Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To jeden z paradoksów życia: czasem trzeba przejść daleką drogę, żeby dojść do samego siebie.
Spotkania z Markiem Kamińskim przyciągają tłumy. Wiele osób przyznaje, że kontakt z nim odmienił ich życie. Jaka jest tajemnica jego życiowej filozofii? Co go inspiruje? Skąd czerpie siły?
W bardzo osobistej rozmowie z Joanną Podsadecką słynny podróżnik po raz pierwszy opowiada o swojej najważniejszej podróży. Ta wędrówka wiodła przez wiele nieznanych lądów, ale nie widać jej na fotografiach. Jest to droga, która prowadzi poza sukcesy i osiągnięcia, do poznania tego, co w życiu najważniejsze. W tej intymnej książce Marek Kamiński dzieli się swoimi wewnętrznymi zmaganiami i odkryciami.
Po wielu latach latach poszukiwań zdobywca biegunów dociera do najważniejszego ze swoich życiowych celów. Również ty zaufaj intuicji i przekonaj się, że nie ma rzeczy niemożliwych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 204
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Wydawnictwo WAM, 2017
© Joanna Podsadecka, 2017
© Marek Z. Kamiński, 2017
Opieka redakcyjna: Olaf Pietek
Korekta: Mateusz Czarnecki, Dariusz Godoś
Projekt okładki: Katarzyna Ewa Legendź
Fot. na okładce: Renata Dąbrowska/Agencja Gazeta
Fot. w książce: archiwum Fundacji Marka Kamińskiego
Skład i opracowanie graficzne: Lucyna Sterczewska
Autor map: Wawrzyniec Święcicki
Koordynacja prac: Paula Kuncewicz
ISBN 978-83-277-0707-9 (ePub)
ISBN 978-83-277-0708-6 (Mobi)
WYDAWNICTWO WAM
ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków
tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwowam.pl
DZIAŁ HANDLOWY
tel. 12 62 93 254-256 • faks 12 62 93 496
e-mail: [email protected]
KSIĘGARNIA WYSYŁKOWA
tel. 12 62 93 260
e.wydawnictwowam.pl
PRZYGOTOWANIE WYDANIA ELEKTRONICZNEGO
Magdalena Wojtas / 88em.eu
Jadąc do ciebie, czytałam „Technikę uwalniania” Davida R. Hawkinsa. To książka o uwalnianiu się od oczekiwań otoczenia, własnych lęków, o przepracowywaniu trudnych doświadczeń. Zastanawiałam się, od czego człowiek taki jak ty – mający trochę sukcesów na koncie – chciałby się uwolnić, o czym już wie, że go nie buduje, ale tłamsi?
Zaskoczę cię: mam wszystkie książki Hawkinsa, które przetłumaczono na polski. To naukowiec słabo u nas znany, a szkoda.
Rozumiem, że pytając, od czego chciałbym się uwolnić, próbujesz mnie namówić na zabawę intelektualną. Proszę bardzo. Gdybym miał taką możliwość – chciałbym się zresetować do stanu zerowego, stać się z powrotem dzieckiem. To tęsknota, by uwolnić się od formy i zacząć od nowa. Wcale nie dlatego, że coś mnie boli czy tłamsi. Sukcesy są takie same jak porażki – jedne i drugie mogą przygniatać. Od nas zależy, co z nimi zrobimy. Zmierzam do tego, że i sukcesy, i porażki tworzą jakąś formę. Kiedy już coś zostało zbudowane, to trzeba to w jakimś kierunku rozbudować. Trudno nagle zadecydować, że będzie się to kontynuowało przy pomocy elementów, których się do tej pory nie używało, nie znało. Dlatego rozpoczęcie od zera jest takie trudne i… takie kuszące. Mógłbym zostać na przykład malarzem czy reżyserem. Po prostu układać zupełnie inną układankę.
Jest coś pociągającego w obmyślaniu swojego życiorysu prawdopodobnego.
Tak. Ale doskonale wiem, że bywa ono ucieczką od życia, w którym brakuje nam odwagi na zmiany, na wprowadzenie korekt. Nie oszukujmy się, że wyjazd na koniec świata pozwoli nam uciec od problemów, z którymi nie radzimy sobie tutaj. One będą tam na nas czekać do czasu, aż nie zrozumiemy, czego mają nas nauczyć. Nie musimy co chwila robić radykalnych wolt, ale by żyć pełnią życia, z całą pewnością należy wykonać wysiłek związany z uświadomieniem sobie, co na nas działa destrukcyjnie. Kiedy ponazywamy istniejące w nas programy, będziemy mogli się od nich uwolnić. Na przykład przepracowanie traum w dużym stopniu polega na uzmysłowieniu sobie, że one istnieją. Już samo to prowadzi do uzdrowienia.
Pewnie był taki moment, gdy poczułeś, że spełniają się twoje marzenia, że być może dostajesz więcej, niż sobie wyobrażałeś. Czy sława demoralizuje?
Nie zawsze. Ważne, by się zastanowić, co chcemy z nią zrobić. Dla mnie, mimo wszystko, ona od początku była bardziej pozytywna niż negatywna. Pozwoliła mi założyć fundację. Pułapki pojawiają się wtedy, gdy się do sławy przywiązujemy. Kiedy za wszelką cenę chcielibyśmy utrzymać wysoki poziom zainteresowania naszą osobą. Gdy marzymy, by światła reflektorów nigdy nie gasły.
Na jakie pułapki są narażeni ludzie sukcesu?
Pamiętasz kontynuację „Wodzireja” z Jerzym Stuhrem? Otóż w „Bohaterze roku” Feliksa Falka postać grana przez Stuhra robi program objazdowy po całej Polsce z człowiekiem, który uratował kogoś z pożaru. Zbigniew Tataj (tak się nazywa ta postać) na różnych stadionach wyskakuje z ognia, udaje, że go gasi. Dla mnie to kwintesencja przywiązywania się do sławy. Coś się stało naprawdę, a potem starasz się to powielić. Gdy żyjesz jedynie tym, co zdarzyło się w przeszłości, twoje życie zamienia się w groteskę.
Pewnie masz znajomych, którym ego bardzo urosło, gdy odnieśli sukces, i tracą kontakt z rzeczywistością. Jak ty się przed tym broniłeś?
Wchodziłem w nowe projekty. Znajdowałem nową drogę. Żyłem teraźniejszością. Przywiązanie do sławy to życie przeszłością. Skoro kiedyś zdobyłem bieguny, to teraz będę o tym ciągle mówił, celebrował to. Na biegunie nie można zamieszkać. Ludziom się czasem wydaje, że jeśli ktoś osiągnął sukces, to już zawsze będzie go odnosił. Nie można sobie kupić na niego polisy swoimi wcześniejszymi osiągnięciami.
Zdobycie obu biegunów Ziemi w 1995 roku to dziś dla mnie jakaś abstrakcja. Jeśli już do niego wracam myślami, to staram się to doświadczenie odczytać na nowo, znaleźć jego sens w moim aktualnym życiu. Tyle rzeczy z tamtej wyprawy wyniknęło…
Niektórzy chyba nie widzą, jak śmieszne jest domaganie się uwagi, ciągłych oklasków, bo kiedyś coś zaśpiewaliśmy, napisaliśmy czy strzeliliśmy gola. Trzeba iść naprzód. Świat się nie zatrzymuje. Oczywiście pewne momenty można wspominać, natomiast zmuszanie świata, żeby przywiązywał wagę do naszych sukcesów, jest posunięciem bezsensownym.
Pułapki sławy, o które pytasz, to oczywiście może być też alkohol, używki, kobiety pojawiające się po bankietach… Te pokusy mogą sprawić, że się popłynie z ich nurtem. Ale powiem ci, że znam wielu ludzi, którzy osiągnęli światowy sukces i są wciąż skromni, szczodrzy, empatyczni.
Bieguny uświadomiły mi, że więcej zawdzięczam Panu Bogu niż sobie. Te wyprawy były tak ciężkim doświadczeniem, że gdybym przypisywał to, że je przeżyłem, swojej nadludzkiej sile, byłoby to kłamstwem. Ja tam na końcu świata uczyłem się pokory.
Może natura działa inaczej niż sceniczne reflektory, jeśli uwierzymy, że nie ma nic ważniejszego od ich światła? Uwielbienie tłumu to jest jakiś haj.
Chyba nigdy nie zasmakowałem tej ciemniejszej strony sławy. Bo w czasie wypraw byłem sam, a potem, owszem, były spotkania, nawet tłumne, ale dzieliłem się podczas nich trudnym doświadczeniem. To nie było puste.
A nie jest tak, że coraz bardziej spektakularne projekty wynikają z potrzeby potwierdzania swojej pozycji, utrzymywania wysokiego miejsca? Nie potrzebujesz sobie udowadniać, że możesz to czy tamto?
Jestem ambitny. Może to wynika z jakichś traum z dzieciństwa… Bo to nie jest tak, że po prostu chcemy zdobyć bieguny. Zawsze jest też drugie i trzecie dno. Coś, co nas zaprogramowało, że pragniemy się wyróżnić, mamy potrzebę dążenia do tego, co wielu wydaje się nierealne. Czasem to robota podświadomości. Bywa, że chcemy wzmocnić poczucie własnej wartości, udowodnić sobie, że jesteśmy coś warci. Mnie wyprawy dowartościowywały, dawały poczucie wolności i sensu. Potem chciałem ten sens przeżywać jeszcze raz i jeszcze raz. Z tego brało się pragnienie kolejnych wypraw. Jestem z wykształcenia filozofem, całe życie poszukuję. Bieguny były dla mnie tylko scenografią. Wyprawa, jako przedsięwzięcie geograficzno-podróżnicze, to najmniej istotny element tych poszukiwań, zaledwie margines. Chodziło o dotknięcie tajemnicy tego miejsca, o doświadczenie życia na krawędzi, spotkanie ze śmiercią, przekraczanie własnych ograniczeń. Ważna była droga. Dlatego potem wciąż szukałem nowych scenografii. Stąd pustynia, ocean. Czasem to był powrót do dziecięcych marzeń, by opłynąć świat dookoła…
Bywa, że u ludzi, którzy osiągnęli sukces, poprzebywali w blasku fleszy, zdążyli się nasycić tym, co niesie ze sobą sława, następuje radykalny zwrot do wnętrza, pojawia się potrzeba pogłębiania duchowości, chęć bronienia się przed fałszywkami tego świata, a także strach, że nie dostaną tego, co się w życiu najbardziej liczy. Czesław Miłosz pod koniec życia powiedział: „Literatura to turniej garbusów. Nie mam o niej wysokiego mniemania. Uważam, że zwyczajna dobroć jest więcej warta”.
Odniesienie sukcesu nie wiązało się z radykalnymi zmianami w moim życiu. Radykalną zmianą było złamanie w dzieciństwie ręki i długi pobyt w szpitalach. Miałem pięć lat, gdy w czasie wakacji u cioci w Helenowie pod Łodzią złamałem rękę. Znalazłem się wówczas w szpitalu, gdzie mi ją nastawiono i włożono w gips. Kość jednak nie chciała się zrosnąć, groziła mi nawet amputacja. Wielokrotnie mi tę rękę łamano i składano. W efekcie spędziłem w sanatoriach i szpitalach mnóstwo czasu, w sumie kilka lat. Dla małego dziecka takie okresy rozłąki z rodzicami, przebywanie w obcych miejscach z osobami starszymi (które czasami straszyły mnie, że rodzice już po mnie nie wrócą i zawsze będę sam) były trudnym doświadczeniem. Myślę, że to tam, w szpitalach i sanatoriach, uczyłem się radzenia sobie z samotnością, strachem, z nie zawsze życzliwym otoczeniem i piętrzącymi się trudnościami. Sposobem na problemy okazało się czytanie książek. Często odwiedzałem biblioteki. Wtedy właśnie zacząłem czytać książki podróżnicze. Najpierw te dla małych dzieci, potem Aliny i Czesława Centkiewiczów, Juliusza Verne’a, Edmunda Niziurskiego i Zbigniewa Nienackiego, opisy wypraw Roberta F. Scotta, Ernesta Shackletona. Intensywniej żyłem w tamtym świecie niż na sanatoryjno-szpitalnej jawie. To z książek uczyłem się świata i tego, że o marzenia trzeba walczyć i je realizować. Prowadziłem dialogi z samym sobą. Zwracałem się do siebie: „Marku, co o tym myślisz?”. Wydawało mi się to naturalne. A potem byciem w świecie było dla mnie bycie w świecie filozofii. Czułem, że tam pasuję. Nie zastanawiałem się, jak wielu znajomych, jaką finansową przyszłość mi to zapewni. Jeśli podejmujesz decyzję dotyczącą zawodu, studiów i najważniejszym kryterium jest to, ile one mi pozwolą zarobić, to co to znaczy? Że najbardziej w życiu interesują mnie pieniądze. Jakie to smutne.
Wydawało mi się, że w świecie filozofii znajdę klucz do szczęścia. Wierzyłem, że dzieło, które ewentualnie bym stworzył, rozwiązanie zagadki języka czy znalezienie odpowiedzi na pytania „Po co istnieje świat?” czy „Skąd przychodzimy i dokąd zmierzamy?” spowoduje, że będę szczęśliwy. Funkcjonowałem w gronie filozofów na Uniwersytecie Warszawskim, jednocześnie studiując fizykę. Chciałem jak najwięcej dowiedzieć się o świecie. Uczyłem się całymi dniami, z przerwą na sen. Starałem się jakoś połączyć swoje wyprawy (na przykład do Meksyku) z odbywającymi się na UW dyskusjami, z fascynacją Ludwigiem Wittgensteinem. Byłem zadowolony z tego życia. I nagle przestało mi to wystarczać. Nic mi się nie wydawało nowe, wszystko było takie podobne… Nie chodzi o to, że się znudziłem. Nastąpił przeskok – od momentu, kiedy nie wiedziałem nic o badaniach filozoficznych, przez przekopywanie historii filozofii aż do momentu, gdy poczułem, że jeśli zostanę w murach uczelni (na której pracowało tylu podziwianych przeze mnie ludzi), to zamienię się w kolejną książkę. Zrozumiałem, że pretenduję do tego, by – w najlepszym wypadku – zamienić się w książkę. Zastanawiałem się, czy jest to warte poświęcenia innych możliwości, które daje świat, czy to jest zgodne z moim powołaniem. Doszedłem do wniosku, że nie. Pamiętam zdanie, które wciąż wtedy do mnie przychodziło: „Nie chcę stać się książką”. Na moją decyzję o porzuceniu studiów miał też na czwartym roku wpływ wyścig o posady, który obserwowałem. Ludzie walczyli o pozostanie na uczelni, o asystenturę, w taki sposób, że czułem zażenowanie. Na filozofię wróciłem dopiero po dwudziestu latach, w 2008 roku.
Gdy po raz pierwszy znalazłem się na Spitsbergenie, zauważyłem, że nie trzeba nic mówić, nie trzeba dawać rad, ścigać się, współzawodniczyć, licytować się, kto ma więcej racji, kto jest bardziej błyskotliwy. Wystarczy być sobą. Na tym szczycie poczułem, że takie życie jest dobre. Nagle rzeczywistość mi się uprościła. Było jak z tą zacytowaną przez ciebie prawdą, do której Miłosz doszedł pod koniec życia. Poświęcił życie literaturze – słusznie, bo miał gigantyczny talent – ale był mędrcem, który wiedział, że nie jest ona więcej warta od międzyludzkich, głębokich relacji.
Tak na marginesie, myślałem ostatnio o tym, jak wiele Miłosz zrobił dla Polski – i nie tylko Polski – słowem. Czy na przykład polityka jest więcej warta od poezji? Przecież Miłosz zmienił swoim słowem świat, szczególnie w stanie wojennym. Tego, co kultura w nas zmienia, nie da się zmierzyć, dlatego wielu ludzi wciąż uważa, że ona jest dziedziną, która powinna być traktowana po macoszemu, bo nie wybuduje chodnika czy czegoś innego. Ale to płytkie myślenie.
Ziarno, które posiał Miłosz, wystarczy. Tego, co z niego wyrośnie, jeszcze nie widać, ale to nie znaczy, że tego nie ma. Nie możesz świata zmienić spektakularnie, do podszewki. Ale przecież Saint-Exupéry czy Camus w jakiś sposób zmienili ten świat. Dodali coś do niego. Miłosz też.
Jednak nie dziwię się, że wciąż mieli jakieś niedosyty. Gdy patrzysz na populistycznych polityków, którzy mają władzę… Ich działania wywierają widoczny gołym okiem wpływ na rzeczywistość. A moc sztuki jest trudna do zmierzenia.
Ale politycy władzę mają tylko przez chwilę. Co zostało z Gomułki czy Cyrankiewicza oprócz paru frazesów? A mieli w rękach całą władzę.
Hans Christian Andersen żył w Danii w czasie, gdy rządzili nią królowie, możni panowie. I co po nich zostało? Zapomniano nawet ich imiona i nazwiska. A po dwustu latach ludzie wciąż sięgają do Andersena.
Sukces można czytać na wiele sposobów. Ty założyłeś fundację, zaryzykowałeś pójście z Jaśkiem Melą na bieguny, choć – gdyby ta wyprawa się nie udała – twój wizerunek medialny uległby diametralnej zmianie.
Tak. Zapowiedzią tego, że będę skłonny iść za intuicją w takich kwestiach, była rezygnacja ze spędzenia życia w murach uczelni, choć to się wtedy wydawało posunięciem idiotycznym. Poza wszystkim innym na moje myślenie duży wpływ miała też polityka – to, co się działo w stanie wojennym. Hmm… Ale może to nie miało aż takiego znaczenia?
Gdy oglądałam archiwalny film, w którym młody Marek Kamiński rzuca w Gdańsku kamieniem w kierunku ZOMO, wydawało mi się, że miało.
Może racja. Stan wojenny był inny od rzeczywistości, w której żyłem później, bo wtedy wszystko było czarno-białe. Trzeba się było opowiedzieć po którejś ze stron. Nie było nic pomiędzy. Pamiętam tamten moment, gdy rzuciłem kamieniem. Strasznie się bałem, ale czułem, że to jest forma protestu przeciwko systemowi. Dwadzieścia lat później dowiedziałem się, że to zostało sfilmowane.
Nie powiedziałbyś dziś swoim dzieciom, że dobrze jest rzucać do drugiego człowieka kamieniami.
Absolutnie bym nie powiedział. Wtedy to była antysystemowa deklaracja.
Ale wrócę może do mojego rozbratu z uczelnią. Była we mnie nadzieja, że życie poza nią będzie jeszcze lepsze. Nie miałem nic poza tym przeczuciem. Kilka kolejnych lat było bardzo trudnych. Do Niemiec wyjechał Marek z dziesięcioma markami w kieszeni. Pracował tam w różnych miejscach.
Zastanawiałem się, jak to się stało, że zrezygnowałem z filozofii dla tak niepewnego życia. Z kogoś, kto pretendował do zajmowania się filozofią języka, stałem się kimś, kto walczył o przeżycie, o to, żeby się utrzymać na powierzchni, mieć co jeść, gdzie mieszkać. Nie było wtedy mowy o studiach, pisaniu książek, wyprawach. Ale jakoś się udało i po pewnym czasie wróciły marzenia o podróżach. Jak teraz na to patrzę, to widzę, jaka z tych trudnych momentami doświadczeń płynęła nauka. W życiu to, czemu się bezinteresownie poświęcamy, wraca w dwójnasób. Jeśli człowiek poświęci coś dużego w imię czegoś, co tylko przeczuwa, ale bardzo mocno wierzy, że to jest dla niego – to Pan Bóg mu wynagrodzi podwójnie to szczere zaangażowanie, nonkonformizm.
Pobyt w Niemczech w latach osiemdziesiątych był dla ciebie lekcją pokory?
Tak. Pamiętam, jak wtedy przyjechał do mnie do Hamburga ktoś z Polski i opowiadał o mojej znajomej (nie wiedząc zresztą, że ją znam): „Wiesz, jest taka młoda i ambitna dziewczyna zajmująca się filozofią…”. A ja myślałem: jakie to jest dziwne – ona jest teraz na filozoficznym Olimpie, a ja zmywam naczynia w kuchni zakładowej, jeżdżę tirem po porcie, rozwożę pizzę, kieruję taksówką albo dwudziestotonową wywrotką z piaskiem, czy też jestem ogrodnikiem w Hamburgu.
Pracowałem w ogrodzie wdowy po człowieku, który wymyślił cateringi w samolotach, oraz u Marion Dönhoff, wydawczyni tygodnika „Die Zeit”. Ona była bardzo życzliwa Polakom. Rok czy półtora balansowałem na krawędzi w sensie materialnym, potem już było łatwiej. Gdy wybuchł rok 1989, wróciłem do Polski, założyłem firmę. Wiedza zdobyta na emigracji zaczęła procentować.
Doświadczenia z tamtego czasu zostawiły w tobie przekonanie, że trzeba wspierać cudze aspiracje i marzenia, choćby były najdziwniejsze? Bo przecież wspierasz tych, którzy udają się w nieznane, bo czują, że powinni, a otoczenie często mówi, że się im nie powiedzie. Dziś na rozmaitych szkoleniach przekonujesz ludzi, by podążali za swoimi marzeniami, że bariery są tylko w ich głowach.
Jest takie powiedzenie, że jak uczeń jest gotowy, to przychodzi nauczyciel. Gdy jesteśmy gotowi, by coś zrobić, to pojawia się ku temu okazja. Kiedy byłem dzieckiem, brałem udział w akcji „Niewidzialna ręka”. Wtedy w telewizyjnym programie dla dzieci trwała akcja, w ramach której trzeba było zrobić coś konkretnego dla innych, na przykład porąbać drzewo staruszce. Należało to zrobić incognito, zostawiając jedynie znak niewidzialnej ręki, czyli kawałek kartki z nadrukiem. Osoby, które pomogły komuś w ramach akcji, wysyłały informację o tym do redakcji programu; potem w telewizji pokazywano niektóre historie. Ale zawsze wyglądało na to, że pomogła niewidzialna ręka. W tamtym czasie uświadomiłem sobie, że w telewizji pomaganie zawsze ładnie wygląda, ale w codzienności czasem trudno się przemóc, by podejść do kogoś, kto leży pod murem. Albo zauważyć, że obok jest rodzina, która nie ma co jeść. Poruszał mnie Camus piszący o pomaganiu, przejmowałem się, czytając o doktorze Bernardzie Rieux z „Dżumy”. Pamiętam, jak na trzecim roku studiów popłakałem się w trakcie lektury „Nędzników”, zapłakałem nad losem Jeana Valjeana. Ale trudno te wzruszenia przełożyć na konkretną pomoc w codzienności.
Pamiętam moment, kiedy zrozumiałem, że pomaganie innym buduje sens. Poszedłem z Wojtkiem Moskalem na biegun północny. Niby walka o życie, jakaś spektakularna historia… Szykowaliśmy się, że zginiemy, naprawdę. Wiedzieliśmy, że szanse przeżycia mamy niewielkie. Jednak przeżyliśmy. Sława spadła na nas nieoczekiwanie. Zaczęło się od muru kamer i aparatów po powrocie. To masuje ego, ale za tym nic nie ma. W tym samym roku postanowiłem samotnie iść na biegun południowy. Przypomniałem sobie, że są takie wyprawy, w których po osiągnięciu celu zdobywa się pieniądze na pomoc innym. Na przykład po wejściu na Mount Everest ratuje się ileś dzieci chorych na białaczkę. Działa to tak: od początku mówisz, że idziesz na szczyt z konkretną misją pomocy. Jeśli komuś ten cel się podoba, jest proszony o donację na takie a takie konto.
Moja wyprawa na biegun miała miejsce w 1995 roku. Oddział onkologii dziecięcej w Gdańsku miał wtedy zostać zamknięty, bo miasto nie miało środków, żeby go utrzymać. Część oddziału chciano przenieść do Bydgoszczy. Misja ratunkowa nagle stała się dla mnie bardzo ważna. Idąc na biegun, zmagałem się ze sobą, z wiatrem, ze wszystkim. Dzień dojścia do celu był jednym z najważniejszych w moim życiu. Dwa bieguny w rok, nie zginąłem. Na południowy, jak wspomniałem, szedłem sam, bo Wojtek, który był ze mną na północnym, mający piętnaście lat doświadczenia więcej, nie zdecydował się. Na stacji Amundsena-Scotta przesłano mi przez Internet (to były jego początki, ale on jakimś cudem tam był) listy dzieci, które pisały, że idą ze mną, że codziennie o mnie czytają. Rozpłakałem się. I wcale nie z radości, że doszedłem na biegun, ale że uda się pomóc tym dzieciom. Moja podświadomość chyba czuła, że bieguny to pułapka, gdy się je zdobywa dla siebie, a to, co się liczy, to dawanie czegoś innym. Po wyprawie odwiedziłem dzieci, dla których zbierałem pieniądze. Niestety pół roku później połowa z nich już nie żyła… Kibicowanie mi na trasie dla wielu z nich było pierwszą i ostatnią podróżą. Pamiętam, że szczególny był taki Kubuś…
W tamtym czasie wybory prezydenckie wygrał Aleksander Kwaśniewski. Zrobiło się głośno akurat o tym gdańskim szpitalu i pomogła mu fundacja Jolanty Kwaśniewskiej – Porozumienie bez Barier. Niedawno na tamtym miejscu powstała bardzo nowoczesna Klinika Onkologii Dziecięcej. Byłem w niej. Kiedy sobie przypomniałem te baraki, tak – baraki, które stały tam wcześniej… Taka przepaść! Studenci ASP namalowali na ścianach tej nowej kliniki dżunglę, świat podwodny i napowietrzny, dzięki czemu pacjent nie czuje, że jest w szpitalu.
Nie byłem w stanie całkowicie poświęcić się działalności charytatywnej, ale od czasu wyprawy na biegun, gdy organizowałem jakąś ekspedycję, starałem się komuś pomóc. Gdy w moim życiu pojawił się Jasiek Mela, naturalne było, że nie mogłem go odrzucić. Wtedy jeszcze nie było wiadomo, jak można mu pomóc, ale było dla mnie jasne, że nie wolno obok niego przejść obojętnie. To był taki ciąg zdarzeń… Powiedziałbym: przeznaczenie. Konsekwencje wyprawy na bieguny z Jaśkiem w 2004 roku mogły być różne. To był bardzo ryzykowny projekt. Teraz się wydaje, że nie było trudno, bo się udało. Ale gdyby coś się nie powiodło, gdyby coś się Jaśkowi stało… Kiedy patrzę na to teraz na chłodno, widzę, że szansa na to, że się uda, że wyjdziemy z tego bez wypadku, była jedna na milion. Przecież to był piętnastoletni chłopak, który niedługo wcześniej stracił rękę i nogę. Przeszło przez niego piętnaście tysięcy woltów. Pamiętałem sytuacje, kiedy wspaniale wytrenowani ludzie wracali z bieguna sparaliżowani. Byłem kiedyś w Rosji z szefem ochrony sieci kasyn ze Stanów. On wybrał się potem na biegun helikopterem, wylądował tam i coś go sparaliżowało, nie wiadomo dlaczego. Nie wrócił nigdy do zdrowia.
Gdyby coś w czasie wyprawy z Jaśkiem poszło nie tak, ciągnęłoby się to za tobą całe życie. I chyba utrudniłoby wiele przedsięwzięć.
Tak, wtedy by mówiono, że jestem nieodpowiedzialny, że dla zaspokojenia własnej ambicji, zdobycia większej sławy naraziłem niepełnosprawnego chłopca. Pamiętam, jak na biegunie południowym, po osiągnięciu celu, Kanadyjczyk zajmujący się organizowaniem profesjonalnych wypraw (prowadził między innymi operację szukania wraku „Bismarcka”) zapytał mnie, czy zdaję sobie sprawę, że bad publicity,zła prasa, jest sto razy mocniejsza od dobrej. I że gdyby coś się stało Jaśkowi, to zostałbym zniszczony. Większość ludzi była do tego projektu nastawiona negatywnie. Jeden z lekarzy, który wszedł do zespołu pracującego nad planem wyprawy, otrzymał od środowiska medycznego misję, żeby rozłożyć ten projekt od środka, w imię dobra Jaśka. Gdy napotykam sprzeciw, nie cofam się, tylko sprawdzam, skąd on się bierze. Życie nauczyło mnie, że granice na ogół są sztuczne, że szlabany zbudowane są z obaw albo braku wiedzy. Granice są najczęściej w naszych głowach.
Od początku wierzyłem, że się uda, i zrobiłem wszystko, by wyprawa doszła do skutku. Na biegun dotarliśmy siłą woli, bo – jak już wspomniałem – w fazie przygotowań wyszło na jaw sto powodów, dla których nie powinniśmy wyruszyć. Wielu ludzi było przeciwnych, ale mama Jaśka nie. W jej postawie było coś niezwykłego. Na pytanie, czy nie boi się, że jej syn idzie ze mną na koniec świata, gdzie może go spotkać coś złego, gdzie może nawet zginąć, odpowiedziała: „Dotychczas największe nieszczęście spotkało Jaśka sto pięćdziesiąt metrów od domu, więc może tam, na końcu świata, spotka go szczęście”. Ten chłopak przeszedł w życiu przez pasmo nieszczęść: na jego oczach utopił się jego młodszy brat Piotruś, spalił się jego dom, a potem wydarzył się ten wypadek w stacji transformatorowej.
Na biegunie Bóg dawał nam znaki. Nawet nie subtelne, ale takie „kawa na ławę”. Na pewnym etapie był dryf, który odpychał nas od bieguna. Znajdowaliśmy się na krze. Wiał taki wiatr, że choć szliśmy cały czas do przodu, dwadzieścia kilometrów dziennie, staliśmy w miejscu, nie posuwaliśmy się naprzód. Skończyło nam się jedzenie, paliwo. Dodatkowo pojawiły się szczeliny. Żadnych szans na sukces. Myślałem, że nie dojdziemy. Ale tłukło mi się po głowie pytanie: „Co by szkodziło, gdybyśmy doszli? Przecież cel jest na wyciągnięcie ręki”. Kiedy kładliśmy się spać, powiedziałem Jaśkowi, że realnie wygląda to tak, że mamy małe szanse, prawie żadnych, by dojść. Chyba że wydarzy się cud. Ale i tak fajnie, że podjęliśmy próbę. Jasiek wtedy zaczął opowiadać, że przed naszą wyprawą był w Lourdes. Bardzo chciałem się wczuć w to, o czym mówił. Stwierdziłem, że jedynie modlitwa może nam pomóc, bo fizycznie nic więcej już nie możemy (choć w nocy jeszcze rozpatrywałem różne warianty). Przypomniałem sobie, że w czasie jednej z wcześniejszych wypraw, z Wojtkiem Moskalem, w połowie drogi też mieliśmy poczucie, że nie dojdziemy. Zostawiliśmy wtedy po drodze kurtki puchowe i podwójne śpiwory, żeby zmniejszyć wagę tego, co nieśliśmy. No więc o poranku, gdy obudziliśmy się z Jaśkiem, powiedziałem, że skoro nic już nie możemy zrobić, to chociaż zostawmy te kurtki puchowe jako symbol przebłagania bieguna. Skoro wcześniej zadziałało, to dlaczego nie spróbować teraz? Zrobiliśmy to i nagle… teren się wyrównał. Do tego momentu były przed nami zwały lodu, a nagle zrobiło się płasko. Dryf ustał, zniknęły szczeliny. Dzięki temu doszliśmy. Oczywiście można mówić, że to przypadek. A ja wierzę, że „przypadek” to inna nazwa na posunięcia Pana Boga. Że on się objawia właśnie poprzez tak zwane przypadki.
Carl Gustav Jung mówiłby tu pewnie o synchroniczności…
Masz rację. Ten pozornie chaotyczny świat daje nam ciągle znaki, tylko my, wpatrzeni w siebie, nie zawsze potrafimy je dostrzec i odczytać.
Dzięki temu, że doszliśmy z Jaśkiem do celu, udało się zebrać ponad siedemset tysięcy złotych, za które został sfinansowany zakup protez dla sześćdziesięciu siedem osób. Ładny przypadek!
Nasza wyprawa pomogła nie tylko ludziom niepełnosprawnym uwierzyć, że mogą robić naprawdę fantastyczne rzeczy, ale i całkiem zdrowym, którzy rezygnowali z marzeń, poświęcając się pracy w korporacjach. Oni odzyskiwali nadzieję, że w tym życiu będą mogli być sobą.
Czym jest odwaga?
Odwaga, wbrew pozorom, nie jest brakiem strachu. Nie polega na nieodczuwaniu strachu, ale uznaniu, że jest coś ważniejszego niż lęk. Strach przed nami coś zamyka, a przecież chodzi o to, by otwierać się na nowe możliwości, odsłaniać nieznane lądy. Strach nas więzi, więc to logiczne, by dążyć do uwolnienia.
Coś, co z zewnątrz wygląda na odwagę, od środka jest wiarą we własne marzenia. Przecież nie mówisz sobie: „Będę odważna, zrobię to!”, tylko: „Wierzę w to, dlatego to robię”. Odwaga to przekraczanie granic, które często sami sobie zbudowaliśmy.
Jak się przygotowywać do zdobywania najważniejszych celów?
Można trenować na co dzień. Zrobić coś nowego, przed czym czuje się lęk. To mogą być drobiazgi, na przykład chłopak zdecyduje się zaprosić na kawę dziewczynę, która mu się podoba, ale do tej pory nie miał śmiałości się do niej odezwać, albo wejść na parkiet, mimo że do tej pory bał się narazić na śmieszność.
W filmie „The Social Network” Mark Zuckerberg ma problem z nawiązywaniem bezpośrednich relacji z dziewczynami. Aby rozwiązać swój problem, wymyśla Facebook. Okazuje się, że to rozwiązanie daleko wykracza poza jego problem.
Twierdzisz, że biegun ma dla ciebie o wiele więcej znaczeń niż punkt na mapie. Opracowałeś metodę „Biegun” mającą pomagać innym odkrywać siebie i osiągać cele. Twoja fundacja organizuje Obozy Zdobywców Biegunów, które są treningiem tej metody. Dlaczego tak ci zależy na jej rozpropagowaniu?
Na ogół nie wiemy, gdzie leżą nasze bieguny. Ja przez długi czas odkrywałem swoje. Ludzie często nie potrafią sobie odpowiedzieć na pytanie, jakie jest ich największe marzenie. A jeśli nie zdobędą się na szczerość wobec siebie, nigdy go nie spełnią. Gdybym nie miał odwagi wyrażania swoich marzeń, nie dawałbym sobie szansy na ich urzeczywistnienie. To niesamowite, że ktoś, kto nie ma nic, może osiągnąć wszystko!
Metoda „Biegun” to nic innego jak zbiór osobistych doświadczeń i przemyśleń przełożonych na formę warsztatów. Dziesięć kroków metody zakłada naukę konsekwentnego realizowania założonych celów i pokonywania problemów napotykanych po drodze. Uczy, jak realizować marzenia, jak tworzyć mapę. Daje narzędzia do radzenia sobie z porażkami i do zdobywania własnych biegunów. Może służyć również walce z depresją i wypaleniem zawodowym przez to, że uczy odbudowywać związki ze światem. Chciałbym, by warsztaty organizowane przez moją fundację mogły służyć ludziom znajdującym się w takich kryzysach.
Często jestem pytany: kiedy wiemy, że to już? Że to ten cel, to marzenie, to miejsce, ten czas? Można to poznać po zaangażowaniu. Kiedy jesteśmy w stanie coś poświęcić, coś położyć na szali. Mając coś pewnego w znajomej, oswojonej rzeczywistości, potrafimy z tego zrezygnować dla wizji czegoś, co dopiero nam się marzy. Często niezrealizowane pragnienia znajdują ujście w czymś, co wydaje się z zupełnie innej bajki niż ta, w której żyliśmy, ale to bywa odpowiedzią na noszone w nas, często nieuświadomione pragnienia.
Jak prawidłowo sformułować pytania, które pomogą nam odkryć swój biegun?
Chyba najłatwiej wyobrazić sobie siebie w wieku dziewięćdziesięciu lat. Co da ci wtedy poczucie spełnienia? A co powoduje, że umierając, powiesz: „Bardzo żałuję, że nie…”? Jak już sobie uczciwie odpowiemy na te pytania, trzeba pomyśleć, kiedy i jak zrealizujemy marzenia. Nie wystarczy czekać, aż życie z nami coś zrobi, trzeba samemu wykonać pewną pracę. Obserwuj się. Przyglądaj się myślom, które budzą w tobie największe emocje. Trzeba się skupić na tych, do których najczęściej wracamy, choć mogą się wydawać niemożliwością. Sama próba jest wartością, nawet jeśli skończy się niepowodzeniem. Jack Nicholson w „Locie nad kukułczym gniazdem” mówi: „Przynajmniej próbowałem”. Często wracają do mnie te słowa.
Miesiąc na biegunie tak zmienił Jaśka i jego życie, że trzeba było to doświadczenie zamknąć w postać warsztatów i obozów, które ułatwiają transformację innym młodym ludziom. Opracowaliśmy z psychologami ich scenariusze, które okazały się skuteczne. Po Obozach Zdobywców Biegunów dostajemy informacje zwrotne, że ludzie się zmieniają, że było warto.
Naszym kluczowym osiągnięciem jest coroczna organizacja Obozów Zdobywców Biegunów dla dzieci i młodzieży, w czasie których – przez dwanaście dni – uczymy podstaw metody „Biegun”. Zdobywcą nie zostaje się przypadkiem. Podczas obozu udaje się wzmocnić w dzieciach wiarę w siebie, we własne możliwości oraz zmotywować je do zmian. Odkrywają swoje talenty, uczą radzić sobie z emocjami, porażkami i stawiać sobie cele. I ‒ co jest chyba najważniejsze ‒ odkrywają same siebie. Jestem przekonany, że nasi młodzi zdobywcy będą mogli bardziej świadomie wejść w dorosłe życie i stawić czoło przeciwnościom losu – i to będzie nasz największy sukces.
Dla dorosłych stworzyliśmy trzydniowe warsztaty „Odkryj swój biegun”. Bo dorośli tak samo jak dzieci potrzebują uczyć się, jak osiągać cele, jak radzić sobie z porażkami, jak odkryć swój biegun i jak go zdobyć. Choć mają większe problemy z przyznaniem się, że z czymś sobie do tej pory nie radzili.
Zdecydowałem się też na inne warsztaty: „Dwa bieguny – sukces i porażka” oraz „Camino, czyli droga do prawdziwego siebie”, bo wierzę, że to ma sens dla mnie i dla innych ludzi. Wciąż mnie ktoś prosi o konkretne wskazówki. Te warsztaty są odpowiedzią.
Mamy żandarmów zarówno w sobie, jak i na zewnątrz. Obawiamy się, jak ci zewnętrzni zareagują na nasze wypowiedziane głośno marzenie. Natomiast wewnętrzni kwestionują sens i możliwość dokonania czegoś. Wtedy warto pomyśleć, że najwyżej coś się nie uda i to będzie największa kara. Ale o wiele gorzej będzie, jeśli nie damy sobie prawa do myślenia o czymś, co tkwi w nas jako niezrealizowany potencjał. Jeśli nie odważymy się o nim myśleć, nie zrealizujemy go nigdy. Po prostu nie damy sobie na to szansy.
Kiedyś chcieliśmy z kolegą opłynąć świat dookoła. Zaczęliśmy więc remontować jacht, by spełnić marzenie. Byli tacy, którzy się z nas śmiali. Ale gdybyśmy ich posłuchali, wystraszyli się własnej śmieszności – jakie to byłoby kiepskie (nie wypłynęliśmy na szerokie wody z innego powodu – przeszkodziła nam Służba Bezpieczeństwa). Próbuję powiedzieć tylko tyle: słuchaj siebie. W środku masz wszystkie odpowiedzi.
Podobno jedna z twoich ulubionych książek z dzieciństwa to „Człowiek, o którego upomniało się morze”. Czy droga do Santiago de Compostela się o ciebie upomniała?
Camino było obecne w mojej głowie od 1997 roku. Pojechałem pierwszy raz do Santiago de Compostela w 1999 roku, po drodze z podróży służbowej do Porto. Wtedy nie zrobiło na mnie szczególnego wrażenia.
Gdy wiele lat później pytałem różnych ludzi, dlaczego poszli szlakiem Camino, odpowiadali, że droga ich zawołała. Kiedy pytałem o to samego siebie, po pielgrzymce, na którą zdecydowałem się w 2015 roku, nie miałem żadnego racjonalnego wytłumaczenia. Też usłyszałem, że woła mnie droga.
W jaki sposób woła droga?
Trudno to opisać. Bieguny też mnie jakoś przyciągnęły. To są przecież pola elektromagnetyczne, które orientują igłę kompasu, chociaż ich nie widać. Ona wie, że tam są bieguny, czyli to pole przyciąga. Sądzę, że istnieją bieguny energetyczne, duchowe bieguny ziemi… Może Camino jest właśnie takim duchowym biegunem? Może mój duch ustawił swoją igłę na Camino? Jak tylko się zorientował, że coś takiego jest, to podświadomość już planowała wyprawę?
Szukałem pretekstu, by ruszyć w tę drogę. Wydawało mi się, że muszę znaleźć jakiś szczególny powód. Po latach poszukiwań znalazłem takie uzasadnienie. Camino jest osią Europy, a dwoma jej biegunami są: biegun wiary – grób świętego Jakuba, i biegun rozumu – czyli grób Immanuela Kanta. Gdy znalazłem tę formę, wszystko się ułożyło. Usłyszałem historię o Paulu Bulgerinie, rycerzu z Pomorza, który w średniowieczu zabił swojego brata, a potem wyruszył do Santiago odkupić swe winy. Doszedł do celu, ale nie znalazł spokoju. Pytał ludzi, czy jest jakieś duchowo ważniejsze miejsce. Powiedziano mu o Górze Chełmskiej, Nagiej Górze, gdzie objawiła się Matka Boża Trzykroć Przedziwna. Wybrał się tam. Okazało się, że to jest pięćset metrów od jego domu. Krzyknął: „Do diabła! Przeszedłem cały świat, by się dowiedzieć, że to wyjątkowe miejsce jest obok mojego domu”. Ta historia jest metaforą życia. Człowiek idzie na koniec świata, by się dowiedzieć, że prawda, której szuka, jest bardzo blisko, a być może w nim. Całe życie się kręcimy wokół skomplikowanych spraw, a na końcu może się okaże, że to wszystko było proste?
Gdy byłem pierwszy raz na chwilę w Santiago, zastanawiałem się, o co w tym wszystkim chodzi. O co tyle hałasu? Katedra jakich wiele. Myślałem: to dziwne. Co tych ludzi tu tak fascynuje? Nie dostrzegłem wtedy niczego ciekawego, ale ziarno, by spróbować to zrozumieć, zostało zasiane. Jednak mój umysł się bronił. Zresztą nic dziwnego, bo do prawdy duchowej nie dochodzi się dzięki niemu, nie można jej dostrzec oczami.
Dojrzewałem do tego, żeby wyruszyć w tę drogę. Pamiętam, jak już w jej trakcie nocowałem pod gołym niebem, bo nie zdążyłem dojść do miejsca, w którym miałem spać. Rozłożyłem karimatę na świeżo skoszonym polu zboża, by tam przenocować. Kiedy się obudziłem w nocy, uświadomiłem sobie, że nigdy nie widziałem tak rozgwieżdżonego nieba. I usłyszałem idących ludzi. Okazuje się, że są tacy, którzy przemierzają Camino tylko nocą, bo chcą czuć energię gwiazd. To niebo było tak niesamowite, energia gwiazd tak ogromna… Wiele rzeczy składa się na energię tej drogi. Tamta noc uzmysłowiła mi po raz kolejny, że to, czego nie widać, może istnieć. Tylko oczy tego nie dostrzegają.
Na Camino kumuluje się energia tych wszystkich historii, które wsiąkły w tę ziemię?
Dokładnie. Energia ludzi, którzy przeszli tą drogą.
Wiem, że z upływem czasu przypisujesz coraz większe znaczenie intuicji. Jaka jest twoim zdaniem jej przewaga nad rozumem?
Byłem kiedyś na wykładzie człowieka, który wynalazł postity, takie żółte karteczki, które zna niemal każdy. On dowodził, że strefa rozumu jest bardzo mała, rozleglejsza jest strefa ciemności, wszystkiego, co znajduje się poza rozumem, co jest niezmierzone. Wynalazca to ktoś, kto sięga w ciemność, by nieznane elementy wyciągnąć do strefy światła. Taka sama jest rola intuicji. Nam się wydaje, że strefa rozumu jest zmierzona, uporządkowana i obejmuje prawie cały świat, a tak naprawdę jest bardzo mała naprzeciw całej niewiedzy. Istnieje sporo aksjomatów, istnieje język (który jest i wolnością, i ograniczeniem), matematyka, czas, przestrzeń. To wszystko są w jakimś sensie iluzje. Twierdzenie Gödla, które mówi o niepewności arytmetyki, pokazuje ograniczoność wiedzy na poziomie fundamentalnym, bo arytmetyka jest najprostszą częścią matematyki, a i ona jest niepełna. Rozum jest ważny, ale bardzo ograniczony. Intuicja to coś, co pozwala przekroczyć ograniczenia rozumu. Wszystkie najważniejsze decyzje w moim życiu zawdzięczam intuicji. Relacje międzyludzkie, bieguny, Camino.
Skąd się bierze mądrość intuicji?
Może z łączności z siłą wyższą, może z podświadomości… Jest prawdopodobne, że człowiek to nie tabula rasa. Wiele rzeczy może być w nim zapisanych. Tak jak ma DNA fizyczne, może mieć też DNA duchowe. Intuicja to duchowe DNA. Nie jestem przekonany, czy ma znaczenie to, w jaki sposób się ją zdefiniuje: czy Duch Święty nas oświeca, kieruje naszymi krokami, czy to głos podświadomości, nadświadomość, a może archetypy. To zależy od tego, jaki mamy światopogląd. Pewnie każdy z nas ma doświadczenie, że czasem widzi przyszłość, jakoś ją wyczuwa. Pytanie tylko, czy to, co nam się przydarza, nazwiemy przypadkiem i zbagatelizujemy, czy spróbujemy to jakoś zrozumieć, poczuć. Myślimy o kimś i nagle ten ktoś do nas dzwoni.
Intuicja jest trudna do zdefiniowania, ale wielokrotnie doświadczyłem jej mocy. Warunek podstawowy, by działała, to łączność z własnym wnętrzem. Intuicja daje poczucie zgody z samym sobą. Jest jak iluminacja, oświeca nas. Nagle fakty łączą się doskonale, powstaje poczucie ogólnego sensu.
Z intuicją zacząłem świadomie współpracować dość późno, wcześniej to było nieuświadomione. Dużo rozmawiałem z samym sobą – jak już wspominałem, od dzieciństwa. Byłem zdany na siebie, więc intuicja miała dobre warunki, by się mocno wykształcić. Może gdybym miał szklarniane warunki do wzrostu, toby tego nie było, nie zadawałbym tylu pytań? Rozmowa z samym sobą może być pierwszym krokiem do zrozumienia, że nasze „ja” to coś więcej niż rozum. class="ti0 mt1 strong"
„Zwykle dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzi neguje nasze pomysły, ale często dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzi się myli” – pisze Marek Kamiński. Dlaczego się mylą? Przecież na ogół chcą nam dobrze radzić.
Człowiek lubi działać według schematu. Zostaje jakoś zaprogramowany i potem ekstrapoluje to na inne obszary.
Kto poza rodziną nas programuje?
To zależy, kto ma na nas realny wpływ w dzieciństwie, bo wtedy to programowanie jest najintensywniejsze. Pierwsze doświadczenia nas programują – czasem wprost, czasem przez negację.
Od dzieciństwa, gdy chciałem coś zrobić, wszyscy mówili, że mi się nie uda. W tamtym czasie czytałem bardzo wiele książek, zanurzałem się w świat przygód ich bohaterów. On był dla mnie bardziej realny od tego, który mnie otaczał. Książki podróżnicze zaprogramowały we mnie myślenie, że im coś jest trudniejsze, tym bardziej warto to robić. Niejednokrotnie ktoś mówi, że w życiu jest inaczej niż w książkach. A może to nieprawda? Może w życiu mogłoby być tak jak w książkach, tylko nie korzystamy z możliwości, które mamy, nie próbujemy?
W książkach Juliusza Verne’a powtarza się sytuacja, że bohater chce czegoś dokonać, ale cały świat jest przeciwko niemu. Mimo to on osiąga swój cel. Uważam, że to jest zapis życia.
Kiedy miałem czternaście lat, popłynąłem statkiem handlowym do Danii. Istniała wtedy taka możliwość, że na statku transportującym na przykład węgiel można było wykupić miejsce w kabinie. Dowiedziałem się o tym, będąc u wujka w Szczecinie. Na Placu Kaszubskim w biurze Polskiej Żeglugi Morskiej wisiało ogłoszenie o sprzedaży biletów na rejsy okrężne. Najtańszy z nich, do Danii, kosztował tysiąc dziewięćset złotych, wtedy to była równowartość szesnastu dolarów. Nie pieniądze były największym problemem ani przekonanie rodziców, którzy nie wierzyli, że uda się załatwić urzędowe formalności. Musiałem przejść przez prawdziwą dżunglę administracyjną, bo w urzędzie miejskim nikt nie słyszał o tymczasowym dowodzie osobistym, a ja miałem wtedy czternaście lat. Do tego trzeba było mieć notarialną zgodę rodziców i paszport. W czasie załatwiania tych wszystkich formalności zarabiałem na rejs, zbierając truskawki i myjąc szyby na stacjach benzynowych.
Pod koniec wakacji rozpoczęła się podróż ze Szczecina do Aalborga. Płynęliśmy nocą przez Cieśniny Duńskie. Udało mi się dostać na mostek kapitański, gdzie oficer tłumaczył, na czym polega nawigacja i wszystkie pulsacje świateł (latarni, lamp i innych statków), a także jak się trzyma kurs.
Mijaliśmy Helsingør – miasto, które leży w miejscu, gdzie cieśnina między Danią i Szwecją jest najwęższa. Znajduje się tam najpiękniejszy renesansowy zamek w północnej Europie – Kronborg, znanym na świecie jako zamek Hamleta. Aalborg – to było pierwsze spotkanie z Zachodem, gdzie w sklepach są dżinsy i pomarańcze. Spędziliśmy tam dzień lub dwa, a potem ruszyliśmy w powrotny rejs, tym razem do Gdańska.