Imperium w płomieniach - John Scalzi - ebook

Imperium w płomieniach ebook

John Scalzi

4,3

Opis

Wspólnota międzygwiezdnego imperium ludzkości znajduje się na krawędzi rozpadu. Nurt, pozawymiarowy tunel, który umożliwia podróże między systemami gwiezdnymi, zanika, sprawiając, że kolonie ludzi zostaną pozostawione same sobie. Znikający Nurt może sprawić, że zniknie również cała ludzkość… Chyba że zostaną przedsięwzięte naprawdę desperackie środki.
Imperoks Grayland II, przywódczyni Wspólnoty, jest gotowa zastosować te środki i tym samym zapewnić miliardom ludzi życie. Jednak nic nigdy nie jest takie proste. Przeciwko niej stają ci, którzy uważają rozpad Nurtu za mit. Albo za okazję, która da im szansę na zdobycie władzy.
Podczas gdy Grayland przygotowuje się na katastrofę, inni szykują się do wojny domowej, która zostanie stoczona w komnatach władców, na rynkach handlowych, ołtarzach kultu oraz pomiędzy okrętami kosmicznymi i na polach bitew. Imperoks oraz jej sojusznicy są sprytni i mają potężne zasoby, ale nie inaczej ma się sprawa z ich przeciwnikami.
W tym starciu o władzę zostanie wciągnięta cała ludzkość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 385

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (241 ocen)
116
89
32
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bartekg

Dobrze spędzony czas

naprawdę przednia Space Opera. trochę GOT sci fi polecam
00
rrusiecki

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała kontynuacja pierwszego tomu. W miejsce wątków zakończonych w poprzedniej części pojawiają się nowe, a ponieważ czytelnik jest już obeznany z realiami opisywanego świata, mogą być one bardziej skomplikowane i rozbudowane. Pojawiają się też nowe postacie, w tym takie, których istnienie w pierwszej części było zasygnalizowane, ale nie odegrały one jeszcze żadnej istotnej roli. Dzięki temu czytelnik nie ma poczucia, iż nowi bohaterowie pojawiają się znikąd. Coraz poważniejsze stają się też dylematy, przed którymi stają główni bohaterowie. Podsumowując, jeśli komuś spodobało się „Upadające imperium”, to na pewno nie będzie zawiedziony „Imperium w płomieniach”.
00

Popularność




Tytuł oryginału

The Consuming Fire

Copyright © 2018 by John Scalzi

All rights reserved

Copyright © for Polish edition

Wydawnictwo NieZwykłe

Oświęcim 2020

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Redakcja:

Michał Swędrowski

Korekta:

Dariusz Marszałek

Redakcja techniczna:

Mateusz Bartel

Projekt okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Dystrybucja: ATENEUM www.ateneum.net.pl

Numer ISBN: 978-83-8178-345-3

Dla Meg Frank i Jesi Lipp

Wspólnota międzygwiezdnego imperium ludzkości znajduje się na krawędzi rozpadu. Nurt, pozawymiarowy tunel, który umożliwia podróże między systemami gwiezdnymi, zanika, sprawiając, że kolonie ludzi zostaną pozostawione same sobie. Znikający Nurt może sprawić, że zniknie również cała ludzkość… Chyba że zostaną przedsięwzięte naprawdę desperackie środki.

Imperoks Grayland II, przywódczyni Wspólnoty, jest gotowa zastosować te środki i tym samym zapewnić miliardom ludzi życie. Jednak nic nigdy nie jest takie proste. Przeciwko niej stają ci, którzy uważają rozpad Nurtu za mit. Albo za okazję, która da im szansę na zdobycie władzy.

Podczas gdy Grayland przygotowuje się na katastrofę, inni szykują się do wojny domowej, która zostanie stoczona w komnatach władców, na rynkach handlowych, ołtarzach kultu oraz pomiędzy okrętami kosmicznymi i na polach bitew. Imperoks oraz jej sojusznicy są sprytni i mają potężne zasoby, ale nie inaczej ma się sprawa z ich przeciwnikami.

W tym starciu o władzę zostanie wciągnięta cała ludzkość.

Prolog

Wiele lat później Lenson Ornill miał snuć refleksje nad ironią faktu, że dwa momenty stanowiące ramy okresu, kiedy był człowiekiem religijnym, wyznaczało jedno, konkretne stwierdzenie:

– Noż kurwa – powiedziała Gonre Ornill do swojego męża Tansa.

Znajdowali się na mostku statku kosmicznego Nie ma na to naszej zgody. Tans spojrzał na żonę znad swojego stanowiska, gdzie uczył ich syna Lensona, lat jedenaście, kilku co bardziej subtelnych spraw dotyczących zarządzania energią całego statku.

– Co tam? – zapytał.

– Kojarzysz ten imperialny statek, który za nami nie leciał?

– Aha.

– Teraz już leci.

Lenson przyglądał się, jak ojciec uniósł brwi, ruchem ręki zwinął z ekranu swojego pulpitu panel zarządzania energią i wywołał ekran nawigacyjny. Znajdowały się na nim znaki reprezentujące cały ruch statków kosmicznych pomiędzy placówką Kumasi a płycizną Nurtu, która miała zabrać Nie ma zgody do Yogyakarta, czyli następnego punktu na ich trasie, gdzie powinni dotrzeć w ciągu pięciu tygodni. Większość statków stanowiły jednostki prywatne i handlowe, ale dwa były okrętami Floty Imperialnej. Jeden z nich, Oliveer Bransid, właśnie zmienił kurs i leciał tak, by przechwycić Nie ma zgody za jakieś sześć godzin, czyli tuż przed tym, jak mieli wlecieć w płyciznę.

– Myślałem, że popłaciliśmy wszystko, co trzeba – powiedział Tans do małżonki.

– Bo popłaciliśmy – odparła Gonre.

Tans wskazał na swój pulpit, jakby chciał powiedzieć: „No najwyraźniej nie”. Żona potrząsnęła głową.

– Zapłaciliśmy – powtórzyła.

– Jest nowy dowódca floty – odezwała się Genaro Partridge, oficer łączności. Była członkiem obsady mostka na Nie ma zgody. – Słyszałam, jak Samhir mówił o tym w mesie. Podobno ostrzegali go przed nim, kiedy ładowaliśmy towar.

– Teraz nam o tym mówisz?

– Przepraszam. Rozmawialiśmy w mesie. Myślałam, że Samhir wam wspomniał.

Gdy trzy minuty później zdyszany ochmistrz Samhir Ghan pojawił się na mostku, zapewnił:

– Miałem wam powiedzieć.

Patrząc, jak Ghan próbuje złapać oddech, Lenson wiedział, że jego ojciec ma reputację sympatycznego kapitana, dopóki ktoś nie sprawi, że sympatyczny być przestawał. Ghan był na dobrej drodze do tego, aby na tę chwilę wybić jego tacie sympatię z głowy.

– Przepraszam – dodał Ghan. – Byliśmy zajęci przy załadunku.

– Mów teraz – odparł Tans.

– Dowódca floty nazywa się Witt. Z której strony by nie patrzył, kawał z niego chciwego kutasa. Przenieśli go tutaj z Hubu, bo spał z małżonką niewłaściwego człowieka, i próbuje tam wrócić, robiąc tu „czystkę”. A to oznacza, że miesza w ustalonych praktykach, żeby pokazać, jaki to jest skuteczny.

Na te słowa Tans zmarszczył brwi. Lenson jako jedenastolatek niezbyt się orientował w szczegółach biznesu rodziców, ale wiedział dość, by rozumieć, że znaczna ich część opierała się na „dobrych relacjach” z rozmaitymi ludźmi, miejscowymi i imperialnymi, którzy odpowiadali za egzekwowanie prawa w systemach gwiezdnych, gdzie latał Nie ma zgody. Wspomniane „ustalone praktyki”, o których dopiero niedawno dowiedział się Lenson, oznaczały dawanie pewnym ludziom pieniędzy oraz innych cennych rzeczy w sposób, który wedle powszechnego rozumienia nie był do końca legalny.

Lenson podchodził do tego absolutnie neutralnie. Był na tyle młody, aby wierzyć, że wszystko, co robią jego rodzice, jest bezapelacyjnie właściwe, i żeby nudziły go co bardziej skomplikowane szczegóły ich pracy. Tym razem jednak zanosiło się na to, że szczegóły go nie ominą.

– Kto ci o tym powiedział? – zapytała Ghana Gonre.

– Cybel Takkat. Moja odpowiedniczka na Fenomenalnym.

Lenson wiedział, że Ghan mówi o statku Co za fenomenalny widok, z którym dzielili ładownię na stacji handlowej Kumasi. Małe statki, takie jak Nie ma zgody i Fenomenalny, często wspólnie wynajmowały na stacjach przestrzeń ładunkową, aby zaoszczędzić nieco grosza. Czasami w trakcie załadunku i wyładunku to i owo się w pośpiechu zapodziewało i trafiało na ten drugi statek. Jak Lenson teraz o tym myślał, zapewne to także wymagało kilku „ustalonych praktyk”.

– Wspomniała, że jej człowiek z tutejszej marynarki odmówił przyjęcia zwyczajowego smarowania – kontynuował Ghan. – Tłumaczył, że ludzie Witta zbyt uważnie mu się teraz przyglądają.

– Ta informacja mogła nam się przydać wcześniej – rzuciła Gonre.

– Przepraszam – powtórzył Ghan. – Chciałem wam powiedzieć. Pomyślałem, że po prostu Cybel mówi, że zabrali się za łapówkarstwo, no i że my musimy teraz bardziej się pilnować. Nie sądziłem, że z tego powodu flota będzie nas ścigać aż do płycizny Nurtu.

Tans przeniósł wzrok na Partridge.

– Jakieś wiadomości od tego okrętu wojennego?

– Nie. Nie przesyłają powitania. Po prostu posuwają się kursem przechwytującym.

– Nie mamy pełnej mocy – powiedziała Gonre do męża. – Możemy przyspieszyć i uciec.

Tans potrząsnął głową.

– Jeszcze nie. – Tapnął na panelu, żeby oznaczyć Bransida. – To duży statek. Potężna masa. Wolniej przyspiesza, ale szybkość potrafi rozwinąć większą niż my. Jeśli teraz spróbujemy im uciec, złapią nas, zanim dotrzemy do płycizny.

– Jeśli nas złapią z tym ładunkiem, wszyscy mamy przejebane – zauważył Ghan, po czym zreflektował się, do kogo to mówi. – Eee, proszę pana.

Tans z roztargnieniem skinął głową, a jego palce zatańczyły po klawiaturze pulpitu. Lenson zobaczył, że ojciec dokonuje obliczeń dla Nie ma zgody i Bransida. Nie mógł nadążyć za nimi w szczegółach, ale usłyszał, jak Tans lekko odchrząknął z satysfakcją, po czym spojrzał na syna.

– Wiesz, co robię? – spytał.

– Nie – odparł Lenson.

– Zgaduj.

– Próbujesz uciec innemu statkowi.

– Tak – potwierdził Tans. – A wiesz jak? Już powiedziałem, że jeśli teraz przyspieszymy, oni nas złapią.

– Nie wiem – odpowiedział Lenson.

– Chodź tu, Len, pracuj ze mną.

Lenson myślał przez chwilę.

– Czekasz – rzucił wreszcie, mając nadzieję, że ojciec nie będzie dopytywał o więcej szczegółów, bo prawdę mówiąc, Lenson nie miał pojęcia, co się stanie potem.

– Tak. Jest taki punkt w czasie, że jeśli przyspieszymy po nim, włączając pełną moc w silnikach, okręt floty nas nie dopadnie, zanim dotrzemy do płycizny, nawet jeśli oni też dadzą pełną moc. A ten czas to – Tans spojrzał na Gonre – cztery godziny i szesnaście minut od teraz.

– O ileBransid nie zacznie przyspieszać wcześniej – wtrąciła Gonre.

– Tak.

– I o ile nasze silniki będą w stanie wytrzymać obciążenie pełnego przyspieszenia przez trzy godziny, jakie zajmie nam dotarcie do płycizny.

– Tak.

– I o ile nasze pola dociskowe pozostaną aktywne, żebyśmy nie zostali rozbabrani niczym dżem przez stałe, wysokie przeciążenie związane z przyspieszeniem.

– Tak – powtórzył Tans, nieco rozdrażniony.

– No i o ile nie spróbują nam władować pocisku w rury wydechowe.

– Noż kurwa mać, Gonre – warknął Tans.

– Próbuję tylko powiedzieć, żebyśmy na razie nie byli z siebie przesadnie zadowoleni – podsumowała Gonre, po czym zwróciła się do syna: – A ty wracaj do swojej kajuty. Reszta z nas będzie zajęta, dopóki nie wlecimy w płyciznę.

– Ale w mojej kajucie nie ma nic do roboty – narzekał Lenson.

– Jasne, że jest! I nazywa się nauka.

Na te słowa chłopak jęknął i powlókł się do kajuty, która choć miała rozmiar mniej więcej schowka, na statku była na drugim miejscu pod względem luksusów, zaraz po pomieszczeniu jego rodziców, które miało rozmiar dwóch schowków. W kajucie Lenson aktywował tablet i zamiast się uczyć przez kilka godzin oglądał kreskówki, póki nagle nie zniknęły i nie pojawiły się na nim materiały edukacyjne. Lenson jęknął ponownie, poirytowany, że matka, podobno taka zajęta, miała czas sprawdzić, co ogląda jej syn. Niechętnie zaczął czytać lekcję religii na temat Racheli, prorokini, a zarazem przywódczyni i pierwszej imperoks Wspólnoty.

Lenson jakoś specjalnie nie palił się do nauki, ale lekcje religii nudziły go wyjątkowo. Ani on, ani jego rodzice nie byli pod żadnym względem religijni, ani też nie postępowali zgodnie z nakazami Kościoła Wspólnoty w większym stopniu, niż jakiegokolwiek innego. Nie mieli nic przeciwko kościołom czy innym religiom (Lenson wiedział, że niektórzy członkowie załogi Nie ma zgody mieli własne przekonania religijne, a jego rodziców to nie obchodziło) i Ornillowie przekazali tę neutralną obojętność w tych sprawach swojemu synowi.

Jedyną konkretną rzeczą, jaką dało się powiedzieć o braku religijności rodziny Ornillów, był fakt, że jeśli było jakieś wyznanie, które najmniej praktykowali, był to właśnie Kościół Wspólnoty. Ze swej strony Lenson coś niejasno kojarzył, że istnieją inne kościoły, ale wiedział o nich tak mało, że nie mógłby powiedzieć, że je odrzuca czy ignoruje. Nawet się nad nimi nie zastanawiał.

Niemniej Kościół Wspólnoty znał przynajmniej trochę. Jedną z zalet bycia oficjalną religią Wspólnoty było to, że w całym imperium informacje na ten temat musiały wejść w skład materiałów służących do nauczania dzieci jako czytanka. Uczyłeś się o KW i o prorokini Racheli niezależnie od tego, czy wierzyłeś albo czy cię to obchodziło.

Oprócz tego Ornillowie, tak jak każdy, świętowali Dzień Imperoksa, który obchodzono w urodziny Racheli, według kalendarza standardowego, aczkolwiek sprowadzało się to do wysypiania się, wymieniania prezentami i obżerania niczym świnia.

Niestety dla Lensona to, co właśnie czytał, nie mówiło o Dniu Imperoksa, ani o prezentach, ani o objadaniu się. Tekst omawiał proroctwa Racheli – zbiór wizji przyszłości, które spajały przeróżne zamieszkane przez człowieka systemy gwiezdne w jedno imperium znane pod nazwą Wspólnoty. Pomogły one ustanowić ekonomiczne, prawne i społeczne podwaliny, na których wciąż się opierało, mimo upływu całego tysiąclecia.

Wszystko to, stwierdził Lenson, było nudne jak cholera. I to nie tylko dlatego, że materiały do nauki, przygotowane dla czytelników pomiędzy dziesiątym a dwunastym standardowym rokiem życia, nie zagłębiały się w proroctwa czy też ich wpływ w rzeczowy sposób, ograniczając się do prostych zdań oznajmujących. W efekcie materiały podawały zbiór pedagogicznych faktów, a nie wiadomości, o których można by dyskutować lub je interpretować (chociaż trzeba uczciwie powiedzieć, że Lenson, jak już widzieliśmy, niezbyt pilny uczeń, i tak zapewne nie zaangażowałby się w nie). Innym powodem mozołu, z jakim chłopak czytał proroctwa, było nie do końca sprecyzowane uczucie – coś, czego nie potrafił ująć w słowa, nawet gdyby próbował.

Gdyby się jednak na taką próbę zdobył, brzmiałoby to mniej więcej tak: Hej, wiecie co, oparcie całego systemu kontroli społecznej, politycznej i ekonomicznej na mglistych słowach jednej osoby, które tak łatwo interpretować w niewłaściwy sposób, nie jest zbyt mądre, no nie?

Uczucie to wynikało z faktu, że Lenson, tak jak i jego rodzice, był typem skrajnie pragmatycznym, poświęcającym raczej mało czasu sprawom duchowym, teleologicznym czy eschatologicznym, a wspomniane wyżej kwestie wywoływały przytłumione uczucie niepokoju – intelektualną wersję wgryzienia się w kawałek ciasta, którego smak czujesz, choć nie potrafisz go tak do końca określić, ale wiesz, że to konkretne ciasto tak nie smakuje, co z kolei sprawia, że przestaje być czymś smakowitym, za to staje się czymś, co jest w twoich ustach, ale tak w zasadzie nie jesteś pewien, czy chcesz, aby tam było, chociaż z drugiej strony zapewne niegrzecznie byłoby to wypluć, więc po prostu przełykasz, a resztę ciasta przykrywasz serwetką i próbujesz zwyczajnie przeżyć resztę dnia.

Czytanie proroctw dawało Lensonowi to samo irytujące, nieokreślone uczucie intelektualnego nieusatysfakcjonowania, które stanowiło ukoronowanie nudy, więc zrobił jedyną w tej sytuacji logiczną rzecz, to znaczy poszedł spać, trzymając tablet w dłoni. Plan był znakomity, dopóki Nie ma zgody nie zakołysał się gwałtownie, zwalając chłopca z koi, a przez jego kajutę przeleciał wyjący wicher, wysysając powietrze przez kilka sekund, zanim drzwi się zamknęły i uszczelniły.

Lenson leżał na podłodze i zdezorientowany walczył o oddech, równocześnie próbując zrozumieć, co się właściwie stało. Wsłuchiwał się w kilka wysokich, świszczących dźwięków rozbrzmiewających w pomieszczeniu. Drzwi się zamknęły, ale uszczelnienie nie było doskonałe. Tak samo rzecz się miała z otworami wentylacyjnymi, które zostały odcięte, gdy tylko powietrze zaczęło przez nie przepływać w niewłaściwym kierunku, ale zostało kilka maciupeńkich dziurek, którymi powietrze prześlizgiwało się przez uszczelkę.

Będąc dzieckiem, które całe życie spędziło na statku kosmicznym, Lenson nie musiał się nawet domyślać, co oznaczają te świszczące odgłosy. Podszedł do drzwi i docisnął je, tak aby domknęły się całkowicie. To ograniczyło miejsca, przez które uchodziło powietrze, do otworów wentylacyjnych. Mechanizmy, które je uszczelniały, znajdowały się niestety w ścianach statku – poza jego zasięgiem.

Jego tablet zadzwonił, a gdy Lenson odebrał połączenie, okazało się, że to jego matka. Po kilku sekundach pełnego ulgi płaczu, kiedy przekonała się, że jej syn nadal żyje, opowiedziała mu o tym, co się wydarzyło.

– Skurwysyny do nas wystrzelili – był to pierwszy raz, kiedy Lenson usłyszał z ust matki to przekleństwo. – Nie byli w stanie nas złapać i nie odpowiadaliśmy na ich pozdrowienia, więc tuż przed tym, jak wlecieliśmy w Nurt, wystrzelili w naszym kierunku trzy pociski. Elementy naszej obrony je zatrzymały, lecz jeden eksplodował zbyt blisko i jego części przebiły kadłub niedaleko ciebie. Odcięliśmy ten obszar, ale mamy problem.

– Jaki?

– Jesteśmy obecnie w Nurcie – odparła Gonre – a to oznacza, że musimy uważać, aby nie zakłócić bąbla czasoprzestrzennego dookoła statku. Jeśli naruszymy go za bardzo albo go przerwiemy, może to oznaczać kłopoty dla całej jednostki.

Lenson wiedział, że matka przedstawia problem znacznie lepiej, niż jest w rzeczywistości. Nurt był jak rzeka, którą statki kosmiczne mogły podróżować pomiędzy systemami gwiezdnymi, jednocześnie sprawiając, że poruszały się w tę i z powrotem szybciej, niż to było możliwe w normalnej przestrzeni, gdzie nie dało się przekroczyć prędkości światła. Jednak o ile Nurt był jak rzeka, to rzeką nie był. Był za to pozawymiarowym czymkolwiek-tam-jest i jeśli człowiek miał pecha i zetknął się z nim bezpośrednio, po prostu znikał. Podróżujące przez Nurt statki musiały wytworzyć bąbel energetyczny, który wiązał kawałek czasoprzestrzeni dookoła nich, i w ten sposób mogły zachować istnienie. Jeśli jednak bąbel pękał, to samo działo się ze wszystkim, co było w środku.

– Musimy być ostrożni, próbując się do ciebie dostać, a także przy naprawianiu statku – dokończyła Gonre.

– Mamo, ucieka mi powietrze – powiedział Lenson.

Lenson patrzył, jak matce całkiem nieźle wychodzi udawanie opanowanej.

– Ile? – zapytała.

– Teraz niewiele. Na początku straciłem sporo, ale zaraz zamknęły się drzwi i je uszczelniłem. Tylko że przez otwory wentylacyjne dalej ucieka.

Gonre odwróciła się na chwilę od tabletu i krzyknęła do kogoś na mostku. Zaraz potem znów spojrzała na syna.

– Tym zajmiemy się najpierw – obiecała. – Zapewnimy ci też więcej powietrza.

– Ile to zajmie?

– Niedługo. Będziesz do tego czasu dzielny?

– Pewnie – odparł Lenson.

Jednak po dwóch godzinach powietrze stało się wyraźnie rzadsze, a odwaga chłopca zaczęła topnieć i trochę popłakiwał. Po trzech godzinach miał przypływ totalnej paniki i Tans Ornill robił co mógł za pośrednictwem tabletu, żeby nie dopuścić, by jego syn popadł w hiperwentylację, ograniczając zapas tlenu.

Po czterech godzinach Lenson po raz pierwszy w życiu zaczął się modlić do prorokini Racheli.

Po pięciu go nawiedziła.

Lenson spojrzał w górę, na oblicze prorokini, która miała na twarzy spokojny, łagodny uśmiech, któremu jednak przeczył wyraz jej oczu – czyli wyglądała całkowicie zgodnie z najlepszymi tradycjami religijnej ikonografii na przestrzeni stuleci, w której bogowie, boginie i inni prorocy byli w stanie, w najlepszym razie, zdobyć się na pozbawione emocji uniesienie kącików ust. Niemniej dzięki temu Lenson się wyciszył i poczuł ciepło.

– Boję się – przyznał przed prorokinią.

Uśmiechnęła się jeszcze mocniej, promieniejąc pocieszeniem, które było bardziej uspokajające, niż jakiekolwiek słowa, które by do niego wypowiedziała. Powiedziała do niego, a przynajmniej on w to wierzył (a w tym momencie dlaczegóż miałby w to wątpić), że przyszła, bo się do niej modlił, że przybyła właśnie dla niego i jej obecność w tym miejscu stanowi dowód, że on, Lenson Ornill, przeżyje i nie tylko będzie żył dalej, ale jest też stworzony do wielkich rzeczy.

To właśnie tam, leżąc w swojej kajucie i wpatrując się w prorokinię, mrugając oczami bardzo powoli, Lenson Ornill ofiarował swe życie Kościołowi Wspólnoty.

Prorokini uśmiechnęła się do niego szerzej, jakby przyjmując jego dar.

Właśnie wtedy wentylatory otworzyły się i zahuczały, wypełniając kajutę powietrzem. Lenson Ornill dosłownie pochłaniał słodki tlen i w spazmach religijnej ekstazy stracił przytomność.

– Jak dla mnie to wygląda na podręcznikowe niedotlenienie – powiedział później tego wieczora Tans Ornill do syna w niewielkiej izbie chorych na statku.

To właśnie on jako pierwszy wszedł do kajuty Lensona i najgorsze przeczucia się rozwiały, kiedy usłyszał, że jego syn chrapie. Gdy chłopiec przebudził się w izbie chorych, natychmiast opowiedział rodzicom o cudownym objawieniu.

– Oddychałeś niedostateczną ilością tlenu i tuż przed atakiem czytałeś o prorokini. To, że miałeś takie halucynacje, wydaje się całkiem sensowne.

Lenson spojrzał na ojca i matkę stojących przy jego leżance, na ich twarze, na których malowała się ogromna ulga, że ich syn żyje, i uświadomił sobie, że nigdy nie dostrzegą ani nie zrozumieją tego, czego doświadczył podczas nawiedzenia, i zdecydował (dosyć dojrzale, jak wówczas uważał), że nie będzie drążył tematu. Pozornie zgadzając się z ojcem, skinął głową, po czym pozwolił, aby rozmowa zeszła na temat tego gnoja Witta, któremu wszyscy poprzysięgli za coś zemstę i który, jak się znacznie później dowiedział Lenson, jakimś sposobem znalazł się po niewłaściwej stronie śluzy powietrznej, mniej więcej rok po tym, jak Nie ma zgody został zaatakowany. Krążyły plotki, że Witt znów spał z współmałżonkiem niewłaściwej osoby, ale chłopak uważał, że w grę mogły też wchodzić inne czynniki, w których jego rodzice mogli, bądź nie, maczać palce.

Jednak w czasie gdy Lenson dowiedział się o przedwczesnym spotkaniu Witta z zimną, ciemną próżnią kosmosu, nie latał już na Nie ma zgody. Uczęszczał do seminarium Uniwersytetu Xi’an – szkoły przygotowującej do służby w Kościele Wspólnoty. Niecodzienne dzieciństwo Lensona, spędzone na statku kosmicznym, przyciągało ciekawość kolegów z seminarium, ale tylko na początku. Tym, co naprawdę sprawiło, że stał się obiektem zainteresowania, było objawienie prorokini.

– Wygląda to na niedotlenienie – oświadczył podczas późnonocnych pogaduch Ned Khlee, jeden z jego współlokatorów na pierwszym roku, pociągając łyk frado, likieru o lekkich właściwościach psychotropowych, po czym przekazał butelkę Lensonowi.

– To nie było niedotlenienie – odparł Lenson, łyknął z butelki i podał ją dalej na prawo.

– To znaczy… byłeś niedotleniony, no nie? – upewnił się Sura Jimn, kolejny ze współlokatorów, równocześnie przejmując naczynie.

– Statek miał dziury w kadłubie. Powietrze uchodziło w kosmos. W twojej kajucie brakowało go przez wiele godzin.

– Tak – przyznał Lenson – ale myślę, że to nie dlatego ją zobaczyłem.

– A ja myślę, że właśnie dlatego – powiedział Khlee, który sięgnął ponad Lensonem, żeby odebrać frado od Jimna.

– A więc żaden z was nie doznał nigdy objawienia Racheli? Nigdy? – spytał Lenson nieco zbity z tropu.

– Nie – odparł Khlee. – Raz przywidziała mi się jaszczurka, ale wtedy zdrowo dałem w palnik.

– To nie to samo – stwierdził Lenson.

– Ja ci mówię, że to samo – odrzekł Khlee i wypił kolejny łyk. – Golnę jeszcze parę razy z tej butelczyny i może zobaczę ją ponownie.

Lenson uznał, że dalsze zwierzanie się współlokatorom w tej sprawie zapewne nie jest najlepszym pomysłem. Jak się później okazało, tak samo sytuacja przedstawiała się z większością jego kolegów z seminarium. Ogólnie rzecz biorąc, byli miłymi, uprzejmymi, spokojnymi i empatycznymi ludźmi, ale wszyscy też mieli w sobie praktyczny, realistyczny pierwiastek i żaden nigdy w życiu nie doświadczył ekstatycznego, religijnego uniesienia, czy to za sprawą Racheli, czy kogokolwiek innego.

– Kościół Wspólnoty to w znacznej mierze praktyczna religia – wyjaśniała wielebna Huna Prin, doradczyni programowa Lensona, na wczesnoporannym spotkaniu, kiedy chłopak stwierdził, że potrzebuje wskazówek, a Prin wydała mu się osobą, do której może się zwrócić z pytaniem, zanim sam dojdzie do bezpodstawnych wniosków. – Tak naprawdę nie zasadza się na mistycyzmie, ani jeśli chodzi o prawdy wiary, ani ich codzienne zastosowania. Biorąc pod uwagę korzenie, bliżej mu do konfucjanizmu niż do chrześcijaństwa.

– Ależ sama Rachela miała wizje – zaprotestował Lenson, unosząc Komentarze do proroctw Racheli I Kowala w miękkiej oprawie, które przypadkiem miał w ręce, i machając nimi przed oczami doradczyni.

– Tak, owszem – zgodziła się Prin – i oczywiście jedna z największych dyskusji w łonie Kościoła dotyczy tego, jakiej natury były to wizje. Czy stanowiły one faktyczną komunikację z istotą boską, czy też „wizje” – Lenson wyczuł cudzysłów, w jaki ujęte zostało ostatnie słowo – oznaczają tak naprawdę parabole, które miały pomóc podzielonej ludzkości zrozumieć potrzebę stworzenia nowego systemu etycznego, który skupiałby się na współpracy i wspólnotowości na znacznie większą skalę niż cokolwiek, co istniało wcześniej.

– W toku dziejów Kościoła wrzały dyskusje – powiedział Lenson, skinąwszy głową. Powtarzał tu jeden z podstawowych tekstów, jakie czytał, będąc znacznie młodszym chłopcem, gdy wyobrażał sobie, jak dawni teologowie, jeden po drugim, toczyli batalie o duszę Kościoła.

– Cóż, wrzały to może lekka przesada – odparła Prin. – Zdaje się, że na Piątym Zgromadzeniu Plenarnym Episkopatu biskup Chen rzuciła filiżanką herbaty w biskupa Gianniego, ale miało to mniej wspólnego z fundamentalną naturą wizji, a więcej z faktem, że nieustannie jej przerywał i miała już tego serdecznie dosyć. W sumie wczesne debaty były uporządkowane i koncentrowały się na praktycznej kwestii tego, jak przedstawić wizje. Biskupi wczesnego Kościoła doskonale zdawali sobie sprawę, że charyzmatyczne religie mają tendencję do podziałów i schizm, a to stało w fundamentalnej sprzeczności względem koncepcji wspólnoty.

– Na pewno byli też inni, który mieli wizje takie jak ja – dopytywał Lenson. Gdy później przypominał sobie tę rozmowę, wiedział, że jego pytanie miało prawie błagalny charakter.

– Historia Kościoła przekazuje nam informacje o pojawiających się co jakiś czas kapłanach i biskupach, którzy twierdzili, że mają wizje religijne, i wykorzystywali je, aby uzasadnić usiłowanie schizmy. Kościół wypracował proces badawczy, przez który musi przejść każdy kapłan czy biskup twierdzący, że ma wizje.

– Jak on wygląda?

– Jeśli dobrze pamiętam, kapłani twierdzący, że mają wizje, zwykle zostają poddani opiece medycznej pod kątem wcześniej niezdiagnozowanych dolegliwości psychicznych, a następnie leczy się ich i przywraca do służby lub też, jeśli dolegliwości się utrzymują, odsyła na emeryturę.

Lenson zmarszczył czoło.

– To znaczy, że Kościół ogłasza ich wariatami?

– Myślę, że „wariat” to pejoratywne określenie. Lepiej, jak sądzę, powiedzieć, że Kościół jest świadom, że praktycznie rzecz biorąc, wizje zwykle nie pochodzą tak naprawdę od istoty boskiej, lecz są wynikiem innych, znacznie mniej dramatycznych zjawisk. Lepiej się tym zająć niż pozwolić utrzymywać się takiemu stanowi rzeczy i ryzykować schizmę.

– Ale ja miałem wizję, a moje zdrowie psychiczne jest w porządku.

Prin wzruszyła ramionami.

– Dla mnie wygląda to na niedotlenienie.

Lenson nie drążył głębiej.

– A co się dzieje, jeśli imperoks ma wizje? – zapytał mimo wszystko. – Jest faktyczną głową Kościoła. Czy on także musiałby przejść badanie?

– Nie wiem – przyznała Prin. – Nic podobnego nie miało miejsca od czasów Racheli.

– Nigdy? – dopytał sceptycznie Lenson.

– Po objęciu władzy imperoksowie rzadko interesowali się Kościołem w jakiś szczególny sposób. Mieli inne zmartwienia. Ty zresztą również, Lenson.

– Tak więc uważa pani, że powinienem przypisać moją wizję niedoborowi tlenu?

– Uważam, że powinieneś postrzegać swoją wizję jako dar – oznajmiła Prin, wyciągając rękę, by uspokoić swego rozmówcę. – Jakiekolwiek jest jej pochodzenie, zainspirowała cię do służby Kościołowi i jest to błogosławieństwo dla ciebie i potencjalne błogosławieństwo dla Kościoła. Już zmieniła twoje życie, Lensonie. Jesteś szczęśliwy, idąc ścieżką, na którą cię przywiodła?

– Tak – odparł chłopak, i naprawdę tak uważał.

– Sam widzisz – skonkludowała Prin. – W tym świetle nie ma znaczenia, czy miała ona pochodzenie boskie, czy też była wynikiem czasowego niedoboru tlenu. Znaczenie ma za to fakt, że potem, kiedy już miałeś dość tlenu, zdecydowałeś, iż Kościół stanowi twoje powołanie. Postarajmy się oboje zrobić z tego jak najlepszy użytek, dobrze?

Lenson postanowił, że zrobi, i dał się pochłonąć studiowaniu. Niektóre z jego początkowych przedmiotów fakultatywnych koncentrowały się wokół mistycyzmu Kościoła Wspólnoty, ale, o ironio, nauczano ich w sposób suchy i z minimalnym zaangażowaniem. Podejście Kościoła do tego, czego można by po prostu zakazać albo uznać za pisma odszczepieńcze, nie polegało na unikaniu tematu, ale na pozbawieniu go romantyzmu poprzez zawalenie tomami komentarzy, które najwyraźniej pomyślano tak, aby czytelnikowi doskonale się nad nimi usypiało. Lenson czytał tyle, ile był w stanie wytrzymać, i odkrył, że mimo wszystko te sprawy go interesują, z początku trochę, ale z czasem coraz bardziej.

W życiu Lensona zachodziły dwa procesy. Pierwszy sprowadzał się po prostu do sprostania codziennym potrzebom edukacji seminaryjnej i pastoralnej, która zajmowała mu coraz więcej czasu. Jego ilość, jaką mógł poświęcić interesowaniu się bardziej ezoterycznymi aspektami Kościoła (nawet drobnymi, jak się ostatecznie okazało), kurczyła się zauważalnie, kiedy musiał się przyłożyć do prozaicznych kwestii związanych z posługą oraz zaangażować się w życie wspólnoty, spędzać czas na Xi’an i Hubie, przyglądając się i pomagając kapłanom oraz zatrudnionym przez Kościół pracownikom w ich obowiązkach – obowiązkach, którymi pewnego dnia sam miał się zająć. Niełatwo było zajmować się ezoteryką własnej religii, kiedy spędzało się czas na donoszeniu świec potrzebnych do sprawowania obrzędów.

Drugi proces wynikał z tego, że praktyczna natura Lensona, przekazana mu przez rodziców poprzez geny i wychowanie, nigdy nie została stłumiona, nawet w apogeum jego religijnego nawrócenia, i powoli, acz niezachwianie przypominała o swym istnieniu, zaś doczesne aspekty Kościoła Wspólnoty raczej temu pomagały niż przeszkadzały. Lenson odkrył, że rutyna i ciche systemy kontroli, jakie oferował, przemawiają do niego i porusza się w ich ramach całkiem dobrze. W ciągu lat spędzonych w seminarium zmienił się na oczach profesorów i kolegów z obiektu ciekawości we wzorowego seminarzystę, takiego, którego potencjał predestynował do pięcia się w górę kościelnej hierarchii.

Po skierowaniu na swoją pierwszą placówkę na Bremen (gdzie na wygodnej emeryturze osiedli jego rodzice, wcześniej uważnie odczekawszy przewidziany prawem okres) Lenson pozwolił się nieść tej fali pochwał i uczuć. Podobnie było, gdy przeniesiono go z powrotem na Hub, a wreszcie na Xi’an, gdzie po odpowiednim czasie został mianowany biskupem. Piastując to stanowisko, otrzymał zadanie zarządzania kościelną posługą wobec najuboższych obywateli. Funkcja ta odwoływała się bardziej do praktycznej niż czysto duchowej strony Kościoła.

W miarę jak Lenson, teraz biskup Ornill, pioł się w górę hierarchii i wchodził w głąb struktur Kościoła Wspólnoty, wydarzenie, które pchnęło go do wstąpienia w jego szeregi – nawiedzenie przez prorokinię Rachelę – blakło w jego pamięci. Z głęboko poruszającego momentu nawrócenia przeobraziło się w cichy fundament wiary, potem dziwne wydarzenie, które doprowadziło do wyboru ścieżki życia, później w historię opowiadaną bliskim przyjaciołom w Kościele, jeszcze później anegdotę dla parafian, aż wreszcie zmieniło się w puentę imprez koktajlowych, na których nieodmiennie powtarzano ją nowym znajomym, kiedy inny biskup poprosił, by znów ją opowiedział.

– Brzmi jak piękna chwila – stwierdziła pewna młoda kobieta na jednym z takich przyjęć.

– To prawdopodobnie było niedotlenienie – odparł w czarująco lekceważący sposób.

W jakimś zakątku umysłu Lenson zachował poczucie wstydu, że wraz z upływem czasu zracjonalizował jedyny moment swojej religijnej ekstazy, który teraz stał się pozostałością po zaburzeniu procesów metabolicznych w równym stopniu dla niego, co dla innych. Jednak temu małemu zakątkowi odpowiadał, w swoim mniemaniu słusznie, że zamiast iść za głosem mylnie interpretowanej mistycznej chwili ruszył ścieżką praktycznej służby Kościołowi, który był jednym z kamieni węgielnych najlepiej prosperującej i pod wieloma względami najbardziej trwałej ze wszystkich cywilizacji stworzonych przez człowieka. Cynicy powiedzieliby, że Kościół, tak dobrze wkomponowany w imperialny system, stanowił po prostu kolejne narzędzie kontroli, ale Lenson miał świadomość, że cynik może sobie pozwolić na luksus cynizmu, ponieważ istnieje stabilny system, z którego drwi.

Krótko mówiąc, w religijności Lensona, a w późniejszym okresie także w jego wierze nie pozostało niemal nic z mistycyzmu. Co nie znaczy, że jego wiara osłabła. W zasadzie była silniejsza, niż kiedykolwiek przedtem. Nie była to jednak wiara w prorokinię Rachelę, lecz w Kościół, który się dzięki niej narodził – praktyczny i skonstruowany tak, aby przetrwał stulecia i pomógł również imperium przetrwać i się rozrastać. Wierzył w Kościół Wspólnoty i jego misję, będącą także misją Lensona, w przyjazne, solidne i z gruntu świeckie podstawy jego rządów. Żył w harmonii ze swoją pragmatyczną wiarą.

To właśnie biskup Lenson Ornill, wraz ze wszystkimi innymi biskupami Kościoła Wspólnoty, jakich dało się zebrać w wyznaczonym czasie, siedział w ławach katedry w Xi’an, czekając na imperoks Grayland II, jego tytularną głowę. Władczyni, co niezwykłe, chciała przemówić do hierarchów swego Kościoła jako kardynał Xi’an i Hubu (tak naprawdę to te tytuły stawiały ją na czele Kościoła Wspólnoty), a nie w bardziej prozaicznej roli imperoksa.

Na tę wiadomość uniósł brwi w zdumieniu, ponieważ żaden imperoks za ludzkiej pamięci nigdy niczego podobnego nie robił. Ostatnim, który tak postąpił, był Erint III – ponad trzysta standardowych lat wcześniej. Mówił wtedy o dosyć przaśnym temacie ponownego podziału kościelnych prowincji, tak aby biskupstwa lepiej odpowiadały rozkładowi populacji. Obecne diecezje całkowicie pokrywały się z zaludnieniem, więc temat na pewno był inny.

Również Grayland II, przez biskupów uważana za przyjemnie nieudolną w swojej roli imperoksa, nie wykazywała jak dotąd żadnego szczególnego zainteresowania Kościołem jako całością. Ostatnio zajmowała ją próba wszczęcia rebelii przez ród Nohamapetan oraz teoretyczna kwestia stabilności prądów Nurtu. Żadna z tych spraw nie odnosiła się bezpośrednio do Kościoła, jego działań czy misji.

Fakt, że imperoks miała zamiar przemówić do biskupów w sprawach kościelnych, był zaskakujący i jak może powiedzieliby niektórzy, impertynencki. Ogólnie rzecz biorąc, odczucie wśród zebranych biskupów było takie, że są skłonni grzecznie wysłuchać wszelkich przemyśleń, jakie stały się udziałem ich młodej imperoks, po czym udać się z nią na formalne przyjęcie, zjeść trochę przekąsek i zrobić sobie z nią kilka zdjęć, a potem zachować wydarzenie w pamięci jako ciekawe wspomnienie i okazję do wymiany opinii. A już na pewno Lenson uważał, że tak właśnie się wszystko potoczy.

Dlatego też właśnie biskup Lenson Ornill, podobnie jak, by być sprawiedliwym, reszta biskupów, był zaskoczony, kiedy Grayland II, w prostych szatach liturgicznych zwykłego kapłana zamiast ozdobnych strojów kardynała, stanęła na skraju prezbiterium i zaczęła przemawiać:

– Wiele lat temu Rachela, nasz przodek i poprzednik, miała wizje. Owe cudowne widzenia przyniosły owoc w postaci naszego Kościoła, tego fundamentu, na którym zasadza się cała nasza cywilizacja. Bracia i siostry, mamy dobre wieści. My również mieliśmy wizje. Cudowne wizje. Wizje, które mówiły o misji naszego Kościoła i jego roli w niespokojnych czasach, u progu których się znajdujemy. Cieszcie się, bracia i siostry. Nasz Kościół został wezwany do ponownego duchowego przebudzenia, dla zbawienia ludzkości w tym świecie i poza nim.

Lenson Ornill rozważył słowa Grayland II, ich intencję oraz znaczenie, to, co oznaczały one dla jego wyobrażenia Kościoła, jego wiary, którą w sobie rozwinął, oraz początków swojego związku z jednym i drugim, kiedy to bardzo dawno temu uwięziony w małej kajucie walczył o każdy oddech. I wtedy, zupełnie mimowolnie, wypowiedział słowa, które zwięźle podsumowywały to, co w tym epokowym momencie myślał o jednym i drugim:

– Noż kurwa.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 1

Na początku było kłamstwo.

Kłamstwem było, że prorokini Rachela, założycielka Świętego Imperium Wspólnoty Państw i Gildii Kupieckich, miała mistyczne wizje. Wizje te przepowiadały zarówno utworzenie, jak i konieczność powstania tego imperium złożonego z ludzkich osiedli, rozciągających się daleko, na przestrzeni wielu lat świetlnych kosmosu, połączonych wyłącznie przez Nurt – metakosmologiczną strukturę porównywaną do rzeki. Myślano o nim jak o rzece głównie dlatego, że ludzkie mózgi, pierwotnie zaprojektowane do włóczenia dupska po afrykańskiej sawannie, nie rozwinęły się jakoś specjalnie od tamtej pory i, dosłownie, nie potrafiły ogarnąć, czym on tak naprawdę jest. Tak więc niech będzie ta „rzeka”.

W tych tak zwanych proroctwach Racheli nie było krzty mistycyzmu. To ród Wu odział je w takie szaty. Wu, prowadzący konsorcjum rozmaitych interesów i firm, z których jedne budowały statki, a inne zaciągały najemników, spojrzeli na bieżący klimat polityczny i stwierdzili, że nadszedł czas, by rozpocząć grę o kontrolę nad płyciznami Nurtu – to znaczy nad miejscami, gdzie zrozumiała dla człowieka czasoprzestrzeń przenikała się z Nurtem i pozwalała statkom kosmicznym wejść i wyjść z tej metaforycznej rzeki w okolicach gwiazd. Rodzina ta doskonale zdawała sobie sprawę, że ustalenie ceł i zmonopolizowanie ich pobierania stanowi znacznie stabilniejszy model biznesowy niż budowanie różnych rzeczy czy też ich rozwalanie, w zależności od tego, której gałęzi ich przedsiębiorstw ktoś zapłacił. Jedyne, co musieli stworzyć, to sensowny powód, dla którego to właśnie oni mieli ściągać opłaty celne.

Na spotkaniach rodzinnych zaproponowano proroctwa, które następnie zaakceptowano, spisano, ustrukturyzowano, przetestowano metodą A/B i wyszlifowano, zanim przypisano je Racheli Wu – młodej dziewczynie, która już wtedy była powszechnie znana jako dobroczynne oblicze swojej rodziny. Miała również ostry jak brzytwa umysł, jeśli chodzi o marketing i sprawy publiczne. Proroctwa stanowiły projekt rodzinny (a przynajmniej pewnych ważnych członków rodziny; przecież nikt normalny by nie sprosił wszystkich, bo aż nazbyt wielu kuzynów nadawało się tylko do picia i robienia za przedstawicieli regionalnych), ale to Rachela miała je sprzedać.

Tylko komu? Szeroko pojętej publice, którą należało przekonać, aby rozmaite i mocno rozproszone ludzkie osiedla zjednoczyć pod parasolem władzy centralnej, na której czele, całkiem przypadkiem, mieli się znaleźć Wu i jak to władza ma w zwyczaju, zbierać cła i podatki od podróży międzygwiezdnych.

Całością miała się zająć nie tylko Rachela. W każdym systemie Wu zatrudniali i przekupywali miejscowych polityków oraz szanowaną publicznie inteligencję, aby promowała ideę pod względem politycznym i społecznym. Istnieli bowiem ludzie, którzy lubili sobie wyobrażać, że aby porzucić lokalną suwerenność i kontrolę na rzecz rodzącej się unii politycznej, którą właśnie budowano według wzorców imperialnych, potrzebują czegoś przekonującego – jakiegoś logicznego powodu. Z drugiej strony ci, którzy nie potrzebowali, aby ktoś łechtał ich intelektualną próżność, albo po prostu woleli przyjąć ideę unii wzajemnie zależnych osiedli od atrakcyjnej młodej kobiety, której pozbawiony gróźb przekaz o jedności i pokoju sprawiał, że czuli się dobrze, no cóż… Oto mieli świeżo wykreowaną prorokinię Rachelę.

Wu nigdy nie kłopotali się sprzedawaniem mistycznej idei Wspólnoty innym rodom czy wielkim korporacjom, wśród których obracał się ich konglomerat. Dla nich przygotowali inny magnes: Wesprzyjcie plan rodu Wu, w ramach którego będziemy pobierać opłaty, ubrany w pióra altruistycznego przedsięwzięcia budowy narodu, a w zamian dostaniecie monopol na konkretne, zawsze potrzebne dobra albo usługi. W rezultacie mieli wymienić swoje dotychczasowe interesy, z ich irytującymi cyklami wzlotów i upadków, na stabilny, przewidywalny i nieprzerwany strumień dochodów, i to na zawsze. A oprócz tego upusty na cła, jakie Wu mieli zamiar nałożyć na podróże przez Nurt. Jak się dobrze zastanowić, nie było żadnych upustów, bo Wu mieli zamiar oclić coś, co dotąd wszyscy robili, nie ponosząc jakichkolwiek kosztów. Jednak Wu słusznie zakładali, że rody i przedsiębiorstwa, o których tu mowa, tak zaślepi oferta nienaruszalnego monopolu, że i tak nie będą się zbytnio opierać. Okazało się to w znacznej mierze właściwym założeniem.

Koniec końców wprowadzenie idei Wspólnoty w życie zajęło Wu mniej czasu niż się spodziewali. W ciągu dziesięciu lat inne rody i kompanie wskoczyły na przewidziane miejsca ze swoimi monopolami i obiecanymi tytułami szlacheckimi, opłaceni politycy i intelektualiści zrobili co do nich należało, zaś prorokini Rachela i jej szybko rozrastający się Kościół Wspólnoty w większości załatwili sprawę z pozostałymi. Był opór, autsajderzy i rebelie, które trwały przez całe dziesięciolecia, ale Wu w przeważającej mierze właściwie wybrali czas, swój moment w historii oraz swój cel. Dla mąciwodów zaś przeznaczyli planetę zwaną Kresem – placówkę ludzką w ramach świeżo utworzonej Wspólnoty, dokąd i skąd leciało się najdłużej, a także istniała tylko jedna płycizna wlotowa i wylotowa. To właśnie tam zorganizowali śmietnisko dla tych, którzy stanęli na ich drodze.

Rachela, wówczas publiczna i duchowa twarz Wspólnoty, została wybrana przez aklamację (uważnie zaaranżowaną) na pierwszego „imperoksa”. Ten nowy tytuł wybrano, ponieważ badania rynku wykazały, że przemawiał do niemal wszystkich jego segmentów jako świeży, nowy i przyjazny neologizm wywodzący się od „imperatora”.

Historia formowania się Wspólnoty, opowiedziana pokrótce, może sprawiać wrażenie, że nikt nie kwestionował kłamstwa. Że miliardy ludzi bezkrytycznie łyknęły fikcję stojącą za proroctwami Racheli. Nie całkiem tak to wyglądało. Ludzie kwestionowali kłamstwo w takim samym stopniu, jak każdy element popularnej duchowości, który podejrzanie wychodził naprzeciw istniejącej religii. Stawali się również coraz bardziej czujni, w miarę jak zyskiwała ona akceptację, wyznawców i szacunek społeczny. Ówcześni obserwatorzy życia nie pozostawali też ślepi na machinacje rodu Wu, jakie ten uskuteczniał w grze o władzę imperialną. Na tej kwestii koncentrowało się wiele artykułów prasowych, programów informacyjnych oraz pojawiających się okazjonalnie działań legislacyjnych.

Przewaga, jaką nad nimi miała rodzina Wu, sprowadzała się do organizacji, pieniędzy i sojuszników w postaci innych, teraz już szlacheckich rodów. Stronnictwo Świętego Imperium Wspólnoty Państw i Gildii Kupieckich było szarżującym wołem piżmowym, a sceptyczni obserwatorzy chmarą komarów – nie wyrządzali sobie nawzajem większej szkody, a ostatecznie zrodziło się z tego imperium.

Kolejny powód, dla którego kłamstwo zadziałało, polegał na tym, że kiedy już Wspólnota się uformowała, prorokini-imperoks ogłosiła, że jej wizje i proroctwa w zasadzie już dobiegły końca. Scedowała wszelką władzę wykonawczą administracji Kościoła Wspólnoty na arcybiskupa Xi’an oraz zgromadzenie biskupów, którzy z miejsca dostrzegli okazję i ogarnęli sytuację. Szybko stworzyli organizację, która odsunęła jednoznacznie duchowy aspekt Kościoła na boczny tor, tak aby stanowił jedynie przyprawę dla nowej religii, a nie był głównym smakiem.

Innymi słowy w tamtych kluczowych wczesnych latach formującej się Wspólnoty, gdy imperium siłą rzeczy było najbardziej kruche, ani Rachela, ani Kościół nie rozgrywali zbyt intensywnie duchowej karty. Następcy Racheli, z których żaden nie dodawał do swej tytulatury słowa „prorok”, zasadniczo szli za jej przykładem, nie ingerując w sprawy kościelne, z wyjątkiem kwestii czysto ceremonialnych, zarówno ku uldze, jak i w miarę mijania kolejnych stuleci w zgodzie z oczekiwaniami samego Kościoła.

Co oczywiste, prawda o proroctwach i wizjach Racheli nigdy nie została ujawniona przez Kościół. Bo i po cóż? Zacznijmy od tego, że ani Rachela, ani ród Wu nigdy jednoznacznie nie powiedzieli, poza rodzinnymi konferencjami, że duchowy komponent Kościoła Wspólnoty został od początku do końca sfabrykowany. Trudno oczekiwać, by następcy Racheli, czy to jako imperoksowie, czy też w ramach Kościoła, przyznali coś podobnego albo nawet publicznie wypowiadali się na temat własnych podejrzeń, tym samym podkopując swój autorytet. Koniec końców wystarczyło po prostu poczekać, aż wizje i proroctwa staną się częścią obowiązującej doktryny.

Poza tym wizje Racheli w znacznej mierze się sprawdziły. Stanowiło to potwierdzenie, że „proroctwo” Wspólnoty, choć szeroko zakrojone, pozostawało praktycznie wykonalne, o ile komuś nie brakowało ambicji, pieniędzy i pewnej dozy bezwzględności, a tak się złożyło, że rodzina Wu miała tego wszystkiego w bród. Proroctwa Racheli nie żądały od ludzi, aby zmienili swój sposób życia w małych, codziennych sprawach. Proszono ich jedynie, by zmienili system rządów, tak żeby ci na samiutkim szczycie mieli jeszcze więcej władzy, kontroli i pieniędzy niż wcześniej. Jak się okazało, nie proszono o zbyt wiele.

Wreszcie, co ciekawe, rodzina Wu się nie myliła. Ludzkość była mocno rozproszona, a spośród wszystkich systemów, do których znano drogę za pośrednictwem Nurtu, tylko jedna planeta była w stanie utrzymać życie bez dodatkowych instalacji – Kres. Wszyscy ludzie w pozostałych systemach żyli w habitatach na planetach, księżycach lub w przestrzeni kosmicznej. Wszystkie one w razie izolacji były niezwykle podatne na zniszczenie, a żaden z nich nie mógł pozyskać ogółu surowców koniecznych do egzystencji lub wytworzenia wszystkiego, czego potrzebował, by przetrwać.

To, czy potrzebowano akurat Wspólnoty jako struktury politycznej, społecznej i religijnej, aby zaistniała ta współzależność, było sprawą wysoce dyskusyjną, nawet po upływie millenium. Rodzina Wu dostrzegła ścieżkę prowadzącą do objęcia władzy politycznej i społecznej, którą dla siebie zdobyła, wykorzystując w tym celu kłamstwo, by nikt jej się nie sprzeciwiał. Przy okazji Wu stworzyli też system, w którego ramach większość ludzi mogła wieść komfortowe życie, pozbawione strachu przed izolacją, entropią i nieuniknionym, straszliwym rozpadem społeczeństwa oraz śmiercią wszystkiego i wszystkich, którzy byli im drodzy. Dotąd bowiem taka obawa nieustannie, każdego dnia, czaiła się gdzieś z tyłu ich głowy.

Kłamstwo, w mniejszym lub większym stopniu, pasowało wszystkim. Dla Wu było świetne, całkiem niezłe dla reszty arystokracji i ogólnie w porządku dla większości ludzi. Kłamstwo się ludziom nie podoba, jeśli ma negatywne następstwa. Ale w innym wypadku? Żyją dalej i ostatecznie zapominają, że było to kłamstwo, albo – tak jak w tym przypadku – spisują je jako fundament praktyk religijnych, polerują i szlifują, tak aby stało się czymś ładniejszym i bardziej właściwym.

Wizje i proroctwa Racheli były kłamstwem, które zadziałało dokładnie tak, jak miało zadziałać. Znaczy to, że stały się kamieniem węgielnym Kościoła Wspólnoty, pochodzącym, pamiętajmy, od prorokini. Ta była tylko jedna i równocześnie została pierwszym imperoksem. Nic w doktrynie Kościoła nie wykluczało możliwości, by inny imperoks przypisał sobie wizje czy moc prorokowania. W gruncie rzeczy doktryna wyraźnie mówiła, że moc prorokowania jest czymś przysługującym imperoksom z urodzenia, jako głowom Kościoła Wspólnoty – wszystkim osiemdziesięciu ośmiu, którzy dotąd panowali i mogli wyprowadzić swój ród od samej prorokini-imperoks, która oprócz bycia matką Wspólnoty została też rodzicem siedmiorga dzieci, w tym trojaczków.

Według doktryny każdy imperoks potrafił mieć wizje i formułować proroctwa. Tyle że z wyjątkiem samej Racheli żaden tego nie robił. To znaczy żaden, aż do teraz.

***

Arcybiskup Gunda Korbijn zatrzymała się nagle w przedsionku komnaty komitetu wykonawczego – pomieszczenia w pałacu imperialnym oddanego na potrzeby grupy ludzi o tej samej nazwie, której była zarówno członkiem, jak i przewodniczącą – zaskakując tym swojego asystenta, a następnie pochyliła głowę.

– Wasza eminencjo? – zagadnął asystent, młody kapłan nazwiskiem Ubes Ici.

Arcybiskup uniosła rękę, by powstrzymać go przed zadawaniem pytań, i stała przez chwilę, zbierając myśli.

– A miało być tak pięknie – wymruczała pod nosem, a następnie uśmiechnęła się smutno.

Chciała zmówić krótką modlitwę, o cierpliwość i spokój, i pogodę ducha w obliczu tego, co zapowiadało się na długi dzień, i miesiąc, i zapewne resztę jej kariery. Wyszło jednak coś całkiem innego.

I tak to w sumie miało wyglądać przez pozostałe dni.

– Czy wasza eminencja coś mówiła?

– Tylko do siebie, Ubes.

Młody ksiądz skinął głową, po czym wskazał na drzwi prowadzące do komnaty.

– Pozostali członkowie komitetu wykonawczego są już na miejscu. Oczywiście oprócz imperoks. Ona przyjdzie w umówionym czasie.

– Dziękuję – powiedziała Korbijn, patrząc na drzwi.

– Wszystko w porządku? – spytał Ici, widząc, w co wpatruje się jego przełożona. Może i był uległy, ale na pewno nie głupi. Arcybiskup to wiedziała. Doskonale zdawał sobie sprawę z bieżących wydarzeń. Trudno było je przeoczyć, zarówno jemu, jak i komukolwiek innemu. Wstrząsnęły Kościołem.

– Nic mi nie jest – zapewniła Korbijn. Postawiła krok ku wejściu, a Ici ruszył za nią, ale arcybiskup uniosła rękę ponownie. – Na to spotkanie wstęp mają tylko członkowie komitetu – wyjaśniła, a zaraz potem zauważyła na twarzy asystenta niewypowiedziane pytanie. – Na posiedzeniu prawdopodobnie dojdzie do szczerej i otwartej wymiany poglądów, więc lepiej, żeby pozostały w murach tej komnaty.

– Szczera i otwarta – powtórzył Ici sceptycznie.

– Tak – odparła Korbijn. – Na razie pozostańmy przy tym eufemizmie.

Ici uniósł brwi, a po chwili usunął się na bok.

Arcybiskup spojrzała ku górze, zmówiła modlitwę, tym razem autentyczną, i pchnęła drzwi, wchodząc do środka.

Komnata była wielka i tak przesadnie zapełniona rozmaitymi ornamentami, jak mogły być tylko pomieszczenia w imperialnym pałacu, a także zagracona mnóstwem nagromadzonych przez stulecia darów, wytworów artystów korzystających z mecenatu oraz rzeczy nabytych przez imperoksów, którzy mieli więcej pieniędzy niż dobrego smaku. Na przeciwległej ścianie ciągnął się fresk, na którym widniały co ważniejsze postacie historyczne, które w minionych wiekach były członkami komitetu. Namalował go artysta o nazwisku Lambert, który stworzył tło w stylu włoskiego renesansu, zaś same postacie utrzymał we wczesnowspólnotowym realizmie. Od swoich najwcześniejszych dni w tym komitecie Korbijn postrzegała ten fresk zarówno jako odpychający miszmasz, jak i niemal komiczną przesadę w heroicznym przedstawieniu postaci, biorąc pod uwagę to, czym komitet zajmował się na co dzień.

„Tego komitetu nikt nie uwieczni na fresku” – pomyślała Korbijn, podchodząc do długiego stołu, który otaczało dziesięć ozdobnych krzeseł. Na ośmiu z nich zasiadało już dwóch innych przedstawicieli Kościoła, trzech członków parlamentu oraz trzy osoby reprezentujące gildie oraz kontrolującą je arystokrację. Spośród dwóch pozostałych krzeseł to u jednego krańca stołu było przeznaczone dla niej, jako przewodniczącej komitetu. Drugie miała zająć imperoks Grayland II – źródło nieustannego bólu głowy Korbijn.

O czym z resztą przypomniano jej w dokładnie tej samej sekundzie, w której zasiadła przy stole.

– O co, do kurwy nędzy, chodzi z tym, że imperoks ma wizje?! – zapytał Teran Assan, latorośl rodu o tymże nazwisku i najświeższy członek komitetu. Był porywczym (prawdopodobnie zbyt porywczym, przynajmniej według oceny Korbijn) uzupełnieniem składu w miejsce Nadashe Nohamapetan, która na tę chwilę znajdowała się w imperialnym areszcie pod zarzutem zabójstwa, zdrady i próby zamordowania imperoksa.

Korbijn brakowało jej stosunkowo uprzejmej osobowości. Może i była zdrajczynią, ale maniery miała znakomite. Niestety wyskok Assana stanowił w jego przypadku normę. Był on jednym z tych, którzy uważali, że zasady społeczne są dla słabych.

Arcybiskup powiodła wzrokiem po osobach siedzących przy stole, przyglądając się ich reakcjom na ten wybuch, a te wahały się od zdegustowania po niechętne uznanie zachowania Assana za prawdopodobny zwiastun nowych, niskich standardów złego zachowania.

– Tak, pana również dobrze widzieć, panie Teran – powiedziała Korbijn. – Jak to miło z pana strony, że zechciał pan rozpocząć nasze spotkanie od tej wymiany uprzejmości.

– Zachciewa się pani uprzejmości, kiedy nasza imperoks ogłasza, że ma religijne urojenia na temat końca Wspólnoty i rozpadu naszego systemu gildii? Niech mi wolno będzie zauważyć, wasza eminencjo, że pani odczucia w kwestii priorytetów są wzięte z dupy.

– Panie Teran, obrażanie innych członków komitetu nie jest szczególnie efektywną metodą pracy – wtrąciła Upeksha Ranatunga, wysokiej rangi parlamentarzystka zasiadająca w komitecie. Assan ścierał się z nią od chwili, gdy znalazł się w komitecie. Korbijn wiedziała, że Ranatunga nie da się sprowokować. Była modelowym przykładem pragmatycznego polityka. Starała się współpracować z każdym, zwłaszcza z ludźmi, którymi się brzydziła.

– Niech mi będzie wolno się usprawiedliwić – odpowiedział Assan. – W ciągu ostatniego miesiąca nasza ukochana imperoks ogłosiła, że wierzy, iż Nurt, czyli nasz sposób przemieszczania się między gwiazdami, rozpada się, przy czym wygrzebała skądś patałachowatych naukowców, o których nikt nigdy nie słyszał, żeby potwierdzili, jej słowa. A to, co mówi, napędza niepokoje ekonomiczne i społeczne, chociaż inni naukowcy podważają te twierdzenia. A teraz jeszcze, w odpowiedzi na to, imperoks przypisuje sobie zdolność kontaktów mistycznych. Mimo to jej eminencja – tu Assan machnął ręką w kierunku Korbijn – chce wymieniać uprzejmości. No dobra. Witam, wasza eminencjo. Jakże zacnie nam dziś wyglądasz. Jednak trawienie czasu na uprzejmości jest głupie i niepotrzebne, bo tak przy okazji, w razie gdyby wasza eminencja nie słyszała, przywódca naszego imperium ma jebane wizje, więc może darujmy sobie uprzejmości i skupmy się na tym! Co wasza eminencja na to?

– A cóż to masz przeciwko tym wizjom, panie Teran? – zapytała Korbijn tak uprzejmie, jak się dało, składając ręce.

– No wasza eminencja chyba sobie jaja robi. – Assan nachylił się w krześle. – Po pierwsze, to oczywiste, że imperoks snuje te twierdzenia o wizjach, bo przyparto ją do muru w temacie poglądu, że zamyka nam się Nurt. Próbuje pójść na skróty, omijając parlament i gildie, które jej się opierają. Po drugie, póki co Kościół, czyli wasza działka, eminencjo, daje jej podkładkę do tych działań. Po trzecie wreszcie, jeśli faktycznie ma wizje i nie używa ich jako wygodnej karty, to nasza młoda imperoks ma tak naprawdę urojenia, a to może stanowić pilną sprawę. I wszystkim tym trzeba się zająć. Teraz! Zaraz!

– Kościół nie daje imperoks żadnej podkładki – odezwał się biskup Shant Bordleon, który jako drugi od końca pod względem starszeństwa członek komitetu siedział naprzeciw Assana.

– Doprawdy? – odpalił Assan. – Nie słyszałem bodaj pierdnięcia z jego strony w tej sprawie, od kiedy dwa dni temu Grayland wygłosiła swoją małą przemowę w katedrze. To kilka