Imperium złota - S. A. Chakraborty - ebook + książka

Imperium złota ebook

S. A. Chakraborty

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Oto ostatni tom trylogii „Dewabad”, w której oszustka i książę łączą siły, aby ocalić magiczne królestwo przed wyniszczającą je wojną domową!

 

Dewabad upadł.

 

Po brutalnym podboju, który pozbawił miasto magii, przywódczyni Nahidów, Banu Maniże, i wskrzeszony dowódca, Dara, muszą spróbować naprawić swój rozpadający się sojusz i opanować wojujący lud. Jednak rozlew krwi i utrata ukochanej Nahri uwolniły w Darze najgorsze demony. Aby je pokonać, musi stawić czoła bolesnym prawdom o sobie samym i oddać się w ręce tych, których kiedyś uważał za wrogów.

 

Po ocaleniu od morderczych rodzin i śmiercionośnej polityki Dewabadu Nahri i Ali, teraz bezpieczni w Kairze, stają przed trudnymi wyborami. Nahri odnajduje spokój w starym rytmie miasta i wygodach swojego domu, lecz prześladuje ją świadomość, że jej bliscy, których zostawiła, oraz ludzie, którzy uważali ją za wybawczynię, są na łasce nowego tyrana. Ali również nie może się powstrzymać od patrzenia wstecz. Jest zdeterminowany, by wrócić i uratować swoje miasto oraz rodzinę, która w nim pozostała. Szukając wsparcia w ojczyźnie swojej matki, odkrywa, że jego związek z maridem sięga znacznie głębiej, niż się spodziewał, i zagraża nie tylko jego relacjom z Nahri, ale także jego wierze.

 

Gdy pokój staje się coraz bardziej nieuchwytny, a przeciwnicy powracają, Nahri, Ali i Dara zaczynają rozumieć, że aby zmienić świat, być może będą musieli walczyć z tymi, których kiedyś kochali… i stanąć w obronie tych, których kiedyś skrzywdzili.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 926

Oceny
4,7 (329 ocen)
249
64
12
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mistic_Nefer

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała historia, świetnie stworzone postacie, kocham tą trylogię całym sercem - polecam!!! ❤️
10
Domi80

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna trylogia fantasy, motywy dżinów i barwny swiat wschodu, czyta się jednym tchem
10
monan1982

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. Dawno nie czytałam, czegoś takiego... Wciągająca, lekka, cudowna!
10
pelle_kb

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczne podsumowanie całej trylogii, która z tomu na tom była coraz lepsza!
00
Wi_Iz

Nie oderwiesz się od lektury

żałuje ze nie moge przeczytać tego jeszcze raz
00



 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Empire of Gold

 

Copyright © 2020 by Shannon Chakraborty

Copyright © for the Polish translation by Maciej Studencki, 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

Maps art copyright © by Virginia Norey

 

Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara

Marketing i promocja: Anna Fiałkowska, Aleksandra Kotlewska

 

Redakcja: Natalia Szczepkowska

Redakcja merytoryczna: Agnieszka Kuczkiewicz-Fraś

Korekta: Anna Zientek, Damian Pawłowski

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Oryginalny projekt okładki: Alan Dingman

Adaptacja okładki, stron tytułowych i mapy: Magdalena Zawadzka

Ilustracja na froncie: ©Lightspring | Shutterstock

Ilustracja na stronie rozdziałowej: © Aza1976 | Shutterstock

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67054-67-6

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca

i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo

do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla moich rodziców, którzy ciężko pracowali,

by ich dzieci mogły marzyć,

i którzy zawsze byli blisko mnie, bez względu na to,

jak długo i daleko wędrowałam

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Maniże

 

 

 

Banu Maniże e-Nahid patrzyła z murów od zawsze należącego do niej pałacu na miasto założone przez jej rodzinę.

Skąpany w świetle gwiazd Dewabad wyglądał pięknie. Ostre, oszałamiające wieże i minarety oraz kopuły i piramidy przypominały z tej wysokości stertę inkrustowanych klejnotami zabawek. Za skrawkiem białej plaży migotało jezioro, po którym fale rozchodziły się w kierunku czarnych gór.

Oparła się o kamienną balustradę. Kahtani, którzy swego czasu ją więzili, odmawiali jej takich widoków. Niepokoiły ich jej buntownicze zapędy, nawet gdy była jeszcze dzieckiem, a z czasem zdarzało się coraz więcej magicznych incydentów świadczących o tym, że pałac sympatyzuje z młodą, wyjątkowo utalentowaną Nahidką. Dlatego otaczano ją w dzień i w nocy strażnikami, zanim jeszcze dorosła na tyle, by zdać sobie sprawę, że to nie służy jej ochronie. Była tu wcześniej tylko raz, na zaproszenie Ghassana, zaraz po tym, jak objął tron. Wciąż pamiętała, jak spoglądali na miasto, dla którego ich rodziny chciały się wymordować, a on ujął jej dłoń i zaczął rozmarzonym tonem opowiadać o zjednoczeniu ich rodów i odcięciu się od przeszłości. O tym, że kochał ją od dzieciństwa, i o tym, jak smutny i bezradny się czuł za każdym razem, kiedy jego ojciec bił i zastraszał rodzeństwo Nahidów. Liczył, że Maniże zrozumie, iż nie miał wyboru – musiał milczeć.

Pamięć podsunęła jej obraz jego pełnej nadziei twarzy, rozświetlonej księżycową poświatą. Oboje byli wtedy sporo młodsi, a on wydawał się niewątpliwie przystojny. Czarujący. „Co za para!” – mówiliby wszyscy. Która kobieta nie chciałaby zostać ukochaną królową potężnego władcy dżinnów? Wówczas splotła palce z jego palcami i uśmiechnęła się (wtedy jeszcze potrafiła to robić), a jej wzrok padł na nowe znamię: znak pieczęci Sulejmana na jego twarzy.

Potem sięgnęła mu swoją mocą do gardła i zdławiła oddech.

Nie trwało to długo. Ghassan potrafił operować magią pieczęci sprawniej, niż się spodziewała, a wraz z jej potęgą zniknął również nacisk na jego gardło. Wściekł się wtedy potwornie: stał z twarzą zaczerwienioną z rozgoryczenia i braku powietrza, a Maniże myślała, że ją uderzy albo zrobi coś jeszcze gorszego. Nawet gdyby wrzeszczała, nikt by mu nie przeszkodził – teraz był królem.

Jednak Ghassan jej nie dotknął. Nie musiał. Maniże próbowała wykorzystać jego słabość, jego uczucia, więc odpłacił jej pięknym za nadobne, z bezlitosną skutecznością: kazał torturować Rustama, doprowadzając go na skraj śmierci, a ją zmusił do patrzenia, jak kości jej brata pękają, zrastają się dzięki magii Nahidów, a potem znów łamią, aż w końcu Rustam stał się wyjącym z bólu wrakiem, a Maniże padła na kolana, błagając Ghassana o zmiłowanie.

Kiedy w końcu wysłuchał jej próśb, wydawał się bardziej rozgniewany jej łzami niż uprzednią odmową.

„Chciałem, żeby między nami było inaczej” – powiedział oskarżycielskim tonem. „Nie powinnaś była mnie upokarzać”.

Na to wspomnienie wciągnęła gwałtownie powietrze. „Teraz już nie żyje”, upomniała się w myślach. Przyjrzała się zakrwawionym zwłokom króla, zapamiętała ten widok i próbowała przekonać siebie samą, że jej oprawca rzeczywiście opuścił ten świat. Ale nie kazała go spalić, jeszcze nie. Miała zamiar zbadać jego ciało w nadziei, że podpowie jej, jak Ghassan wszedł w posiadanie pieczęci Sulejmana. Zauważyła, że jego serce zostało usunięte, wycięte z piersi z chirurgiczną precyzją, dzięki czemu nie miała najmniejszych wątpliwości co do tego, kto wykonał cięcie. Część jej umysłu była za to wdzięczna. Mimo tego, co powiedziała wcześniej Nahri, Maniże nie dysponowała niemal żadnymi informacjami na temat procedury przekazywania pieczęci następcy.

A teraz dzięki Nahri wiedziała już, że pierwszym krokiem po odnalezieniu córki i Alego będzie wycięcie młodemu księciu serca.

Spojrzała znów na zadziwiająco nieruchome miasto: panowała tu nienaturalna atmosfera. W środku nocy Dewabad mógłby być królestwem spokoju, bezpiecznym i cichym pod rządami prawowitych władców.

Były to jednak tylko pozory: gdzieś daleko rozległ się przeciągły jęk. Inne krzyki wzniosły się w powietrze, po czym ucichły. Gwałtowne wydarzenia, które rozegrały się tej nocy, wzbudziły wśród tutejszych mieszkańców przerażenie. Wstrząśnięte dżinny, na które polowano, nie krzyczały, kuliły się tylko wraz z najbliższymi w zaimprowizowanych kryjówkach, modląc się, by ciemność ochroniła je przed prześladowaniem. Wszyscy w Dewabadzie wiedzieli, co zwykle następuje po upadku miasta: wychowali się na opowieściach o zemście i drapieżności wrogów. Zależnie od pochodzenia pamiętali wywołujące dreszcz strachu historie o tym, co działo się w niezliczonych człowieczych miastach, a także jak poczynał sobie Zajdi Al-Kahtani w zdobytym Dewabadzie, jak Darajawahusz e-Afszin wychłostał mieszkańców Kwi-zi. Nie, nie będzie słychać żadnych krzyków, mieszkańcy Dewabadu schowają się, łkając cicho, z dziećmi w objęciach, a nagła utrata magii zostanie zapamiętana jako jedno z wielu tragicznych wydarzeń tej nocy.

„Pomyślą, że oto nadszedł następny Sulejman”. Każda rozsądna osoba doszłaby do takiego wniosku. Czyż wielki sąd Sulejmana nad przodkami dżinnów nie rozpoczął się od odebrania im magicznych mocy? Zapewne spodziewali się teraz, że ich życie legnie w gruzach, rodziny zostaną rozdzielone, a oni sami zmuszeni do harówki na rzecz kolejnego człowieczego pana, odarci z magii i bezsilni.

Bezsilni. Maniże zacisnęła dłonie na zimnym kamieniu, aż zabolało, usiłując wyczuć magię pałacu, by móc wyczarować tańczące płomienie lub chmurę dymu. Wydawało się to niemożliwe, ale jej umiejętności znik­nęły. Wyobrażała sobie oczekujący w infirmerii tłum rannych błagających o pomoc, której nie mogła im teraz udzielić. Ze wszystkich rzeczy, które ukochała, a które jej odebrano – nieśmiałego arystokraty z prowincji, którego mogła poślubić, ciemnookiego noworodka, do którego ciężaru w ramionach wciąż tęskniła, brata, którego zdradziła, i własnej godności, utraconej przez lata ukłonów przed Kahtanimi – strata magii była najgorsza. Jej moc była jej życiem, jej duszą i potęgą, dawała jej siłę, by przetrwać wszystko inne.

„To chyba uczciwa cena za używanie uzdrawiającej magii do zabijania”, stwierdził cichy głos w jej głowie. Maniże odepchnęła tę myśl. Takie wątpliwości w niczym nie pomogą ani jej, ani jej pobratymcom. Skupiła się na gniewie, wściekłości, która krążyła w niej, od kiedy szafitka o zwinnych palcach jednym ruchem zniweczyła plany snute od wielu lat.

Nahri. Bunt w jej ciemnych oczach. Lekkie, niemal żałosne wzruszenie ramion, kiedy wsadziła najcenniejszy skarb swojej rodziny na palec tego nicponia i gza piaskowego.

„Oddałabym ci wszystko, moje dziecko. Wszystko, co byś zechciała. Wszystko to, czego ja nigdy nie miałam”.

– Rozkoszujesz się zwycięstwem? – Drwiący głos Aeszmy sprawił, że Maniże poczuła w ustach gorycz, ale nawet nie drgnęła. Miała do czynienia z tym ifrytem dość długo, żeby wiedzieć, jak sobie poradzić: z nim oraz ze wszystkimi innymi. Należało po prostu nie dawać mu okazji do szyderstw, nie okazywać słabości ani zwątpienia. Nie posiadać sojuszników ani blis­kich osób. Twardo patrzyła przed siebie, gdy demon dołączył do niej na murze. – Tak długo czekałem, by spojrzeć na miasto Anahid! – stwierdził z triumfalnym okrucieństwem. – Ale czemuż nie jest ono rozśpiewanym rajem? Gdzież podziały się szedu, według opowieści patrolujące niebiosa, gdzie są ogrody drzew całych w klejnotach i rzeki wina? Gdzie przymilni maridzcy służący, wyczarowujący tęcze nad wodospadami? Gdzie biblioteka kipiąca od sekretów stworzenia?

Maniże przewróciło się w żołądku. „Odeszły na wieki”. Zawsze chętnie dawała posłuch opowieściom o wspaniałościach miasta swoich przodków, a tymczasem odmalowywały one obraz całkiem niepodobny do Dewabadu rozciągającego się przed ich oczami.

– Sprawimy, że wszystko to powróci.

Szybko zerknęła na ogniste oblicze Aeszmy, tchnące zimną satysfakcją.

– Uwielbiała to miejsce – ciągnął. – Azyl dla tych, których tu ściągnęła, starannie utrzymany raj, zakazany grzesznikom.

– W twoim głosie słyszę zazdrość.

– Zazdrość? Przez trzy tysiące lat zamieszkiwałem z Anahid w krainie dwóch rzek, patrząc, jak powodzie się cofają, a ludzie rosną w siłę. Wojowaliśmy z maridami i podróżowaliśmy na pustynnych wiatrach. Wszystko to poszło w niepamięć z powodu jakiegoś człowieczego ultimatum!

– Na sądzie Sulejmana wybraliście odmienne drogi.

– Ona wybrała zdradę własnego ludu i najbliższych przyjaciół!

„Ocaliła swój ród. Mam zamiar zrobić to samo”.

– A ja myślałam, że w końcu odkładamy urazy na bok i zawieramy pokój.

Aeszma prychnął drwiąco.

– A jak chciałabyś tego dokonać, Banu Nahido? Czy myślisz, że nie wiem, co się stało z twoimi umiejętnościami? Wątpię, byś umiała teraz wywołać choćby iskrę, a co dopiero wywiązać się z zawartej ze mną umowy. – Uniósł dłoń, na której tańczył teraz wąski płomyk. – Jaka szkoda, że twój ród nie miał trzech tysiącleci, by poznać inne rodzaje magii.

Maniże z całych siła starała się nie patrzeć na płomień, chociaż tęsknota za magią rozrywała jej duszę.

– W takim razie mam szczęście, skoro jesteś tu, by mnie ich nauczyć.

Ifryt się zaśmiał.

– A dlaczego miałbym to robić? Pomagam ci od lat i nic jeszcze na tym nie zyskałem.

– Zyskałeś spojrzenie na miasto Anahid.

Aeszma uśmiechnął się drapieżnie.

– Tak sądzę… – Teraz uśmiech stał się tak szeroki, że aż zalśniły ostre jak brzytwy zęby. – W tej chwili mógłbym zyskać jeszcze więcej, gdybym zrzucił cię z tego muru i zabił najbardziej obiecującą potomkinię Anahid.

Maniże ani drgnęła. Przyzwyczaiła się, że mężczyźni jej grożą.

– Nie zdołałbyś uciec Darajawahuszowi. Wytropiłby wszystkie pozostałe ifryty, zamęczyłby je i zarżnął na twoich oczach, a potem spędziłby całe stulecie na zabijaniu cię powoli w najbardziej bolesny sposób, jaki potrafiłby sobie wyobrazić. Zabiłaby cię magia, której najbardziej pożądasz.

Cios sięgnął celu: kpiący uśmiech Aeszmy zniknął, zastąpiony przez gniewne spojrzenie. Zawsze tak było. Maniże znała słabości ifrytów równie dobrze, jak one znały jej tajemnice.

– Twój afszin nie zasługuje na taką moc – warknął. – Pierwszy dewa od tysięcy lat uwolniony spod klątwy Sulejmana to łatwo wpadający w gniew i zbyt dobrze uzbrojony głupiec. Mogłabyś równie dobrze obdarzyć takimi zdolnościami wściekłego psa.

Ta analogia nie spodobała się Maniże. I tak wyczuwała już zbyt wiele buntu, kipiącego pod warstwą absolutnej lojalności, jaką zazwyczaj prezentował wobec niej Dara.

Ciągnęła jednak:

– Jeśli pożądasz jego mocy, powinieneś porzucić bezwartościowe groźby i pomóc mi w odzyskaniu pieczęci Sulejmana. Bez niej nie mogę wyzwolić cię od klątwy.

– Jakież to wygodne!

– Słucham?

Przeniósł wzrok na nią.

– Powiedziałem, że to wygodne – powtórzył. – Od tylu dekad stoję u twego boku, oczekując od ciebie pomocy, a ty wciąż wynajdujesz nowe wykręty! Bardzo mnie to martwi, Banu Nahido. Zaczynam się zastanawiać, czy w ogóle jesteś w stanie wyzwolić nas spod klątwy Sulejmana.

Maniże starannie powstrzymywała się od okazywania jakichkolwiek emocji.

– To ty się do mnie zwróciłeś – przypomniała mu. – Zawsze mówiłam, że będę potrzebować pierścienia. Poza tym wydaje mi się, że widziałeś dość, by się zorientować, do czego jestem zdolna.

– To prawda, widziałem. Dość, bym nie był przesadnie skłonny dzielić się z tobą również moją magią, zwłaszcza w zamian za niejasne obietnice dotyczące przyszłej wolności. Jeżeli chcesz, bym nauczył cię magii krwi, musisz dać mi coś cenniejszego.

„Cenniejszego”? Maniże poczuła ciężar w brzuchu. Tak wiele już straciła! A to, co jej pozostało, było zbyt cenne.

– Czego żądasz?

Ifryt znów skrzywił twarz w zimnym uśmiechu, kiedy jego spojrzenie powędrowało ku miastu w dole, a na widok jego pożądliwej miny w jej umyśle zadzwoniły ostrzegawczo setki dzwonków.

– Codziennie myślę o tamtym poranku, o tej nagiej mocy płonącej w powietrzu, krzyczącej w mojej głowie. Nie czułem czegoś takiego, od kiedy Anahid wydźwignęła tę wyspę z jeziora. – Pogładził pieszczotliwie kamienną balustradę. – Magii Nahidów nie da się z niczym porównać, prawda? Nahidzkie dłonie wzniosły to miasto i zawróciły niezliczone rzesze znad krawędzi śmierci. Kropelka ich krwi wystarczy, żeby zabić ifryta. Życie Nahidki… no cóż, wyobraź sobie wszystko, czego mogłaby dokonać. – Aeszma wbił nóż głębiej. – Przypomnij sobie wszystko, czego już dokonała.

Teraz drgnęła Maniże. Jak szybko powróciły wspomnienia! Smród palonego ciała i lepka krew pokrywająca jej skórę. Migoczące miasto zniknęło, zastąpiły je jałowa równina i brudne, zasnute dymem niebo, odbijające się w nieobecnych, niewidzących oczach jej brata. Twarz umierającego Rustama wykrzywiał grymas szoku i bólu, który złamał serce Maniże, a przynajmniej to, co z niego pozostało. Przypominał jej w tamtej chwili chłopca, którym kiedyś był. Nahidzkie rodzeństwo utraciło niewinność zbyt wcześnie, lecz przetrwało razem tyle przeciwności tylko po to, by na końcu tak gwałtownie się poróżnić.

– Mów jasno!

– Chcę twojej córki. – Teraz Aeszma przemawiał bez ogródek, cała fałszywa skromność gdzieś zniknęła. – Ponieważ okazała się zdrajczynią, powinno ci zależeć, żeby zniknęła.

Zdrajczyni. Jak łatwo było ifrytowi wydać wyrok. Nie widział drżącej dziewczyny w poszarpanej, zakrwawionej sukni. Nie patrzył w przerażone, boleśnie znajome oczy.

„Zdradziła cię”. Rzeczywiście, uczyniła coś złego, oszukując matkę sztuczką, która przystawała raczej nisko urodzonej szafickiej złodziejce niż nahidzkiej uzdrowicielce. Maniże potrafiłaby jej to jednak wybaczyć. Wybaczyłaby, gdyby Nahri zagarnęła pierścień dla siebie. Stwórca wiedział, że Maniże nie mogła osądzać ambicji innej kobiety.

Ale Nahri tak nie zrobiła. Nie, oddała klejnot Kahtaniemu, ze wszystkich osób akurat jemu. Synowi króla, który torturował jej matkę, który odebrał jej szansę na szczęśliwe życie i wbił ostatecznie klin pomiędzy nią a jej brata.

Tego Maniże nie umiała przebaczyć.

Aeszma przemówił znowu, zapewne zauważając dłuższą ciszę i kryjące się w niej zwątpienie:

– Musisz dokonać wyboru, Maniże – ostrzegł niskim, groźnym tonem. – Twój Bicz ma obsesję na punkcie dziewczyny. Jeśli była dość chytra, by cię zwieść, jak daleko posunie się ten zakochany głupiec, gdy twoja córka odegra przed nim odpowiednią scenkę? Ale gdybyśmy nauczyli cię pewnych rzeczy, ja i Wizaresz… – Aeszma pochylił się ku niej. – Nie musiałabyś już nigdy troszczyć się o lojalność Darajawahusza. Ani kogokolwiek innego. Ale za pewną cenę.

Wzrok Maniże przyciągnął nagły błysk: ognisty promień słońca wyłaniający się zza gór na wschodzie. Jego jasność ją zaskoczyła: wschód słońca w Dewabadzie nie był tak intensywny, gdy ochronna magiczna zasłona odcinała miasto od prawdziwego nieba… ale nie tylko blask świtu wydawał się jej dziwaczny.

Towarzyszyła mu niezwyczajna cisza. Z Wielkiej Świątyni nie dochodziło bębnienie, a z minaretów dżinnów – azan. Wschód słońca witało milczenie, które napełniło jej serce przerażeniem większym niż krew kapiąca z jej zranionego palca. Nic nigdy nie powstrzymało bębnów ani wezwania na modlitwę: były dotychczas w Dewabadzie częścią samej materii czasu.

Były, dopóki najazd Maniże nie rozdarł tej materii na strzępy. Dewabad był jej domem, za który ponosiła odpowiedzialność, a tymczasem wyrwała mu serce. Teraz musiała to naprawić.

Bez względu na koszty.

Zamknęła oczy. Nie modliła się od chwili, gdy dwa dżinny wykrwawiły się na śmierć w lodowatym błocie północnego Dewastanu, zabite trucizną, którą stworzyła. Obroniła swoje plany przed Darą, a potem zesłała na Dewabad jeszcze gorszą falę śmierci… ale przez cały ten czas ani razu się nie pomodliła. Czuła, jakby zerwała jakieś ogniwo.

Wiedziała doskonale, że Stwórca jej już nie pomoże. Nie było żadnej alternatywy, tylko ścieżka, którą sama wybrała i musiała nią podążyć, nawet jeżeli na końcu nie będzie już sobą.

Postarała się opanować głos: nie zdradzi ifrytowi, jak czułego miejsca dotknął.

– Mogę dać ci jej imię. To prawdziwe. To, które nadał jej ojciec.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ I

 

 

 

Nahri

 

 

 

Kiedy Nahri była bardzo mała, w ostatnim sierocińcu, który ją przyjął, spotkała bajarza.

To było święto Eid, gorący, chaotyczny dzień, ale dla takich dzieci jak ona – jeden z przyjemniejszych. Tego dnia zamożniejsi Kairczycy, których dobrostan był jednym z przykazań ich wiary, byli szczególnie skłonni troszczyć się o sieroty. Najpierw Nahri w nowej, wyszywanej w niebieskie lilie sukience napchała się słodyczami, w tym nadziewanymi maślanymi ciasteczkami, a potem w mgiełce cukrowego oszołomienia dostrzegła, że pojawił się bajarz. Dzieci zebrały się wokół niego, lecz wiele z nich – półprzytomnych od popołudniowego upału – szybko zasnęło, ukołysanych łagodnym głosem sączącym opowieści o dalekich krajach i wspaniałych przygodach.

Nahri jednak nie dała się uśpić. Zauroczyły ją snute o czarodziejskich królestwach i zaginionych spadkobiercach historie, które poruszyły czułą strunę w sercu dziewczynki bez nazwiska i bez rodziny. Jednak opowieści bajarza wydawały się nieco dezorientujące:

– Kan u ma kan – powtarzał, opisując fantastyczne miasta, tajemnicze dżinny i sprytne bohaterki. „Tak było i nie było”. Baśnie wydawały się zawieszone pomiędzy tym światem i innym, pomiędzy prawdą i kłamstwem, co doprowadzało Nahri do szaleństwa. Musiała wiedzieć, czy są prawdziwe, czy może istnieje lepsze miejsce, świat, w którym tajemnicze rzeczy, które potrafiła robić, są normalne.

Dlatego naciskała:

– Ale czy to wszystko prawda? Czy to się naprawdę wydarzyło?

Bajarz wzruszył ramionami. Nahri zapamiętała ruch jego barków i błysk w oczach. Niewątpliwie mężczyznę ubawiła śmiałość dziewczynki.

– Może się wydarzyło… a może nie.

Naciskała dalej, sięgając do pierwszego przykładu z brzegu:

– Czy to tak samo jak z tą rzeczą w twojej piersi? Tą, która wygląda jak krab trzymający twoje płuca i przez którą kaszlesz krwią?

Ze zdumienia otworzył szeroko usta.

– Boże uchowaj – wyszeptał z przerażeniem, a wokół rozległy się westchnienia przejętych słuchaczy. W jego oczach pojawiły się łzy. – Nie możesz tego wiedzieć.

Nie zdołała nic odrzec. Inni dorośli szybko interweniowali, chwytając ją tak gwałtownie, że rozdarli rękaw jej nowej sukienki. To wydarzenie przeważyło szalę: Nahri opowiadała denerwujące rzeczy, krzyczała przez sen w języku, którego nikt nie znał, po pobiciu przez inne dzieci nie miała żadnych siniaków ani zadrapań, więc teraz została wyrzucona z nędznego sierocińca, mimo że błagała, by powiedziano jej, co zrobiła źle. Upadła w kurz, brudząc odświętny strój, a potem podniosła się i stała na środku ulicy, gdy inni ludzie świętowali całymi rodzinami w ciepłych domach, których wnętrza nigdy nie miała okazji zobaczyć.

Gdy za Nahri zatrzasnęły się drzwi sierocińca, przestała wierzyć w magię, aż wiele lat później pewien wojowniczy Dewa schwytał ją w plątaninie grobowców. Teraz jednak patrzyła na znaną panoramę Kairu, nie rozumiejąc, jak się tu znalazła, a pamięć podsunęła jej arabskie słowa:

Kan u ma kan. „Tak było i tak nie było”.

Baśniowy świat Dewabadu zniknął, zastąpiony przez meczety i mury Kairu, stare ceglane budynki niknące w chmurach kurzu, a także pustynię migoczącą od gorąca i zalane pola. Nahri zamrugała i przetarła oczy. Miasto pozostało na swoim miejscu, podobnie jak Wielkie Piramidy, stojące dumnie na tle jasnego nieba za szeroką, błękitną wstęgą Nilu.

„Egipt. Jestem w Egipcie”. Odkryła nagle, że przyciska pięści do skroni, tak mocno, że bolało. Czy to był sen?

A może to Dewabad był snem? Koszmarem? Na pewno bardziej prawdo­podobne wydawało się to, że znalazła się znów w Kairze jako człowiecza kobieta, uboga złodziejka, specjalistka od przekrętów, zwiedziona włas­nymi sztuczkami, niż to, że przeżyła ostatnie sześć lat jako przyszła królowa ukrytego państwa dżinnów.

I rzeczywiście mogłoby tak być, gdyby nie dyszący, spocony i wciąż jeszcze lekko błyszczący książę, który właśnie zasłonił Nahri panoramę Kairu i okolic. A więc to nie sen, chyba że zabrała jego fragment na jawę.

– Nahri – wyszeptał Ali. Oczy miał przekrwione, a wzrok pełen rozpaczy, woda spływała mu po twarzy. – Nahri, proszę, powiedz, że mi się to tylko wydaje. Proszę, przekonaj mnie, że to nie to, na co wygląda.

Wciąż odrętwiała dziewczyna spojrzała ponad jego ramieniem. Tak długo tęskniła za egipskimi krajobrazami, że teraz nie potrafiła odwrócić od nich wzroku. Ciepły wiatr igrał z jej włosami, a dwa nektarniki ćwierkały głośno, uwijając się w gęstych pnączach, pochłaniających ceglaną ruinę. Była właś­nie pora wylewu: każdy Egipcjanin rozpoznałby to na pierwszy rzut oka, gdyby spojrzał na zalane nabrzeża i wodę Nilu pluskającą o korzenie palm.

– To wygląda na dom – stwierdziła ochryple. Nie mogła uleczyć gardła, gdyż jej magię wciąż blokowała pieczęć Sulejmana błyszcząca na policzku Alego. – Wygląda na Egipt.

– Nie możemy być w Egipcie! – Ali cofnął się o krok i oparł ciężko o zrujnowaną wewnętrzną ścianę minaretu. Na jego twarzy pojawił się gorączkowy rumieniec, a ze skóry uniósł się mglisty obłok. – D-dopiero co byliśmy przecież w Dewabadzie. Pociągnęłaś mnie za sobą z muru… Czy chciałaś…

– Ależ nie! Próbowałam tylko uciec od Maniże. Powiedziałeś, że jezioro jest już wolne od klątwy, więc pomyślałam, że popłyniemy do brzegu. Na pewno nie chodziło mi o to, żebyśmy zmaterializowali się nagle na drugim końcu świata!

– Drugim końcu świata… – powtórzył głucho Ali. – O mój Boże. O mój Boże. Musimy wrócić. Musimy… – przerwał, sycząc boleśnie i unosząc dłoń ku sercu.

– Ali?! – Złapała go za ramię. Z bliska dostrzegała, że jest nie tylko przerażony. Wyglądał na ciężko chorego: trząsł się i pocił bardziej niż człowiek umierający na gruźlicę. Wyszkolenie Nahri wzięło górę. – Siadaj – rozkazała, łagodnie pomagając mu usiąść na ziemi.

Książę zacisnął mocno oczy i oparł głowę o ścianę. Wyglądał, jakby z całych sił próbował powstrzymać się od krzyku.

– To chyba pieczęć – sapnął, przyciskając pięść do piersi, a raczej do serca, w którym dzięki zręczności palców Nahri powinien spoczywać teraz pierścień Sulejmana. – Pali mnie!

– Pozwól, niech spojrzę. – Złapała jego dłoń, gorącą jak czajnik z kipiącym wrzątkiem, i odciągnęła ją od ciała Alego. Skóra pod nią wydawała się zupełnie normalna. Bez magii nie potrafiła go jednak zbadać dokładniej. Ośmioramienny znak Sulejmana wciąż płonął na policzku młodzieńca, blokując jej moc. Przełknęła ślinę, próbując opanować strach. – Będzie dobrze – oświadczyła. – Zdejmij tylko zaklęcie pieczęci, a zlikwiduję twój ból i będę mogła lepiej cię zbadać.

Otworzył oczy, w których obok cierpienia pojawiła się teraz konfuzja.

– Zdjąć zaklęcie?

– Tak. Zaklęcie pieczęci, Ali – powtórzyła Nahri, próbując opanować panikę. – Pieczęci Sulejmana. Nie mogę używać magii, kiedy znak na twojej twarzy tak świeci!

Odetchnął głęboko, z każdą chwilą wyglądał coraz gorzej.

– Ja… no dobrze. – Obejrzał się na nią, z trudnością próbując skupić uwagę na jej twarzy. – Jak mam to zrobić?

Nahri spojrzała na niego.

– Jak to „jak”? Pieczęć jest własnością twojej rodziny od wieków. Nie wiesz, jak się nią posługiwać?

– Nie. Tylko emirowi wolno… – Książę skrzywił się, dźgnięty nowym ukłuciem bólu. – O Boże, Ziru…

– Ali, proszę.

Młodzieniec był jednak zbyt oszołomiony, a wspomnienie śmierci brata przeważyło szalę. Siedział teraz bezwładnie przy ścianie, łkając i bełkocząc coś po gezirijsku. Łzy toczyły mu się po policzkach, żłobiąc ścieżki w brudzie i zaschniętej krwi.

Dobiegł ich śpiew ptaków, a bryza zakołysała pniami palm, górujących nad zrujnowanym meczetem. Nahri poczuła, że serce wyrywa jej się z piersi. Radość z powrotu do domu walczyła w jej umyśle ze wspomnieniami koszmarnych wydarzeń, które sprawiły, że oboje pojawili się tu tak nagle.

Przykucnęła. „Myśl, Nahri, myśl!” Musiała opracować jakiś plan.

Nie potrafiła jednak trzeźwo myśleć teraz, gdy czuła jeszcze aromat trucizny we krwi Muntazira i słyszała, jak Maniże łamie kości Alego.

Nie umiała planować, gdy widziała wciąż błagalne spojrzenie zielonych oczu Dary z drugiego końca zawalonego korytarza pałacu.

Jeszcze raz głęboko odetchnęła. „Magia. Odzyskaj swoją magię i wszystko się ułoży”. Bez uzdrowicielskich umiejętności czuła się wyjątkowo bezbronna i słaba, jak nigdy w życiu. Całe ciało ją bolało, a w nosie czuła metaliczny zapach krwi.

– Ali. – Ujęła jego twarz w dłonie, próbując nie martwić się przerażająco nienaturalnym, nawet jak na dżinna, gorącem jego lepkiej skóry. Otarła mu łzy z policzków, zmuszając księcia, żeby spojrzał jej prosto w twarz. – Oddychaj. Znajdziemy chwilę, by go opłakiwać, podobnie jak wszystkich pozostałych, obiecuję, ale teraz musimy się skupić. – Wiatr przybrał na sile, targał jej włosami i zasłaniał nimi jej twarz. – Muntazir mówił, że dojście do siebie po założeniu pierścienia może zająć kilka dni. – Przypomniała sobie. – Może to normalny stan?

Alim targały gwałtowne dreszcze jak podczas ataku padaczki. Skóra mu poszarzała, a wargi wyschły i popękały.

– Nie sądzę, by to było normalne… – Para unosiła się nad jego ciałem gęstą chmurą. – To pragnie ciebie – wyszeptał. – Wyczuwam to.

– N-nie mogłam – wyjąkała. – Nie byłam w stanie go przyjąć. Słyszałeś, co powiedziała Maniże o szafitach? Gdyby pierścień mnie zabił, zamordowałaby cię i zagarnęła go dla siebie. Nie mogłam tak ryzykować!

Pieczęć znów rozbłysła na jego policzku, jakby w gniewnej odpowiedzi. Znak na twarzy Ghassana przypominał tatuaż czarniejszy niż noc, natomiast u Alego wyglądał tak, jakby narysowano go rtęcią, połyskującą teraz w promieniach słońca.

Krzyknął, kiedy gwiazda zalśniła jaśniej.

– O Boże – jęknął, sięgając do pasa po któreś ostrze (handżar i zulfikar przy pasie Alego jakimś cudem przeniosły się razem z nim do Egiptu). – Muszę się tego pozbyć.

Nahri wyrwała mu broń.

– Oszalałeś? Nie możesz wyciąć sobie serca!

Ali nie zareagował, tak jakby nagle przestał móc sensownie odpowiadać na pytania. Patrzył na Nahri nieobecnym, pustym wzrokiem, który ją przerażał. Taki wzrok kojarzył jej się z pacjentami, którzy za późno trafili do infirmerii.

– Ali. – Pragnęła położyć na nim dłonie i odjąć mu bólu, ale nie mog­ła. – Proszę, spróbuj zdjąć zaklęcie pieczęci – błagała. – Dopóki tego nie zrobisz, nie mogę ci pomóc!

Spojrzał na nią przelotnie, a ona poczuła, że traci nadzieję: źrenice Alego rozszerzyły się tak bardzo, że niemal zasłoniły szare tęczówki. Mrugnął, ale jego mina nie wskazywała, by zrozumiał jej prośbę. Boże, dlaczego nie wypytała Muntazira o dalsze szczegóły dotyczące pieczęci? Powiedział jej tylko, że musi wyciąć serce Ghassana i je spalić, dojście do siebie może zająć nowemu posiadaczowi pierścienia kilka dni, a poza tym…

A poza tym pierścień nie może opuścić Dewabadu.

Poczuła zimny dreszcz przerażenia, mimo że jej skórę muskał ciepły wiatr. „Nie, proszę, nie!” To nie mogło być przyczyną obecnych kłopotów. Nie mogło! Nahri nie prosiła Alego o pozwolenie, wręcz przeciwnie, próbował się jej wyszarpnąć, ale i tak wsadziła mu pierścień na palec. Próbowała go ocalić tak rozpaczliwie, że nie zwracała uwagi na to, co on sam sądzi na ten temat.

„A teraz być może to go zabija”.

Palący wiatr odgarnął jej włosy z twarzy i sypnął w nią piaskiem. Jedno z kołyszących się za zrujnowanym meczetem drzew nagle runęło na ziemię, aż Nahri podskoczyła, dopiero w tym momencie zdając sobie sprawę, że powietrze jest gorące, a wiatr wzmógł się do tego stopnia, że wył jej w uszach.

Podniosła wzrok.

Nad pustynią za Nilem kłębiły się pomarańczowe i zielone chmury. Nahri patrzyła, jak lśniąca, połyskliwa powierzchnia rzeki zszarzała, kiedy obłoki zasłoniły promienie świtu. Piasek zawirował nad kamienistą ziemią, a gałęzie i liście wzbiły się w powietrze.

Wyglądało to jak burza, taka sama, w jakiej pojawił się wezwany przez nią Dara. Kiedyś podobne spostrzeżenie mogłoby dodać Nahri otuchy, lecz teraz była przerażona. Wstała, trzymając zulfikar Alego. Jej kolana drżały.

Runął na nią z rykiem wicher niosący tumany piachu. Nahri krzyknęła i uniosła ramię, by ochronić twarz, zupełnie niepotrzebnie. Nic jej już nie chłostało ani nie próbowało rozerwać na strzępy. Mrugnęła niepewnie i dostrzegła, że znajdują się razem z Alim w środku leja kipiącego piasku, w oku cyklonu, bezpiecznym miejscu pośrodku burzy.

Nie byli tu jednak sami.

Zbliżał się do nich mroczny cień. Znikał i pojawiał się w tumanach niesionego wiatrem piasku, aż wylądował na szczycie ruiny minaretu, jak drapieżnik, który złapał mysz w dziurze. Stworzenie wydało jej się niewiary­godne: płowe, zwinne ciało o mięśniach prężących się pod bur­sztynową sierścią. Pazurzaste łapy rozmiaru jej głowy i ogon przecinający powietrze niczym kosa. Srebrne oczy w lwiej twarzy.

No i skrzydła. Oszałamiające, opalizujące skrzydła, mieniące się chyba wszystkimi kolorami świata. Nahri nieomal upuściła zulfikar i westchnęła ze zdumienia. Widziała wizerunki tych zwierząt zbyt wiele razy, by nie wiedzieć, z czym ma do czynienia.

To był szedu, niemal mityczny uskrzydlony lew. Na takich wierzchowcach jej przodkowie ruszali ponoć do walki z ifrytami, a szedu pozostały ich symbolem na długo po tym, jak wszystkie żywe stworzenia tego gatunku zniknęły.

A przynajmniej tak wszyscy myśleli. Kocie oczy wpatrywały się w nią, szukając czegoś w jej twarzy i oceniając ją. Przysięgłaby, że dostrzegła w nich błysk zmieszania, ale także inteligencji. Głębokiej, niezaprzeczalnej inteligencji.

– Pomóż mi – poprosiła, czując, że traci rozum. – Błagam!

Szedu zmrużył oczy. Były srebrne, tak jasne, że niemal przezroczyste, barwy błyszczącego lodu. Ich wzrok wędrował po sylwetce Nahri, obejmując również zulfikar w jej dłoniach i rannego księcia u jej stóp… a także znak wysoko na jego policzku.

Stworzenie nastroszyło pióra jak niezadowolony ptak, a z jego gardzieli dobiegł grzmiący warkot.

Nahri natychmiast zacisnęła palce na rękojeści zulfikara, nie żeby to mogło jakoś ich ochronić przed tą imponującą bestią.

– Proszę – spróbowała znowu. – Jestem Nahidką. Moja magia nie działa, a musimy wrócić do…

Szedu skoczył.

Nahri przypadła do ziemi, ale stworzenie tylko przepłynęło ponad nią. Jego potężne skrzydła na chwilę pogrążyły minaret w cieniu.

– Czekaj! – wykrzyknęła, kiedy znikał za zasłoną złotego piasku. Burza powoli dobiegała końca, tracąc na intensywności. – Czekaj!

Stwór jednak już odleciał, rozsypując się jak kurz na wietrze. W jednej chwili znów było jak wcześniej: śpiewały ptaki, a niebo jaśniało błękitem.

Ali sapnął tylko raz, tak jakby wydawał ostatnie tchnienie, a potem osunął się nieprzytomny na ziemię.

– Ali! – Nahri przypadła do jego boku, chwyciła go za ramię i potrząs­nęła nim. – Obudź się, proszę cię, obudź się! – Sprawdziła mu puls, czując jednocześnie rozpacz i ulgę. Wciąż oddychał, lecz jego serce biło powoli i nierówno. „To twoja wina. Wsadziłaś mu pierścień na palec, a potem pociągnęłaś za sobą do jeziora”. Przełknęła łzy. – Nie waż mi się umierać, rozumiesz? Nie ocaliłam ci życia tyle razy tylko po to, żebyś zostawił mnie tu samą!

Jedyną odpowiedzią na jej gniewne słowa była cisza. Nahri mogła sobie krzyczeć do woli. Wciąż nie była w stanie używać magii i nie miała pojęcia, co robić dalej. Nie wiedziała nawet, jak się tu dostali. Wstała i spojrzała na panoramę Kairu. Nie potrafiła tego dokładnie ocenić, ale zgadywała, że miasto znajduje się o kilka godzin rejsu statkiem. Bliżej metropolii widać było więcej wiosek, otoczonych zalanymi polami, a na rzece – płynące łodzie.

Rozejrzała się jeszcze raz po zrujnowanym meczecie, w którym znajdowało się coś na kształt spalonego gołębnika. Potrzaskane kamienie wyznaczały fundamenty domów stojących niegdyś wzdłuż krętej, zarośniętej teraz ścieżki, prowadzącej ku rzece. Przesunęła wzrokiem po pozostałościach wioski, czując na karku dziwny dreszcz, tak jakby znała tę okolicę.

Jej spojrzenie spoczęło na wezbranym Nilu. W oddali migotał Kair, a naprzeciwko niego stały potężne piramidy. Po szedu nie było śladu, nie czuła również ani odrobiny magii – w powietrzu czy też w swojej krwi.

Rozgniewało ją to. Gdy spoglądała na piramidy, potężne pomniki ludzkości, które były starożytne, zanim jeszcze Dewabad narodził się w marzeniach Anahid, jej gniew zapłonął jaśniej. Nie będzie czekać, aż magia powróci i ją uratuje.

Nahri potrafiła odnaleźć się w innym świecie.

 

Ali w jej ramionach był dziwnie lekki, a dotyk jego skóry parzył ją, tak jakby młodzieniec w połowie się wypalił. Dzięki temu łatwiej jej było zwlec nazbyt wysokiego księcia z minaretu. Powinna była poczuć ulgę, lecz w jej umyśle pojawiło się przeczucie, że to zły znak.

Gdy wytaszczyła bezwładne ciało na zewnątrz, ostrożnie opuściła je na ziemię, żeby odsapnąć. Czoło miała mokre od potu, a kiedy się wyprostowała, strzyknęło jej w plecach.

Znów naszło ją irytujące uczucie, że już tu kiedyś była. Spojrzała na ścieżkę, próbując złożyć w całość drażniące, na wpół zatarte fragmenty wspomnień, niestety bezskutecznie. Wieś wyglądała tak, jakby została zrównana z ziemią i porzucona dekady temu. Otaczająca ją zieleń była na najlepszej drodze do całkowitego pochłonięcia budynków.

„To na pewno tylko przypadek, że ze wszystkich miejsc w Egipcie, do których magia mogła przerzucić dwoje ognistokrwistych dżinnów, wybrała właśnie tę budzącą grozę, spaloną wioskę”.

Ta myśl ją zaniepokoiła. Znów dźwignęła Alego i podążyła ścieżką do rzeki, tak jakby chodziła nią wcześniej setki razy. Dotarła do brzegu i złożyła księcia na ziemi.

Woda natychmiast ruszyła ku niemu, zalewając wyschniętą trawę pod nieprzytomnym ciałem. Zanim Nahri zdążyła zareagować, malutkie strumyczki wspinały się już po jego kończynach i płynęły po gorącej skórze młodzieńca niczym wilgotne palce. Uzdrowicielka chciała go odciągnąć od rzeki, ale w tym momencie Ali westchnął głęboko, a na jego twarzy pojawił się ślad ulgi.

„Aha, więc maridowie zupełnie nic ci nie zrobili, tak?” Nahri przypomniała sobie zulfikar płynący ku niemu na szczycie fali i swobodę, z jaką książę kontrolował w bibliotece wodospad, by zlikwidować zahhaka. Jakie jeszcze sekrety związane z opętaniem przez wodnego demona skrywał Ali?

I czy wiązały się one teraz z jakimkolwiek niebezpieczeństwem? Właśnie odwiedził ich latający lew rzekomo wymarłego gatunku. Czy za chwilę pojawią się jakieś duchy rzeki?

„Nie masz czasu, żeby rozwikłać tę zagadkę”. Ali był chory, Nahri bezsilna, a jeśli Maniże znajdzie sposób, żeby ich odnaleźć… Uzdrowicielka nie miała zamiaru stać się łatwym celem pośrodku opuszczonej wioski.

Oceniła ich położenie na zimno, wypierając wszystkie myśli o Dewabadzie i rozważając sytuację z bezlitosnym pragmatyzmem, który zawsze rządził jej życiem. W sumie położenie Nahri wydawało się dość korzystne: nie znajdowała się w podbitym mieście, nie stała jej nad głową wyrachowana matka, która powinna od dawna nie żyć, ani wojownik z błagalnym spojrzeniem zielonych oczu. Teraz chodziło tylko o przeżycie.

Ich stan posiadania przedstawiał się żałośnie. Poza bronią Alego mieli na sobie tylko poszarpane, zakrwawione ubrania. Nahri w Dewabadzie zwykle nosiła biżuterię, za którą mogłaby tu kupić królestwo, ale akurat tego dnia, w poszanowaniu tradycji obowiązującej podczas parady Nawasatem, miała na sobie tylko prostą sukienkę. Porwano ją z Kairu bosą i w łachmanach, wróciła tu w podobnym stanie. Roześmiałaby się z tej ironii losu, gdyby nie miała ochoty wybuchnąć płaczem.

Co gorsza, wydawali się teraz łatwym celem. Ich ubrania, choć zniszczone, były strojami dżinnów, porządnie uszytymi i kosztownymi, co mógłby dostrzec każdy. Oboje byli dobrze odżywieni i zadbani, a lśniący zulfikar Alego pasował bardziej do wojownika ze starożytnych opowieści niż do podróżnika z człowieczego rodu. Ali i Nahri wyglądali – zgodnie ze stanem faktycznym – jak utaplani w błocie zamożni arystokraci. Z pewnością nie jak miejscowi wieśniacy.

Uzdrowicielka rozważała wszystkie możliwości, przyglądając się rzece. Nie przepływały nią w tej chwili żadne łodzie, a najbliższa wieś była zaledwie odległą, zamazaną smugą budynków. Nahri zapewne zdołałaby dotrzeć do niej piechotą w pół dnia, ale zdecydowanie bez Alego na plecach.

Gdyby jednak nie musiała poruszać się pieszo… Zmierzyła wzrokiem zwaloną palmę, a w jej głowie zaczął formować się plan. Sięgnęła po handżar księcia, sądząc, że łatwiej jej będzie się nim posłużyć niż zulfikarem.

Jej dłoń znieruchomiała na kapiącej od klejnotów rękojeści sztyletu. To nie był nóż Alego, lecz jego brata. Jak wszystko, co należało kiedykolwiek do Muntazira, i ta broń była piękna oraz absurdalnie kosztowna. Rękojeść zrobiono z białego nefrytu, owiniętego złotą taśmą inkrustowaną w roślinny wzór małymi szafirami, rubinami i szmaragdami. Nahri zaparło dech w piersi, kiedy oszacowała wartość cennych kamieni i obliczyła, ile byłby wart handżar. Niewątpliwie Muntazir wręczył go swemu młodszemu bratu jako pamiątkę, toteż rozważanie, jak przehandlować tę broń bez pozwolenia Alego, wydało jej się nagle okrutne.

To jednak by jej nie powstrzymało. Nahri potrafiła przeżyć w każdej sytuacji, a tymczasem nadeszła pora, by wziąć się do roboty.

Praca zajęła jej całe przedpołudnie. Godziny rozpływały się we mgle zawziętej rozpaczy, a łzy uzdrowicielki płynęły równie obficie jak krew z palców i nadgarstków poranionych podczas prób sporządzenia z gałęzi improwizowanej tratwy. To wystarczyło, by utrzymać głowę i ramiona Alego nad powierzchnią głębokiej do pasa wody, w której brodziła Nahri. Muł wsysał jej bose stopy, a nurt ciągnął za poszarpaną sukienkę.

Około południa palce zdrętwiały jej tak, że nie mogła dłużej ciągnąć tratwy rękami. Wykorzystała więc pas Alego, żeby przewiązać się w talii i kontynuować podróż z nowymi siniakami i otarciami. Nie przywykła do tak długotrwałego bólu, do ran, które się nie goiły. Mięśnie ją paliły, a całe ciało błagało o przerwę.

Mimo to szła dalej, starając się utrzymać miarowy, pewny krok. Nie wiedziała, czy gdyby się zatrzymała albo poślizgnęła i wpadła do wody, znalazłaby siłę, by walczyć o kolejny oddech.

Gdy dotarła do wioski, słońce zachodziło, zmieniając Nil w lśniącą purpurową wstęgę. Wydawało się, że gęsta roślinność na brzegach grozi jej kolczastymi cierniami. Nahri zdawała sobie sprawę, jak niepokojąco muszą wyglądać dla miejscowych. Nie zaskoczyło jej więc w najmniejszym stopniu, kiedy dwóch młodych rybaków wyciągających sieci podskoczyło na ich widok z okrzykami zaskoczenia.

Nie zależało jej jednak na ich pomocy. Tuż za łodzią czerpały wodę z rzeki cztery kobiety w czarnych strojach, więc pobrnęła w ich kierunku.

– Pokój z wami, siostry – wydyszała. Wargi miała popękane, a na języku czuła smak krwi. Wyciągnęła dłoń, na której zalśniły trzy malutkie szmaragdy wyjęte z rękojeści handżara Muntazira. – Muszę dostać się do Kairu.

 

Nahri walczyła z sennością, gdy zaprzężony w osła wózek, turkocząc, zmierzał do miasta. Noc zapadała szybko, okrywając ciemnością przedmieścia egipskiej stolicy, dzięki czemu łatwiej im się podróżowało. Nie tylko ze względu na to, że wąskie uliczki były dość puste (miejscowi przygotowywali wieczorny posiłek, modlili się lub kładli dzieci do spania), ale także dlatego, że Nahri nie była pewna, czy zniesie widok znanych okolic i swojego starego domu w pełnym świetle dnia. Wszystko to wydawało jej się nierealne: słodki zapach łodyg trzciny cukrowej na dnie wozu i urywki egipskiej odmiany arabskiego, w której rozmawiali przechodnie, kontrastowały z nieprzytomnym księciem dżinnów gorączkującym w jej ramionach.

Każdy wybój posyłał nową falę bólu przez jej posiniaczone ciało. Miała problem, żeby wydobyć z siebie coś więcej niż pomruk, kiedy woźnica, mąż jednej z kobiet znad rzeki, zapytał, dokąd mają jechać. Tylko tyle była w stanie zrobić, żeby pozostać przy zdrowych zmysłach. Określenie „kiepski plan” byłoby eufemizmem, lecz gdyby ten zawiódł, nie miałaby pojęcia, co zrobić.

Walcząc z wyczerpaniem i rozpaczą, Nahri wyciągnęła przed siebie otwartą dłoń.

– Nar – wyszeptała. Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu miała nadzieję, że to zadziała, jeśli wypowie słowo na głos, tak jak uczył ją Ali. – Nar.

Ani krztyny gorąca, a tym bardziej płomienia. A tak jej na tym zależało! Oczy zaszczypały ją z rozczarowania, ale całą siłą woli powstrzymała się od łez.

W końcu dotarli na miejsce. Nahri przesunęła się po dnie wozu, a jej ciało zaprotestowało.

– Pomożesz mi go wynieść? – zapytała.

Woźnica obejrzał się ze zdumieniem.

– Kogo?

Zaskoczona tym pytaniem uzdrowicielka wskazała Alego, leżącego bliżej niż łokieć od mężczyzny.

– Jego.

Tamten aż podskoczył.

– Ależ! Nie byłaś sama? Przysiągłbym, że nie widziałem nikogo poza tobą!

Dreszcz lęku przebiegł jej po plecach. Niby wiedziała, że ludzie nie widzą większości dżinnów, zwłaszcza czystej krwi, takich jak Ali, lecz przecież woźnica na początku podróży pomagał jej wtaszczyć ciało księcia na wóz. Jak mógł o tym zapomnieć?

Zastanawiała się nad odpowiedzią, dostrzegając strach rodzący się w jego oczach.

– Nie – powiedziała szybko. – Był tam przez cały czas.

Mężczyzna zaklął pod nosem, ześlizgując się z grzbietu osła.

– Mówiłem żonie, że nie mamy żadnego interesu w pomaganiu nieznajomym przychodzącym z tego przeklętego miejsca, ale czy ona mnie kiedykolwiek słuchała?

– A więc Nil jest teraz przeklętym miejscem?

Rzucił jej mroczne spojrzenie.

– Przeszliście przez Nil, ale od strony… tamtych ruin.

Nahri była zbyt ciekawa, by powstrzymać się od pytania:

– Mówisz o wiosce na południe od was? Co się tam stało?

Zadrżał, ściągając Alego z wozu.

– Lepiej o tym nie gadać. – Syknął, gdy jego palce otarły się o nadgars­tek księcia. – Ten chłopak jest cały rozpalony! Jeżeli przywlokłaś do naszej wioski febrę…

– Wiesz co, myślę, że dam radę ponieść go dalej sama – stwierdziła uzdrowicielka z fałszywym animuszem. – Dzięki!

Mamrocząc coś niepochlebnego, woźnica rzucił Alego w jej ramiona, a potem się odwrócił. Walcząc z ciężarem ciała księcia, Nahri zdołała zarzucić sobie jego ramię na szyję i z wysiłkiem pociągnęła go ze sobą w kierunku sklepiku na końcu ciemnej alejki, sklepiku, z którym wiązała całą nadzieję, jaka jej pozostała.

Kiedy otworzyła drzwi, zadźwięczał dzwonek, a znany ton wraz z aromatem ziół i toników sprawił, że z emocji niemal ją skręciło.

– Zamknięte! – odezwał się szorstki głos z zaplecza. Staruszek nie pofatygował się nawet, by podnieść wzrok znad szklanej fiolki, którą właśnie napełniał. – Przyjdź jutro!

Na dźwięk tego głosu Nahri natychmiast przegrała bitwę ze łzami.

– Przepraszam – załkała. – Nie wiedziałam, gdzie indziej mog­łabym pójść.

Stary aptekarz upuścił naczynie, które zaraz roztrzaskało się na podłodze, ale on zdawał się tego nie zauważać.

Yaqub patrzył na nią ze zdumieniem, wytrzeszczając brązowe oczy.

– Nahri?

 

 

 

Dara

 

 

 

Dara czuł się wstrząśnięty na myśl, jak łatwe było teraz zabijanie.

Popatrzył na zniszczony obóz Gezirich, który rozpościerał się przed nim w wypielęgnowanym pałacowym ogrodzie. Kiedyś było to piękne miejsce, odpowiednie dla honorowych gości króla. Górujące nad namiotami palmy daktylowe z ojczyzny dżinnów wyrastały z ogromnych ceramicznych donic, a między nimi rosły mniejsze drzewa owocowe. Nad ścieżkami wysypanymi bursztynowym żwirem wisiały migoczące lustrzane lampiony. Chociaż obóz, podobnie jak wszystkie inne miejsca w Dewabadzie, został odarty z magii, jedwabne namioty lśniły w słońcu, a ciszę zakłócał tylko delikatny szmer fontann. Woń kwiatów i kadzidła rażąco kontrastowała z gryzącym zapachem palonej kawy i surowego mięsa z posiłków, które raptownie dobiegły końca, gdy zabito ucztujących. Nad wszystkim czuć było oczywiście cięższy smród krwi. Nad jej kałużami unosiły się jeszcze obłoki miedzianego oparu.

Dara tak przyzwyczaił się do tego zapachu, że przestał go zauważać.

– Ilu? – zapytał cicho.

Służący za nim trząsł się z przerażenia, aż dziw, że jeszcze stał.

– Co najmniej tysiąc, m-mój panie. Przybysze z południowej Am Geziry, którzy zjawili się tu na Nawasatem.

Przybysze. Dara przesunął wzrok z namiotów i drzew, stanowiących wymarzoną scenografię baśniowej uczty, na dywany, tak przesiąknięte krwią, że spływała z nich wąskimi strumyczkami na trawę. Geziri, z których wielu, jak zakładał, nigdy wcześniej nie odwiedzało Dewabadu i jeszcze niedawno w podziwie oglądało słynne bazary i pałace tego miasta, zginęli szybko, ale nie natychmiast. Wielu z nich zdążyło zerwać się do biegu, tylko po to, by umrzeć, ściskając się za skronie, na żwirowych alejkach. Wielu zmarło, trzymając się nawzajem w objęciach, a cały tłum zginął podczas panicznej ucieczki na oślep z małego placyku, gdzie sprzedawano rękodzieła. Opar wyczarowany przez Maniże nie dyskryminował nikogo: zabijał młodych i starych, kobiety i mężczyzn, wszystkich jednakowo bezwzględnie. Dziewczyny z haftami w dłoniach, starców strojących instrumenty, dzieci trzymające lepkie słodycze.

– Spalcie ich – rozkazał Dara półgłosem. Tego dnia nie potrafił przemówić głośniej, tak jakby najmniejsza próba dopuszczenia do głosu tej części jego umysłu, która miała ochotę wrzeszczeć z przerażenia lub rzucić się do jeziora, musiała skończyć się utratą kontroli. – Razem z ciałami wszystkich innych Gezirich znalezionymi w pałacu.

Służący, prawowierny Dewa, jak sugerował znak, nakreślony popiołem na jego czole, się zawahał.

– Czy nie powinniśmy… spróbować ustalić ich imion? Nie wydaje się właściwe, żeby…

– Nie. – Tamten aż drgnął w reakcji na krótką odpowiedź Dary, który poczuł się w obowiązku mu to wyjaśnić: – Lepiej, żeby nikt nie znał prawdziwej liczby ofiar, w razie gdybyśmy musieli ją dostosować do naszych potrzeb.

Mężczyzna zbladł.

– Tam są dzieci!

Dara odchrząknął, przełykając gulę rosnącą mu w gardle. Spojrzał służącemu prosto w oczy, samym wzrokiem dając mu do zrozumienia, że dyskusja dobiegła końca.

– Znajdź jednego z ich kleryków i każ mu się pomodlić nad ciałami, a potem je spal.

Dewa niemal się zatoczył.

– Jak rozkażesz, panie. – Pokłonił się i pośpiesznie odbiegł.

Afszin znów spojrzał na zwłoki. W pełnym krwi ogrodzie panowała martwa cisza, powietrze stało nieruchomo niczym w grobowcu. Nad tym wszystkim górowały mury pałacu, trzykrotnie wyższe dzięki jego czarom. Zrobił to samo w całej dzielnicy Dewa, korzystając z pandemonium, żeby odseparować swój ród od reszty miasta. Zużył tego dnia więcej magii niż kiedykolwiek wcześniej, nie dbając nawet o to, by pozostać w ognistej postaci i oszczędzać siły.

Spoglądając teraz na hekatombę Gezirich, czuł zadowolenie. Jeżeli pozostała część ich rodu po przeciwnej stronie miasta jakimś cudem przetrwała atak morderczej mgły, Dara wątpił, czy nawet utrata magii powstrzyma ich przed zemstą.

„Szatan”, wyszeptał głos w jego głowie, kiedy ruszył z powrotem do pałacu. Brzmiał zupełnie jak głos Nahri. „Morderca”.

„Bicz”.

Odepchnął ten głos. Jako afszin był żywą bronią, narzędziem Nahidów, a narzędzia nie mają uczuć.

Korytarze pałacu były puste. Kroki Dary rozbrzmiewały echem na starożytnych kamiennych posadzkach, popękanych podczas wstrząsów, kiedy magia została wydarta miastu. Dżinny, które nie zdołały uciec z królewskiego kompleksu wraz ze wszystkimi Dewami próbującymi je chronić, zostały otoczone i zgromadzone w zrujnowanej bibliotece. Wielu z nich było nieznaczącymi pionkami: zakrwawieni uczeni i urzędnicy, płaczące kobiety z haremów i przerażeni szaficcy słudzy… ale w tej zbieraninie Kaweh odnalazł kilkanaścioro arystokratów, kobiet i mężczyzn, którzy mogli okazać się użytecznymi zakładnikami, gdyby ich pobratymcy próbowali się buntować. Wśród nich znajdowała się także garstka żywych Gezirich, którzy tak jak Muntazir w porę zdołali pozbyć się relikwii.

Dara szedł dalej. „A więc opowiadałaś, że te korytarze wypełnią radosne okrzyki, prawda? Muzyka i zabawa, zwycięstwo, które obiecałaś swoim młodym wojownikom, leżącym teraz bez życia na plaży. Ich ciała zaczynają już gnić. Zwłoki tych, którzy ci zaufali”.

Zacisnął powieki, ale nie mógł powstrzymać gorąca z trzaskiem wędrującego mu pod skórą. Wypuścił powietrze z płuc, przy okazji wypluwając kilka dymiących węgielków, i otworzył oczy: w jego dłoniach wirowały płomienie. Czyż emir Kahtani nie dowodził, że Dara przynależy do piekła? Jego obecny wygląd z pewnością potwierdzał tę tezę.

Usłyszał krzyki rannych z infirmerii na długo, zanim dotarł do grubych drewnianych drzwi. Wewnątrz panował zorganizowany chaos. Owszem, Maniże straciła swoje uzdrowicielskie zdolności, ale wydawała rozkazy równie pewnie jak zawsze i zdołała stworzyć zespół pomocników, w tym wyznawców, których przywiodła z obozu w północnym Dewastanie: służące, które wcześniej pracowały w infirmerii z Nahri, kilka szwaczek, wykorzystujących swój talent tym razem do łatania ciał, i położną, znalezioną w haremie.

Dara wypatrzył teraz swoją Banu Nahidę po przeciwnej stronie pomieszczenia. Z przerażeniem stwierdził, że zamieniła pikowaną zbroję (to on się uparł, żeby włożyła ją na czas ataku) na lżejszy strój, który musiała zedrzeć z czyichś zwłok: męską tunikę i zakrwawiony fartuch roboczy, pełen narzędzi. Siwiejące czarne włosy zebrała w nieporządny kok: luźne pasma spadały jej na twarz, kiedy pochylała się nad płaczącą dziewczyną z rodu Dewów.

Zbliżył się do niej i wykonał rytualny, poniżający ukłon, przyciskając czoło do posadzki i okazując w ten sposób posłuszeństwo. Skoro podbój okazał się nie do końca udany, a na zewnątrz czekało przerażone miasto, odarte z magii, ich napięte stosunki schodziły na dalszy plan. Nie odważyłby się publicznie kwestionować jej władzy: poddani musieli wiedzieć, że Maniże panuje teraz nad wszystkim.

– Banu Nahido – zaintonował.

– Afszinie. – W jej głosie zabrzmiała ulga. – Powstań. Sądzę, że na pewien czas możemy sobie odpuścić takie pokłony.

Postąpił wedle rozkazu, ale zachował formalny ton:

– Zrobiłem, co w mojej mocy, żeby odciąć dzielnicę Dewa i pałac od reszty miasta. Nie wyobrażam sobie, by dżinny szybko wymyśliły sposób, jak wspiąć się na takie wysokie mury, a gdyby nawet, to łucznicy i Wizaresz już na nich czekają.

– Dobrze – odparła i zwróciła się głośniej do mężczyzny po drugiej sali: – Znalazłeś piłę?

Służący Dewa pośpieszył ku niej.

– Tak, Banu Nahido.

– Piłę? – powtórzył Dara.

Maniże wskazała ruchem głowy pacjentkę, dziewczynę z zaciśniętymi z bólu oczami, która miała na ramieniu potworną ranę od ugryzienia. Ciało wokoło było ciemnoczerwone i paskudnie nabrzmiałe.

– Opiekuje się simurgami w królewskiej menażerii – wyjaśniła cicho uzdrowicielka. – Gdy ogniste ptaki wpadają w panikę, do ich śliny dostaje się jad. Magiczna brama zniknęła, karkadann najwyraźniej uciekł z pomieszczeń przy arenie, a w chaosie, jaki się potem rozpętał, jeden z jej ptaków ją ugryzł.

Dara spojrzał z przerażeniem.

– I co chcesz zrobić?

– Gdybym dysponowała swoimi umiejętnościami, mogłabym wyssać truciznę, zanim dotrze do serca. Bez magii mogę zrobić tylko jedno.

Nagle zrozumiał, po co jej piła.

– To ostatnia pacjentka, która wymaga tak poważnej operacji. Potem chciałabym spotkać się z tobą i Kawehem. – Wskazała drzwi. – Czeka w pokoju obok.

Cokolwiek pomiędzy nimi wcześniej zaszło, Maniże nadal traktowała go miłosiernie, nie każąc mu oglądać krwawego zabiegu. Dara niepewnie skinął głową.

– Tak, Banu Nahido.

Przecisnął się przez zatłoczoną infirmerię, pełną rannych. Zauważył, że byli tu wyłącznie Dewowie. Wątpił, żeby ofiarą starć padli jedynie jego pobratymcy. Wręcz przeciwnie, w tym zimnym, wyrachowanym świecie oznaczało to zapewne tylko tyle, że dopiero po opatrzeniu wszystkich Dewów Maniże miała zamiar zająć się pozostałymi dżinnami.

„Nigdy nie będzie pokoju”, myślał z rozpaczą, popychając drzwi, które mu wskazała. „Nie po tym wszystkim”. Był tak pochłonięty rozmyślaniami, że zdał sobie sprawę, dokąd posłała go Maniże, dopiero gdy drzwi się za nim zamknęły.

To był pokój Nahri.

W odróżnieniu od reszty zdobytego pałacu pozostał cichy i nietknięty. Dara znajdował się tu sam, nigdzie nie widział Kaweha. Ten urządzony ze smakiem apartament na pierwszy rzut oka mógł należeć do dowolnej dewańskiej arystokratki: w niszy modlitewnej stał ołtarz ognia, napełniający powietrze aromatem cedru, a na zdobionym stoliczku pozostawiono parę delikatnych złotych kolczyków i pierścień z rubinem.

Dara przyjrzał się temu wnętrzu i odkrył ślady kobiety, którą znał, kochał i zdradził. Przy łóżku stał chwiejny stosik książek, a na parapecie ustawiono starannie małe, proste przedmioty: wiklinową ozdobę przedstawiającą łódkę, ususzoną girlandę z kwiatów jaśminu oraz rzeźbioną drewnianą bransoletkę. Na stole obok leżał porzucony grzebień z kości słoniowej i bawełniany szal. Afszin najwyższym wysiłkiem powstrzymywał się, by nie wziąć w dłoń rzeczy, których tak niedawno dotykała Nahri, i sprawdzić, czy jeszcze nią pachną.

„Nie mogła zginąć, nie mogła!” Poddał się jednak posępnemu nastrojowi i przeszedł kilka kroków w głąb pokoju, czując się jak intruz. Przesunął palcami po misternie rzeźbionych mahoniowych wezgłowiach. Pamiętał jeszcze, jak robił to sześć lat wcześniej. Jakże był wtedy zarozumiały! Kierowało nim słuszne oburzenie po tym, jak dowiedział się, że Kahtani chcą zmusić Nahri do poślubienia Muntazira. Wślizgując się do apartamentu Nahri, Dara ani przez chwilę nie wątpił, że postępuje słusznie, że dziewczyna powita go z uśmiechem ulgi, przyjmie pomocną dłoń i wraz z nim ucieknie z Dewabadu. Był pewny, że ratuje ją przed strasznym losem.

Bardzo się wtedy pomylił.

Z perspektywy czasu było oczywiste, że tamtej nocy musiał ją utracić, i mógł za to winić tylko siebie. Odebrał Nahri wybór, właśnie jej, jedynej osobie, która widziała w nim coś poza legendą odrażającego Bicza i mogła go pokochać.

– Afszinie?

Dara wyprostował się na dźwięk głosu Kaweha. Wielki Wezyr, blady jak pergamin i chwiejny niczym muślinowa zasłona, tańcząca na wietrze, stał na schodach prowadzących do ogrodu.

– Kawehu! – Dara przeciął pokój i wyciągnął pomocną dłoń. – Dobrze się czujesz?

Wezyr pozwolił się doprowadzić na puf obok ołtarza ognia. Cały się trząsł, mimo że dzień był ciepły.

– Nie. Ja… Maniże powiedziała, że powinienem tu zaczekać, ale nie mogę… – Spojrzenie jego przekrwionych oczu padło na afszina. – Przeszedłeś się po całym pałacu… Czy to prawda, że wszyscy Geziri…

Dara ponuro skinął głową.

– Kilku przeżyło, pozbywszy się w porę relikwii, na przykład emir, ale reszta nie żyje.

Kaweh szarpnął się w tył, z przerażeniem unosząc dłoń do ust.

– Stwórco, nie – wyszeptał. – Trucizna, opar… nie miała się rozprzestrzeniać poza miejsce, w którym się ją uwolniło.

Afszin poczuł nagły chłód.

– Maniże ci tak powiedziała?

Starszy mężczyzna skinął głową, kołysząc się w przód i w tył.

– Ilu z nich…

Nie było sensu udawać, wszak Kaweh mógł dowiedzieć się prawdy z innego źródła.

– Przynajmniej tysiąc. W ogrodzie mieszkali… przybysze z południowej Am Geziry. Nie przewidzieliśmy tego.

Wielki Wezyr wydał z siebie zdławiony jęk.

– O Boże, obóz! – Ścisnął skronie tak mocno, że musiało go zaboleć. – Tam były dzieci… – załkał. – Widziałem, jak się bawiły. Nie miało się wydarzyć nic podobnego. Chciałem zabić tylko Ghassana i jego świtę!

Dara nie miał pojęcia, co powiedzieć. Maniże doskonale wiedziała, że opar się rozprzestrzeni, przecież kłócili się o to zażarcie. Dlaczego utrzymywała to w tajemnicy przed Kawehem? Czy dlatego, że bała się protestów ukochanego mężczyzny? Czy też chciała oszczędzić mu poczucia winy, gdy sama podjęła decyzję o zastosowaniu trucizny?

„Niczego mu nie oszczędziła”. Maniże uczyniła z Kaweha narzędzie masowej zagłady, a Dara nie potrafił pocieszyć wezyra. Znał to uczucie zbyt dobrze.

Spróbował zmienić temat:

– Są jakieś wieści o Dżamszidzie?

Kaweh przetarł oczy.

– Ghassan powiedział tylko, że znajduje się pod strażą zaufanych żołnierzy. – Zaczął się trząść jeszcze mocniej. – Afszinie, jeżeli mój syn był w Cytadeli… Jeśli zginął, kiedy ją zaatakowaliśmy…

– Nie ma powodu, by tak sądzić. – Dara ukląkł przed towarzyszem i złapał go za ramię. – Kawehu, musisz się pozbierać.

– Nie jesteś ojcem! Nie zrozumiesz tego!

– Rozumiem za to, że w tym mieście znajdują się tysiące Dewów, którzy zostaną zamordowani przez to, co zrobiliśmy, jeżeli stracimy kontrolę nad Dewabadem. Maniże właśnie amputuje kończyny ofiarom, ponieważ straciła swoją magię. Wokół niej krążą ifryty i szukają słabości. Potrzebuje cię teraz. Dewabad cię potrzebuje! Znajdziemy Dżamszida i Nahri. Podobnie jak ty modlę się, by Stwórca ich oszczędził, ale nie pomożemy żadnemu z nich, jeżeli nie zapewnimy bezpieczeństwa miastu.

Drzwi się otworzyły i Maniże weszła do pokoju. Ogarnęła zmęczonym wzrokiem całą scenę.

– Nie wyglądacie szczególnie radośnie.

Dara zesztywniał.

– Właśnie przekazałem Kawehowi aktualną liczbę ofiar wśród Gezirich. – Spojrzał jej prosto w oczy. – Wygląda na to, że opar rozprzestrzenił się dalej, niż przewidywano. Niemal wszyscy Geziri w pałacu nie żyją.

Musiał jej oddać, że ani drgnęła na te słowa.

– Szkoda. Sądzę jednak, że wojna często bywa okrutniejsza, niż się spodziewamy. Gdyby Kahtani rządzili sprawiedliwie, nie musielibyśmy się uciekać do tak drastycznych środków. Ale szczerze mówiąc, kilkaset martwych dżinnów…

– Nie kilkaset – przerwał jej. – Przynajmniej tysiąc, jeśli nie więcej.

Maniże wytrzymała jego spojrzenie i chociaż nie zrugała go za przerywanie w pół słowa, Dara dostrzegł w jej oczach ostrzegawczy błysk.

– A więc tysiąc. Mimo to ofiary wśród Gezirich nie są naszym najpilniejszym problemem w porównaniu z utratą magii.

Nastąpiła chwila milczenia, a potem przemówił Kaweh:

– Sądzisz, że to kara?

Dara zmarszczył brwi.

– Kara?

– Wymierzona przez Stwórcę – wyszeptał wezyr. – Za to, czego się dopuściliśmy.

– Nie – odparła sucho Maniże. – Nie sądzę, by Opatrzność miała z tym cokolwiek wspólnego. Szczerze mówiąc, nie dostrzegam jej znaków w tym okropnym mieście, nie wierzę także, by Zajdi Al-Kahtani zdobył je i nie odczuł skutków podobnego boskiego odwetu, gdyby faktycznie Opatrzność za każdym razem reagowała w ten sposób. – Usiadła ze smutną miną. – Chociaż zapewne nie jesteś jedyną osobą, która wyciągnęła tak pochopne wnioski.

Dara ruszył w kółko po pokoju, zbyt zdenerwowany, by ustać w miejscu. Czuł na ramionach brzemię tysiąca obowiązków.

– Jak mamy rządzić tym miastem bez magii? Jak mamy bez niej żyć?

– Nie da się – odpowiedział Kaweh posępnie. – Nasze społeczeństwo, gospodarka, cały nasz świat zależy od magii. Połowa towarów, którymi handluje się w tym mieście, jest zaklęta. Mieszkańcy polegają na czarach budzących, pomagających dostać się do pracy i przygotować jedzenie. Wątpię, czy choć jeden Dewabadczyk na dwudziestu potrafi rozniecić ogień bez magii.

– W takim razie musimy ją odzyskać – zakonkludowała Maniże. – I to jak najprędzej.

Afszin się zatrzymał.

– Jak? Nie wiemy nawet, dlaczego zniknęła.

– Możemy wysunąć pewne przypuszczenia. Obaj unikacie tematu, ale nie poruszamy się kompletnie po omacku. Wciąż masz swoją magię, afszinie, tak samo jak ifryty.

Co za porównanie! Łypnął na nią gniewnie.

– Co masz na myśli?

– To znaczy, że zniknęła tylko ta magia, którą Sulejman dał naszym przodkom po odbyciu przez nich pokuty – wyjaśniła. – Ty nadal możesz korzystać z czarów, ponieważ nie dotyczy cię klątwa Sulejmana. Ifryty wciąż mogą wykonywać swoje sztuczki, ponieważ polegają na magii innego rodzaju, której nauczyły się, żeby obejść jego klątwę. To nieprzypadkowa zbieżność, że nasza moc zniknęła wtedy, gdy Nahri i Alizajd zabrali pierścień Sulejmana i skoczyli do jeziora.

Dara milczał przez chwilę, podążając za tokiem jej rozumowania.

– Jesteś pewna?

– Owszem – odparła Maniże z nutą goryczy. – Nahri założyła mu go na palec, zniknęli w jeziorze, chwilę później zasłona opadła, a moja moc zniknęła. – Spojrzała na nich ponuro. – Patrzyłam w wodę. Nie wypłynęli z powrotem.

– Sprawdziłem również brzeg. – Afszin zrobił to mimo śmiertelnego przerażenia, bo perspektywa odnalezienia zwłok Nahri na skałach była zbyt straszna. – Niczego nie znalazłem, ale wysokość, z jakiej skoczyli, nie wydaje się zbyt duża. Może zdołali dopłynąć z powrotem, a ja ich przegapiłem. Mogą ukrywać się gdzieś indziej na wyspie, a Alizajd używa pieczęci, by powstrzymać magię.

Uzdrowicielka pokręciła głową.

– Za szybko. Ghassan zaszył się gdzieś na wiele dni po przejęciu pieczęci od ojca, a kiedy wrócił z odosobnienia, wyglądał, jakby o włos rozminął się ze śmiercią. Nie sądzę, żeby to było dzieło Alizajda.

Kaweh odchrząknął.

– Powiem to, czego żadne z was nie jest skłonne przyznać: najprawdo­podobniej oboje nie żyją. Upadek z takiej wysokości mógł ich zabić. Wszystko wskazuje na to, że utonęli, a ich ciała opadły na dno.

Darze ścisnęło się serce, lecz Maniże już odpowiadała wezyrowi:

– Gdyby powiernik pierścienia zmarł, nie powinno to wpłynąć w ten sposób na magię. Zauważcie, ile czasu leżały zwłoki Ghassana, zanim wydarto im serce.

Afszin poskubał nasadę nosa.

– Nahri żyje – stwierdził uparcie. – Nie mogła umrzeć. Poza tym nie uwierzę ani przez chwilę, że maridowie pozwolili utonąć swojemu pionkowi.

Kaweh wydawał się zbity z tropu.

– A co to obchodzi maridów? Z tego, co mówiła Maniże, odniosłem wrażenie, że Alizajd był dla nich nikim, pierwszym lepszym ciałem, które mogli opętać tamtej nocy, kiedy cię zabili.

– Jak na pierwsze lepsze ciało, został całkiem nieźle nagrodzony. Ten giez piaskowy zabił moich wojowników wodną magią. Wizaresz opowiadał, że Alizajd kontrolował jezioro, jakby sam należał do maridów.

– Mogłeś o tym wspomnieć nieco wcześniej – wybełkotał wezyr. – Wskoczyli do jeziora obłożonego klątwą maridów, afszinie! Jeżeli Alizajd znajduje się pod opieką tych stworzeń…

– Maridowie powiedzieli mi, że nie będą się już wtrącać do naszych spraw – upierał się Dara. – Jasno nakreśliłem grożące im konsekwencje.

– Dość! – Maniże uniosła dłoń. – Nie mogę myśleć, kiedy się tak przekrzykujecie. – Ściągnęła usta w zatroskanym grymasie. – A co, jeżeli nie musiał wcale znajdować się pod ich opieką?

– O co ci chodzi? – zapytał afszin.

– O to, że być może to nie dzieło Alizajda – zasugerowała. – To my nalegaliśmy, by maridowie przywrócili jezioru naturalną magię, tę, która pozwalała Nahidom podróżować przez wodę. W ten sposób powróciliśmy do Dewabadu. Co jeśli Nahri wykorzystała ją do tego samego, żeby nam uciec?

Kaweh otworzył usta i zbladł jeszcze bardziej. Dara był zaskoczony, że tamten jeszcze nie zemdlał.

– To… to by się zgadzało. W obozie wspominaliście, że nie ma dowodu na to, by pieczęć Sulejmana kiedykolwiek opuściła Dewabad. Może właśnie dlatego? – Wezyr gestykulował jak rozgorączkowany nauczyciel. – Dlatego, że kiedy usunie się pieczęć z Dewabadu, wszystko się rozpada. Czy w innym wypadku cokolwiek powstrzymałoby Kahtanich przed wywiezieniem pieczęci do Am Geziry i zbudowaniem imperium bliżej swojej ojczyzny i sojuszników?

– To tylko hipoteza – powiedziała Maniże po chwili ostrożnego milczenia. – Może i słuszna, ale nawet gdyby tak było, gdyby Nahri potrafiła rzucać takie zaklęcia… musiałaby tylko pomyśleć o jakimś miejscu i zniknęliby stąd w mgnieniu oka. Mogą być gdziekolwiek.

– W takim razie wyruszę na poszukiwania. – Pośpieszył z odpowiedzią Dara, nie przejmując się swoim rozemocjonowaniem. – Egipt. Am Gezira. Nahri i Alizajd nie są głupi. Udali się w miejsce, które znają, tam, gdzie będą bezpieczni.

– Nie ma mowy! – sprzeciwił się ostro Kaweh. – Nie możesz opuścić Dewabadu, afszinie, nawet na chwilę. Poza ifrytami tylko ty w całym mieście umiesz posługiwać się magią. Gdyby dżinny i szafici zauważyli, że cię nie ma i nie możesz nas chronić… – Znów zaczął się trząść. – Nie widziałeś, co zrobili z paradą podczas Nawasatem. Co zrobili Nisrin. Mieszańcy nie potrzebują magii, mają upiorną człowieczą broń, zdolną rozedrzeć każdego na strzępy. Mają ogień Rumiego, muszkiety i…

Maniże położyła dłoń na jego nadgarstku.

– Sądzę, że Dara rozumie, o co ci chodzi. – Spojrzała na afszina z rezygnacją. – Rozpaczliwie pragnę powrotu magii, Darajawahuszu, wiesz, że tak jest… ale zdobyliśmy to miasto za cenę krwi i teraz to Dewabad jest najważniejszy. Musimy znaleźć inny sposób na odzyskanie pieczęci.

Darę już wcześniej obciążało potężne brzemię odpowiedzialności, teraz jednak poczuł je w dwójnasób. Zaciskało się na jego barkach i wokół gardła niczym kolczasty szal. Tym razem Maniże nim nie manipulowała. Doskonale wiedział, że jego ród zapłaciłby słono za przemoc, którą rozpętali poprzez zaatakowanie miasta.

Nie mógł na to pozwolić.

– Co w takim razie zrobimy? – zapytał.

– Skończymy to, co zaczęliśmy. Obejmiemy Dewabad kontrolą. Całe miasto. Musimy się zorientować, czy poza jego granicami magia również zniknęła, ale na tę chwilę zatrzymamy wieści na temat ostatnich wydarzeń w tych murach. Nie pozwolę, by szafici pouciekali ze swoją magią do człowieczego świata ani żeby dżinny umknęły do swoich ojczyzn. Każ ifrytom palić wszystkie łodzie próbujące przedostać się przez jezioro.

Na te słowa Kaweh wyraźnie drgnął.

– Ależ będą nimi podróżować ci, którzy chcą wziąć udział w Nawasatem!

– Poradzimy sobie i z nimi. A jeżeli chodzi o bardziej osobiste sprawy… – Uzdrowicielka zaczerpnęła powietrza. – Czy są jakieś wiadomości o Dżamszidzie?

Wielki Wezyr zapadł się w sobie.

– Nie, moja pani. Przykro mi. Wiem tylko tyle, ile powiedział Ghassan, że chłopak jest w jakimś bezpiecznym miejscu. Być może przebywał w Cytadeli, kiedy padła.

– Przestań to powtarzać – zażądał Dara, widząc po raz pierwszy w życiu, jak Maniże blednie. – Kawehu, to ty powiedziałeś mi o rebelii Alizajda. Gdy Cytadela upadała, rządził w niej książę. Dlaczego Ghassan miałby tam wysyłać Dżamszida?

Uzdrowicielka podeszła do zdobionego stolika i podniosła grzebień Nahri.

– Ktoś jeszcze może wiedzieć, gdzie Ghassan zatrzymał Dżamszida – powiedziała, przesuwając palcami po zębach wykonanych z kości słoniowej. – Ktoś, kto mógłby także opowiedzieć nam o pieczęci Sulejmana, a może nawet zdradzić, dokąd uciekli jego żona i brat, jeśli rzeczywiście wciąż żyją. – Wsunęła grzebień do kieszeni. – Sądzę, że nadeszła pora złożyć wizytę naszemu byłemu emirowi.

 

 

 

Nahri

 

 

 

Yaqub ponownie wszedł do pokoju i narzucił na jej ramiona szal.

– Wyglądasz na zziębniętą.

Nahri owinęła się nim ciaśniej.

– Dziękuję. – W ciasnym pokoiku na zapleczu apteki nie było szczególnie zimno, zwłaszcza kiedy u boku leżał gorączkujący, nieprzytomny dżinn, ale uzdrowicielka nie mogła opanować drżenia.

Zanurzyła kompres w misie chłodnej wody zaprawionej miętą, wycis­nęła go, a potem położyła na czole Alego. Poruszył się, ale nie otworzył oczu. Z jego gorącej skóry po nałożeniu gazy uniosła się para.

Yaqub, wciąż stojąc, przemówił:

– Długo tak gorączkuje?

Nahri przycisnęła palce do gardła Alego. Puls miał stanowczo za szybki, chociaż mogłaby przysiąc, że nieco wolniejszy niż nad brzegiem rzeki. Modliła się żarliwie, żeby tak było: jedyną jej nadzieją pozostawały słowa Muntazira, który ostrzegł ich, że nowy powiernik pieczęci potrzebuje kilku dni, by przywyknąć do obecności pierścienia. Powtarzała sobie, że to całkiem normalny stan, a nie konsekwencje zabrania pierścienia z Dewabadu.

– Przez całą ubiegłą dobę.

– A jego głowa… – zaczął niepewnie aptekarz. – Zabandażowałaś ją. Ktoś go uderzył? Jeżeli ma tam ranę i wda się zakażenie…

– Nie ma rany – ucięła Nahri. Nie była pewna, czy człowiek zobaczyłby lśniącą pieczęć Sulejmana na twarzy Alego, ale zdecydowała, że woli się o tym nie przekonywać. Dlatego oderwała pas materiału z dołu sukienki i zawiązała go ciasno na czole księcia.

Yaqub z nową laską w garści (minęło naprawdę sporo czasu) powoli usiadł na podłodze obok niej, starając się nie rozlać zawartości drugiej miski.

– Dostałem trochę bulionu od rzeźnika. Był mi winien przysługę.

Ukłuło ją sumienie.

– Nie musiałeś wykorzystywać dla mnie swojego długu wdzięczności.

– Nonsens. Pomóż mi nieco unieść twojego tajemniczego kompana. Teraz, kiedy się częściej porusza, powinnaś go napoić.

Nahri podniosła Alego za ramiona, mimo że barki wciąż jeszcze ją bolały po wysiłku. Wymamrotał coś przez sen, trzęsąc się podobnie jak ona, aż serce jej się ścisnęło. „Proszę, nie umieraj”, błagała w myślach, a tymczasem aptekarz wsunął księciu pod plecy kolejną poduszkę.

Bez słowa odsunął dziewczynę od Alego i nakarmił go kilkoma łyżkami bulionu. Pacjent przełknął je posłusznie.

– Nie za dużo – ostrzegł ją Yaqub. – Nie chcemy, żeby się udławił. – Jego głos zabrzmiał tak delikatnie, jakby próbował uspokoić nerwowe zwierzątko. Nahri poczuła się zakłopotana, ale i wzruszona. Jeśli nawet wcześniej się bała, że gospodarz wyrzuci ich z powrotem na ulicę, to obawa ta okazała się całkowicie nieuzasadniona: stary aptekarz ogarnął tylko spojrzeniem ją i chorego młodzieńca, a potem zaprosił ich do środka. Teraz się wyprostował. – Mój umysł albo wzrok muszą szwankować. Za każdym razem, kiedy na niego spoglądam, wydaje się znikać.

– Dziwne – odparła ostrożnie Nahri. – Dla mnie wygląda normalnie.

Yaqub odstawił miskę.

– Zawsze miałem wrażenie, że ty i „normalnie” nie idziecie w parze. Zapytałbym, czy nie wolałabyś sprowadzić do niego prawdziwego lekarza, a nie stukniętego starego aptekarza, ale chyba znam już odpowiedź.

Pokręciła głową. Żaden człowieczy doktor nie potrafiłby pomóc Alemu, a nie chciała, by którekolwiek z nich przyciągnęło uwagę miejscowych.

– Żadnych lekarzy.

– Oczywiście, że nie. Po co robić coś sensownego?

Ach, oto jej stary wspólnik, dokładnie taki, jakim go zapamiętała.

– Nie chcę, żebyśmy wpadli w kłopoty – odparła. – A przede wszystkim nie chcę, żebyś ty w nie wpadł. Najlepiej będzie, jeżeli teraz się przyczaimy. Przepraszam, nie powinnam cię w ten sposób nachodzić. Nakarmię go resztą bulionu, a potem…

– A potem co? Powleczesz nieprzytomne ciało po ulicach Kairu? – zapytał gniewnie Yaqub. – Nie, oboje zostaniecie w… – Podskoczył, patrząc ze zdumieniem na Alego. – Znów to zrobił! – wykrzyknął. – Przysiągłbym, że właśnie zniknął.

– To twój wzrok. W tym wieku oczy zaczynają odmawiać posłuszeństwa. – Kiedy aptekarz rzucił jej niedowierzające spojrzenie, uśmiechnęła się z wysiłkiem. – Dziękuję ci za gościnę.

Mężczyzna westchnął.

– Powrót w takich okolicznościach to coś dokładnie w twoim stylu. – Dźwignął się ciężko z podłogi, zachęcając ją gestem, by zrobiła to samo. – Chodź. Niech ten tutaj odpoczywa. Musisz coś zjeść, a potem będę miał do ciebie parę pytań.

Nahri spojrzała za nim z obawą, otuliła Alego lekkim kocem i wstała. Przeciągnęła się, by chociaż częściowo ulżyć bolącym plecom. Czuła się tak strasznie osłabiona!