął się sypać i zwal­niać ludzi.

Osie­dle dom­ków jed­no­ro­dzin­nych powięk­szało się w ostat­nich latach z kwar­tału na kwar­tał, wie­czo­rami na rynku można było spo­tkać wię­cej mło­dzieży, niż Horo­witz pamię­tał ze swo­ich cza­sów w strze­szo­wic­kim ogól­niaku, jakby mia­steczko nie zda­wało sobie sprawy z dia­gnoz o zapa­ści demo­gra­ficz­nej w następ­nym poko­le­niu. Ludzie w cza­sach kry­zysu cią­gnęli do dużych miast jak mrówki do roz­ta­pia­ją­cych się na roz­grza­nym asfal­cie lan­dry­nek. Ci, któ­rzy nie chcieli zamiesz­kać w cen­trum – lub nie było ich na to stać – lądo­wali w takich Oła­wach i Strze­szo­wi­cach. Horo­witz zre­du­ko­wał bieg, kiedy cały sznur samo­cho­dów zaczął zwal­niać.

Do Wro­cła­wia było dwa­dzie­ścia osiem kilo­me­trów. Zazwy­czaj o tej porze, kiedy więk­szość miesz­kań­ców Strze­szo­wic wyje­chała już do pracy, tę drogę poko­ny­wało się w dwa­dzie­ścia–dwa­dzie­ścia pięć minut. Ale i tak posta­rał się wyru­szyć dziś wcze­śniej, choć na roz­mowę umó­wiony był dopiero na 8.30, i to na Żmi­grodz­kiej, więc nie musiał pra­wie w ogóle wjeż­dżać w mia­sto. Powoli zbli­żał się do Wro­cła­wia; auta zwol­niły jesz­cze bar­dziej. Spoj­rzał na zega­rek na nad­garstku, zno­szony nie­wy­szu­kany casio z pro­sto­kątną kopertą na skó­rza­nym pasku, który nosił na co dzień i nauczył się patrzyć w jego bez­na­miętne, odmie­rza­jące czas obli­cze mecha­nicz­nie, regu­lar­nie, jakby zaży­wał lakar­stwo. No tak, tak, kurwa mać. Przy­naj­mniej dwóch rze­czy można być w tym mie­ście pew­nym: nie­koń­czą­cych się remon­tów mostów i jeba­nych kor­ków. Dzien­ni­karz w radio­wych wia­do­mo­ściach, jak to miał w zwy­czaju od prze­szło roku, mówił wła­śnie o następ­nej fali kry­zysu, nad­cho­dzą­cej dokład­nie tak, jak to prze­wi­działy mądre tele­wi­zyjne głowy, o potrze­bie dal­szego zaci­ska­nia pasa, kolej­nych zwol­nie­niach i pro­ble­mach na rynku pracy. Tego aku­rat Horo­witz słu­chać nie musiał. Od dwóch mie­sięcy mógłby być ide­al­nym boha­te­rem jed­nego z talk-show o kry­zy­sie albo, w zależ­no­ści od potrzeb i kroju mary­narki, eks­per­tem w któ­rejś z debat wszyst­ko­wie­dzą­cych poli­ty­ków w nie­bie­skich koszu­lach, sztyw­nych koł­nie­rzy­kach i o opa­lo­nych na sola­rium twa­rzach. Dziś też jechał na roz­mowę kwa­li­fi­ka­cyjną.

Jak co rano zasta­no­wił się, czy Beata już wstała do pracy, pod angiel­skim zasnu­tym niskimi chmu­rami nie­bem. Jak co rano sklął się za to i po raz kolejny przy­rzekł sobie o tym nie myśleć. Dodał gazu, wrzu­cił czwórkę, auta przy­spie­szyły. Jakiś przed­sta­wi­ciel han­dlowy w okra­to­wa­nym oplu meri­vie wysko­czył ze sznura aut i wyrwał się dziko do przodu, tań­cząc nie­bez­piecz­nie na wąskiej dro­dze, nie zwa­ża­jąc na widoczne już świa­tła samo­cho­dów jadą­cych z naprze­ciwka. Horo­witz skrzy­wił się. Nie­długo on też będzie się tak ści­gać z cza­sem w samo­cho­dzie służ­bo­wym wzię­tym w leasing?

Życie zaczęło mu się sypać jakiś rok temu. Dziś oczy­wi­ście potra­fiłby okre­ślić nawet dokładny tydzień, kiedy to się zaczęło, może dzień, jakby się posta­rał, a jakże. Kie­dyś nawet pró­bo­wał, po dużej wódce pitej w samot­no­ści ciem­nego pokoju, kiedy Wio­leta już poszła spać, na biurku bzy­czała stara lampka z czter­dzie­sto­wa­tową żarówką, a on pra­wie czuł, jak z każdą minutą coraz bar­dziej traci kon­trolę nad wła­snym życiem, i znów nie mógł zasnąć. Rano, kiedy przy­zwy­czaił się do bólu głowy, bo dawno tyle nie wypił, uśmiech­nął się bez rado­ści na wspo­mnie­nie noc­nych prze­my­śleń, z dostoj­nym fata­li­zmem, jak na czter­dzie­sto­sze­ścio­latka przy­stało, i dał sobie spo­kój z tłu­ma­cze­niem życia według recept z tele­wi­zyj­nych seriali. Łatwo było odczy­ty­wać znaki zapo­wie­dzia­nej straty po cza­sie, gdy wszystko wyda­wało się oczy­wi­ste i wyraźne. Wtedy, kiedy żył – kiedy prze­ży­wał życie – nic nie było oczy­wi­ste i nie ukła­dało się w czy­telny wzór; gdyby się ukła­dało, być może potra­fiłby temu prze­ciw­dzia­łać.

Lewy pro­sty rze­czy­wi­sto­ści zasko­czył go i tra­fił na mięk­kie pod­czas roz­mowy z Karo­lem. Horo­witz pra­co­wał u niego w fir­mie dłu­gie szes­na­ście lat, zaczy­nali jesz­cze w cza­sach pol­skiego dzi­kiego kapi­ta­li­zmu, w sza­lo­nych latach dzie­więć­dzie­sią­tych, kiedy nosiło się dresy z kre­szu i zała­twiało biz­nesy, wożąc na tyl­nym sie­dze­niu łady torby wypchane zie­lo­nymi i pur­pu­ro­wymi, pię­cio- i dzie­się­cio­ty­sięcz­nymi bank­no­tami z Szo­pe­nem i Wyspiań­skim. Jako inży­nier budowy maszyn, nawet bez magi­sterki, któ­rej nie zdą­żył już zro­bić, bo wła­śnie zaczy­nała się nowa Pol­ska, mógł zapewne zała­pać się lepiej, ale wtedy pomysł na wła­sną firmę zaj­mu­jącą się insta­la­cją i sprze­dażą okien wyda­wał się kopal­nią pie­nię­dzy.

Po pierw­szym okre­sie, kiedy już odbili się od dna i wywal­czyli swoją niszę na rynku, przez jakiś czas rze­czy­wi­ście tak było. To były jego lata tłu­ste. Waka­cje w Tur­cji (a jakże), nowy Ford Tau­rus (a jakże), narty w Austrii (a jakże) i kolo­nie let­nie dla Wio­lety (tak, tak), pod­czas któ­rych wymy­kał się wcze­śniej z pracy, wra­cał szyb­ciej do domu, w któ­rym cze­kała już Beata, a potem kochali się na pod­ło­dze w ich sypialni (a jakże), nie ścią­ga­jąc prze­po­co­nych ubrań i obi­ja­jąc się bole­śnie na twar­dym par­kie­cie, a potem bio­rąc długą wspólną kąpiel i uśmie­cha­jąc się do sie­bie z przy­mknię­tymi leni­wie powie­kami.

A póź­niej przy­szło zała­ma­nie rynku budow­la­nego, w kilka mie­sięcy ceny sko­czyły o kil­ka­set pro­cent (jak się śmiali z Karo­lem, naj­ła­twiej było wtedy zaro­bić na cegłach i pusta­kach, jeśli ktoś kupił je przed boomem, a potem odsprze­dał bez wysiłku trzy razy dro­żej), co począt­kowo nie było dla nich żad­nym pro­ble­mem, ludzie na­dal musieli gdzieś miesz­kać, a na pewno wymie­niać okna w sta­rych domach, a więc dalej się budo­wali, choć kre­dy­tów nie dosta­wało się już na solenną obiet­nicę spłaty i piękny uśmiech mał­żonki.

Wkrótce banki jesz­cze bar­dziej przy­krę­ciły kurek z kre­dy­tami, tak, to wie­dział nie tylko z radia, a oni w fir­mie musieli się uspo­koić i ogra­ni­czyć inwe­sty­cje, ale sytu­acja w ich branży i tak wciąż wyda­wała się sta­bilna. Prze­cież w jed­nej chwili nie sta­nęły budowy i remonty w całej Pol­sce, wszy­scy w tym samym momen­cie nie prze­stali potrze­bo­wać nowych okien. Kry­zys na wielu płasz­czy­znach to było począt­kowo wyda­rze­nie czy­sto medialne, arena do dia­lek­tycz­nego popisu eko­no­mi­stów, prze­ży­wa­ją­cych swój moment sławy. Do czasu, aż Karol, for­mal­nie cią­gle jego szef i wła­ści­ciel firmy, choć Horo­witz czuł się bar­dziej jego wspól­ni­kiem niż pod­wład­nym, zapro­sił go na lunch i powie­dział o swo­ich inwe­sty­cjach.

Gra­jąc na gieł­dzie, uto­pił sporo pie­nię­dzy, mówił z nieco prze­krwio­nym wzro­kiem, ale dalej, nie­na­gan­nie ubrany, nosił srebr­nego timexa za trzy tysiące tak, jakby się z nim uro­dził. To naprawdę nie były małe sumy, mówił. Żeby się utrzy­mać z innymi inwe­sty­cjami, musi sprze­dać firmę. Jeśli Horo­witz chce, może ją odku­pić. Wymie­nił sumę, po zna­jo­mo­ści, wia­domo. Horo­witz bez mru­gnię­cia prze­łknął nabrany na wide­lec kęs sałatki, choć nagle zro­biło mu się sucho w ustach i gdyby to nie było oznaką sła­bo­ści, a w biz­ne­sie, nawet na tym pozio­mie, nie mógł sobie na taką pozwo­lić, wypiłby dusz­kiem sto­jącą przed nim szklankę nie­ga­zo­wa­nej wody mine­ral­nej z cytryną, a potem zamó­wił do niej drugą, po brzegi wypeł­nioną kru­szo­nym lodem, i pięć­dzie­siąt gra­mów czy­stej. Szybko prze­ana­li­zo­wał wszyst­kie za i prze­ciw. Chciał kupić, no jasne. Prze­cież to wciąż był dobry inte­res. Bank miał jed­nak inne zda­nie. Sytu­acja na ryn­kach finan­so­wych zaczęła wario­wać, poży­czek nie dawano wcale albo przy­dzie­lano je według absur­dal­nego klu­cza, wyglą­dało, jakby je udzie­lano na chy­bił tra­fił. On pie­nię­dzy nie dostał. A nowy wła­ści­ciel go nie potrze­bo­wał. Wtedy też coraz bar­dziej zaczęło się psuć mię­dzy nim i Beatą.

Burza nad hory­zon­tem zbie­rała się oczy­wi­ście od dłuż­szego czasu. Cza­sem chciałby, żeby wszystko zaczęło się pie­przyć z powodu pie­nię­dzy, bo wtedy mógłby wyja­śnić sobie wła­sne klę­ski z naj­prost­szego klu­cza, przy­ło­żyć zacho­wa­nie Beaty do kla­sycz­nych sza­blo­nów, któ­rych nauczyły ich jesz­cze „Dyna­stia” i „Santa Bar­bara”. Ale był już za stary, żeby oszu­ki­wać samego sie­bie tak łatwo.

Zaczęło się tak, jak podobne rze­czy zaczy­nają się naj­czę­ściej: prze­stali ze sobą roz­ma­wiać. Kilka zdaw­ko­wych ogól­ni­ków przy poran­nym roga­liku i kawie, jeśli zda­rzyło im się wyjeż­dżać z domu o tej samej porze; banał pod­czas kola­cji z mikro­weli, po któ­rej, nie dostrze­ga­jąc jesz­cze ciszy wokół sie­bie, instynk­tow­nie cho­wali się za roz­po­startą płachtą gazety albo w szcze­bio­cie kablówki; sobotni wyjazd do któ­re­goś z wro­cław­skich mar­ke­tów, cza­sem jesz­cze, z przy­zwy­cza­je­nia, coraz rza­dziej, wspólna rodzinna msza w nie­dzielę, w cza­sie któ­rej myśleli już o poobied­niej drzemce i zbli­ża­ją­cym się ponie­działku. Nie było krzy­ków, tłu­czo­nych tale­rzy, pła­czu, wrza­sków, po któ­rych mogliby się prze­pra­szać. Nie było nawet zdrady, przy­naj­mniej tej fizycz­nej, tej nama­cal­nej, za którą można żało­wać i po któ­rej można zabić. Niczego.

Potem powie­działa mu o wyjeź­dzie do Anglii na dwu­ty­go­dniowe szko­le­nie. Nawet się nie zdzi­wił. Pra­co­wała jako mene­dżer w fir­mie odzie­żo­wej, w grun­cie rze­czy podobne wyjazdy nie powinny być dla niej niczym nie­zwy­kłym. Po dwóch tygo­dniach, pod­czas kolej­nej roz­mowy przez tele­fon, nagle spię­tym, przy­ci­szo­nym gło­sem powie­działa mu o swo­ich pla­nach. O nowym kontr­ak­cie prze­dłu­żo­nym o trzy mie­siące, pracy wła­śnie tam, w Anglii. Zasko­czyła go. Zde­ner­wo­wał się, wściekł, ale i te emo­cje, przy­naj­mniej na początku, też były jakieś sztuczne, jakby krzy­czał, odgry­wa­jąc rolę w pol­skiej tele­no­weli, fał­szy­wie, bez zaan­ga­żo­wa­nia. Ale i tak chciał do niej poje­chać, poroz­ma­wiać, pod­no­sił głos, gro­ził, mówił o Wio­le­cie i przy­po­mi­nał wspól­nie spę­dzone lata. Czemu mu wcze­śniej o tym nie powie­działa? Czemu go nie spy­tała o zda­nie? (Dziś to wie­dział: wtedy już nie roz­ma­wiali). Beata, jakby wszystko sobie dokład­nie prze­my­ślała, mówiła mu o ich trud­nej sytu­acji po tym, jak Karol się wyko­leił, o tym, jak teraz bar­dzo przy­da­dzą im się pie­nią­dze. Pozwo­lił się wresz­cie prze­ko­nać. Póź­niej kil­ka­krot­nie zasta­na­wiał się, czy już wtedy wszystko zapla­no­wała. Ale potem dał sobie spo­kój i z takimi myślami; nawet jeśli Jerzy Horo­witz był prze­gra­nym dup­kiem, to przy­naj­mniej sta­rał się być doro­słym prze­gra­nym dup­kiem, który nie wygraża pio­ru­nom i nie spluwa na chmury, kiedy pada deszcz.

Po trzech mie­sią­cach, kiedy Okno­plast padł już osta­tecz­nie, a on, mimo kil­ku­na­stu lat stażu na sta­no­wi­sku mene­dżer­skim, nagle stał się bez­ro­bot­nym i w prze­dziwny spo­sób nie mógł się odna­leźć na rynku pracy, Beata zadzwo­niła i powie­działa o swo­jej decy­zji. Nie wraca, zostaje w Anglii. Ich mał­żeń­stwo to fik­cja, a ona potrze­buje zmiany. Jej adwo­kat wkrótce zgłosi się do niego z odpo­wied­nimi papie­rami. O kurwa, kurwa mać. Uspo­kój się, Jerzy, dla mnie to też nie jest łatwe. Kurwa mać. Mil­cze­nie. A co z Wio­letą? A co ma być? Za rok będzie peł­no­let­nia, gra­nice są otwarte. Przy­je­dzie do mnie. Nie o to mu cho­dziło, zupeł­nie nie o to, ale nie miał siły jej tego tłu­ma­czyć. Wtedy zdał sobie z tego sprawę pierw­szy raz tak wyraź­nie: naprawdę roz­mi­nęli się w któ­rymś momen­cie życia. Wresz­cie zapy­tał. Masz tam kogoś…? Mil­cze­nie. Jerzy… Daj spo­kój. Po co to utrud­niać? Masz? Po chwili: nie, nie mam. Nie wie­dział, czy jej wie­rzyć, czy nie, już nie umiał z niej czy­tać kłam­stwa i prawdy. To koniec, Jerzy. Tak będzie naj­le­piej. Kurwa mać. Tak. Naj­le­piej. Jasny szlag.

Wzdry­gnął się, kiedy na świa­tłach przy wjeź­dzie do Wro­cła­wia ktoś nagle zawył klak­so­nem, a potem auta w kar­nym porządku ruszyły dalej, kole­biąc się na szy­nach tram­wa­jo­wych i pod­ska­ku­jąc na ponie­miec­kich kocich łbach. Spoj­rzał na zega­rek. Do roz­mowy, tym razem w fir­mie budow­la­nej, zostało mu tylko kil­ka­na­ście minut. Cho­lera jasna. Wska­zówka sekund­nika poru­szała się po okręgu z nie­ubła­ganą regu­lar­no­ścią.

Włą­czył kie­run­kow­skaz i skrę­cił z głów­nej drogi.

* * *

Ewa Plu­tar dopiła kawę, wstała od stołu, bez­sze­lest­nie odsu­wa­jąc krze­sło, i pod zle­wem we wnęce kuchen­nej wypłu­kała deli­katną fili­żankę z imi­ta­cji por­ce­lany. Jasno­zie­lone wzorki wypa­lone na pra­wie prze­świ­tu­ją­cych ścian­kach naczy­nia, jak welon, jak mgła, fan­ta­zyj­nie pięły się po bia­łej cera­micz­nej powierzchni. Uśmiech­nęła się do swo­ich myśli. Lubiła takie szcze­góły i zwra­cała na nie uwagę. Pokój nauczy­ciel­ski tonął w ner­wo­wych roz­mo­wach. Nikt się do tego nie przy­zna­wał, ale dla wszyst­kich tutaj było jasne: ponie­działku w szkole naj­bar­dziej nie lubili nauczy­ciele. Dla wszyst­kich, poza Ewą.

Jesz­cze raz powtó­rzyła w myślach kon­spekt pierw­szej lek­cji. Nie musiała, wszystko miała przy­go­to­wane, ale zro­biła to dla przy­jem­no­ści. Z III E powta­rzali dziś Ham­leta. „… bo któż by ścier­piał pogardę i znie­wagi świata…”. Choć sły­szała i wypo­wia­dała te słowa już tyle razy, przed uczniami uda­ją­cymi uwagę i uczniami nudzą­cymi się jaw­nie, przed uczniami, któ­rzy kie­dyś wrócą sami do Szek­spira, i tymi, dla któ­rych Ham­let do końca życia pozo­sta­nie ksywką osiłka z osie­dla, kiedy powta­rzała „Naj­po­żą­dań­szym. Umrzeć – zasnąć. Zasnąć”, wciąż prze­cho­dził ją dreszcz. Za rok, jako lek­turę uzu­peł­nia­jącą, spró­buje do pro­gramu doło­żyć Króla Leara, przy­naj­mniej w naj­bar­dziej zaawan­so­wa­nej kla­sie. Pełna krwi i cier­pie­nia, samot­no­ści i obłędu sztuka powinna tra­fić do uczniów. Mło­dzież coraz bar­dziej lubiła krwawe hor­rory. Im bar­dziej krwawe, tym lepiej. Ośle­piony król Lear powi­nien im się spodo­bać. A to może wystar­czy, żeby siąść i prze­czy­tać tekst do końca.

— Ewka, słu­chaj… — Kiedy pod­cho­dziła do prze­gródki z dzien­ni­kami, zacze­piła ją histo­ryczka, pani Aure­lia Musie­lak.

Star­sza kole­żanka od trzech lat mogła już iść na eme­ry­turę, ale nie spie­szyła się z opusz­cze­niem szkoły. Co ja będę robić w domu?, śmiała się kokie­te­ryj­nie, kiedy ktoś poru­szał ten temat. Prze­cież tu mam swo­ich wycho­wan­ków. Swoje – ukła­dała usta w dziu­bek – „dzieci”. Ktoś mniej zorien­to­wany, kto nie sły­szał jej w cza­sie przerw w pokoju nauczy­ciel­skim, kiedy nie okre­ślała uczniów ina­czej niż „gnojki” czy „bachory”, mógłby się dać nabrać. Ale mówiąc „dzieci”, pani Aure­lia tak naprawdę miała na myśli pie­nią­dze. I dłu­gie godziny bez­czyn­no­ści przed tele­wi­zo­rem w domu, po trzy­dzie­stu latach dzie­le­nia i rzą­dze­nia w kla­so­wych prze­py­chan­kach, po mister­nych intry­gach, któ­rych nie powsty­dzi­łaby się Madame de Pom­pa­dour na dwo­rze Ludwika XV, w zaci­szu nauczy­ciel­skich gabi­ne­tów i sekre­ta­riatu fran­cu­ska mar­kiza może nawet nauczy­łaby się tego i owego. Syno­wie Musie­la­ko­wej już dawno wyje­chali z rodzi­nami do Wro­cła­wia i teraz zaglą­dali do spo­wi­tego naf­ta­liną miesz­ka­nia rodzi­ców z obo­wiązku dwa razy do roku, na święta, na kilka peł­nych cha­osu godzin. Z mężem wszystko, co mieli do powie­dze­nia, powie­dzieli sobie już jakieś dwa­dzie­ścia lat temu. Działki nie upra­wiała, a na psią sierść była uczu­lona. Pozo­sta­wała szkoła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki