Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka Ignacy Loyola, sam i na piechotę została uznana za jedną z najbardziej wartościowych biografii tego niezwykłego człowieka i założyciela Towarzystwa Jezusowego (jezuitów).
Autor opisuje Ignacego jako człowieka z krwi i kości, cierpliwego i wyrozumiałego psychologa oraz przewodnika dusz. Jednocześnie obala mity i stereotypy określające go jako manipulatora i despotę. Nazywa go raczej Don Kichotem "w boskim stylu", ponieważ całe swoje życie poświęcił walce o ideały. Ignacy potrafił zamieniać marzenia w czyn. Przykładem życia pociągał za sobą innych. Początkowo jeszcze pielgrzym bezustannie podążający za głosem Bożego wołania i szukający swego miejsca w świecie. Z czasem osiadł w Rzymie, gdzie za pomocą korespondencji próbował objąć opieką rozrastające się Towarzystwo Jezusowe rozproszone w wielu zakątkach świata.
José Ignacio Tellechea Idígoras (1928-2008) - hiszpański duchowny, historyk i teolog z Kraju Basków. Podczas studiów na Uniwersytecie Gregoriańskim przyjaźnił się z Angelo Roncallim, przyszłym papieżem Janem XXIII. Przez długie lata był kierownikiem katedry Historii Kościoła Uniwersytetu Papieskiego w Salamance. Jako historyk specjalizował się w epoce hiszpańskiego Złotego Wieku (XVI-XVII w.). Jest autorem ponad 100 książek, w tym wartościowych biografii, m.in. Filipa II Habsburga, Franciszka Ksawerego, fray Bartolomégo Carranzy, a także Ignacego Loyoli.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 765
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ojcu Ignacemu
z synowską miłością i wdzięcznością za to,
że od czterystu pięćdziesięciu lat
możemy chodzić wydeptanymi przez Niego ścieżkami
Jezuici polscy
Tytuł oryginału
Ignacio de Loyola. Solo y a pie
© Ediciones Sígueme S.A.U., Salamanca 1990
© Wydawnictwo WAM – Księża Jezuici, 2014
Konsultacja merytoryczna:
dr Stanisław Cieślak SJ
dr Bogusław Steczek SJ
Redakcja: Zofia Palowska
Korekta: Dariusz Godoś
Projekt okładki: Andrzej Sochacki
Projekt części działowych: Krzysztof Błażejczyk
Łamanie: Edycja
Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny / 88em.eu
ISBN 978-83-277-0616-4 (ePub)
ISBN 978-83-277-0617-1 (Mobi)
Wznowienie 2015
WYDAWNICTWO WAM
ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków
tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwowam.pl
DZIAŁ HANDLOWY
tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496
e-mail: [email protected]
KSIĘGARNIA WYSYŁKOWA
tel. 12 62 93 260
e.wydawnictwowam.pl
OJCU PEDROWI ARRUPE
pierwszemu baskijskiemu
generałowi Towarzystwa Jezusowego
po św. Ignacym
Wydawnictwo Fayard namawia mnie, żebym w błyskawicznym tempie napisał esej o Ignacym Loyoli do ich serii „Douze hommes d’Eglise” [Dwunastu ludzi Kościoła]. Zaproszenie to napełnia mnie jednocześnie i radością, i strachem, ale ostatecznie postanawiam napisać. Mam na imię Ignacy. We wszystkich gałęziach i odłamach mojej rodziny, zarówno w przeszłości, jak i teraz, jest jakiś Ignacy, Iñaki albo Iñigo, podobnie zresztą jak w większości baskijskich rodzin. Moja dziewięćdziesięcioletnia matka zapewnia mnie, że sześć miesięcy po urodzeniu zawiozła mnie do Loyoli, żeby mnie złożyć u stóp mego patrona; osiemnaście lat później wspaniałomyślnie zgodziła się, żebym został jezuitą. Święty Ignacy, jak zawsze hojny i wielkoduszny, przyjął ten matczyny dar, ale ostatecznie nie przeobraził go w jezuickie powołanie. Poprzestał na subtelnym patronacie duchowym. Mam dług w stosunku do niego.
Z drugiej strony niniejsza książka, niewątpliwie niewyczerpująca mojej wdzięczności i podziwu dla świętego Ignacego, nie jest całkowitą improwizacją. Około czternastego roku życia przeczytałem jego pierwszą biografię, nieco później tę napisaną przez mojego wuja, José Artechego. W wieku około dwudziestu lat wraz z małą grupką osób przez około dwa lata studiowałem Ćwiczenia duchowne, analizując sam tekst oraz komentarze najznakomitszych badaczy; przeczytałem też Autobiografię, Dziennik i Konstytucje ignacjańskie, Dziennik duchowy Piotra Fabera, listy i biografie Franciszka Ksawerego, pisma Franciszka Borgiasza… Musiałem całkiem dosłownie zetrzeć kurz z niejednego tomu wspaniałej serii Monumenta Historica Societatis Iesu – prawdziwej kopalni wiedzy na temat historii ignacjańskiej i jezuickiej, która znajdowała się w posiadaniu mojego umiłowanego Seminarium Diecezjalnego w Vitorii. W późniejszym okresie byłem uczniem jezuitów na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie i częstym gościem Instytutu Historycznego, biblioteki oraz archiwum Kurii Generalnej Towarzystwa Jezusowego. I tu, i tam miałem możność zaprzyjaźnić się z wybitnymi znawcami św. Ignacego, w części już nieżyjącymi, jak ojcowie Leturia, Villoslada, Dalmases, Iparraguirre… Wielokrotnie odprawiałem ignacjańskie Ćwiczenia i jestem głęboko wdzięczny Bogu i św. Ignacemu za ich owoce. Wiele razy odwiedziłem też Loyolę, nie w tłumne uroczystości ku czci św. Ignacego, lecz w spokojne popołudnia, kiedy święty dom wydaje się oazą spokoju i zadumy. Święty Ignacy jest dla mnie kimś bliskim i podobnie rzecz się ma z jego czasami, które poznałem podczas licznych prowadzonych przeze mnie badań historycznych. Nie mogę odmówić nakreślenia jego portretu, przynajmniej nie pod pretekstem, którym posłużył się wielki malarz Ignacio Zuloaga, krajan mój i Ignacego: „Nie, nie czuję go”. Ja tak. Ja go czuję.
Nie wystarcza to jednak, żeby przemóc strach wobec postaci Ignacego Loyoli, którego wielkość – w wielu aspektach – uznają nawet jego wrogowie i ludzie niezbyt mu przyjaźni. On sam nie bez racji mówił, że „nie obfitość wiedzy […] zadowala i nasyca duszę” [ĆD 2]1. W moim przypadku moje skromne wiadomości wystarczają, żebym zdał sobie sprawę z ograniczoności mojej wiedzy i, co za tym idzie, z zuchwałości przeprowadzonego naprędce przedsięwzięcia, zwłaszcza kiedy wspominam mojego mistrza, ojca Pedra Leturię, który dopiero po spędzeniu całego życia na cierpliwych badaniach podjął się przeprowadzenia ich syntezy, w czym przeszkodziła mu śmierć. Z drugiej jednak strony jest wiele argumentów, typowo ignacjańskich, które skłaniają mnie do zmierzenia się z tą ryzykowną przygodą: kiedy Ignacy w Azpeitii upierał się przy swoim zamiarze katechizacji rodaków, jego brat próbował odwieść go od tego, tłumacząc, że nikt nie przyjdzie go słuchać, a „on mu na to odpowiedział, że wystarczy mu i jedno dziecko” [A 88]; przy innej okazji stwierdził, że „gdyby uległ swemu zapałowi i gorliwości, chodziłby po ulicach nagi, oblepiony błotem i przybrany w pióra, żeby wzięto go za szaleńca”. Choć moja pokora nie sięga tak daleko, decyduję się na to szaleńcze przedsięwzięcie w przekonaniu, że znajdzie się choć jeden czytelnik, któremu być może przybliżę postać świętego Ignacego. To najzupełniej wystarczy – Ignacy, jak zwykle, zrobi resztę. Chodzi po prostu o szczere i uczciwe przybliżenie.
Nie marzę o tym, żeby dorównać wielkim klasycznym biografiom, pełnym erudycji i usianych przypisami. Tak się szczęśliwie składa, że wydawnictwo wymaga ode mnie, abym trzymał się z daleka od takiego właśnie stylu i żebym stworzył rys biograficzny Ignacego na tle jego epoki, starając się zapomnieć o mądrościach nagromadzonych podczas lat spędzonych na lekturze i rozmyślaniach.
Choć jednak tego rodzaju nastawienie zaoszczędza trudów związanych z posługiwaniem się pełną i szczegółową wiedzą, to jednak pojawiają się inne, nie mniej poważne problemy. Pierwszy z nich to konieczność wybrania spośród morza informacji tych najważniejszych i najbardziej znaczących oraz podkreślenie rysów charakteru, które mogłyby się wydać najbardziej pożyteczne dla współczesnego człowieka. W istniejącej historiografii, mniej lub bardziej świetlanej czy mrocznej, zauważyć można inne stopnie uwrażliwienia ludzi różnych epok na postać Ignacego. Spoza przejawów barokowej egzaltacji XVII wieku, podobnie jak spoza obelżywych szkiców XIX-wiecznych, trudno jest dojrzeć Ignacego Loyolę – człowieka z krwi i kości. Już za życia miał zagorzałych zwolenników, a także był obiektem podejrzeń i ataków, po śmierci obie grupy urosły zarówno ilościowo, jak i jakościowo. Należy wyzbyć się namiętności dyskusji i spróbować z cierpliwością i w sposób uczciwy przybliżyć się do rzeczywistości historycznej Ignacego Loyoli, odrzucić tysiące wytartych frazesów – pozytywnych i negatywnych – które nagromadziły się przez wieki i które okazały się co najmniej tak trwałe jak fakty, o ile nie bardziej. Istnienie bogatej historiografii i niezwykle obszernej dokumentacji ma swoje zalety, ale ma też i wady; wśród tych ostatnich najgorsza jest inercja i uporczywe utrzymywanie się niektórych błędów.
Ojciec Ignacio Iparraguirre, ekspert w tej materii, twierdził, że ostatnie sto lat rzetelnych badań przyczyniło się do demitologizacji postaci Ignacego. To „oczyszczenie” dotyczy zarówno literatury cudotwórczej i triumfalistycznej, przesiąkniętej samouwielbieniem, jak i tej oszczerczej; w obu wypadkach są to – entuzjastyczne lub nienawistne – karykatury. Mitologizacja, pozytywna czy negatywna, to zjawisko co najmniej tak stare jak sam św. Ignacy: tuż po jego śmierci papież Paweł IV stwierdził, że Ignacy był „bożkiem” w oczach swoich, czyli jezuitów, podczas gdy jeden z ówczesnych uczonych, kalwinista Teodor Beza, włączył go, do spółki z Miguelem Servetem i Juanem Valdésem, w poczet „straszliwych potworów” (teterrima monstra) tamtych czasów. Postać św. Ignacego skusiła wielką liczbę historyków, literatów, psychologów i publicystów, katolików i protestantów, wierzących i ateistów. Opublikowane przez nich informacje były niekiedy jednostronne i niedokładne, a często przepojone propagandą antyjezuicką, która – bez koniecznych rozgraniczeń – była przelewana na założyciela Towarzystwa Jezusowego. I na odwrót – niektórzy byli tak olśnieni figurą Ignacego-świętego czy Ignacego-założyciela, że wydawało im się, iż związany z tym charyzmat może mieć działanie wsteczne.
Jest rzeczą niewątpliwą, że z punktu widzenia historycznego bardzo trudno jest oddzielić św. Ignacego od Towarzystwa Jezusowego i jego dalszych dziejów, warto więc podkreślić, że w niniejszej książce będę się zajmował wyłącznie tym pierwszym. Ortega y Gasset mawiał, że dojrzały człowiek to taki, który „zobaczył już rzeczy od tyłu”. My właśnie widzimy Ignacego i jego dzieło od tyłu. Historyk musi próbować do pewnego stopnia o tym zapomnieć, żeby móc skupić się na człowieku, który nazywał się Iñigo de Loyola, potem magister Iñigo, potem Ojciec Magister Ignacy, a dopiero dużo później, sporo po swej śmierci, św. Ignacy Loyola.
Już za życia jego osoba wzbudzała rozmaite uczucia: w Manresie, podczas gdy on sam uważał się za grzesznika, nazywano go „człowiekiem z workiem”, „szaleńcem z powodu Chrystusa”, a byli i tacy, którzy uznawali go za świętego; w Alkali i Salamance podejrzewano, że jest Żydem albo „oświeconym”; w Paryżu magister Gouvea uważał go za „zwodziciela studentów”, podczas gdy sami uwiedzeni nazywali go Iñigo i traktowali jak prawdziwego ojca. Dążył do całkowitej anonimowości, w związku z czym przez wiele lat ukrywał swe rodowe nazwisko, a w Autobiografii nie bez powodu określił się mianem Pielgrzyma.
Patrząc na jego historię od tyłu, widzimy, że z czasem, z triumfalistyczną egzaltacją typową dla baroku zaczęto mu doczepiać różne pompatyczne epitety, najczęściej o wydźwięku militarystycznym: kapitan, wódz, bojownik, bohater, żołnierz Chrystusa, chorąży, generał loyolańskich wojsk, patriarcha, atlant Kościoła. Barokowe wizerunki św. Ignacego przedstawiają go jako triumfującego bohatera w rycerskiej pozie, kapiącego złotem, przybranego w wytworny ornat. Jak daleki jest ten obraz od prawdziwej postaci tego drobnego człowieczka mierzącego niecałe metr sześćdziesiąt wzrostu, nędznie odzianego i chorego, który przez sporą część życia obnosił po Europie swą „nikczemną sylwetkę”! Musimy obedrzeć go z licznych warstw farby, żeby dotrzeć do autentycznej materii, do jego ludzkiego i duchowego wymiaru. Dlatego nie będziemy go nazywać świętym Ignacym – żeby móc z większą swobodą śledzić drogę Iñiga, najmłodszego syna rodu Loyola-Oñaz; magistra Ignacego, którego uważano za ojca, zanim jeszcze został kapłanem; Ojca Magistra Ignacego; „świętego starca”, jak z czułością nazywa go jego sekretarz, ojciec Polanco, w liście napisanym w kilka dni po jego śmierci. Musimy obedrzeć go z blichtru genialnego stratega, żeby móc podążyć jego nie tak błyskotliwą, ale przez to nie mniej osobliwą drogą, którą można by nazwać za Ignaziem Silonem (choć jego intencje są dalekie od naszych) „przygodą ubogiego chrześcijanina” – ubogiego chrześcijanina, właściwie człowieka świeckiego aż do czterdziestego siódmego roku życia; człowieka, który pozwolił się poprowadzić w nieznanym sobie kierunku i w ten sposób został założycielem i świętym, co zostanie uznane oficjalnie przez Kościół ponad pół wieku po jego zniknięciu z oblicza ziemi.
Z naszego punktu widzenia nie na miejscu jest więc nawet tytuł niniejszej serii: „Ludzie Kościoła”. Określenie to nie ma tej samej wagi, jeśli odniesie się je do Iñiga ochrzczonego w kościele parafialnym w Azpeitii; do młodzieńca z tonsurą; do błędnego nawróconego, który później uparł się, że będzie pomagał duszom; do duchownego, który ciągle jeszcze ma nadzieję, że będzie żył i umrze w Ziemi Świętej; czy wreszcie do oddanego sługi Stolicy Apostolskiej. Poczucie przynależności do Kościoła i odpowiedzialności za Kościół dojrzewają w nim stopniowo, osiągają coraz to nowe poziomy u człowieka, który przez wiele lat należał do kościelnego marginesu, który był samotnikiem, do którego zdawały się nie docierać dramatyczne zdarzenia z życia Kościoła. Zatopiony w przepastnych głębinach swego wewnętrznego świata, nawołuje ludzi do zajrzenia do własnego wnętrza – ludzi, którzy się do niego zbliżają lub których on spotyka na swej drodze. Podczas gdy Europa płonie, on uparcie śni o Ziemi Świętej. Dopiero kiedy ostatecznie wyzbywa się tego marzenia i wsiada na papieski wóz, kościelny wymiar jego intencji osiąga swój pełny i ostateczny kształt.
Musimy szukać w nieprzeniknionym gąszczu, wybierać, przełamywać stereotypy, demitologizować, dać się ogarnąć rytmowi jego czasów… i zmierzyć się z tym prawdziwym Baskiem – powściągliwym, milczącym, zagadkowym. Nie chodzi o żadne mroczne tajemnice, których dopatrują się w jego życiu przeciwnicy, tylko o to, co świadomie pragnie przysłonić woalem milczenia i które to milczenie tylko z rzadka przerywa pojedynczym wyznaniem; chodzi o prawdziwą tajemnicę jego życia: o Boga i o to, co ta rzeczywistość dla niego oznacza. Do trudności z ubraniem w słowa tego rodzaju kwestii, podkreślanej przez wszystkich mistyków, u Loyoli dochodzi jeszcze wrodzona małomówność i, zapewne w znacznie większym stopniu, zamierzona i powodowana naturalnym wstydem powściągliwość. Łatwiej mu było mówić o wybrykach młodości niż o intymnych rozmowach z Bogiem z drugiej połowy życia – będzie to robił bardzo rzadko, posługując się półsłówkami. W ostatnich latach życia Ignacego współtowarzysze śledzili go i robili, co mogli, żeby uzyskać dostęp do głębokiej studni jego pamięci, skrzętnie odnotowując każde słowo. Osobisty sekretarz św. Ignacego, Jan Alfons Polanco, Hiszpan rodem z Burgos, tydzień po jego śmierci napisał: „Za życia miał zwyczaj ukrywania sekretnych darów Bożych, oprócz tych nielicznych, które dla zbudowania należało wyjawić”. Inny uprzywilejowany obserwator, Piotr Ribadeneira, mówi, że św. Ignacy był „suae virtutis occultatorem” [ukrywaczem swoich cnót]. Natomiast współtowarzysz, któremu zwierzył się szczegółowo z tajemnic przeszłego życia, Gonçalves da Câmara, skrupulatnie odnotował pewne zdanie usłyszane z ust Ojca Magistra Ignacego: „Nasz Ojciec powiedział mi raz, niewiele dni temu, że kto mierzy jego miłość tym, co po sobie okazuje, bardzo się myli; podobnie jest z niechęcią czy złym traktowaniem”.
Zdanie to może zniechęcić nawet najbardziej wnikliwego biografa. Bowiem cóż innego mu pozostało poza próbami zagłębienia się w tajemnicę danej osoby za pośrednictwem tego, co ona sama okazuje na zewnątrz? W tym przypadku nie mamy innego wyjścia – musimy dołączyć do grupy szpiegów, zbadać wnikliwie to, co udało im się niegdyś odkryć, przeczytać łapczywie (starając się dotrzeć do treści ukrytych pomiędzy wierszami) wszystkie jego zapiski i dokumenty, a nawet zbadać kaligrafię Ignacego Loyoli, która pozwoli nam poznać niektóre tajniki jego osobowości. Odważny obrońca cytadeli w Pampelunie broni również cytadeli swojej duszy przed spojrzeniami przelotnych ciekawskich i otwiera tylko maleńkie drzwiczki czy szpary w drzwiach tym, którzy zechcą poddać go długotrwałemu oblężeniu.
Prześladują mnie wątpliwości na temat zbytniej śmiałości tego przedsięwzięcia. W podobnej sytuacji Iñigo Loyola spiął konia ostrogami i przekroczył bramy Pampeluny, żeby podjąć się rzeczy niemożliwej. Spróbuję go naśladować. Do której z muz powinienem odwołać się z prośbą o pomoc? Czy do Kaliope, patronki poezji epickiej? Do Melpomeny, muzy tragedii, bliższej mi ze względu na moją sytuację osobistą? Naśladując ignacjański realizm, wolę stanąć mocno na ziemi i obrać sobie za opiekuńczą maskotkę osiołka, którego Ignacy zostawił w Azpeitii po krótkiej wizycie w 1535 roku. Otaczająca Ignacego aureola czci i uwielbienia dokonała wtedy cudu – jego krajanie okazali zwierzęciu niebywały szacunek i pozwalali mu do woli buszować po łanach zboża. Gdyby był własnością potężnego rodu Loyolów, spotkałby go zapewne zupełnie inny los. Ale przyprowadził go Iñigo, nawrócony, który pozostawił tak bardzo głęboki ślad wśród swych rodaków.
W 1552 roku, w liście skierowanym do samego św. Ignacego, ojciec Miguel Navarro opowiada, że odwiedził szpitalik w Azpeitii i spędził tam kilka miesięcy, po czym dodaje: „Znajdował się tam ten sam muł, którego Wasza Ojcowska Mość zostawił w szpitalu przed szesnastoma laty i który jest teraz gruby, ma się świetnie i bardzo dobrze służy domowi – ma w Azpeitii wiele przywilejów i chociaż wejdzie w zboże, wszyscy udają, że nic się nie stało”. Jeżeli wówczas cześć dla Świętego obejmowała również postument, to znaczy łagodnego osiołka, który przywiózł go z Paryża do Azpeitii, czegoś podobnego chyba może oczekiwać ten, kto zawozi teraz jego intymny portret z zakątka tych samych co niegdyś Pirenejów do Paryża.
Ituren (Nawarra), 4 lipca 1980 roku
Wbrew temu, co nakazują zwyczaje i co ja sam staram się wpoić studentom na zajęciach metodologicznych, powyższe strony były pierwszymi, które napisałem. Bardziej niż wstępem są one swego rodzaju listem intencyjnym, który czytam teraz, po zakończeniu pracy, uznając, że zasługują na ceremonialne „vidimus et approbamus” (zobaczyliśmy i aprobujemy).
Jeszcze raz w Ituren, 31 lipca 1982 roku
Uroczystość św. Ignacego Loyoli*
Ukazuje się właśnie drugie wydanie niniejszej książki, po tym jak pierwsze po zaledwie kilku miesiącach zniknęło z księgarskich półek.
Nie było czasu na ewentualne poprawki ze strony specjalistycznych czasopism; również krajowa prasa milczy jak zaklęta, z dwoma zaszczytnymi wyjątkami. Tak więc nakład wyczerpał się pomimo całkowitej medialnej ciszy – za sprawą epidemii wśród czytelników.
Jak się okazuje, zaraza szybko rozniosła się również poza granicami Hiszpanii – w Europie i, przede wszystkim, w Ameryce Łacińskiej, skąd zwrócono się do nas z prośbą o przetłumaczenie książki albo o jej ponowne wydanie, jak to się stało w Chile, gdzie tamtejszy oddział klubu książki Círculo de Lectores wydał ją dla swoich członków.
W tym nowym wydaniu poprawiliśmy jedynie dwa niezauważone wcześniej błędy: jedną datę i dwa razy powtórzone imię papieża. „Przygoda ubogiego chrześcijanina”, Iñiga Loyoli, głęboko poruszyła wiele serc. We wstępie wyrażałem pragnienie zdobycia przynajmniej jednego słuchacza „katechezy”, tymczasem było ich mnóstwo, w wielu bardzo od siebie odległych, a nawet osobliwych miejscach. Pragnąłem jedynie przybliżyć im prawdziwego Ignacego, mając nadzieję, że on sam okaże się na tyle zdolny, żeby „zrobić resztę”. Jak widać, zrobił to z nawiązką, dzięki Bogu!
Salamanka, 15 marca 1987 roku
Okrągła rocznica św. Ignacego dokonała cudu. Wyczerpało się trzecie wydanie niniejszej książki, większe niż poprzednie. Została przetłumaczona na francuski, włoski, niemiecki i portugalski (w Brazylii), a niebawem ma się też ukazać po angielsku (w Stanach Zjednoczonych), po polsku i po japońsku.
Wydawca prosi mnie o kilka słów wstępu do czwartego wydania. W celu ich napisania zaszywam się w pewnym rajskim zakątku świata. Piszę w cieniu starego młyna, który nic już nie miele. Wzrokiem sięgam w dół rzeki otoczonej gęstwiną zieleni. Słyszę delikatny szum spadającej wody. Równocześnie wytężam słuch, żeby usłyszeć inny szum, dotyczący pewnych osobistych wspomnień, oraz jeszcze inny, nawet głębszy odgłos prądu ignacjańskiego, w który wsłuchuję się za sprawą tej książki.
Wśród wspomnień pojawia się szereg rozmaitych zdarzeń. Wiem, że generał Towarzystwa Jezusowego przeczytał tę książkę dwukrotnie i że uważa ją za jedną z najpiękniejszych biografii św. Ignacego. To bardzo dobre świadectwo. Jeden z braci jezuitów pisze, że przeczytał ją w samym sercu dżungli amazońskiej, o wiele dni drogi od cywilizacji, i że w tym otoczeniu postać św. Ignacego nabrała dla niego szczególnego wyrazu. Choć być może na większe uznanie zasługuje inny jezuita, który przeczytał książkę w berlińskim metrze w czasie obowiązkowych codziennych wędrówek i który, jak wyznał, podczas lektury zapominał, co się wokół niego dzieje, a czasami płakał ze wzruszenia. Czytano ją w refektarzach niektórych klasztorów, w więzieniu „połknął” ją generał Armada, rozsmakował się w niej pewien lekarz, który ma się za agnostyka. Prymas kardynał Toledo ma ją na swoim nocnym stoliku, kardynał Ratzinger twierdzi, że rozkoszował się nią w niemieckim wydaniu. Setki młodych europejskich pielgrzymów, które zjechały się do Loyoli na uroczystość św. Ignacego, czytały ją po francusku. Ktoś pisze do mnie z dalekiego lotniska, że przeczytał ją podczas długiego lotu transoceanicznego. Pewnego razu o dziesiątej w nocy natknąłem się na jednym z lotnisk na peruwiańskiego jezuitę i wątek ignacjański przewijał się w naszej rozmowie przez dobrych kilka godzin. Pani z Ekwadoru, siedząca po mojej prawej stronie, nie mogła się powstrzymać i w miły sposób skomentowała nasz dialog:
– Ach, ojcze, jakże piękne jest to, co słyszę! Wielu duchownych mówi mi, że po lekturze tej biografii pojednali się ze św. Ignacym. Inni czytelnicy, świeccy i duchowni, twierdzą, że go odkryli. Laus Deo [Chwała Bogu].
Św. Ignacy jest niczym zasobna rzeka, szemrze dyskretnie jak nurt Aguedy, która płynie teraz u mego prawego boku. Rzeka potrzebuje jedynie kanału, który skieruje jej wody w odpowiednią stronę i powiedzie je tam, gdzie ich siła może stać się płodna. Ta książka jest takim kanałem. Reszty dokonuje sama rzeka, to znaczy ów milkliwy człowiek, który z rzadka wypowiadał pełne treści słowa, który przemawiał raczej za pomocą życia niż za pomocą słów, który zarażał bardziej życiem niż mową. Czy muszę dodawać, że w kimś poruszył jakieś mroczne osady na dnie duszy i sprawił, iż zdecydował się ruszyć w drogę powrotną ku Bogu? Albo że tylu innym dał powody i siłę, żeby mogli dalej podążać swoją drogą, rozmaitymi drogami, którymi wszyscy ostatecznie zdążamy sami i pieszo? Jego przesłanie pędzi nie jak woda, ale jak wiatr, i dotarło do Japonii, do Indii, do Portoryko i do Oaxaca. Ojciec Escobar z Meksyku napisał mi, że mu się przyśniłem.
Był sobie młyn
tuż przy wodnym nurcie
To refren pewnego wiersza, tak bardzo przystającego do moich obecnych myśli. Nurtem był i nadal jest Ignacy Loyola. Nie wystarczy siąść przy jego brzegu, należy wykorzystać jego siłę, żeby przeobrazić ją w wiecznie odnawialne działanie, które nie musi być powtórzeniem albo naśladowaniem oryginalnego nurtu. Wystarczy, że Święty wzbudzi nowe siły. Płynący w dół nurt zawsze porusza albo przynajmniej może poruszać. Nie wystarczy, że młyn będzie stał, choćby stał „przy wodnym nurcie”. Tak właśnie dzieje się z tyloma chrześcijanami, którzy wydają się niedziałającymi lub oddalonymi od wody młynami. Jak ten, do którego przyjechałem, żeby napisać tych kilka zdań i kończę je teraz, kiedy babcia Carmen – świetnie się trzymająca pomimo swoich osiemdziesięciu trzech lat – przynosi mi wyśmienitą kawę. Próbuję przeczytać jej ten wstęp. Mówi mi, że nie zna się na tych rzeczach, ale że cieszy się, iż napisałem o młynie, wokół którego toczy się całe jej życie – jest jak pnącze, które obrasta go i upiększa.
Fuenteguinaldo, w młynie Walerego, 21 czerwca 1992 roku
Gdyby Ignacy Loyola wrócił dziś incognito w swoje ojczyste strony – jak to uczynił w 1535 roku – niewątpliwie miałby spore trudności z rozpoznaniem rodzinnego miasteczka. Gdzie się bowiem podziały kręte średniowieczne uliczki, mury obronne, stara wieża parafialnego kościoła? Przebudowany w późniejszych czasach pałac Emparan odbiłby się przynajmniej w jego pamięci echem znajomego nazwiska, jako że Emparanowie byli spokrewnieni z rodem Loyolów. Również klasztor Sióstr Franciszkanek od Niepokalanego Poczęcia pochodzi z późniejszego okresu i choć w miasteczku określa się mieszkające tam zakonnice mianem monja xarrak – starych zakonnic – Ignacy mógł znać jedynie pierwotne zabudowania klasztoru z końca XV wieku. Za to okazały dom Anchietów, osobliwie tchnący stylem mudejar, zapewne ożyłby w jego pamięci, choć nazwisko to niosło z sobą ponure wspomnienia rodzinnych waśni nierzadko prowadzących do rozlewu krwi. Gdyby zajrzał do kościoła parafialnego, znalazłby tam odrestaurowaną chrzcielnicę, a obok niej napis, który zapewne poruszyłby go do głębi: „Tu został ochrzczony Ignacy Loyola”. Przechadzając się uliczkami starego miasta, które z czasem obrosło w nowe dzielnice i mało estetyczne fabryki, natknąłby się na ulicę Świętego Ignacego; a gdyby, zaciekawiony, zaczął wypytywać przechodniów, kim był patron ulicy, u części z nich odkryłby entuzjazm i szczery afekt dla znamienitego rodaka, podczas gdy inni okazaliby obojętność czy niechęć wobec Świętego, a niektórzy – o dziwo – wręcz zaprzeczyliby temu, że był Baskiem. Fakt, że zupełnie obcy ludzie umniejszają czyjeś zasługi lub odmawiają przynależności narodowej, jest bolesny, ale wybaczalny; ale żeby robili to rodacy?!…
Z goryczą w sercu Ignacy opuściłby stare miasto, kierując się do leżącej nieopodal Loyoli, będącej przez wieki kolebką jego przodków i miejscem, gdzie on sam przyszedł na świat. Malownicza dolina do dziś cieszy oczy tą samą co dawniej zielenią, w tym samym miejscu trwa zastygła w bezruchu i niewzruszona góra Izarraitz, wyzywając upływające stulecia. Gdzie się jednak podziała kapliczka Olatz, w której tyle razy modlił się do Matki Boskiej? Gdzie olbrzymi dąb, który wyróżniał się w gąszczu lasu, wskazując drogę do rodzinnego zamku? Co się stało z wielką budowlą z szarego kamienia wznoszącą się w pobliżu warowni, z olbrzymią kopułą wybudowaną jeszcze przez Iberów? Wieczny Pielgrzym Ignacy, zatajając swe imię, wstępuje w progi wspaniałej bazyliki. W niszy usytuowanej wysoko nad głównym ołtarzem znajduje się jego podobizna. Ta figura Świętego ozdobiona setkami kilogramów czystego srebra to dar Stowarzyszenia Guipuzcoańskiego w Caracas z XVIII wieku. Podążając za powolnym nurtem sunących turystów, zagubiony i zdezorientowany wśród nawału wrażeń, Ignacy opuszcza portyk bazyliki i dochodzi do miejsca obowiązkowego zwiedzania, które zwie się dziś Świętym Domem. Serce zaczyna mu gwałtownie kołatać – oto ma przed sobą ściany rodzinnego zamku. Nie ma możliwości pomyłki. To te same solidne kamienne mury, ta sama płaskorzeźba z herbem rodowym, nadbudówki z cegły wzniesione przez dziadka Juana po wyburzeniu – z rozkazu króla, za karę – wież strażniczych. Nie mógłby też nie rozpoznać dwóch rzeźb umieszczonych na osobliwym podworcu, które musiały obudzić w nim wiele wspomnień: jedna przedstawia wyniosłego rycerza zakutego w ciężką zbroję, druga – grupkę żołnierzy transportujących na noszach rannego, na którego spotkanie wybiega z domu uradowany pies. Ignacy przypomina sobie, jak pies miał na imię i jak wiernie towarzyszył mu podczas długich dni pełnych bólu i osamotnienia.
Bez wahania przestępuje próg swojego domu, wtapia się w tłum turystów, wysłuchuje wyjaśnień przypadkowego przewodnika. Mówią o nim, ciągle o nim. Wypełnia tu każdy kąt, on i jego rodzina, ale nie ta, z którą łączyły go więzy krwi – o tamtych nikt dziś nie pamięta, choć kiedyś byli tak dumni i pyszni! – lecz duchowa. Są teraz wszędzie, co rusz natyka się na ich wyrzeźbione postacie, pamiątki z życia, relikwie, wizerunki na przepięknych witrażach. Albo tutaj: grupa mężczyzn chroniących się pod płaszczem Matki Boskiej we wnętrzu kaplicy, którą urządzono w pomieszczeniu, gdzie w jego czasach, tak dziś odległych, znajdowała się kuchnia. Ta sama kuchnia, w której zimową porą snuto niekończące się opowieści przy trzasku pękających na piecyku kasztanów. Co nowego mogą mu powiedzieć przewodnicy? Przecież wie nieskończenie więcej na temat samego siebie, rodziny, na temat swoich nieodłącznych towarzyszy. O wiele bardziej interesuje go wszystko to, co tylko on jeden jest w stanie dostrzec: pod warstwą bogatej sztukaterii odkrywa prawdziwe oblicze pierwotnego domostwa, mocarne belki stropów chroniące teraz wystawne kaplice i ołtarze. Zapełnia je w wyobraźni łożami, skrzyniami i innymi meblami z dębowego czy kasztanowego drewna. Bez trudu rozpoznaje pełen wdzięku obraz przedstawiający Zwiastowanie, dar królowej Izabeli dla Magdaleny Araoz, ukochanej bratowej, która matkowała mu i otoczyła go opieką, kiedy leczył się z ran, a potem powoli wracał do zdrowia. Największe emocje budzi w nim jednak wizyta w pokoju na piętrze, z którym wiąże się tak wiele wspomnień, ożywionych teraz przez polichromowaną rzeźbę przedstawiającą młodego rycerza-rekonwalescenta, który podnosi wzrok znad trzymanej w dłoniach książki, żeby spojrzeć na drewnianą figurkę Matki Boskiej będącą marnym przedstawieniem tej, którą pewnego dnia rzeczywiście zobaczył. Jego wielka przygoda tak naprawdę rozpoczęła się właśnie tutaj i właśnie wtedy. Wygląda przez okno, wpatrując się w szczyt góry Izarraitz – to jedyne, co przetrwało nietknięte do dzisiaj i co w najdoskonalszy sposób przenosi go teraz w przeszłość, pozwalając pogrążyć się w ówczesnych przeżyciach. To w tych ścianach powoli i w bólach rodził się po raz drugi i ostateczny – do życia, którym nie rządzi rytm biorący początek z fizycznych głębin ludzkiego ciała. Wszystko, co wydarzyło się do owej chwili, tyle lat życia, okazało się próżne i pozbawione wszelkiego znaczenia, przeobraziło się w rozwiewane przez wiatr smugi dymu, kiedy ochoczo spalił wszystko, co wcześniej kochał i podziwiał. Marzenia snute przez tyle wieczorów w samotni tego pomieszczenia naznaczyły na zawsze życie, które dopiero od owej chwili stało się naprawdę jego własnym życiem. Chociaż, na dobrą sprawę, żeby nie minąć się z prawdą, należałoby powiedzieć, że bardziej niż do niego, życie to należało od tej pory do Kogoś innego – do Tego, który poprowadził go drogą, o której nawet mu się nie śniło w owym gorączkowym i pełnym projektów okresie przemiany. Gdzie bowiem skończył ówczesny aspirant na kartuskiego pustelnika? „Niewielu ludzi żyje swoim własnym życiem” (Georges Bernanos).
Po opuszczeniu pokoju, już na schodach, czuje nagle, że ogarnia go jakiś osobliwy smutek. Każdy kąt przywołuje na pamięć tyle wspomnień… ale w żadnym z nich nie dostrzegł zarysu twarzy czy figury matki. Jego dziecinne źrenice nigdy nie zarejestrowały jej widoku, nie mógł więc jej pamiętać, z niczym skojarzyć. A może najgłębszym sekretem jego wędrownego życia było właśnie podświadome poszukiwanie nigdy niepoznanej matki? Może była to instynktowna, niemal biologicznie uwarunkowana próba tamowania krwi płynącej bez ustanku z rany, którą spowodował brak matczynej miłości? Pamiętał brata Martína, który został dziedzicem majątku Loyola, jako że pierworodny syn poległ na wojnie we Włoszech; pamiętał brata Pedra, duchownego o dominującym charakterze i rozwiązłym trybie życia, który został proboszczem w Azpeitii; Hernanda, który zaginął w Ameryce; Ochoę, który zmarł w młodym wieku tu, w tych murach; Magdalenę, która przygarnęła go u siebie w Anzuoli, kiedy wieziono go rannego z Pampeluny; Beltrána, Juanizę, Petronilę, Sanchę… Wokół domostwa trzepoczą też cienie nieślubnego potomstwa, które niewątpliwie należałoby dopisać do drzewa rodzinnego Loyolów. Duma i rozpusta – to był ich prawdziwy herb rodowy. Loyola oznacza błotniste bajoro. On był ulepiony z tej samej gliny co oni i byłby kolejnym ogniwem tego samego łańcucha, gdyby nie to, co wydarzyło się w tym właśnie pokoju, który teraz opuszcza.
Gdzie się podział folwark Eguibar stojący niegdyś nieopodal rodzinnego domu? To tam mieszkał kowal Errasti z żoną Maríą Garín – mamką, która wykarmiła go w dzieciństwie. To jej zawdzięcza życie, a z nim wszystko inne; bo przecież to dzięki życiu doczesnemu stajemy się tym, czym ostatecznie jesteśmy. Czy stoi jeszcze kuźnia, gdzie po raz pierwszy zobaczył, jak silnymi uderzeniami młota kuje się gorące żelazo? On również został ukształtowany w podobny sposób, ukuty przez życiowe ciosy, i w tenże sam sposób pragnął kształtować później swoich towarzyszy. Idzie dalej. Niespodziewanie coś przykuwa jego wzrok: tuż obok rodzinnego domu mieści się ośrodek rekolekcyjny. Pyta wybranego na chybił trafił jezuitę, który udziela mu wszelkiego rodzaju wyjaśnień. Okazuje się, że to ośrodek promocji i kształcenia duchowego, gdzie udziela się uwspółcześnionej wersji Ćwiczeń duchownych świętego Ignacego i gdzie wydawana jest publikacja o osobliwym tytule „Manresa”. Gość przystaje niemy i skupiony, przeskoczywszy kilka wieków, pogrąża się na chwilę w zakamarkach własnej duszy. Potem wstępuje do biblioteki, gdzie – o dziwo – pozwalają mu przejrzeć jego własne książki. I znów odnajduje we wszystkich tekstach siebie. Co mogą mu jednak objawić, czego by sam nie wiedział? Serce bije mu mocniej na widok znajomych tytułów: Ćwiczenia duchowne, Formula Instituti, Dziennik duchowny, Konstytucje. Mozolnie i bez pośpiechu cyzelował w nich każde słowo. Dlaczego teraz są doprawione osobliwymi dodatkami w postaci uczonych wstępów i przypisów mających na celu wypełnianie luk, odgadywanie intencji, budowanie zawiłych interpretacji? Czy rzeczywiście wszystko to jest tak bardzo skomplikowane? Wydaje mu się, że podążał po prostu własną drogą; to prawda, że czasem natrafiał na niespodziewane wertepy, ale jego droga była prosta i nieskomplikowana, jak koryto strumyka, który nieopodal spływa ze szczytów Pagotxety, odpowiadając bezbłędnie na zew doliny i płynącej nią rzeki Urola. To prawda, że długo się opierał, wzbraniał się przed opowiedzeniem historii swego życia, lecz w końcu w przypływie starczej łaskawości uległ natrętnym namowom i zdał sprawę z niektórych jego urywków. Choć zachował dla siebie pewne trudne do sformułowania sprawy, sekretne wewnętrzne przeżycia – jak to możliwe, że historia jego wędrownego życia wypełniła aż cztery opasłe tomy opatrzone tytułem Fontes narrativi de Sancto Ignatio? Czyżby aż tyle miejsca zajęło opowiedzenie jego prostego żywota? I kim byli ci niedyskretni i tak niezwykle płodni narratorzy?
Przejrzał spis treści – co rusz przykuwały w nim wzrok znajome nazwiska, które bezwiednie okraszał w myślach wiele znaczącymi i celnymi epitetami: poważny i dostojny Laynez; słodki, anielski wręcz, a przy tym niezwykle skrupulatny Faber z Sabaudii; cierpliwy Polanco, który mimo obarczenia go tak wieloma obowiązkami wytrzymał u jego boku tyle lat, zawsze zapracowany, niczym prawdziwy kastylijski muł. I Nadal, wielki entuzjasta, mimo iż na początku przez wiele lat odrzucał jego kolejne zaproszenia. I Gonçalves da Câmara, który miał szczęście zostać jego powiernikiem. To dziwne! Nawet dziś nie potrafiłby wytłumaczyć, dlaczego to właśnie jemu zaufał, a nie komuś z wąskiego grona pierwszych towarzyszy z Paryża. Dalej pojawiał się Ribadeneira, który wypełnił gruby tom swą piękną prozą rodem z Toledo. Jak to możliwe? Ten psotny czternastolatek, paź kardynała Farnese, który pewnego razu tak narozrabiał, że przyszło mu uciekać z dworu opiekuna i został przyjęty do Towarzystwa Jezusowego, gdzie musiał się pogodzić z towarzystwem pełnych powagi intelektualistów; który nie opuszczał go ani na krok i zadawał pytania, jakie można było wybaczyć jedynie przez wzgląd na jego młody wiek i żywy temperament? Pielgrzym nie może powstrzymać ciekawości i zagląda do prologu. – Cóż za napuszony i górnolotny wstęp napisał nasz toledańczyk! – wykrzykuje w duchu. – Jakże inny był w czasach, kiedy go przygarnąłem.
Jego wzrok pobiegł kilka akapitów dalej i nagle ogarnęła go fala niezmiernej tkliwości, szczerej i spontanicznej, był przecież sam, niepodglądany przez nikogo. Przez dobrą chwilę smakował czytane słowa: „To wyraz pobożnego i zasłużonego podziękowania i miłych sercu wspomnień, to najsłodsza pamiątka po tym błogosławionym człowieku i Ojcu moim, który zrodził mnie w Chrystusie, wyżywił i wychował. Wyznaję, że to dzięki jego pobożnym łzom i żarliwym modlitwom jestem dziś tym, kim jestem, to jemu zawdzięczam wszystkie moje skromne osiągnięcia… Opowiem wszystko to, co sam słyszałem, widziałem i czego dotknąłem własnymi rękami u naszego Błogosławionego Ojca Ignacego, przy którego piersi wychowywałem się od dzieciństwa i wczesnej młodości… w domu i poza domem, w mieście i poza nim nie odstępowałem go ani na krok, zawsze mu towarzyszyłem, byłem jego sekretarzem i służyłem we wszystkim, w czym się tylko dało, odnotowując wszystkie prowadzone przez niego sprawy, wszystko, co mówił i robił”… Wygląda na to, że przynajmniej ten biograf przygarnięty w dzieciństwie darzył go głęboką wdzięcznością, a wdzięczność była dla Pielgrzyma największą cnotą u każdej szlachetnej duszy, u każdego prawego człowieka, prawdziwego chrześcijanina. I niewątpliwie bardzo bystry i wnikliwy był ów Ribadeneira, gdyż w przeciwnym razie nie byłby w stanie napisać wielu innych celnych fragmentów, które Ignacy odkrywa teraz co kawałek w tym obszernym dziele: rzeczywiście, bezbłędnie odgadł, że pod warstwą spokoju i opanowania, które dominowały w zachowaniu Pielgrzyma, chował się człowiek „krewki, porywczej natury”, odważył się nawet insynuować, że Pielgrzym przybierał i zdejmował „coś w rodzaju maski i surowego oblicza oraz że robił to kiedy i jak chciał”.
Sprytny Ribadeneira nie potknął się tam, gdzie zaplątał się szczery i prostolinijny Laynez, który wszystko brał tak bardzo na serio. Oczywiście gościowi-czytelnikowi bardzo przypadło do gustu końcowe zdanie napisane na jego temat przez dawnego ministranta i pomocnika: „Miał wiele cech, które sprawiały, że był bardzo kochany przez najbliższe otoczenie”. W sumie ciekawski Pielgrzym stwierdza ze zdumieniem, że owi czcigodni Ojcowie, będący przykładem dyskrecji i powściągliwości, nie przestawali go szpiegować, co rusz wdzierali się w jego tak silnie strzeżoną intymność i – jeszcze za jego życia, choć w znacznie większej mierze dopiero po śmierci – ustanowili coś w rodzaju serdecznej i pełnej uwielbienia rywalizacji mającej na celu ocalenie wszelkich wspomnień z nim związanych. W końcu miłość pozwala poznać kogoś lepiej niż nienawiść.
Obok tych dowodów pełnego miłości uwielbienia istniały również inne biografie, zimne i odległe, kryjące podłoże ogólnej antypatii. Były też przykłady nienawiści niekryjące się za żadną maską. Mógł się o tym przekonać, przeglądając poustawiane na półkach biografie, w których czekało na niego wiele ogromnych niespodzianek, odkrył bowiem, że oprócz wielbicieli miał też zaciekłych wrogów. Wielu z nich intrygowała tajemnica siły duchowej Loyoli, nie przestawali więc grzebać w jego osobowości, tworząc różne złudne teorie na temat tej zagadki. Jeden z nich nazwał go genialnym psychologiem, którego celem było wkręcenie się w wyższe sfery (H. Boehmer), inny określał mianem dyplomaty-intryganta ulegającego pokusom władzy i pragnącego rządzić światem chrześcijańskim ze swego punktu dowodzenia w Rzymie (Fülöp-Miller). Zapalonym mówcą musiał być człowiek, który najpierw wychwalał go jako geniusza organizacji wojskowej i najwyższej klasy generała, a dalej zapewniał, że chciał unicestwić wolność, doszczętnie zniszczyć człowieka i doprowadzić ludzkość do samobójstwa (E. Castelar). Inny nazywał go „dyktatorem dusz”, człowiekiem oschłym, niewzruszonym oraz hipokrytą, który „nie jest ojcem, cieszącym się i martwiącym razem z bliskimi” (L. Marcuse). Nie zrozumiał za dobrze, dlaczego określano go mianem nieustraszonego bohatera na usługach Kościoła, wyrazicielem myśli czy rycerzem kontrreformacji (L. Gothein), ale jego zdumienie sięgnęło zenitu, kiedy stwierdził, że w innych książkach opisywano go jako histeryka, człowieka żydowskiego czy antygermańskiego ducha, okultystę czy tajemnego guru. Nie do wiary! Znacznie przyjemniejsze wydało mu się skojarzenie krajana, Miguela Unamuna, który porównywał go do Don Kichota. Czy wytoczyłby proces wszystkim tym, którzy go oczerniali, czy wystąpiłby do papieskich lub cywilnych trybunałów w obronie swego dobrego imienia lub „prawa do wizerunku”, tak jak tyle razy robił to za życia? Rzeczywiście, niektórzy ludzie w niezwykle malowniczy sposób wcielali w życie maksymę, którą on sam umieścił w Ćwiczeniach: „zawsze […] starając się znaleźć to, czego chcę” [ĆD 76]. Jakież to tajemnice starali się znaleźć w jego życiu?
Zamknął książki, kiedy ktoś z obsługi przyszedł po niego, oznajmiając, że będą zamykać. Pożegnał się z życzliwym zakonnikiem z centrum duchowości i powoli zaczął się oddalać od rodzinnego domu-warowni. Przemierzając szeroką niezabudowaną przestrzeń rozciągającą się przed domem, natknął się na pomnik na wysokim piedestale: Święty Ignacy Loyola. Kilka metrów dalej dokazywała rozbiegana grupka chłopców. Słychać było ich głośne krzyki: Iñigo, Iñaki, Ignacio! Jeden z chłopców wlepił wzrok w Pielgrzyma zaskoczony faktem, że ten od dłuższej chwili stoi nieruchomo i wpatruje się w tak bardzo sobie znajomą postać. Czemu on się tak przygląda? Oczywiście nie rozpoznał go. Pielgrzym odchodzi, gubiąc się w słonecznym popołudniu. Zaczyna się wspinać na stok Izarraitz. Zostawia za sobą dolinę, która stopniowo oddala się i ginie w dole. Widnokrąg robi się coraz szerszy, coraz rozleglejsze niebo. Lekka mgiełka sprawia, że błękity wieczoru stają się delikatniejsze, podczas gdy na niebie rozbłyska Wenus i pojawiają się pierwsze gwiazdy. „Jakże nędzna i niska wydaje mi się ziemia, kiedy spoglądam na niebo!”.
* * *
Ta wyimaginowana historia pomoże nam wyobrazić sobie w sposób plastyczny, choć może nieco przesadny, gąszcz trudności, jakie czyhają na każdego, kto chciałby odtworzyć vera effigies [prawdziwy wizerunek] świętego Ignacego, lawirując pomiędzy obfitymi zbiorami dytyrambów i paszkwili. Trzeba się nieźle napracować, żeby zbliżyć się do jego pierwotnego wizerunku i towarzyszyć Pielgrzymowi w jego drodze, pełnej nieoczekiwanych wybojów. W tym celu należy zdecydowanie skłonić się ku oryginalnym pokładom informacji, ku temu, co w historiografii nazywa się „źródłami”; można sobie pomóc badaniami o powszechnie uznanym poziomie, bowiem mamy dziś do dyspozycji obfitość rzetelnych biografii i naprawdę wybitnych prac – zarówno gdy chodzi o syntezy o charakterze ogólnym, jak i o analizy dotyczące węższych zagadnień.
Jeżeli chodzi o źródła, dysponujemy dziś obszerną publikacją, jaką stanowią Monumenta Historica Societatis Iesu składające się ze stu opasłych tomów. Wiele z nich koncentruje się bezpośrednio na postaci Ignacego. Żaden z istniejących zakonów nie zdobył się na podobny wysiłek, by wydobyć na światło dzienne całość dokumentacji związanej z początkami reguły i jej pierwszym półwieczem. Dzieło to, zapoczątkowane pod koniec XIX wieku, jest nadal wytrwale kontynuowane, owocując nie tylko pojawianiem się nowych tomów, ale również znaczną liczbą reedycji wcześniej opublikowanych części cyklu, ciągle udoskonalanych zarówno pod względem ilości, jak i jakości zawartych w nich informacji.
Nawet jeżeli zdecydujemy się pominąć tomy poświęcone pierwszym towarzyszom (takim jak Laynez, Faber, Nadal, Polanco, Franciszek Ksawery, Bobadilla, Borgiasz, Broët, Le Jay, Codure), zostaną nam co najmniej dwadzieścia cztery tomy poświęcone samemu Ignacemu: dwanaście tomów listów i instrukcji, dwa zawierające Ćwiczenia duchowne i Dyrektoria, cztery obejmujące Konstytucje i Reguły, jeden zatytułowany Scripta de S. Ignatio; cztery o fundamentalnym znaczeniu, opatrzone wspólnym tytułem Fontes narrativi de Sancto Ignatio, wśród których znajduje się klasyczny Żywot Błogosławionego Ojca Ignacego Loyoli pióra ojca Ribadeneiry oraz dopiero co wydany tom zawierający teksty źródłowe dotyczące rodziny, ojczystych stron, okresu młodości i pierwszych towarzyszy Ignacego, opublikowany przez ojca Dalmasesa.
Wśród tej olbrzymiej ilości dokumentów własnym blaskiem świecą pisma, które wyszły spod pióra samego Ignacego, wydane teraz z zachowaniem wszelkich możliwych gwarancji wierności i wiarygodności oraz opatrzone dodatkami w postaci wstępów i uczonych przypisów o ogromnych walorach naukowych. Oczywiście nie wszystkie teksty mają ten sam ciężar gatunkowy, choć w większości posiadają znaczną wartość biograficzną. Na wyróżnienie zasługuje zwłaszcza tak zwana Autobiografia – historia opowiedziana w 1553 roku ojcu Gonçalvesowi da Câmarze przez samego Ignacego, będąca bezcennym skarbem i rzucająca światło na niemałą część życia Loyoli. Dalej niewielka książeczka zawierająca Ćwiczenia duchowne i będąca kluczem do duchowości ignacjańskiej, jako że przedstawia z teoretycznego punktu widzenia najintymniejsze doświadczenia duszpasterskie i duchowe, a przy tym posiada niemałą wartość autobiograficzną. Zdarzenia z życia Świętego stanowią ilustrację dla licznych maksym i sentencji, a te z kolei rzucają światło na pewne elementy jego biografii. Cierpliwie wypracowane pod koniec życia Konstytucje odkrywają, pod warstwą często oschłej prawniczej prozy, prawdziwego ducha ignacjańskiego projektu, aspiracje i plany, jakie w głębi duszy snuł dla Towarzystwa, zawsze oparte na sprawdzonych doświadczeniach. Dziennik duchowny – czasem doprowadzający czytelnika do rozpaczy swoją lakonicznością, pisany niemal szyfrem i który z niezrozumiałych powodów nie został wydany w całości aż do 1934 roku – obejmuje bardzo krótki okres z życia Ignacego (lata 1544–1545), rzuca jednak niespodziewane światło na przeżycia mistyczne wyższego rzędu będące udziałem Świętego. Ich wymiar trudno byłoby sobie wyobrazić, gdyby nie tych kilka stron enigmatycznych zapisków.
Pomijając inne, pomniejsze, choć nie mniej ważne, teksty, takie jak Formula Instituti, rozważania na temat ubóstwa i tym podobne, należałoby powiedzieć coś więcej na temat listów, które zajmują aż dwanaście tomów cytowanego powyżej cyklu. Nie licząc tych, które zaginęły, wydano ich prawie siedem tysięcy. Obejmują okres od 1524 roku do śmierci Ignacego, a znajdują się wśród nich zarówno krótkie liściki grzecznościowe, jak i listy dotyczące bardzo szczegółowych spraw, nie mówiąc o prawdziwych arcydziełach na temat duchowości. W każdym razie ukazują nam Ignacego z krwi i kości, pełnego życia, pochylonego nad konkretnymi ludźmi czy sprawami, wrażliwego na otaczający go świat i na czasy, w których żył, powtarzającego z uporem i stosującego w praktyce tych kilka podstawowych reguł będących jego duchową własnością lub też interpretującego ducha stworzonych przez siebie Ćwiczeń duchownych czy Konstytucji. Ten wyrażający się zawsze z wielkim namysłem człowiek często po wielokroć czytał i poprawiał listy, żebyśmy nie musieli doszukiwać się w nich ukrytych złotych żył duchowych.
Niestety za ostatecznie zaginiony należy uznać młodzieńczy poemat na cześć św. Piotra; ten sam los spotkał notatki robione czerwonym i niebieskim atramentem na marginesach Vita Christi podczas rekonwalescencji w Loyoli, pierwsze zapiski duchowe, początkowe wersje Ćwiczeń duchownych redagowane w Manresie oraz inne teksty. Zaginięcie niektórych z nich można wytłumaczyć, innych – nie tak bardzo. W każdym razie zostawił po sobie ogromną ilość materiałów i to w nich powinno się szukać śladów jego duchowej przygody. Trzeba też zaznaczyć, że św. Ignacy napisał bardzo wiele, choć nic nie opublikował. Pierwsze wydanie Ćwiczeń (Rzym, 1548) nie zawierało nazwiska autora i było zastrzeżone do użytku jezuitów, choć później książeczkę wydano cztery tysiące pięćset razy w dwudziestu językach.
W następnej kolejności mamy do dyspozycji wszystko to, co niemal od samego początku o nim pisano – raczej po to, żeby zagłębiając się w jego wnętrze, móc zachować pamięć o nim niż dla ujawnienia intymnych szczegółów. Pamiętajmy, że zwykle pisali o nim jego towarzysze; ci, którzy pewnego dnia postanowili przyłączyć się do niego, zobowiązując się do naśladowania jego sposobu życia, i którzy później ustanowili zwartą grupę, zatwierdzoną przez Kościół. Dla każdego z nich Loyola był jak prawdziwy ojciec; poza tym, że widzieli w nim rzeczywistego wspólnego Ojca i przywódcę. Z miłością szpiegowali Ignacego, który w kwestiach osobistych nie lubił się obnażać. Chcieli wiedzieć o nim jak najwięcej, gdyż byli przekonani, że to, co dotyczy jego osoby, należy do nich i ma na nich bezpośredni wpływ.
Pierwszy strzał oddaje Diego Laynez, który za namową Juana Polanco i bez wiedzy świętego Ignacego spisuje w długim liście, „wiernie i z prostotą”, wszystko to, co udaje mu się wygrzebać spośród własnych wspomnień i co „dotyczy naszego Ojca Magistra Ignacego”. Opowiada tylko to, co osobiście od niego usłyszał. Jeżeli chodzi o początki Towarzystwa Jezusowego, mógł mówić w charakterze naocznego świadka oraz, częściowo, ze słyszenia. Prawdopodobnie przy redagowaniu listu współpracował z nim Salmerón, stary druh z okresu studiów na uniwersytetach w Alkali i Paryżu, również jeden z pierwszych „iñigistów”. Przeżyli wiele lat u boku Ignacego, przegadali z nim wiele godzin, podróżowali wspólnie po północnych Włoszech i razem dotarli do Rzymu w 1537 roku. Laynez był poza tym uprzywilejowanym powiernikiem Świętego odnośnie do widzenia w La Storta. Długi list Layneza, podzielony we współczesnym wydaniu na sześć rozdziałów i sześćdziesiąt dwa ponumerowane ustępy, choć do 1904 roku nie został oficjalnie opublikowany, był powszechnie znany w Towarzystwie Jezusowym, gdzie wkrótce po śmierci Ignacego został uznany za pierwszy oficjalny żywot Świętego. W tekście tym, napisanym w 1547 roku, Laynez zebrał informacje dotyczące życia Loyoli od chwili nawrócenia po datę powstania listu.
Polanco, sprawujący obowiązki sekretarza świętego Ignacego od początku 1547 roku, bardzo szybko zaczął przejawiać pasję rasowego dokumentalisty. Ze względu na częste obcowanie z Loyolą i dostęp do licznych papierów cieszył się uprzywilejowaną pozycją. Rzetelny i niestrudzony w pracy sekretarz postanowił wykorzystać dla dobrej sprawy przywileje płynące z zajmowanego stanowiska, znajdując czas na przygotowanie pierwszego brudnopisu tekstu, który będzie później udoskonalał w kolejnych wersjach. Tak powstało dzieło zatytułowane Sumario de las cosas más notables que a la institución y progreso de la Compañía de Jesús tocan [Zarys rzeczy najbardziej godnych uwagi dotyczących powstania i rozwoju Towarzystwa Jezusowego]. W 1549 roku Polanco sam przetłumaczył je na język włoski, a w 1551 roku na nowo przeredagował. Wiele lat później (1574) ten człowiek, który przez dziewięć lat był sekretarzem Ignacego (od 1547 roku aż do śmierci Świętego), zebrał nową porcję informacji o nim w swoich Commentariola (1564–1573), przedkładając pracę nad życiorysem Świętego nad spisywanie swego obszernego dzieła zatytułowanego Chronicon. Był raczej dokumentalistą niż biografem; poprawił błędy i zapełnił wiele luk, mając już do dyspozycji cytowany powyżej list Layneza oraz tekst Gonçalvesa da Câmary, o którym będzie mowa w następnej kolejności.
Dzieło ojca Gonçalvesa to prawdziwa perła pośród ignacjańskich tekstów źródłowych, choć z niezrozumiałych przyczyn nie zostało opublikowane aż do 1904 roku. Będziemy się nim często posługiwać, gdyż nie na darmo określane jest mianem Autobiografii. Dziś krąży po świecie w tłumaczeniach na łacinę, niemiecki, czeski, słowacki, francuski, holenderski, węgierski, angielski czy włoski. Jego powstanie jest, przynajmniej w pewnym sensie, prawdziwą niespodzianką. Koniecznie trzeba z uwagą przeczytać prolog, którym opatrzył tekst sam Gonçalves, gdyż zawiera on opowieść o tym, jak doszło do zwierzeń. Na samym wstępie zapisuje datę owego niesamowitego zdarzenia, o którym nie śniłby nawet w najśmielszych marzeniach, jakby chodziło o datę cudu. Luis Gonçalves da Câmara należał do drugiego pokolenia jezuitów. Urodził się na Maderze, był synem gubernatora, studiował sztuki wyzwolone w Paryżu w 1535 roku, ale do Towarzystwa wstąpił dopiero w 1545 roku w Portugalii. Do podjęcia tej decyzji przyczyniła się bliska znajomość z Faberem, z którym mieszkał w Kolegium św. Barbary w Paryżu, ale którego poznał bliżej dopiero wiele lat później w Coimbrze. Był świetnym łacinnikiem, hellenistą i hebraistą, synem znamienitego rodu, odbył nowicjat w Walencji, posługując w tamtejszym szpitalu.
Spotkał się ponownie z Faberem w Madrycie na początku 1547 roku: „wydało mi się, że na świecie nie może być drugiego człowieka, który miałby w sobie więcej Boga; do tego stopnia, że kiedy potem słuchałem, jak mówiono, że Ojciec Ignacy ma nad wszystkimi tak wielką przewagę, dawałem temu posłuch tylko ze względu na wiarę”. Wielkie poważanie, jakim darzył Ignacego, choć tonące w mglistym bezkresie oddalenia, sprawiło, że w liście skierowanym do Świętego w 1552 roku nazwał go „moim Ojcem i moim Bogiem na ziemi”. Jego gorące i silnie ugruntowane pragnienie poznania go i obcowania z nim spełniło się dopiero wtedy, kiedy został wyznaczony przez inspektora, ojca Miguela Torresa, na emisariusza, który miał się udać do Rzymu, żeby referować generałowi sprawy dotyczące Towarzystwa Jezusowego w Portugalii. Spotkanie ze Świętym nie rozczarowało go, a Faber wydał mu się teraz „dzieckiem w porównaniu z naszym Ojcem”. Przyjechał do Rzymu 23 maja 1553 roku; wyjechał do Portugalii 23 października 1555 roku. A jednak to właśnie ten nowo przybyły został powiernikiem i depozytariuszem wyznań Ignacego, o których usłyszeniu marzyli jego najstarsi doświadczeniem towarzysze.
Trzeba przyznać, że cud ten nie wziął się z niczego. Dwa lata wcześniej, kiedy pewnego dnia Nadal zaskoczył Loyolę pogrążonego w głębokiej zadumie, jakby myślami przebywał gdzieś daleko, usłyszał od niego tajemnicze zdanie: „Byłem teraz wyżej niż niebo”. Niedyskretne próby ze strony Nadala, których celem było dowiedzenie się czegoś bliższego na temat owego tajemniczego zdarzenia, okazały się próżne – Loyola za każdym razem zmieniał temat. Wreszcie, pragnąc przezwyciężyć powściągliwość Ignacego, Nadal zdobył się na odwagę i z tupetem przeszedł do sedna sprawy. Przypomniał św. Ignacemu, że Bóg obdarzył go już trzema dobrodziejstwami, które pragnął uzyskać przed odejściem z tego świata: Towarzystwo zostało zatwierdzone, podobnie stało się z Ćwiczeniami duchownymi, napisał też Konstytucje zakonne. Czy nie byłoby więc rozsądne myśleć, że zbliża się koniec? Coraz bardziej ewidentny stawał się zły stan zdrowia Świętego, nie pozostawiając miejsca na złudzenia. Nadal poprosił, „ażeby zechciał nam opowiedzieć, jak Bóg nim kierował od początku jego nawrócenia”. Opowieść ta byłaby jego duchowym testamentem i ostatnim pouczeniem dla towarzyszy. Loyola jednak stanowczo odmówił, zasłaniając się licznymi zajęciami. Nie chciał ulec zwykłej ludzkiej ciekawości. Co innego gdyby mógł się przekonać, że to Bóg wymaga od niego tego rodzaju intymnych wynurzeń.
Rok później Nadal znów zapytał Ignacego, czy zrobił coś w tej sprawie. „Nic”, brzmiała lakoniczna odpowiedź człowieka zajętego innymi zmartwieniami. Przez całe kolejne lata nalegania nie dawały rezultatu. Można mieć wrażenie, że Nadal z dumą podkreśla, iż to jego natarczywość sprawiła, że Ignacy zwierzył się Gonçalvesowi; nawiasem mówiąc, dowiedział się o tym od Portugalczyka, a nie od Ignacego. Z rezygnacją musiał pogodzić się z faktem, że to młodszy towarzysz został obdarzony zaufaniem, ograniczając się do ponaglania go i zachęcania do dalszej wytrwałej pracy.
Gonçalves opisuje z ogromną prostotą historię owego cudownego wyznania. Jego błogosławiona pamięć, której dowody znaleźć można w opowieści, rejestruje drobiazgi wyolbrzymiane przez miłość i oddanie: „Dnia 4 sierpnia 1553 roku, w piątek rano, w wigilię święta Matki Boskiej Śnieżnej, kiedy Ojciec Ignacy przebywał w ogrodzie przylegającym do tej części domu, którą zowią «pokojami księcia»” [A 1] – chodzi o pokoje Franciszka Borgiasza we własnej osobie. Cud wydarzył się w sposób prosty i niespodziewany, być może dlatego, że w owej chwili Gonçalves o nic nie pytał, lecz wyjawiał Ignacemu problemy własnej duszy. Powierzył mu osobistą tajemnicę: historię swoich zmagań z próżnością. Jego pochodzenie, naturalne zdolności, wykształcenie, zaufanie, jakim darzono go na dworze królewskim w Lizbonie… wszystko to sprzymierzyło się, żeby mu utrudnić wzgardzenie samym sobą. Nie zdając sobie z tego sprawy, Gonçalves dotknął delikatnej struny, która w owej chwili już przebrzmiała, jednak kiedyś była piętą achillesową Ignacego. Teraz Loyola pocieszał go i pouczał, dając szereg dobrych rad, i zupełnie niespodziewanie odkrył przed nim coś, co zdarzyło się dawno temu: mianowicie że i on kiedyś przez dwa lata nie mógł sobie poradzić z grzechem próżności. To dlatego zataił swe nazwisko podczas podróży do Jerozolimy. Innym razem zaś… Opowiadał długo i ze szczegółami o czymś, co zostało już daleko poza nim, co było dziecinną pokusą, która nigdy więcej nie zakłóciła spokoju jego ducha. Podświadomość zdradziła go i wbrew własnej woli opowiadał o sobie. Szybko się jednak przekonał, że jego spontaniczne wyznanie bardzo dobrze wpłynęło na rozmówcę. Czy to przypadkiem nie tego rodzaju bezwiedne odgłosy duszy stanowiły o jego sile oddziaływania na bliźnich już od owych pierwszych dni w Manresie, w Alkali, w Paryżu? Jego opór wobec ewentualnego zarozumialstwa mogącego tkwić w opowiadaniu o sobie zaczął topnieć. Być może zrozumiał, że jego życie nie należało wyłącznie do niego.
Dwie godziny później Ignacy, Polanco i Gonçalves znaleźli się razem przy stole. Słowa Ignacego, tego wielkiego milczka, zaskoczyły towarzyszy. Opowiedział przebieg spotkania z Gonçalvesem w ogrodzie. Powiedział, że rozmyślał potem w celi i że Bóg dał mu wiele światła w tej sprawie. Spełni prośbę wielokrotnie formułowaną przez Nadala i innych. Że podjął postanowienie. „A chodziło o to, by opowiedział wszystko, co działo się w jego duszy aż do tej pory, i postanowił, że mnie wyjawi te wszystkie rzeczy” [A 1], pisze Gonçalves. Trzeba wiedzieć, że postanowienie to u Ignacego nie byle co, zwłaszcza jeżeli zostało poparte publicznym wyznaniem. Aż jedenaście razy używa w Ćwiczeniach duchownych tego słowa pod różnymi postaciami na określenie zobowiązujących decyzji. To nowe jasno określone postanowienie kazało mu teraz żyć dalej. Oto ten, który nie obiecywał sobie wielu dni życia i w obliczu każdego projektu planowanego na za dwa tygodnie pytał: „Jak to, sądzisz, że będziesz żył tak długo?”, teraz oświadczał osłupiałym towarzyszom przy stole, że ma zamiar żyć jeszcze trzy lub cztery miesiące, żeby skończyć tę sprawę.
Jak to się działo, o roztropny Ignacy, tak dokładnie i z takim uporem spełniający wszelkie obietnice, że nie potrafiłeś odłożyć do jutra żadnego przyrzeczenia, które mogłeś spełnić już dziś? Dobrze się zastanów – ty, Basku, który zamieszkujesz we wnętrzu Ignacego – tym razem nie chodzi przecież o bohaterskie czyny, o akcję, o dokonanie zmian, tylko o słowa, o solidne i szczere słowa, a sprawą, o której mowa, jest odkrycie twego wnętrza przed innymi! Po raz pierwszy w życiu będziesz się ociągał ze spełnieniem obietnicy. Ale towarzysze wzięli cię za słowo. Twoje słowo, które zwykle było już prawie czynem.
Od następnego dnia właśnie delikatny i wrażliwy Portugalczyk będzie mu się z tym naprzykrzał. Ignacy będzie się musiał pogodzić z faktem, że dzień w dzień Gonçalves będzie mu przypominał o tak uroczyście złożonej obietnicy. Odpowiada, że jest bardzo zajęty innymi sprawami, że pragnie to odłożyć na później, zajmować się tą kwestią tylko w niedziele. Mijają tygodnie i nie może się zabrać do spełnienia straszliwej obietnicy. Od pewnej chwili przyjaciele zaczęli wodzić za nim bez przerwy proszącym, pytającym wzrokiem; są żywym i niemym przypomnieniem oświadczenia złożonego w chwili słabości. Nie ukrywają swoich obaw. Ojciec Ignacy bardzo źle się czuje, znajduje się pod ciągłą opieką lekarzy, w ciągu dwóch ostatnich miesięcy bardzo podupadł na zdrowiu; boją się, że opuści ich na zawsze. Czyżby nie wiedział, że ślą już do siebie nawzajem zawiadomienia, iż właśnie napisali do jego dawnego towarzysza Szymona Rodriguesa, żeby przyjechał do Rzymu, jeżeli chce zastać go jeszcze przy życiu? Milczenie, które zdawało się wieczne, we wrześniu zostaje nagle przerwane. Wreszcie Ignacy wzywa Gonçalvesa. Pragnie opowiedzieć „o całym swoim życiu” [A 2].
Spotkali się trzy lub cztery razy owego miesiąca. Loyola opowiadał o swoim przeszłym życiu z oszałamiającą klarownością, jakby przeżywał je na nowo. „Wszystko to, co przeszłe, tworzy teraźniejszego człowieka”. Jakby ponownie odbywał ową generalną spowiedź z Montserratu, trwającą trzy dni i złożoną na piśmie, Loyola opowiedział milczącemu słuchaczowi „o wybrykach swej młodości jasno i szczegółowo, ze wszystkimi okolicznościami” [A 2]. Doszedł do pobytu w Manresie. Nie trzeba było o nic pytać, bowiem opowieść o dawno przeżytych zdarzeniach była nadzwyczaj wyczerpująca. Gonçalves robił na gorąco krótkie notatki na podstawie świeżo usłyszanych słów Ignacego; służyły mu one potem, już po powrocie do celi, do sporządzenia starannej relacji, w której starał się jak najdokładniej odtworzyć to, co usłyszał. Próbował nie zmieniać ani na jotę zasłyszanych słów, chociaż czuł, że wymyka mu się czasem tajemna moc niektórych sformułowań. Jednak po tym szczęśliwym początku nastąpiła przerwa, przedłużana z prowadzącym do rozpaczy uporem. Wróciły wymówki: choroby, niedające się odwołać sprawy, uposażenie Kolegium Rzymskiego, kwestie Etiopii i tym podobne. Minęło kilka miesięcy.
Do Rzymu przyjechał Nadal, który ucieszony tym dobrym początkiem, zaczął namawiać Gonçalvesa, żeby się dalej naprzykrzał, a samego Ignacego dyskretnie zachęcał do kontynuowania rozpoczętego dzieła. Mówił mu, że to za sprawą tej opowieści naprawdę zakłada Towarzystwo Jezusowe. W marcu 1554 roku doczekali się dalszego ciągu. Jednak śmierć papieża Juliusza III, krótki pontyfikat Marcelego II, a potem wybór Pawła IV, letnie upały i inne zajęcia sprawiły, że znów upłynęło kilka miesięcy bez zwierzeń. Na dodatek zaczęto wyprawiać Gonçalvesa w podróż do Hiszpanii. Ten postanowił „naciskać mocno” [A 4] na Ignacego, aby dotrzymał uczynionej obietnicy. Wreszcie 22 listopada Loyola kazał mu stawić się w niewielkiej czerwonej wieży przylegającej do domu i służącej jako pomieszczenie dla chorych. I znowu niepomyślny zbieg okoliczności uniemożliwił zwierzenia. I znowu nalegania, tym razem zwieńczone sukcesem. Ignacy dyktował, przechadzając się; przeszkadzało mu, że Gonçalves przygląda się uważnie jego twarzy. Ta spokojna kontemplacja postawy i wyglądu Loyoli rozpalała miłość Bożą w duszy Gonçalvesa, dobrze go nastrajała. Ignacy kilkakrotnie zwracał mu uwagę, żeby zachował regułę Towarzystwa, która zalecała powściągliwość w przyglądaniu się; raz nawet przerwał wyznania i odszedł.
Niedługo potem podjął na nowo monolog, tym razem w pośpiechu. Zbliżała się pora wyjazdu Gonçalvesa. Przypadkowy sekretarz wypełniał powierzone mu zadanie do ostatniego wieczoru przed podróżą, nie mając czasu na to, żeby przepisać ostatnie notatki na czysto. Musiał to zrobić już podczas podróży, w Genui, gdzie nie mając pod ręką hiszpańskiego sekretarza, przetłumaczył i podyktował po włosku ostatnie zdobyte przez siebie wspomnienia Ignacego. Działo się to w grudniu 1555 roku. Gonçalves wysłał ostatnie strony cennej opowieści do Rzymu. Tymczasem zrobiono już odpisy pierwszej, obszernej części. Jeżeli wierzyć Ribadeneirze, św. Ignacy znał jej treść, bowiem z jego własnego polecenia, wydanego tuż przed wyjazdem do Flandrii, dostarczono mu jeden egzemplarz. Kastylijczyk nie podejrzewał wtedy, że to on będzie pierwszym wielkim biografem Świętego. Ignacy miał przed sobą już tylko kilka miesięcy życia.
Choć to trudne do uwierzenia – żeby nie powiedzieć podejrzane – oryginalne zapiski Gonçalvesa zaginęły, choć zachowało się wiele odręcznie zrobionych odpisów oraz bardzo wczesna wersja łacińska tekstu przeznaczona do użytku, już wtedy międzynarodowego, Towarzystwa Jezusowego. Jak można wytłumaczyć zaginięcie tego rodzaju relikwii, tak bardzo upragnionej i uzyskanej z tak wielkim trudem? No cóż. W zachowanym tekście w dwóch liniach kwituje się kwestię „wybryków młodości” tak jasno i szczegółowo, „ze wszystkimi okolicznościami” opowiedzianej przez Ignacego. Wiemy, że o nich mówił. Czy jednak Gonçalves je spisał? Czy uszanował szczerość człowieka, czy zwyciężył w nim szacunek dla Świętego? W każdym razie początek opowieści, którą obecnie posiadamy, jest żałośnie oględny. Najstarszy egzemplarz to tak zwana kopia Nadala, człowieka o zbyt silnych skłonnościach do teologizowania na temat budujących wydarzeń z życia Loyoli i przeobrażania ich w doskonałe zwierciadło, w którym miało się przeglądać nowo powstałe Towarzystwo. Z jego powodu straciliśmy kontakt z Ignacym człowiekiem, który chętniej opowiadał o swoich słabościach niż o swej charyzmie. Gonçalves dopracował później swoje dzieło, zaopatrzył je w treściwy prolog i dodał kilka objaśnień.
Poza tym, że został sumiennym odbiorcą zwierzeń założyciela Towarzystwa Jezusowego, podczas swojego pobytu w Rzymie Gonçalves zaczął też zbierać na własną rękę powiedzonka św. Ignacego i związane z nim anegdoty. Niestrudzenie go obserwował. Setki spisywanych w sekrecie notatek pochodzących z ostatniego roku życia Loyoli zostało zebranych w Memoriale (1573–1574), który jest niewyczerpaną kopalnią wspomnień. W owym czasie autor należał już do raczej rygorystycznej frakcji, mógł więc ulec pokusie uwzględnienia własnego punktu widzenia przy przywoływaniu wspomnień, podkreślaniu niektórych ich aspektów. Mimo wszystko jednak obydwie tradycyjnie uznane wersje rękopisu, hiszpańska i portugalska, stanowią nieocenione źródło drobnych informacji na temat św. Ignacego.
Najcenniejszym klejnotem jest jednak dzieło nie bez racji nazywane Autobiografią, gdyż jak słusznie powie później Ribadeneira, „wyszło niemalże z ust naszego Ojca”. Żywe i bezpośrednie echo Loyoli wyczuwa się tu w brzmieniu prozy oraz w wielu słowach, które można uznać za ipsissima verba [najautentyczniejsze słowa]. Bije z nich uczucie pokoju z samym sobą oraz całkowite pogodzenie się z przeszłością, z jej blaskami i cieniami; Ignacy zachowuje w stosunku do swych bohaterskich czynów ów dystans, który zaleca w Ćwiczeniach w odniesieniu do podejmowania decyzji: „Przedstawić sobie człowieka, któregom nigdy nie widział anim go znał […] zastanowić się, co bym mu poradził uczynić” [ĆD 185]. W tym przypadku, co bym mu poradził powiedzieć… Jego intencje są proste i czyste: nie jest ekshibicjonistą, pragnie przekazać historię swego życia, sposób, w jaki Bóg go przygarnął, ocalając od grzesznego żywota. Gonçalves nie jest współczesnym dziennikarzem, a Ignacy próżnym narcyzem. Tak naprawdę bohaterem jego opowieści nie jest on sam, tylko Bóg. Loyola, Pielgrzym, jest przedmiotem osobliwych zrządzeń Bożych, które dziś, znalazłszy się na końcu drogi, jasno widzi. Dlatego jego zamiarem nie jest kształtowanie pomnikowej figury – opowiada o swej próżności, o naiwnych marzeniach, o napadach rozpaczy, trudach, prześladowaniach czy o niepowodzeniach z takim samym spokojem, z jakim mówi o widzeniach, łaskach mistycznych, o bohaterskich czynach. Z zaskakującą pewnością siebie wykazuje się mniejszą niż przyjaciele wrażliwością, jeżeli chodzi o różne kwestie uznawane za delikatne w czasach ogólnej podejrzliwości i zagrożeń ze strony Inkwizycji (Ribadeneira pominie niektóre z nich w swojej biografii). Loyola okazuje się więc cudownym narratorem, bezpośrednim i pełnym ekspresji. Zawsze wyraża się za pomocą rzeczowników, które z rzadka tylko okrasza przymiotnikami, a już prawdziwy wstręt ma do superlatywów. Jego opowieść jest jak test z literatury. Nie na darmo Fueter uznał Autobiografię za „wzór duszy pełnej intuicji, ale realistycznej, cudowną opowieść, która mogła wypłynąć jedynie z wielu lat samoobserwacji… Bez śladu ozdobnych wyrażeń czy zdań mających działać budująco na czytelnika”.
Czy prawdą jest to ostatnie stwierdzenie? Rzeczywiście nie ma tu komunałów, ale te wywnętrzenia św. Ignacego nie mogły mieć nic innego na celu, jak właśnie zbudowanie bliźnich. To pieśń pochwalna na temat miłosierdzia Bożego ułożona przez oszczędnego w słowach Baska, a nie przez żarliwego Afrykańczyka w rodzaju św. Augustyna, u którego pełno wszędzie wykrzykników i znaków zapytania, czy przez cudowną św. Teresę obdarzoną niezwykłą łatwością słowa. To opowieść Pielgrzyma, człowieka, który pielgrzymował w nieznane (peregre, czyli z dala od miejsca urodzenia) kierowany bezwzględnym zaufaniem do Tego, który go prowadził, choć nie wiedział dokąd. On też przyglądał się teraz tamtym wydarzeniom z perspektywy czasu, rozszyfrowywał zagadki, stawiając raz jeszcze pewne, choć niejasne kroki – tyle że tym razem w odwrotnym kierunku – w długim labiryncie swego życia. Nie pamięta wszystkiego, lecz tylko to, co znaczące. Jego intencje są filtrem dla pamięci, chyba że to sama pamięć wypaliła znaczną część trawy na drodze, oczyściła wspomnienia. Pewien poeta, Tagore, w książce zatytułowanej Wspomnienia pisze: „Nie wiem, kto maluje obrazy na kanwie pamięci. Ktokolwiek by to jednak był, to, co maluje, to istotnie obrazy; rozumiem przez to, że ten ktoś nie posługuje się swym pędzlem wyłącznie w celu wiernego kopiowania wszystkiego, co się dzieje. Wybiera coś albo pomija, stosownie do swego upodobania. Niejedną wielką rzecz pomniejsza, z drobnostek robi sprawy ważne, bez ceremonii na dalszy plan przenosi, co było na przodzie, wyciąga naprzód to, co było w tyle. […] spostrzegłem, że wspomnienia z życia nie są bynajmniej życia historią, lecz oryginalnym dziełem nieznanego artysty. Rozrzucone tu i tam przeróżne kolory to nie odbicie świateł zewnętrznych, przeciwnie, barwy te należą do samego malarza i, promienne namiętnością, tryskają z jego własnego serca”2.
Ignacy wspomina rzeczy odległe i wspomina je z daleka. Nie jest już tym samym człowiekiem, który odżywa teraz w jego własnej pamięci. Ale nie czuje wstydu, jak Luter, z powodu nadmiernego szafowania siłami w młodości, z powodu braku umiaru w pokutach, tak typowego dla neofity. Przygląda się im dobrotliwie, widząc w nich wyraz czystego i płomiennego zapału. Teraz nie ma już siły na tego rodzaju ekscesy; no i, przede wszystkim, wie, że nie są one konieczne. W swoim czasie i na swój sposób były wyrazem żarliwego zamiłowania do absolutu, którego poszukiwał na wyboistych drogach, chcąc zdobyć Boga. Jednak ze szczytu kogoś, kto dziś po prostu otwiera się na to, co boskie – to patiens divina, teopatia – widział owe dalekie i szczodre lata jako swój „pierwotny Kościół”, otoczony uroczą aureolą naiwnej żarliwości.
Ignacy zakończył opowieść kilkoma wzmiankami na temat pierwszego okresu swojej działalności w Rzymie. Od owej chwili w jego życiu, przynajmniej tym zewnętrznym, nie było tajemnic. Ojciec Nadal mógł o nim opowiedzieć. Gonçalves chciał się jeszcze dowiedzieć czegoś bliższego na temat powstania Ćwiczeń duchownych i Konstytucji. Uzyskał krótkie, lecz cenne zwierzenia na ten temat. Jego praca dobiegała końca. Ignacy szczodrze wypełnił swoją obietnicę, ale coś jeszcze nie dawało mu spokoju. W przeddzień wyjazdu Gonçalvesa, po kolacji, wezwał go do siebie. Był jeszcze bardziej niż zwykle skupiony. Z powagą wyrzucił z siebie coś w rodzaju końcowej mowy, w której wyjaśniał szczerość swych intencji i prostotę, z jaką ujawniał swe intymne sprawy. Ten człowiek, którego słowa były dosadne i głęboko przemyślane, chciał zapewnić swego powiernika o jednym: że nic z tego, co mu opowiedział, nie było przesadzone, nie dodał ani jednego zbytecznego słowa. To pewne – był przecież Baskiem. Jednak ostatnie nakreślone przez niego obrazy ukazują naszym uprzywilejowanym oczom duchowe głębiny, w których odkrywamy jego wnętrze. Rzeczywiście, wyznał wiele nowego: że od czasu swego nawrócenia wielokrotnie obraził Boga, choć nigdy nie pozwolił na grzech śmiertelny; że jego pobożność rosła z czasem; że teraz ze szczególną łatwością spotykał się z Bogiem; że doznawał łask i wizji, kiedy odprawiał Mszę św. lub redagował Konstytucje. W jego rozumieniu były one czymś w rodzaju najwyższych pouczeń w odniesieniu do zamierzonych działań, utwierdzały w podjętych decyzjach i wyborach. Gonçalves chciał zobaczyć, choćby pobieżnie, zapiski związane z nadawaniem kształtu Konstytucjom, lecz „on nie chciał” [A 101].
Zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę przy Autobiografii, czymś na kształt testamentu Ignacego, bowiem jest ona kamieniem węgielnym dla każdego ewentualnego zbliżenia do figury Świętego z Loyoli. Od samego początku była wykorzystywana, wręcz łupiona, przez Ribadeneirę, Maffeiego i innych, nie wspominając, że będzie też uprzywilejowanym tekstem źródłowym dla tej książki. W większym skrócie przedstawimy teraz źródła powstałe już po śmierci Ignacego.
Po liście-nekrologu napisanym przez ojca Polanco tuż po śmierci Loyoli rozpoczyna się nowy etap. Otwiera go Nadal, którego adhortacje czy kazania wygłoszone w Rzymie, Coimbrze, Alkali, Kolonii, Apologia przeciwko doktorom z Paryża oraz inne pisma przedstawiają najważniejsze treści znanej nam historii i próbują je uwznioślić. Interesuje go bardziej budujący przykład niż sama historia i jest przekonany, że życie zmarłego założyciela stanowi podwaliny dla Towarzystwa Jezusowego. Nadal przyjmuje rolę interpretatora ignacjańskiego ducha, a jego podziw dla założyciela nie zna granic. W portrecie Ignacego pojawiają się więc nowe elementy, jego wizerunek stylizuje się i robi coraz bardziej przykładny, tu i tam zostają wprowadzone stosowne poprawki. Sprawując stanowisko wizytatora, Nadal rozgłasza po Europie swoją wizję Ignacego Loyoli oraz pełne miłości – i niepozbawione narcyzmu – upodobanie, jakie żywi w stosunku do nowo powstałego Towarzystwa Jezusowego. Ciągle jeszcze jesteśmy w czasach, w których krążą kopie listów i dokumentów, w czasach żywego słowa i wizerunku na domowe potrzeby.
Czas reklamy nadchodzi wraz z Ribadeneirą. Rozproszone już po świecie Towarzystwo Jezusowe zewsząd domaga się pisanego życiorysu założyciela, w którym zostałyby utrwalone ustne przekazy i który zastąpiłby przepisywane odręcznie teksty. Ribadeneira, który spędził u boku Ignacego ostatnie szesnaście lat jego życia, otrzymuje w 1567 roku oficjalne zlecenie oraz upoważnienie mające ułatwić zarządzanie istniejącymi dokumentami. Już wcześniej zaczął gromadzić je na własną rękę; według jednych źródeł od 1549 roku, według innych od 1553. Nie należał do grona pierwszych towarzyszy, nie przeżył z nimi najwcześniejszego okresu w Paryżu. Ale za to był dobrym pisarzem. Od chłopięcych lat był też bezpośrednim świadkiem życia Ignacego w Rzymie. Miał świadomość, że napisana przez niego biografia będzie oficjalną biografią świętego Ignacego. Pracował sumiennie, miał do dyspozycji olbrzymią liczbę dokumentów, w tym oczywiście Autobiografię