Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Tylko dlatego, że jej przyjaciółce zachciało się spaceru, Jessica zgadza się wracać ze szkoły na piechotę. I proszę bardzo: ląduje w samym środku okropnej burzy. I w samym środku okropnych kłopotów. Co prawda, kłopoty jakoś lubią Jess. Ale nie takie! Bo tym razem gdzieś w drodze do domu Jessica zdobywa nowy talent. Zdumiewający dar, którego można używać dobrze... albo źle. A wtedy trzeba wiać! Przed wścibskimi dziennikarzami... i FBI.
[Opis okładkowy]
Cykl: Trylogia mrówcza, t. 1
/Imperium mrówek, Bernard Werber, 2003 rok, ISBN 8391892409, wydanie I, Tyrs/
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Krasnymstawie
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (2)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 362
Rok wydania: 2003
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
IMPERIUM MRÓWEK
TRYLOGIA MRÓWCZA:
IMPERIUM MRÓWEK
*
DZIEŃ MRÓWEK
*
REWOLUCJA MRÓWEK
BERNARD WERBER
IMPERIUM MRÓWEK
z francuskiego przełożyła Marta Turnau
WYDAWNICTWO TYRS GDAŃSK 2003
Copyright © Editions Albin Michel S.A. - Paris 1991
Copyright © for Polish edition and translation
by Wydawnictwo Tyrs 2003
All rights reserved
Redakcja:
Ewa Penksyk-Kluczkowska
Konsultacja:
Mariusz Januszewski
Korekta:
Katarzyna Malach
Projekt okładki:
Kazimierz Talaśka
ISBN 83-918924-0-9
Wydanie I
Wydawnictwo Tyrs ul. Kurierów AK 7b/9
80-041 Gdańsk e-mail: [email protected]
Moim rodzicom oraz tym wszystkim - przyjaciołom i badaczom - którzy wnieśli swoją gałązkę do tej budowli.
W ciągu kilku chwil, które zajmuje Wam przeczytanie tych wersów:
ISTOTA LUDZKA: Ssak, którego wielkość waha się od 1 do 2 metrów. Waga: od 30 do 100 kilogramów. Ciąża samic trwa 9 miesięcy. Sposób odżywiania się: wszystkożerne. Szacunkowa wielkość populacji: ponad 5 miliardów osobników.
MRÓWKA: Owad, którego wielkość waha się od 0,01 do 3 centymetrów. Waga: od 1 do 150 miligramów. Znoszenie jaj: dowolnie, w zależności od zapasu spermatozoidów. Sposób odżywiania się: wszystkożerne. Szacunkowa wielkość populacji: ponad trylion osobników.
Edmund Wells,
Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej
Zobaczycie coś zupełnie innego niż to, czego się spodziewacie.
Notariusz wyjaśnił, że budynek został zaklasyfikowany jako zabytek i że mieszkali w nim mędrcy epoki Renesansu, już nie pamiętał, kto dokładnie.
Zeszli schodami kończącymi się ciemnym korytarzem, w którym notariusz najpierw długo szukał, a potem na próżno włączał przycisk, nim wreszcie rzucił:
Po omacku przedzierali się w ciemnościach. Gdy notariusz znalazł w końcu drzwi, otworzył je i - tym razem owocnie - nacisnął przełącznik światła, zobaczył, że jego klient zmienił się na twarzy.
Obeszli pomieszczenie. Była to suterena o powierzchni dwustu metrów kwadratowych. Mimo że na zewnątrz wychodziły jedynie nieliczne okienka piwniczne, niskie i umieszczone tuż przy suficie, mieszkanie spodobało się Jonatanowi. Wszystkie ściany były jednolicie szare, wszędzie mnóstwo kurzu. Ale nie zamierzał narzekać.
Jego obecne mieszkanie stanowiło jedną piątą tego. Poza tym nie miał już środków, żeby opłacać czynsz; firma ślusarska, w której pracował, ostatnio postanowiła zrezygnować z jego usług.
Ten spadek po wuju Edmundzie był naprawdę nie lada gratką.
Dwa dni później urządzał się przy ulicy Sybarytów 3 ze swoją żoną Lucie, synem Nicolasem i psem Ouarzazate, krótkowłosą miniaturką pudla.
Pies zaszczekał i zaczął podgryzać łydki Lucie, nie zważając na fakt, że trzyma ona w rękach swoją ślubną zastawę. Został więc zamknięty w toalecie na klucz, gdyż doskakując aż do klamki, potrafił otworzyć sobie drzwi.
- Znałeś dobrze tego marnotrawnego wuja? - podjęła Lucie.
- Edmunda? Właściwie pamiętam tylko, że kiedy byłem mały, bawił się ze mną w samolot. Raz tak się przestraszyłem, że aż się na niego zsiusiałem.
Roześmieli się.
- Już wtedy miewałeś pietra, co? - drażniła się z nim Lucie.
Jonatan udał, że nie słyszy.
Jonatan zamyślił się. Właściwie prawie nie znał swojego dobroczyńcy.
6 km stamtąd:
BEL-O-KAN
1 metr wysokości
50 pięter pod ziemią
50 pięter nad ziemią
Największe miasto regionu
Szacunkowa populacja: 18 milionów mieszkańców.
Roczna produkcja:
- 50 litrów spadzi z mszyc.
- 10 litrów spadzi z koszenili.
- 4 kilogramy grzybków.
- Wydalony żwir: 1 tona.
- Kilometry drożnych korytarzy: 120.
Powierzchnia: 2 m2.
Przedarł się promień. Poruszyła się nóżka. Pierwszy ruch od czasu wejścia w hibernację przed trzema miesiącami. Inna nóżka wysuwa się powoli, jest zakończona pazurami, które rozchylają się po trochu. Trzecia nóżka rozprostowuje się. Potem klatka piersiowa. Potem cała istota. I wreszcie dwanaście istot.
Drżą, aby w sieci tętnic przyspieszyć krążenie przezroczystej krwi. Ta powoli przechodzi ze stanu przypominającego gęstością likier w stan rzadszy. Serce powoli znowu zaczyna pracować. Wstrzykuje życiodajny płyn aż po końce odnóży. Procesy biologiczne odzyskują pełną wydajność. Obracają się ultraskomplikowane stawy. Kończyny próbują skręcić się do granic możliwości.
Wstają. Pracuje już ich układ oddechowy. Poruszają się nieskładnie. Taniec w zwolnionym tempie. Lekko otrząsają się, wzdrygają. Składają odnóża tuż przy wargach, jak do modlitwy, ale nie, to tylko zwilżone pazurki mają nadać połysk czułkom.
Dwanaście już rozbudzonych istot naciera się wzajemnie. Następnie próbują obudzić sąsiadów. Mają jednak zaledwie tyle sił, by poruszyć własne ciała, nie mają energii do oddania. Rezygnują.
Z trudem przemieszczają się więc między zmienionymi w posągi ciałami swych sióstr. Kierują się na wielkie Zewnątrz. Ich zmiennocieplne organizmy muszą pozyskać energię od gwiazdy dnia.
Prą do przodu, wyczerpane. Każdy krok sprawia ból. Mają taką ochotę ponownie położyć się i trwać w spokoju jak miliony ich współtowarzyszy! Ale nie. Obudziły się pierwsze. Muszą teraz przywrócić do życia całą populację.
Przechodzą przez skórę miasta. Światło słoneczne je oślepia, ale kontakt z czystą energią jest tak pokrzepiający.
Słońce przenika nasze szkielety,
Porusza obolałe mięśnie,
Jednoczy rozdzielone myśli.
To stara pieśń rudych mrówek z setnego tysiąclecia. Już w tamtych czasach przy pierwszym kontakcie z ciepłem miały ochotę śpiewać w myśli.
Znalazłszy się na zewnątrz, zaczynają metodyczne mycie. Wydzielają białą ślinę i pokrywają nią szczęki i odnóża. Czyszczą się. To niezmienny rytuał. Najpierw oczy. Tysiąc trzysta maleńkich okienek, składających się na każde ze sferycznych oczu, jest oczyszczanych z kurzu, zwilżanych, osuszanych. To samo z czułkami, kończynami przednimi, środkowymi i tylnymi. Na koniec polerują piękne rude pancerze, aż te lśnią jak ogniste krople.
Pośród dwunastu rozbudzonych mrówek jest jeden samiec reproduktor, nieco mniejszy niż reszta populacji belokanijskiej. Ma wąskie szczęki i zaprogramowane życie nie dłuższe niż kilka miesięcy, obdarzony jest jednak wieloma atutami, nieznanymi jego rodakom.
Pierwszy przywilej kasty: jako osobnik obdarzony organami płciowymi ma pięcioro oczu. Dwoje wielkich gałkowatych, dających pole widzenia 180°, ponadto troje małych oczek ułożonych w trójkąt na czole. Te dodatkowe oczy są w rzeczywistości wykrywaczami podczerwieni, które pozwalają na rozpoznanie z daleka każdego źródła ciepła, nawet w kompletnych ciemnościach. Ta cecha okazuje się wyjątkowo cenna, gdyż większość mieszkańców w tym stutysięcznym tysiącleciu całkowicie oślepła na skutek spędzania całego życia pod ziemią.
Ale to nie jedyna osobliwość samca. Ma on również (podobnie jak samice) skrzydła, które pozwolą mu pewnego dnia na miłosny lot. Tułów chroniony jest specjalnym pancerzem: mesotonum. Czułki są dłuższe i bardziej wrażliwe niż u innych mieszkańców. Ten młody samiec reproduktor zostaje dłuższy czas na kopule mrowiska, chłonąc słońce. Wraca do miasta na jakiś czas, ale dopiero gdy się dobrze rozgrzeje - tam tworzy się kasta mrówek-kurierów termicznych.
Krąży po korytarzach trzeciego podziemnego piętra. Tutaj wszyscy jeszcze głęboko śpią. Lodowate ciała są zastygłe w bezruchu. Czułki opuszczone.
Mrówki jeszcze śnią.
Młody samiec wysuwa nóżkę ku robotnicy, którą chce obudzić ciepłem swojego ciała. Wilgotny kontakt wywołuje przyjemne wyładowanie elektryczne.
Po drugim dzwonku dało się słyszeć drobne kroki. Drzwi uchyliły się najpierw, gdy Babcia Augusta odblokowywała łańcuch, a potem otwarły na całą szerokość.
Od śmierci swych dwojga dzieci żyła zamknięta w trzydziestu metrach kwadratowych, przesiewając w pamięci wspomnienia dawnych czasów. To na pewno nie było dla niej dobre, ale w żaden sposób nie zmieniło jej miłego charakteru.
Jonatan usłuchał prośby. Babcia podreptała przed nim, kierując się do salonu pełnego mebli w pokrowcach. Siadając na brzegu dużej kanapy, Jonatan bezskutecznie próbował nie dopuścić do skrzypienia plastikowego pokrowca.
Rusza w swych pantoflach, lecz zatrzymuje się przy trzecim posuwistym kroku.
Zniknęła w kuchni i zaczęła przestawiać garnki.
Babcia wysunęła na chwilę przez drzwi swoją mysią głowę,
później ukazała się cała, z poważną miną, owinięta w długi niebieski fartuch.
-A twoje doświadczenia dotyczące utopijnych społeczeństw? Za moich czasów nazywało się to społeczeństwem New Age. (Roześmiała się ukradkiem, „nju ejdż” wymawiała w charakterystyczny sposób).
-Ja? Egzystuję. To już wypełnia każdą chwilę.
Jonatan uśmiechnął się.
Otarła czoło.
Ruszyła w stronę kuchni, chwytając z niezwykłą zręcznością wszystkie akcesoria niezbędne do przygotowania prawdziwej dobrej herbatki ziołowej. Kiedy potarła zapałkę i zaszumiał gaz w starych rurach kuchenki, wróciła odprężona.
Usiadła w głębokim fotelu, uważając, by zanadto nie zgnieść pokrowca.
Jakby dla potwierdzenia jej słów, antyczny zegar z wahadłem zaczął bić ponuro. Ten też przeszedł swoje przez małego Edmunda.
Jonatan uśmiechnął się, zachęcając babcię do dalszej opowieści.
Westchnęła.
Wzniosła oczy ku górze. Rozproszone wspomnienia opadały na jej myśli jak płatki śniegu.
Wyszła do kuchni, rzuciła okiem na czajnik i przyniosła sześć zapałek. Jonatan zawahał się. To wydawało się do zrobienia. Układał sześć patyczków na różne sposoby, ale po paru minutach musiał zrezygnować.
- Jakie jest rozwiązanie?
Babcia Augusta skupiła się.
Wróciła z dwiema filiżankami wypełnionymi żółtawym, bardzo aromatycznym płynem.
Jonatan porzucił zapałki i wypił ostrożnie kilka łyków herbatki.
Miał wysokie czoło, małe, szpiczaste wąsiki, uszy bez płatków jak Kafka, umieszczone wysoko, ponad linią brwi. Uśmiechał się psotnie. Prawdziwe półdiablę.
Obok niego Suzy wyglądająca olśniewająco w białej sukni. Kilka lat później wyszła za mąż, lecz na zawsze zachowała swoje rodowe nazwisko Wells. Jakby nie chciała, żeby jej towarzysz zostawił ślad swojego nazwiska na ich potomstwie.
Podszedłszy bliżej, Jonatan dostrzegł, że Edmund trzyma dwa palce nad głową siostry.
Augusta nie odpowiedziała. Kiedy spojrzała na promienną twarz córki, jej spojrzenie przyćmił smutek. Suzy zmarła sześć lat temu. Ciężarówka prowadzona przez pijanego kierowcę zepchnęła jej samochód do wąwozu. Agonia trwała dwa dni. Suzy wzywała Edmunda, ale on nie przyszedł. Znowu był gdzie indziej...
Augusta sprawdziła szybko w komputerze i dała Jonatanowi adres przyjaciela. Spojrzała czule na wnuka. Ostatni z rodziny Wellsów. Dobry chłopak.
Przeszukawszy pracowicie głęboką szafę i metalowe pudełka, znalazła wreszcie białą kopertę, na której napisano drżącą ręką: „Dla Jonatana Wellsa”. Zamknięcie koperty było zabezpieczone kilkoma warstwami taśmy klejącej, aby zapobiec otwarciu nie w porę. Rozerwał ją ostrożnie. Ze środka wypadła wygnieciona karteczka, jakby wyrwana z uczniowskiego zeszytu. Przeczytał jedyne napisane na niej zdanie: NIGDY NIE SCHODZIĆ DO PIWNICY!
Czułki drżą. Mrówka jest jak samochód, który długo stał pod śniegiem i który teraz ktoś stara się uruchomić. Samiec próbuje wielokrotnie. Naciera ją. Smaruje ciepłą śliną.
Zycie. Udało się, silnik zaczyna działać. Minęła jedna pora roku. Wszystko rozpoczyna się od nowa, jak gdyby nigdy nie zaznało się tej „małej śmierci”.
Trze ją jeszcze, aby przekazać energię. Teraz jest jej dobrze. Kiedy on nadal się szamocze, ona kieruje ku niemu swoje czułki. Łaskocze go. Chce wiedzieć, kim jest.
Dotyka pierwszego członu, poczynając od czaszki i odczytuje jego wiek: sto siedemdziesiąt trzy dni. Na drugim segmencie ślepa robotnica odczytuje kastę: samiec reproduktor. Na trzecim - rasę i miasto: rudnica, leśna mrówka pochodząca z miasta matki Bel-o-kan. Na czwartym, odkrywa numer zniesionego jaja, który mu służy za imię: jest 327 samcem zniesionym od początku jesieni.
Na tym kończy zapachową analizę. Pozostałe człony nic nie emitują. Piąty służy do wyłapywania cząsteczek-śladów. Szósty jest używany do zwykłych rozmów. Siódmy pozwala na złożone dialogi o charakterze seksualnym. Osmy przeznaczony jest do dialogów z Matką. Trzy ostatnie wreszcie pełnią rolę małych biczyków.
Oto zbadała czułkiem wszystkie jedenaście segmentów. Ale nie ma nic do powiedzenia. Odsuwa się więc i idzie rozgrzać się na dach Miasta.
On czyni to samo. Zakończył pracę jako kurier ciepła, teraz kolej na posiłek!
Na górze samiec 327 ocenia szkody. Miasto zostało zbudowane w kształcie stożka, aby stawiać czoło niesprzyjającej pogodzie, mimo to zima okazała się niszczycielska. Wiatr, śnieg i grad oderwały pierwszą warstwę gałązek. Ptasi nawóz zatkał niektóre wejścia. Trzeba szybko zacząć działać. 327 pędzi w kierunku dużej żółtej plamy i uderza żuwaczką twardą, cuchnącą materię. Z drugiej strony pojawia się już sylwetka innego owada, który kopie od wewnątrz.
Na judasza w drzwiach padł cień. Ktoś patrzył przez niego.
Drzwi uchyliły się. Pan Gougne spojrzał w dół na dziesięcioletniego chłopca o blond włosach, potem jeszcze niżej, na maleńkiego psa, który warczał, wysuwając nos spomiędzy nóg chłopca.
Nicolas chciał zamknąć drzwi, ale mężczyzna zablokował je nogą, nie dając za wygraną.
- Moje kondolencje. Ale jesteś pewien, że nie zostawił gdzieś grubej teczki z papierami? Jestem introligatorem. Zapłacił mi z góry, żebym oprawił jego notatki w skórę. Chciał chyba napisać encyklopedię. Miał wpaść do mnie, ale od dawna nie miałem od niego wieści...
Mężczyzna wsunął nogę jeszcze bardziej, odpychając drzwi, jakby chciał wejść, i odtrącił chłopca. Miniaturowy piesek zaczął wściekle ujadać. Intruz znieruchomiał.
Pudel znowu zaczął szczekać. Mężczyzna nieco się cofnął, pozwalając chłopcu na zatrzaśnięcie mu drzwi przed nosem.
Miasto jest już rozbudzone. Korytarze zapełniają się mrówkami-kurierami termicznymi, które śpieszą się, by ogrzać całą Federację. Mimo to na niektórych skrzyżowaniach spotyka się jeszcze nieruchome obywatelki. Na próżno kurierzy potrząsają nimi i popychają je. Nie ruszają się.
Już się nie poruszą. Nie żyją. Hibernacja okazała się dla nich zabójcza. Pozostawanie trzy miesiące praktycznie bez bicia serca musi wiązać się z jakimś ryzykiem. Nie cierpiały. Przeszły ze snu w śmierć podczas nagłego przeciągu, który ogarnął Miasto. Ich zwłoki zostały usunięte i wyrzucone na śmietnisko. Każdego ranka Miasto usuwa w ten sposób swoje martwe szczątki oraz inne odpadki.
Po wysprzątaniu arterii komunikacyjnych owadzie miasto zaczyna pulsować. Wszędzie śpieszą nóżki. Szczęki kopią. Czuł-ki drgają informacjami. Wszystko rusza jak dawniej. Jak przed znieczulającą zimą.
Kiedy samiec 327 ciągnie gałązkę ważącą z pewnością sześćdziesiąt razy więcej od niego, zbliża się do niego wojowniczka licząca ponad pięćset dni. Klepie go po czaszce biczykiem, żeby zwrócić na siebie uwagę. Samiec podnosi głowę. Wojowniczka przykłada swoje czułki do jego.
Chce, żeby porzucił pracę nad naprawą dachu i wyruszył z grupą mrówek... na wyprawę łowiecką.
Dotyka jego warg i oczu.
Jaka wyprawa łowiecka?
Tamta daje mu do powąchania strzęp dość suchego mięsa, które trzyma w zgięciu stawu swojego tułowia.
Podobno znaleziono to tuż przed zimą w zachodnim sektorze 23° kąta w stosunku do słońca w południe.
Próbuje. To ewidentnie chrząszcz. Rynnica, bez wątpienia. Dziwne. Normalnie chrząszcze powinny być jeszcze w stanie hibernacji. Jak wiadomo, mrówki rudnice budzą się przy temperaturze powietrza 12°C, termity przy 13°C, muchy przy 14°C, a chrząszcze przy 15°C.
Stara wojowniczka nie daje się przekonać tym argumentem. Tłumaczy mu, że ten kawałek mięsa pochodzi z przedziwnego regionu, sztucznie ogrzewanego przez podziemne źródło. Tam nie ma zimy To mikroklimat, gdzie wytworzyła się specyficzna fauna i flora. Poza tym miasto Federacji jest zawsze bardzo głodne po przebudzeniu. Potrzebuje szybko protein, żeby zacząć ponownie działać. Ciepło nie wystarcza.
Samiec zgadza się.
Ekspedycja składa się z dwudziestu ośmiu mrówek z kasty wojowniczek. Większość z nich, podobnie jak inicjatorka wyprawy, to bezpłciowe starsze damy. Samiec 327 jest jedynym uczestnikiem obdarzonym narządami płciowymi. Z oddali obserwuje swoje towarzyszki przez siatkę oczną.
Tysiącami małych powierzchni mrówki nie widzą obrazów powielonych tysiące razy, lecz raczej jeden obraz poszatkowany. Owady te mają trudności z rozróżnianiem szczegółów. W zamian za to zauważają najmniejszy ruch.
Uczestniczki tej wyprawy sprawiają wrażenie zaprawionych w dalekich podróżach. Ich ciężkie odwłoki przepełnione są kwasem. Głowy potężnie uzbrojone. Pancerze porysowane ciosami żuwaczek, otrzymanymi w bojach.
Od wielu godzin idą prosto przed siebie. Mijają wiele miast Federacji, wznoszących się ku niebu lub mieszczących się pod drzewami. Miasta-córki dynastii Ni: Yodu-lou-baikan (największy producent zbóż); Giou-li-aikan (którego legiony morderczyń pokonały dwa lata wcześniej koalicję termitów z Południa); Zedi-bei-nakan (słynne ze swych laboratoriów chemicznych produkujących niezwykle stężone kwasy bojowe); Li-viu-kan (którego alkohol z koszenili ma bardzo poszukiwany smak żywicy).
Mrówki rudnice organizują się bowiem nie tylko w obrębie miasta, lecz także w koalicje gniazd. Siła w jedności. W okresie jurajskim istniały federacje mrówek liczące 15 000 mrowisk zajmujących powierzchnię 80 hektarów, o populacji przekraczającej 200 milionów osobników.
Bel-o-kan daleko jeszcze do takiej potęgi. To młoda federacja, założona pięć tysięcy lat temu. Jak głosi lokalna mitologia, osiadła tu podobno córka zagubiona podczas straszliwej burzy. Nie mogąc dołączyć do własnej federacji, założyła Bel-o-kan, a z Bel-o-kan narodziła się Federacja i setki pokoleń tworzących ją królowych z dynastii Ni.
Imię pierwszej królowej brzmiało Belo-kiu-kiuni, co oznacza „zagubiona mrówka”. Odtąd wszystkie królowe zajmujące główne gniazdo przejmowały jej imię.
Na razie Bel-o-kan stworzyło jedynie wielkie miasto centralne i sześćdziesiąt cztery zjednoczone miasta-córki, rozrzucone w jego otoczeniu. Ale już stanowi wielką siłę polityczną w tym zakątku Lasu Fontainebleau.
Kiedy wyprawa minęła sojusznicze miasta, a konkretnie La-cho-la-kan, belokanijskie miasto wysunięte najbardziej na zachód, stanęła przed małymi kopczykami: to letnie gniazda lub wysunięte posterunki. Są jeszcze puste. Ale 327 wie, że wkrótce, kiedy zaczną się polowania i wojny, letnie gniazda zapełnią się wojowniczkami.
Nadal idą prosto. Schodzą na rozległą turkusową łąkę i pagórek porośnięty ostami. Opuścili terytorium polowań. W dali, na północy można dostrzec już miasto wroga, Shi-gae-pou. Ale jego mieszkanki zapewne jeszcze śpią o tej porze.
Idą dalej. Wokół nich większość zwierząt pogrążona jest jeszcze w zimowym śnie. Kilka rannych ptaszków wychyla głowę z norek. Gdy tylko widzą rude zbroje, chowają się, przestraszone. Mrówki nie cieszą się sławą szczególnie towarzyskich. Zwłaszcza gdy tak maszerują uzbrojone aż po czułki.
Ekspedycja dotarła do granic poznanych ziem. Nie ma już żadnego miasta-córki. Ani najmniejszego posterunku na horyzoncie. Ani ścieżki wyżłobionej przez ostre nóżki. Zaledwie kilka nieznacznych śladów dawnych tras zapachowych, które wskazują na to, że kiedyś przeszły tędy jakieś Belokanijki.
Wahają się. Liście wznoszące się przed nimi nie są zapisane w żadnej karcie węchowej. Tworzą ciemny strop, przez które nie dociera słońce. Ta masa roślinności naznaczona gdzieniegdzie obecnością zwierząt wydaje się je pochłaniać.
Jak ich przestrzec, że nie mogą tam schodzić?
Odwiesił kurtkę i ucałował rodzinę.
Uśmiechnęła się i wtuliła w jego ramiona. Lucie i Jonatan żyli razem już trzynaście lat. Spotkali się w metrze. Pewnego dnia jakiś włóczęga z nudów wrzucił bombę łzawiącą do wagonu. Wszyscy pasażerowi padli natychmiast na ziemię, kaszląc i krztusząc się. Lucie i Jonatan upadli jedno na drugie. Kiedy doszli do siebie po ataku kaszlu i łzawieniu, Jonatan zaproponował, że ją odprowadzi. Potem zaprosił ją do jednej ze swoich pierwszych utopijnych wspólnot: rudery w Paryżu, przy Gare du Nord. Trzy miesiące później postanowili się pobrać.
- Nie.
Jonatan nie pomyślał o logicznym wytłumaczeniu zakazu dotyczącego piwnicy. Niechcący wywołał efekt przeciwny do zamierzonego. Jego żona i syn byli zaintrygowani. Co mógł teraz zrobić? Wytłumaczyć, że wuj dobroczyńca żył otoczony tajemnicą i że chciał ich ostrzec przed niebezpieczeństwem, którym może grozić zejście do piwnicy?
To nie było wytłumaczenie. W najlepszym wypadku przesąd. Jako osoby logicznie myślące Lucie i Nicolas nie dadzą się przekonać.
Jonatan był zadowolony z wywołanego efektu. Co za szczęście, że przyszedł mu do głowy ten pomysł ze szczurami.
Ruszył do łazienki. Lucie dołączyła do niego.
Chciał ją objąć, ale się cofnęła.
Oparła swoje małe pięści na biodrach i wysunęła pierś do przodu.
W drzwiach pojawiła się blond główka, a za nią pudel na czterech łapkach. Nicolas i Ouarzazate.
Ta wiadomość zakłopotała Jonatana, potem zaintrygowała. Przeszukał obszerną suterenę, na próżno. Spędził potem sporo czasu w kuchni, badając drzwi od piwnicy, wielki zamek i szeroką szparę. Cóż za tajemnica kryła się za nimi?
Trzeba zanurzyć się w te zarośla.
Sugestia rzucona przez jedną z najstarszych uczestniczek wyprawy. Ustawić się w szyku „wąż z wielką głową” to najlepszy sposób na przemieszczanie się po nieprzyjaznym terenie. Jednomyślnie podjęły decyzję.
Z przodu pięć zwiadowczyń ustawionych w odwrócony trójkąt stanowi oczy grupy. Małymi równymi krokami wymacują ziemię, węszą, badają mchy. Jeśli wszystko jest w porządku, rzucają wiadomość zapachową, która oznacza: „Z przodu wolne!”. Wracają następnie na koniec procesji, a na ich miejscu stają nowe osobniki. Ten system rotacyjny przemienia grupę w rodzaj długiego zwierza, którego „nos” jest niezmiennie wyjątkowo czujny.
„Z przodu wolne!” rozbrzmiewa ze dwadzieścia razy Dwudziesty pierwszy raz jest przerwany przez obrzydliwe mlaśnięcie. Jedna ze zwiadowczyń przez nieostrożność zbliżyła się do mięsożernej rośliny. Muchołówka. Skusił ją oszałamiający aromat, lep zniewolił odnóża.
Wszystko już stracone. Kontakt z włoskami powoduje uruchomienie mechanizmu zawiasu organicznego. Dwa szerokie liście zamykają się nieuchronnie. Długie frędzle służą za zęby. Krzyżując się, zamieniają się w mocne kraty. Drapieżna roślina zgniata ofiarę, po czym wydziela żarłoczne enzymy, zdolne strawić najtrwalsze pancerze. Tak stapia się mrówka. Całe jej ciało zmienia się we wzburzony sok. Puszcza parę, wołając o pomoc. Ale nie można jej pomóc. To nieuchronny element wszystkich dalekich ekspedycji. Pozostaje tylko zostawić przy pułapce sygnał „Uwaga niebezpieczeństwo!”.
Ruszają znowu zapachowym szlakiem, zapominając o incydencie. Feromony wskazują drogę. Przeszedłszy przez gęstwinę, mrówki idą dalej za zachód. Ciągle kąt 23° w stosunku do promieni słonecznych. Odpoczywają nieco, gdy robi się zbyt zimno lub zbyt gorąco. Muszą się śpieszyć, żeby wrócić przed wybuchem wojny. Zdarzało się już, że uczestniczki wyprawy stwierdzały po powrocie, że ich miasto jest otoczone przez wrogie oddziały, a niełatwo było przedrzeć się przez blokadę.
Udało się, znalazły feromon-ślad, który wskazuje wejście do jaskini. Od nagrzanej gleby bije ciepło. Zagłębiają się w kamienistą ziemię. Im głębiej schodzą, tym wyraźniej słyszą plusk strumyka. To źródło ciepłej wody. Paruje, wydzielając mocny zapach siarki.
Mrówki gaszą pragnienie.
W pewnym momencie zauważają dziwne zwierzę: coś w rodzaju kulki na nóżkach. W rzeczywistości to żuk gnojowy, pchający kulę z nawozu krowiego i piasku, w której ukrył swoje jaja. Jak legendarny Atlas dźwiga swój „świat”. Gdy nachylenie terenu jest korzystne, kula toczy się sama, a on podąża za nią. Jeśli jest niesprzyjające, kula ześlizguje się i zdyszany żuk często musi po nią wracać na dół. Spotkanie z chrząszczem jest w tym miejscu niespodzianką. To raczej zwierzę z ciepłych regionów...
Belokanijki pozwalają mu przejść. Tak czy owak jego mięso nie jest zbyt smaczne, a ciężar pancerza czyni go trudnym do przeniesienia.
Po ich lewej stronie przebiega czarna sylwetka, aby się schować we wgłębieniu skały. Skorek. Ten z kolei jest pyszny. Najstarsza z uczestniczek ekspedycji jest najszybsza. Podciąga odwłok aż pod szyję, ustawia się w pozycji do strzału, wspierając się na tylnych nóżkach dla zachowania równowagi, celuje instynktownie, wystrzeliwuje z dużej odległości kroplę kwasu mrówczego. Żrący czterdziestoprocentowy skoncentrowany płyn przecina powietrze.
Trafiony.
Skorek ginie w biegu. Czterdziestoprocentowy kwas to nie żarty. Już przy czterdziestu promilach ma niezłą moc, a przy czterdziestu procentach wręcz powala! Owad pada, wszystkie mrówki rzucają się, by pożreć spalone ciało. Jesienna ekspedycja zostawiła dobre feromony. Ten obszar wydaje się obfitować w zwierzynę. Polowanie będzie udane.
Schodzą do studni artezyjskiej i terroryzują wszystkie podziemne gatunki dotychczas im nieznane. Nietoperz próbuje zakończyć ich wizytę, ale zmuszają go do ucieczki, pokrywając go mgłą kwasu mrówkowego.
W ciągu kolejnych dni nadal dokonują grabieży w ciepłej jaskini, gromadząc szczątki małych białych zwierzątek i resztki jasnozielonych grzybów. Gruczołem odbytu sieją feromony-ślady, które powinny tu bez przeszkód doprowadzić ich siostry na polowanie.
Misja się powiodła. Terytorium sięgnęło aż tutaj, poza zachodnią gęstwinę. Objuczone zapasami żywności, ruszają w drogę powrotną, zostawiwszy chemiczną flagę federacji. Jej zapach dźwięczy w powietrzu: BEL-O-KAN!
W drzwiach ukazała niemal dwumetrowa postać mężczyzny.
Jonatan zbierał się już do wyjścia.
Jason wybuchnął śmiechem.
Z całym tym mięsem na grzbiecie droga wydaje się dłuższa niż w tamtą stronę. Grupa podąża dziarskim krokiem, aby nie dać się zaskoczyć surowej nocy.
Mrówki są w stanie pracować 24 godziny na dobę od marca do listopada bez najmniejszego odpoczynku; każdy jednak spadek temperatury je usypia. Dlatego dość rzadko widuje się ekspedycje wyruszające na dłużej niż jeden dzień.
Miasto rudych mrówek przez długi czas borykało się z tym problemem. Wiedziały, że ważne jest rozszerzanie terenów łowieckich i poznawanie dalekich krain, gdzie rosną inne rośliny, gdzie żyją zwierzęta o innych zwyczajach.
W osiemset pięćdziesiątym tysiącleciu Bi-stin-ga, ruda królowa z dynastii Ga (dynastia ze wschodu, wygasła przed stu tysięcy laty) miała szaloną ambicję, żeby poznać krańce świata. Wysłała setki ekspedycji w czterech głównych kierunkach. Żadna z nich nie wróciła.
Obecna królowa, Belo-kiu-kiuni, nie była taka zachłanna. Jej ciekawość ograniczała się do badania małych złocistych chrząszczy, przypominających szlachetne kamienie, a występujących na dalekim Południu, lub kontemplacji mięsożernych roślin, czasami sprowadzanych dla niej żywych, z korzeniami, w nadziei, że uda się je kiedyś oswoić.
Belo-kiu-kiuni wiedziała, że najlepszym sposobem na poznanie nowych terytoriów jest powiększenie Federacji. Coraz więcej dalekosiężnych ekspedycji, miast-córek, wysuniętych posterunków i wojny z tymi, którzy chcieliby przeszkodzić w tej ekspansji.
Podbój całego świata na pewno potrwa długo, ale ta polityka wytrwałych małych kroczków była całkowite zgodna z ogólną filozofią mrówek. „Powoli, ale zawsze do przodu”.
Dzisiaj federacja Bel-o-kan liczy sześćdziesiąt cztery miasta-córki. Sześćdziesiąt cztery miasta o tym samym zapachu. Sześćdziesiąt cztery miasta połączone siecią 125 kilometrów wydrążonych szlaków i 780 kilometrów szlaków zapachowych. Sześćdziesiąt cztery miasta solidarne tak w walkach, jak i w czasie głodu.
Taka koncepcja federacji miast pozwala niektórym z nich na wyspecjalizowanie się. A Belo-kiu-kiuni marzyła nawet o tym, żeby kiedyś jedno miasto obrabiało jedynie zboża, drugie zaopatrywało w mięso, a trzecie zajmowało się wojną.
Daleko jeszcze do tego.
Była to w każdym razie koncepcja w pełni zgodna z inną ogólną zasadą filozofii mrówek: „Przyszłość należy do specjalistów”.
Ekspedycja ma jeszcze daleką drogę do wysuniętych posterunków. Przyspieszają kroku. Kiedy przechodzą obok mięsożernej rośliny, jedna z wojowniczek proponuje, żeby ją wykopać z korzeniami i zanieść Belo-kiu-kiuni.
Narada czułków. Dyskutują, emitując i odbierając maleńkie lotne cząstki zapachowe. Feromony. Właściwie hormony, którym udaje się opuścić ciało. Można by przedstawić każdą z tych cząstek jako akwarium, w którym każda rybka byłaby słowem.
Dzięki tym feromonom mrówki mogą prowadzić dowolnie skomplikowane dialogi. Sądząc po nerwowych ruchach czułków, debata musi być burzliwa.
Zajmuje zbyt dużo miejsca.
Matka nie zna tego gatunku rośliny.
Ryzykujemy straty, a to oznacza mniej rąk do niesienia zdobyczy.
Gdy oswoimy mięsożerne rośliny, będą one stanowiły broń, będziemy tworzyć fronty, sadząc je jedną przy drugiej.
Jesteśmy zmęczone i zapada noc.
Postanowiły zrezygnować, ominęły roślinę i podążyły dalej. Kiedy zbliżały się do kwiecistych zarośli, samiec 327, trzymający się z tyłu, zauważył czerwoną stokrotkę. Nigdy nie widział takiego okazu. Nie ma co się wahać.
Nie mamy rosiczki, ale przyniesiemy to.
Pozwala reszcie się oddalić i odcina ostrożnie łodygę kwiatu. Klik. Następnie ściskając mocno swoją zdobycz, przyspiesza, by dogonić towarzyszki.
Ale towarzyszek już nie ma. Bez wątpienia ma przed sobą ekspedycję numer jeden tego roku, ale w jakim stanie... Szok emocjonalny. Stres. Nóżki 327 zaczynają drżeć. Wszystkie towarzyszki leżą martwe.
Cóż się mogło wydarzyć? Atak musiał być błyskawiczny. Nie miały nawet czasu, żeby ustawić się w szyku bojowym, pozostały w formacji „wąż z wielką głową”.
327 analizuje ciała. Nie wystrzelono żadnego strumienia kwasu. Mrówki rudnice nie miały nawet czasu wydać feromonów na alarm.
Samiec prowadzi śledztwo.
Przeszukuje czułkami zwłoki jednej z sióstr. Kontakt węchowy. Nie zarejestrowano żadnego obrazu chemicznego. Szły i nagle cios.
Trzeba zrozumieć, trzeba zrozumieć. Musi być jakieś wytłumaczenie. Najpierw wyczyścić narząd czucia. Za pomocą dwóch pazurków przedniej nóżki skrobie czułki, usuwając kwaśną pianę powstałą na skutek stresu. Podnosi je do warg i oblizuje. Wyciera o szczotkę kolca przemyślnie umieszczonego przez naturę u góry trzeciego łokcia.
Później opuszcza czyste czułki do poziomu oczu i uruchamia łagodnie wibracje: 300 razy na sekundę. Nic. Przyspiesza ruchy: 500, 1000, 2000, 5000, 8000 wibracji na sekundę. Jest o dwie trzecie od granicy swoich możliwości odbioru.
Nagle docierają doń najmniejsze fluidy utrzymujące się w pobliżu: opary rosy, pyłki, zarodniki i lekki zapach, który już kiedyś poczuł, lecz z którego zidentyfikowaniem ma trudności.
Przyśpiesza jeszcze. Maksymalna moc: 12 000 wibracji na sekundę. Kręcąc się we wszystkie strony, czułki wywołują małe wiry powietrzne, które ściągają ku niemu najmniejsze drobinki.
Udało się: zidentyfikował delikatny zapach. To zapach winnych. Tak, to mogą być tylko one, bezlitosne sąsiadki z Północy, które przysporzyły już tylu kłopotów w zeszłym roku.
One: karłowate mrówki z Shi-gae-pou...
A więc już się obudziły, one również. Musiały urządzić zasadzkę i użyć nowej piorunującej broni.
Nie ma chwili do stracenia, musi zaalarmować całą Federację.
Zabił je promień lasera o bardzo silnej częstotliwości, kapitanie.
- Promień lasera?
- W takim razie odwet będzie straszliwy. Ile zostało nam rakiet stacjonujących w Pasie Oriona?
Wziął Nicolasa pod brodę.
Lucie zaprotestowała dla zasady. Roześmieli się oboje. Nicolas zasępił się. To musi być właśnie to poczucie humoru dorosłych... Sięgnął ręką w poszukiwaniu uspokajającej sierści psa.
Nie było go pod stołem.
Nie było go w jadalni.
Nicolas zagwizdał na palcach. Zazwyczaj efekt był natychmiastowy: słychać było szczekanie, a potem odgłos biegnących łap. Gwizdnął znowu. Bez rezultatu. Przeszukał liczne zakamarki w mieszkaniu. Rodzice dołączyli do niego. Psa nigdzie nie było. Drzwi były zamknięte, nie mógł sam wyjść, psy nie potrafią jeszcze używać kluczy.
Odruchowo skierowali się do kuchni, a dokładniej ku drzwiom do piwnicy. Szpara nadal nie była zatkana. A była wystarczająco szeroka, żeby mogło przejść zwierzę wielkości Ouarzazate’a.
Jakby w odpowiedzi dało się słyszeć skomlenie dochodzące z piwnicy. Zdawało się jednak, że dobiega z bardzo daleka.
Wszyscy zbliżyli się do zakazanych drzwi. Jonatan zaprotestował.
Twarz Jonatana była zacięta.
Dzieciak był oszołomiony.
Jonatan już nie mógł się dłużej opierać, mruknął „Dobra, rzucę okiem” i poszedł po latarkę. Oświetlił szczelinę. Było czarno, kompletnie czarno, czernią, która wszystko pochłania.
Zadrżał. Korciło go, żeby uciec. Ale żona i syn pchali go w kierunku przepaści. Opadły go ponure myśli. Strach przed ciemnością brał górę.
Nicolas wybuchnął płaczem.
Jonatan pomyślał jeszcze raz o przestrodze Edmunda. List brzmiał kategorycznie. Ale cóż zrobić? Pewnego dnia któreś z nich zapewne nie wytrzyma i pójdzie zobaczyć. Musiał wziąć byka za rogi. Teraz albo nigdy. Przejechał ręką po wilgotnym czole.
Nie, tak nie może być. Miał nareszcie okazję, żeby przeciwstawić się strachom, zrobić krok do przodu, stanąć twarzą w twarz z niebezpieczeństwem. Ciemność chce go dopaść? Tym lepiej. Był gotów iść na całość. Zresztą nie miał nic do stracenia.
Przyniósł swoje narzędzia i wyważył zamek.
Oświetlany przez pomarańczową tarczę zachodzącego słońca samiec 327, jedyny ocalały z pierwszego polowania wiosennego, biegnie sam. Nieznośnie sam. Jego nóżki od dawna brodzą w kałużach, błocie, spleśniałych liściach. Wiatr wysuszył mu wargi. Kurz pokrył ciało powłoką w kolorze bursztynu. 327 nie czuje już mięśni. Kilka pazurów ma złamanych.
Ale na końcu traktu zapachowego, którym podąża, rozpoznaje swój cel. Pomiędzy pagórkami belokanijskich miast góruje jeden, z każdym krokiem rośnie, olbrzymia piramida Bel-o-kan, miasto-matka, zapachowa latarnia, która magnetyzuje i przyciąga.
327 dociera w końcu do podnóża imponującego mrowiska, podnosi głowę. Jego miasto jeszcze urosło. Rozpoczęto budowę nowej warstwy ochronnej kopuły. Szczyt góry z patyczków przekomarza się z księżycem.
Młody samiec szuka przez chwilę, znajduje przy ziemi otwarte jeszcze wejście i znika w nim. Najwyższa pora. Wszystkie robotnice i wojowniczki pracujące na zewnątrz już wróciły. Straże przygotowują się do zatkania otworów, aby zatrzymać wewnątrz ciepło. Zaledwie przekroczył próg, już ruszają murarki i dziura zamyka się za nim. Niemal z trzaśnięciem.
I proszę, już nie widać zimnego i dzikiego świata zewnętrznego. Samiec 327 powrócił do cywilizacji. Może się teraz zjednoczyć z kojącą Federacją. Już nie jest sam, jest go wiele.
Zbliżają się strażniczki. Nie rozpoznały go pod powłoką z kurzu. Szybko emituje zapach-identyfikator, tamte się uspokajają. Jedna z robotnic zauważa zapach zmęczenia. Proponuje mu trofalaksję, rytuał daru ciała.