Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oto książka dla romantyków! Słodko-gorzka. Pełna smaków i zapachów Italii. Niezwykła.
Historia młodego chłopca, który w wyniku tragicznych okoliczności dostaje się pod opiekę rodziny Borghese. Ma talent – potrafi tworzyć poezję na zadany temat, w dodatku ma piękny głos. Chce zostać tytułowym improwizatorem. Wrażliwy i czuły usiłuje spełnić oczekiwania swoich protektorów, ale im lepiej jest wykształcony, tym bardziej jego pozycja go uwiera. A wrażliwość kieruje go na ścieżki nieoczywistych miłości…
Improwizator pełen jest niezwykle malarskich opisów Włoch XIX wieku. Andersen miał ogromny talent do opisywania kolorów, zapachów, smaków. Jego Rzym, Neapol, Wenecja tętnią życiem. Wraz z bohaterami spacerujemy po placu del Poppo, Koloseum, moście Świętego Anioła, wchodzimy na Wezuwiusza, pływamy gondolami. Odwiedzamy galerie, oglądając najpiękniejsze obrazy i rzeźby. Czytamy Dantego. Dajemy jałmużnę żebrakom. Podróżujemy po Kampanii, płyniemy na Capri, zachwycamy się przyrodą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 454
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kto był w Rzymie, widział zapewne Piazza Barberina, obszerny rynek z pięknym wodotryskiem, gdzie Tryton leje z muszli wodę tryskającą na kilka łokci w górę, a kto tam nie był, zna go może z rycin. Szkoda tylko, że na nich nie ma narożnej kamienicy przy Via Felice, owej wielkiej kamienicy, przy której ciecze z muru woda trzema rurami w kamienną wannę. Ten dom ma dla mnie wielkie znaczenie, bo w nim się urodziłem. Kiedy przychodzą mi na myśl lata dziecinne, nasuwa się tak mnóstwo różnorodnych wspomnień, że doprawdy sam nie wiem, od czego zacząć. Wspominając zaś całą historię mego życia, jestem w jeszcze większym kłopocie, jak ją opowiedzieć; co pominąć, jako mało ważne, a które wypadki wystarczają na przedstawienie jego obrazu w całości; bo może to, co mnie żywo zajmuje, jest dla innych obojętne. Mam zamiar opowiedzieć wiernie i zgodnie z prawdą wielkie przygody, ale próżność, nieszczęsna próżność, chęć podobania się ustawicznie temu przeszkadza. Już w dzieciństwie zaczęła ona zakorzeniać się jak perz na polu, a rosła jak owo ziarnko gorczyczne, o którym mówi ewangelia, coraz wyżej i wyżej, aż stała się ogromnym drzewem, na którym moje namiętności słały sobie gniazda. Jedno z moich najwcześniejszych wspomnień najlepszy tego daje dowód. Mając lat sześć, bawiłem się z innymi dziećmi, młodszymi ode mnie, przy kościele Kapucynów. Na drzwiach kościoła wisiał mały mosiężny krzyżyk, przybity tak wysoko, że go nie mogłem ręką dosięgnąć. Ile razy matki nasze przechodziły tamtędy z nami, podnosiły nas na ręku i kazały ten święty znaczek całować. Kiedyśmy pewnego razu sami się bawili, zapytało któreś z dzieci, czemu Jezusek nie przychodzi nigdy się z nami bawić. Ja, chcąc się okazać mądrzejszy, odpowiedziałem, że nie może, bo przybity na krzyżu. Potem zbliżyliśmy się do krzyżyka, a chociaż na nim nie było Jezusa, chcieliśmy go jednak ucałować, jak nas nauczyły matki; ale żeśmy go ustami nie mogli dosięgnąć, więc jedno drugie podniosło do góry i kiedy usta już były do pocałunku złożone, ten, który towarzysza podsadził, nagle siły stracił, a całujący, co tylko miał dotknąć ustami niewidzialnego Jezusa, upadł na ziemię. Przechodziła właśnie w tej chwili moja matka, a widząc naszą zabawkę, zatrzymała się, złożyła dłonie i rzekła: Jesteście prawdziwe aniołki boże, a ty, mówiła, całując mnie, jesteś moim!
Słyszałem, jak potem powtarzała naszej sąsiadce, że jestem niewinnym aniołem. Bardzo mi się to podobało, lecz moja niewinność wielce ucierpiała, bo ziarnko próżności już drasnął pierwszy ożywczy promyczek. Przyrodzenie obdarzyło mnie łagodnym, pobożnym umysłem, ale dobra matka zwróciła na to moją uwagę, wskazując moje własne, prawdziwe i urojone dobre przymioty, nie pomnąc na to, że niewinność dziecięca podobna jest do bajecznego bazyliszka, który, skoro zobaczy sam siebie – umiera.
Spowiednikiem mojej matki był kapucyn, Fra Martino; jemu opowiadała także, jakie to ze mnie pobożne dziecko, co zapewne stąd wnosiła, że umiałem doskonale na pamięć różne pacierze, nie rozumiejąc z nich ani słowa.
Kapucyn wielkie we mnie pokładał nadzieje, podarował mi obrazek Matki Boskiej płaczącej wielkimi łzami, które jak deszcz spadały w piekielne płomienie, a potępieńcy chwytali je chciwie dla ochłody. Pewnego razu wziął mnie do swego klasztoru, gdzie otwarte krużganki otaczające w czworobok mały ogródek warzywny z dwoma cyprysami i jednym drzewem pomarańczowym wielkie na mnie zrobiły wrażenie.
Na krużganku tym wisiały dokoła stare portrety zmarłych mnichów, a na drzwiach do cel wiodących poprzylepiane były obrazki przedstawiające historie męczenników, którym przypatrywałem się z tak pobożnym uczuciem, z jakim później oglądałem arcydzieła Rafaela i Andrei del Sarto.
– Wyborny z ciebie chłopiec – mówił do mnie kapucyn – dlatego też pokażę ci naszych nieboszczyków. – To rzekłszy, otworzył drzwiczki do galerii położonej o kilka stopni niżej krużganka. Zeszliśmy na dół, zobaczyłem dokoła same trupie głowy, tak rzędami poukładane, że zakrywały całe ściany i tworzyły kaplice. Znajdowały się tam także nisze, w których stały całe kościotrupy znakomitszych mnichów w brunatnych habitach, przepasanych powrozami, z książkami lub suchymi kwiatami w rękach. Ołtarz, świeczniki i ozdoby porobione były z łopatek i kości pacierzowych, a płaskorzeźby z kostek ludzkich, wszystko bez najmniejszego smaku, jak cały ten pomysł. Uczepiłem się mocno sukni mnicha szepczącego pacierze, który odwróciwszy się do mnie, rzekł:
– I ja będę tu kiedyś spoczywał; odwiedzisz mnie też wtedy?
Nic nie odpowiedziałem, lecz patrzyłem z przestrachem to na niego, to na dziwaczny, przerażający obraz, jaki mnie otaczał.
Było to nierozsądnie wprowadzać dziecko do takiego przybytku. To, co ujrzałem, zrobiło na mnie straszliwe wrażenie i dopiero wtedy odzyskałem spokój, kiedy weszliśmy do małej celi, gdzie piękne złote pomarańcze wisiały w samym oknie i kiedy zobaczyłem ładny obrazek Madonny, niesionej przez aniołów do nieba, gdy tymczasem grób, w którym spoczywała, zapełniało mnóstwo kwiatów.
Te pierwsze odwiedziny klasztoru długi czas zajmowały moją wyobraźnię i jeszcze dotąd bardzo żywo stoją mi w oczach.
Kapucyn zdawał mi się zupełnie inną istotą niż ludzie, których znałem. Jego pobyt między umarłymi, do których zupełnie był podobny w swej żałobnej sukni, mnóstwo historii, które o świętych pańskich i zadziwiających cudach umiał opowiadać, głębokie uszanowanie, jakie moja matka okazywała dla jego pobożności, obudziły we mnie pragnienie, bym i ja też został takim zakonnikiem.
Matka moja była wdową, utrzymywała się tylko z tego, co zarobiła szyciem i co jej przynosiło wynajęcie dużej izby, którą niegdyś zamieszkiwaliśmy sami, a którą teraz zajmował młody malarz Federigo. Myśmy zaś pomieścili się w małym pokoiku na poddaszu. Federigo był młodzieńcem rześkim, wesołym, pochodził z dalekich krajów, gdzie, jak mi mówiła matka, nie znają ani Madonny, ani Jezusa – był on z Danii.
Wówczas nie wiedziałem wcale, że jest więcej języków niż tylko jeden i myślałem, że Federigo dlatego mnie nie rozumie, że nie słyszy; aby się więc z nim rozmówić, krzyczałem na całe gardło. On śmiał się ze mnie i dawał mi często jakiś owoc albo rysował dla mnie żołnierzy, konie i domki. Tym sposobem prędko się zaprzyjaźniliśmy, a ja wręcz szczerze go pokochałem, matka zaś często mówiła, że to dobry człowiek.
Tymczasem wysłuchałem pewnego wieczoru rozmowę matki z kapucynem Fra Martino, która obudziła we mnie szczególniejsze uczucie ku młodemu artyście. Matka pytała, czy ów cudzoziemiec skazany jest na wieczyste piekło.
– Przecież on, jak też większa część cudzoziemców są uczciwymi ludźmi – mówiła – którzy nie robią nic złego. Są dobroczynni dla ubogich, rzetelnie i na czas oznaczony płacą. Często więc myślałam sobie, iż oni nie popełniają takich grzechów, jak wielu z naszych ziomków.
– To prawda – odpowiedział Fra Martino – że po większej części są porządnymi ludźmi, ale wiecie, skąd to pochodzi? Oto szatan, który po świecie się włóczy, wie dobrze, że odszczepieńcy raz na zawsze do niego należą, dlatego też nie wodzi ich na pokuszenie. Nic dziwnego więc, że im łatwo być dobrymi i występków unikać. Każdy katolik zaś jest synem bożym, dlatego szatan musi przeciw nam zażywać różnych pokus i kusi nas, a my słabe stworzenia upadamy, ale odszczepieniec nie bywa nigdy, jak już powiedziałem, kuszony przez diabła pożądliwościami.
Na to nie umiała moja matka nic odpowiedzieć, westchnęła tylko głęboko nad biednym młodzieńcem, a ja zacząłem płakać, bo mi się to wydawało wielką niesprawiedliwością, że on, taki dobry, co tak piękne malował dla mnie obrazki, miał wiecznie w piekle gorzeć.
Trzecią osobą, która w życiu moim młodym ważną odegrała rolę, był wuj Peppo, zwany pospolicie zły Peppo albo król Schodów Hiszpańskich1, gdzie co dzień zasiadał. Przyszedł on na świat z uschłymi i na krzyż zrosłymi nogami, lecz umiał już od dzieciństwa z zadziwiającą zręcznością czołgać się za pomocą rąk, które ozuwszy w pewien rodzaj sandałów, opierał na ziemi i podskakiwał tak prędko, jakby miał najlepsze nogi. Siadywał co dzień, jak powiedziałem, na Schodach Hiszpańskich. Nie żebrał wprawdzie nigdy w zwykły sposób, ale każdemu przechodzącemu, choćby po zachodzie słońca, posyłał głośne buon giorno, chytrze się uśmiechając. Matka moja nie cierpiała go, wstydziła się nawet tego pokrewieństwa, a jednak przez wzgląd, jak mówiła, na mnie, była dla niego grzeczna, powtarzając często, że on ma w skrzynce to, czego nam dopiero szukać trzeba, że gdy będę traktował go po przyjacielsku, to zostanę jedynym jego spadkobiercą, jeżeli swego majątku nie przekaże jakiemu kościołowi. Peppo miał dla mnie pewien rodzaj przywiązania, lecz ja nigdy w jego towarzystwie nie byłem wesoły. Pewnego razu stałem się świadkiem sceny, która mi wielkiego napędziła strachu, a zarazem charakteryzowała jego serce. Na najniższym stopniu schodów siedział niewidomy żebrak, który potrząsał blaszaną puszką, aby ludzie wrzucili w nią choć bajoka. Kilku minęło mego wujaszka, nie zważając na jego obłudne pozdrowienia i wywijanie kapeluszem, podczas gdy niewidomy, milcząc, odbierał jałmużnę. Już trzej przechodnie dali mu wsparcie, nadszedł wreszcie czwarty i dał bajoka. Peppo nie mógł tego dłużej znieść, patrzyłem, jak się sczołgał po schodach niby wąż i uderzył niewidomego w twarz, tak że ten i pieniądze, i kij upuścił.
– Ty złodzieju! – krzyknął mój wujaszek. – Będziesz okradał? Ty, co nawet nie jesteś prawdziwym kaleką! Nie widzi! To całe jego kalectwo, a chleb mi spod nosa zabiera!
Więcej nie słyszałem i nie widziałem, gdyż przerażony pobiegłem co tchu do domu z fogliettą wina, po które byłem posłany. W wielkie uroczystości musiałem z matką chodzić do niego w odwiedziny, przynosząc mu to i owo w podarunku, na przykład wielkie winogrona albo marynowane jabłka, które były jego przysmakiem. Musiałem całować go w rękę i mówić „wujaszku”, na co on się dziwnie uśmiechał i dawał mi pół bajoka, upominając, ażebym go chował i tylko patrzył na niego, a nie tracił na ciastka, bo gdy zjem, nie będę miał nic, a gdy pieniądz schowam, to zawsze będę miał coś.
Jego mieszkanie zdawało mi się ponure i brudne. W jednej izdebce nie było wcale okna, w drugiej zaś znajdowało się wysoko w ścianie, a potłuczone szyby pozalepiano papierem.
Sprzętów nie było wcale, tylko duża szeroka skrzynia służąca mu za łoże i dwie beczułki, w których chował rzeczy. Ile razy byłem zmuszony iść do niego, zawsze płakałem, a chociaż matka często mnie upominała, żebym był dla niego grzeczny, to gdy się na mnie pogniewała, straszyła mnie nim jak upiorem. Mawiała wtedy, że mnie pośle do kochanego wuja, że będę mógł siadywać z nim na Schodach Hiszpańskich i śpiewać, a wtedy się na coś przydam, gdy zarobię bajoka.
Wiedziałem jednak dobrze, że tak źle nie myślała, bo byłem jej ulubieńcem, milszym nad wszystko.
Na murze kamienicy naprzeciw naszego mieszkania znajdował się obraz Matki Boskiej, przed którym zawsze się paliła lampa. Co wieczór, gdy zadzwoniono na Anioł Pański, klękałem z dziećmi sąsiadów i śpiewaliśmy pieśni na cześć Madonny przed jej obrazem i pięknym Dzieciątkiem Jezus, ustrojonymi we wstążki, perły i srebrne serduszka. Zdawało mi się często przy migocącym świetle lampy, że się oboje poruszają i uśmiechają do nas. Śpiewałem czysto i donośnie i mówiono, że śpiewam pięknie. Pewnego razu zatrzymała się przechodząca koło nas rodzina angielska i słuchała, a kiedyśmy powstali, dał mi ów angielski pan srebrny pieniądz.
– To za to – powiedziała mi potem matka – żeś tak pięknie śpiewał.
Jakże mi ta okoliczność stała później na przeszkodzie! Odtąd nie o samej tylko Madonnie myślałem, śpiewając przed jej obrazem, lecz o tym, czy ktoś nie słucha, jak pięknie śpiewam. Takie mając myśli, czułem zarazem żal serdeczny i obawę, aby się na mnie nie rozgniewała i prosiłem w niewinności serca, ażeby łaskawie spojrzała na mnie biednego.
Śpiew wieczorny był jedynym węzłem, który mnie łączył z innymi dziećmi. Żyłem spokojnie w świecie własnych marzeń, mogłem leżeć całymi godzinami z twarzą zwróconą do otwartego okna i wpatrywać się w prześliczne szafirowe niebo, przyglądać się szczególnie grze kolorów, kiedy przy zachodzie słońca obłoki z fioletowymi rąbkami słaniały się na złocistym tle. Często nachodziło mnie pragnienie, żebym mógł wzbić się wysoko i lecieć daleko poza Kwirynał i wszystkie kamienice, aż ku wyniosłym piniom, które jak czarne duchy sterczały na purpurowym widnokręgu. Zupełnie odmienny miałem widok z drugiej strony naszego pokoiku. Tam było nasze i naszego sąsiada podwórko; obydwa maleńkie, otoczone wysokimi kamienicami, a z góry prawie całkiem zakryte wielkimi altanami. Pośrodku obydwu podwórek były murowane studnie; miejsce pomiędzy nimi a ścianami kamienic tylko tak szerokie, że jedna osoba mogła obejść studnię dokoła. Patrzyłem więc z góry tylko w dwie głębokie studnie, obrosłe delikatną zielenią, nazwaną u nas włosami Wenery, która w głębi studzien niknęła w pomroce. Zdawało mi się, że zaglądam do wnętrza ziemi, gdzie moja fantazja najdziwaczniejsze wytwarzała obrazy. Tymczasem matka moja postawiła na oknie wielką rózgę, ażebym patrząc na nią, wiedział, jakie tu dla mnie rosną owoce, a zarazem na przestrogę, abym nie wypadł oknem i nie utopił się.
Ale przejdę do wypadku, który o mało co nie położył końca całej historii mego życia na samym jego początku.
1 Z placu Hiszpańskiego prowadzą szerokie kamienne schody o więcej niż stu pięćdziesięciu stopniach, wysokie jak czteropiętrowe kamienice, na Monte Pincio, do znajdujących się tam ulic. Te schody są głównym miejscem zgromadzeń rzymskich żebraków, a wzięły nazwę od placu, z którym się stykają.
Lokator nasz, młody malarz, brał mnie niekiedy ze sobą na krótkie wycieczki. Nie przeszkadzałem mu wcale, gdy to lub owo szkicował, a gdy skończył, bawił się moim szpaczkowaniem, bo już nasz język rozumiał. Byłem z nim razu pewnego w tak zwanych Curia Hostilia, głęboko w ciemnych jaskiniach, gdzie w dawnych czasach przechowywano dzikie zwierzęta przeznaczone na igrzyska i gdzie zarazem niewinnych niewolników rzucano na pastwę rozjuszonym lwom lub hienom. Mnich, który nas oprowadzał po tych ciemnych podziemiach, czerwoną pochodnią o mur uderzał, aby się lepiej paliła. Były tam głębokie murowane sadzawki, w których woda stała czysta jak zwierciadło, tak przezroczysta, że trzeba ją było poruszyć pochodnią, ażeby się przekonać, że aż po same krawędzie sięga, nie zaś próżna jest to przestrzeń. Wszystko to nadzwyczaj rozpalało moją wyobraźnię, za to trwogi wcale nie czułem, bo nie miałem jeszcze pojęcia o żadnym niebezpieczeństwie.
– Czy idziemy dzisiaj do pieczar? – zapytałem pewnego dnia malarza, gdy spostrzegłem w końcu ulicy wierzchołki murów Koloseum.
– Nie – odpowiedział – pójdziemy zobaczyć coś większego, tam dopiero ujrzysz wiele rzeczy! I ciebie też dziś narysuję, mój miły chłopcze!
Szliśmy dalej i coraz dalej, pomiędzy białymi murami opasującymi winnice i ruinami dawnych łaźni, aż wyszliśmy poza Rzym. Słońce paliło niezmiernie; wieśniacy porobili sobie na wozach szałasy z zielonych gałązek i spali, podczas gdy konie wlokły się powoli i skubały siano, które im w wiązkach poprzywiązywano do boków. Wreszcie przyszliśmy do groty Egerii, gdzie zjedliśmy śniadanie, dolawszy do wina świeżej wody wytryskującej spomiędzy załomów kamiennych. Ściany i sklepienia, cała grota okryta była wewnątrz najdelikatniejszą zielenią, jakby kobiercem utkanym z jedwabiu i aksamitu, a wokół obszernego wejścia zwieszał się bluszcz jędrny i bujny jak winorośle kalabryjskich dolin. O kilka kroków od groty stoi (a raczej stał, bo dzisiaj już leży w gruzach) mały, pusty domek zbudowany nad jednym z niskich otworów wiodących do katakumb. Te katakumby były, jak wiadomo, w dawnych czasach drogą komunikacyjną pomiędzy Rzymem a leżącymi wokół niego miasteczkami, ale później częściowo się pozawalały, częściowo zostały zamurowane, ponieważ służyły rozbójnikom i przemytnikom za kryjówki. Wejście przez kościół Świętego Sebastiana, a drugie przez ten opustoszały domek były wówczas jedyne, i myślę, że byliśmy ostatni, którzy się tędy spuszczaliśmy, bo wkrótce potem i to wejście zatarasowano. Zostało więc tylko jeszcze jedno przez kościół, otwierane zwiedzającym przez przewodnika mnicha.
Głęboko w ziemi krzyżują się korytarze wykopane w miękkim gruncie. Ich mnogość i podobieństwo mogą nawet znającego główny ich kierunek zmylić. Ja żadnego o tym wszystkim nie miałem wyobrażenia, a malarz tak się przygotował, że bez wahania mnie, małego chłopca, wziął ze sobą.
Zapalił świecę, a drugą wsadził do kieszeni; przywiązał kłębek szpagatu przy otworze, którym się spuściliśmy na dół, i nasza wędrówka się zaczęła. Korytarze były niekiedy tak niskie, że ledwo ja mogłem iść wyprostowany; niekiedy urastały w wysokie sklepienia, a w miejscach krzyżowania rozszerzały się w wielkie czworoboki. Przechodziliśmy przez rotundę, gdzie pośrodku stoi kamienny ołtarzyk, tam właśnie pierwsi od pogan prześladowani chrześcijanie odbywali potajemnie swoje nabożeństwa. Federigo opowiadał mi o czternastu papieżach i wielu tysiącach męczenników, którzy tu leżą pochowani. Świeciliśmy latarnią w szpary grobowców znajdujących się we wnękach i widzieliśmy tam pożółkłe kości1. Postąpiliśmy jeszcze kilka kroków w głąb, potem stanęliśmy, bo szpagat już się skończył. Federigo uwiązał więc koniec u dziurki od surduta, wetknął świecę pomiędzy kamienie i zaczął te głębokie korytarze rysować. Ja siedziałem tuż obok niego na kamieniu. Kazał mi złożyć ręce i patrzyć do góry; świeca już się do połowy spaliła, ale obok leżała jeszcze jedna cała; przy tym miał ze sobą hubkę i krzesiwo, aby ją zapalić, gdyby przypadkiem miała zgasnąć.
W mojej fantazji roiły się tysiące dziwacznych postaci po tych rozległych korytarzach, otwierających się przed nami dlatego tylko, aby nam okazać nieprzebitą ciemność. Wszędzie panowała głęboka cisza, tylko po ścianach ściekające krople wydawały głos jednostajny. Gdy tak siedziałem zamyślony, przestraszył mnie nagle mój przyjaciel malarz, gdyż wydał szczególniejsze westchnienie, prawie jęk i począł w jednym miejscu w kółko biegać. Co chwila schylał się, jakby chciał coś z ziemi podjąć, potem zapalił drugą świecę i szukał ciągle w koło siebie. Patrząc na dziwne jego ruchy, przeląkłem się i z płaczem zerwałem się z miejsca.
– Siedź w miejscu, chłopcze! – rzekł. – Jeżeli Boga kochasz, siedź!
A potem znowu szukał czegoś na ziemi.
– Ja wyjdę! – zawołałem. – Ja tu nie zostanę w tej jaskini!
I pochwyciwszy za rękę, chciałem go pociągnąć za sobą.
– Moje dziecko! Ty jesteś grzeczny chłopczyk – mówił Federigo – dam ci obrazki i ciastka; masz pieniądze! – I dobywszy sakiewkę z kieszeni, oddał mi wszystko, co w niej było, ale poczułem, że jego ręka była zimna jak lód i że cały drżał. Wtedy opanowała mnie jeszcze większa trwoga i zacząłem wzywać matkę. Lecz on pochwycił mnie gwałtownie za ramię, wstrząsnął mną silnie i rzekł:
– Jeżeli nie będziesz spokojny, to cię obiję.
Potem przywiązał mnie za rękę do chustki i przytrzymał, lecz zaraz schylił się i całując mnie z wielkim wzruszeniem, nazywał swoim kochanym Antoniem, wreszcie dodał:
– Módl się ty także do Matki Boskiej!
– Czy sznurek zginął? – zapytałem.
– Już my go znajdziemy – odpowiedział. – Znajdziemy!
I znowu zaczął szukać. Tymczasem dopaliła się jedna świeca, a gdy druga zaczęła się od ciągłego poruszania topić i coraz bardziej upalać, powiększył się jego strach. Niepodobna bowiem było wyjść stamtąd, nie odszukawszy sznurka, każdy krok mógł nas zawieść coraz głębiej, skąd nikt nie byłby w stanie nas wybawić.
Po daremnym szukaniu rzucił się wreszcie na ziemię, uściskał mnie i wyjąkał:
– Biedne ty, dziecko!
Zapłakałem okropnie, bo myślałem, że już nigdy nie wrócę do domu. Gdy leżał na ziemi, przycisnął mnie tak mocno, że ręka moja opadła bezwładnie pod niego; chwyciłem piasek i nagle poczułem w palcach szpagat.
– Oto jest! – zawołałem.
Porwał mnie za rękę i prawie szalał z radości, bo wtedy doprawdy życie nasze wisiało na nitce czy raczej sznurku. Byliśmy wybawieni!
O jakże mile zaświeciło słońce, jak cudnie szafirowe było niebo, jak prześliczna wydała się zieleń drzew i krzewów, gdy wyszliśmy na otwarte powietrze! Biedny Federigo znowu mnie ucałował, wyjął ładny srebrny zegarek z kieszonki i rzekł:
– Daruję ci go!
Tak się ucieszyłem, że od razu zapomniałem o wszystkim, co się stało, ale moja matka nie mogła nigdy zapomnieć, gdy się o całym wydarzeniu dowiedziała i odtąd nie pozwoliła mi nigdy wychodzić z Federigiem. Fra Martino upewniał ją, że tylko za moją przyczyną zostaliśmy ocaleni, ponieważ Madonna mnie, a nie kacerzowi Federigo nić podała. Przy tym przypomniał, że jako dobre, pobożne dziecię nie powinienem nigdy zapominać o jej dobroci i łasce. Ta okoliczność, jak też różne żartobliwe przytyki moich znajomków, że się urodziłem na księdza, ponieważ poza matką moją nie cierpiałem innych kobiet – spowodowały, że mnie przeznaczyła do służby kościelnej. Sam nie wiem dlaczego, ale każda kobieta była mi nieznośna, a że często otwarcie to głosiłem, wszystkie dziewczęta i kobiety, które moją matkę odwiedzały, pragnęły zmienić moje skłonności.
Wszystkie chciały mnie całować, szczególnie jedna z nich, młoda wieśniaczka Mariuccia, która mi tymi żarcikami niejedną łzę wycisnęła.
Była ona nadzwyczaj żywa i swawolna, utrzymywała się z tego, że pozowała malarzom i dlatego ubierała się zawsze w piękne barwne suknie, a na głowie nosiła dużą białą chustkę płócienną. Często siadywała u Federiga, potem przychodziła do mojej matki i zwykle wtedy mawiała, że ona jest moją narzeczoną, a ja jej małym narzeczonym, dlatego powinienem ją pocałować. Ja tego nigdy nie chciałem zrobić, ale ona całowała mnie przemocą. Ponieważ razu pewnego płakałem, mówiła, że sobie postępuję jak malutkie dziecko, chciała mnie więc wziąć na łono i kołysać, ale ja uciekłem z pokoju; dogoniła mnie jednak, wzięła na łono i przyciskała twarz moją, którą ze wstrętem odwracałem, coraz silniej do piersi. Wyrwałem jej srebrną strzałkę z włosów, które spadły gęstymi kędziorami na mnie i jej obnażone ramiona. Matka stała przy kominku i śmiejąc się, zachęcała Mariuccię tym bardziej, im silniej się broniłem, a Federigo stał niepostrzeżony we drzwiach i rysował tę grupę.
– Ja nie chcę narzeczonej, nie chcę się żenić! – wołałem do matki. – Ja będę księdzem albo kapucynem, jak Fra Martino.
Dziwne dumania, w których często całe wieczory siedziałem pogrążony, uważała moja matka także za znaki powołania do stanu duchownego. Ja tymczasem marzyłem tylko o tym, jakie będę budował pałace i kościoły, gdy będę duży i bogaty; jak sobie będę jeździł w kardynalskiej czerwonej karecie, za którą stać będą lokaje w złotem wyszywanych liberiach, albo też układałem nowe opowieści z historii o męczennikach, które mi opowiadał Fra Martino. Oczywiste jest, że sam odgrywałem w nich rolę głównego bohatera, który przy pomocy Madonny nigdy nie będzie czuł żadnych męczarni. Szczególnie wielka napadała mnie ochota zwiedzenia ojczyzny Federiga i nawracania tamtejszych mieszkańców, ażeby także i oni dostąpili zbawienia!
Jak to Fra Martino czy moja matka urządzili, tego nie wiem, dosyć, że pewnego poranku matka ubrała mnie w fioletową sukienkę i oblekła w komeżkę gazową sięgającą kolan, po czym kazała mi przejrzeć się w lusterku. Zostałem chórzystą w kościele Kapucynów; miałem nosić wielką kadzielnicę i śpiewać przed ołtarzem razem z innymi. Fra Martino nauczył mnie wszystkiego. O, jakże byłem szczęśliwy! Wkrótce czułem się w małym, ale miłym kościołku kapucyńskim jakby w domu. Znałem każdego aniołka na ołtarzach, każdą rzeźbę na filarach; nawet z zamkniętymi oczyma widziałem pięknego archanioła Michała walczącego z obrzydliwym smokiem, tak jak go malarz przedstawił, i dziwne snułem myśli na widok trupich głów wykutych w posadzce, otoczonych zielonymi wieńcami z bluszczu.
Podczas uroczystości wszystkich świętych znajdowałem się w grobowcowej kaplicy, dokąd mnie Fra Martino zaprowadził przy pierwszej mojej bytności w klasztorze. Wszyscy kapucyni odprawiali msze zaduszne, a ja z dwoma rówieśnikami wahałem kadzielnicą, przed wielkim ołtarzem złożonym z samych trupich głów. W świecznikach z kości paliły się świece. Kościotrupy mnichów miały na czaszkach świeże wieńce z kwiatów, a w rękach świeże bukiety. Ludu zeszło się jak zwykle dużo. Wszyscy klęczeli, a śpiewacy zaczęli uroczyste Miserere. Długo patrzyłem osłupiałym wzrokiem na pożółkłe czaszki i obłoczki kadzideł słaniające się pomiędzy mną a trupimi głowami w dziwacznych kłębach. Naraz wszystko zaczęło się w moich oczach obracać; zdawało mi się, że patrzę na przeogromną tęczę, w uszach zaczęło mi dzwonić jakby tysiące dzwonków pogrzebowych. Wydawało mi się, że płynę jakąś rzeką, wszystko było niewypowiedzianie piękne. Więcej nie wiem – zemdlałem.
Utratę przytomności spowodowało powietrze zgęszczone od natłoku ludzi i moja wzburzona wyobraźnia. Gdy ocknąłem się, leżałem na kolanach Fra Martina, pod drzewem pomarańczowym w ogródku klasztornym.
Moją powikłaną opowieść o tym, co mi się wydawało, że widziałem, uznał on i wszyscy zakonnicy za objawienie. Mówili, że się przede mną przesunęły dusze nieboszczyków, ale że nie mogłem znieść ich blasku i wspaniałości.
Ponieważ wkrótce potem miałem kilka nadzwyczajnych snów, a nawet sam niektóre wymyśliłem i matce opowiedziałem, co ona powtórzyła swoim sąsiadom, to spowodowało, że mnie z coraz większym przekonaniem zaczęto uważać za nadzwyczajne dziecko, będące w łasce u Boga.
Tymczasem zbliżały się miłe święta Bożego Narodzenia. Pasterze z gór, zwani pijferari, w krótkich płaszczach, spiczastych kapeluszach ze wstęgami przybyli do miasta i przed każdym domem, na którym był obraz Madonny, oznajmiali, że nadszedł czas narodzin Zbawiciela. Co rano budziłem się na ten jednostajny, posępny odgłos, a wtedy zabierałem się zaraz do uczenia się na pamięć mowy. Byłem bowiem w tej grupie dzieci, które pomiędzy Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem miały wygłosić mowę w kościele Ara coeli2 przed obrazem Chrystusa Pana.
Nie tylko ja, matka i Mariuccia cieszyliśmy się, że ja, dziewięcioletni chłopiec, będę miał mowę, ale i malarz Federigo, przed którym, stojąc na stole, wygłaszałem ją na próbę. Również na taki stół, tylko pokryty kobiercem, postawiono nas w kościele, gdzie przed zgromadzonym ludem prawiliśmy, nauczywszy się na pamięć, mowę o zakrwawionym sercu Matki Boskiej i o piękności Dzieciątka Jezus. Nie byłem wcale stremowany, tylko z radości serce mi głośno biło, gdy wystąpiłem na to podwyższenie, a oczy wszystkich się na mnie zwróciły. Zdawało się nie ulegać wątpliwości, że mnie ze wszystkich dzieci najlepiej się powiodło. Wtem postawiono na stole małą dziewczynkę, tak nadzwyczajnie delikatnej postaci, przy tym o tak ślicznej, pogodnej twarzy, a tak wdzięczny głos mającą, że wszyscy zawołali prawie jednogłośnie: Co to za miłe, anielskie dziecko! Nawet moja matka, która mnie rada chciała przyznać pierwszeństwo, wyznała głośno, że dziewczyneczka wygląda zupełnie jak anioł na obrazie wielkiego ołtarza. Prześliczne czarne oczy, dziecinna, a jednak mądra twarzyczka, włosy czarne jak krucze pióra, piękne malutkie rączki – o tym wszystkim dużo mi matka opowiadała, dodając jednak, że i ja wyglądałem jak anioł.
Jest piosenka o słowiku, że kiedy jeszcze był młody i na gniazdku siedział, dzióbał zielone listki różanego krzewu, nie dostrzegłszy wcale pączka, który się już zawiązywał. Parę miesięcy potem, gdy róża zakwitła, śpiewał tylko o niej, trzepotał się pomiędzy jej kolcami i krew na nią serdeczną wylał. Ta piosnka często mi w późniejszych latach przychodziła na myśl, ale kiedy byłem w kościele Ara coeli, jeszcze jej nie słyszałem – ani uszom, ani sercu memu nie była znana.
W domu musiałem przed matką, Mariuccią i kilkoma przyjaciółkami matki powtórzyć moją mowę, co niemało schlebiało mojej próżności. Tymczasem prędzej je odeszła chęć słuchania niż mnie jej powtarzania. Aby więc moją publiczność utrzymać w dobrym usposobieniu, postanowiłem sam ułożyć kolejną mowę. Lecz ta była raczej opisem uroczystości kościelnej niż mową o bożym narodzeniu. Federigo był pierwszym moim słuchaczem; a chociaż się śmiał, pochlebiał mi jednak, mówiąc, że moja mowa w każdym względzie tak dobra, jak owa, której mnie nauczył Fra Martino, i że we mnie tkwi ukryty poeta. Te ostatnie wyrazy nadzwyczaj mnie zastanowiły, bo nie rozumiałem, co to znaczy i wyobrażałem sobie, że jakiś dobry anioł we mnie siedzi, może ten sam, który mi we śnie ukazuje tyle pięknych obrazów. Dopiero później, letnią porą przypadkowo dowiedziałem się całkiem dokładnie, cóż oznacza bycie poetą i wtedy powstały w duszy mojej całkiem nowe pomysły.
Matka moja rzadko wychodziła z dzielnicy, w której mieszkaliśmy. Dlatego wielce się ucieszyłem, kiedy razu jednego powiedziała, że pójdziemy na Zatybrze3 odwiedzić pewną jej przyjaciółkę.
Zostałem świątecznie ubrany; pstry płatek jedwabny, który nosiłem zwykle na piersiach pod kurtką, poprzypinała matka szpilkami, chustkę zawiązała w kokardę i wcisnęła mi na głowę wyszywaną czapeczkę. Wyglądałem bardzo ładnie.
Gdyśmy wracaliśmy z odwiedzin, było już dosyć późno, ale księżyc świecił prześlicznie, niebo było jasne, powietrze świeże, cyprysy i pinie pobliskich pagórków widać było w jak najwyraźniejszych zarysach. Był to jeden z owych wieczorów, które chociaż nie odznaczają się żadnym ważniejszym wypadkiem, jednak pozostają w duszy odbite na zawsze całą grą kolorów. Ile razy przypomnę sobie Tyber, widzę go zawsze takim, jak owego wieczoru. Widzę jego gęstą, żółtą wodę oświeconą księżycem, czarne kamienne słupy starego, zburzonego mostu sterczące nad wodą, rzucające olbrzymie cienie tuż przy wielkim kole stukającego młyna, nawet wesołe dziewczęta, przebiegające z tamburynem i tańczące saltarello4.
Na ulicach przy Santa Maria della Rotunda pełno jeszcze było życia i ruchu. Rzeźnicy i przekupki owoców siedzieli za stołami, na których leżały ich towary wśród laurowych wieńców, a świece paliły się na otwartym powietrzu. Pod kagankami napełnionymi kasztanami paliły się ognie, a rozmowa zamieniała się od czasu do czasu w taki krzyk i hałas, że cudzoziemiec nierozumiejący po włosku myślałby, że wszyscy najokropniej się kłócą.
Jakaś stara znajoma, którą moja matka poznała w pewnej rybaczce, zatrzymała nas tak długo, że już zaczęto świece gasić, nim poszliśmy dalej; a gdy matka odprowadziła jeszcze ową kobietę aż do jej mieszkania, wszystko na ulicach ucichło, nawet na Corso panowała grobowa cisza. Ale kiedy weszliśmy na plac di Trevi, gdzie znajduje się przepyszna kaskada, doleciały nas wesołe śpiewy.
Światło księżyca padało właśnie na starożytny pałac, gdzie woda wytryska spomiędzy głazów fundamentu, które zdają się luźno na kupę zrzucone. Ciężki kamienny płaszcz Neptuna zdawał się na wietrze łopotać, podczas gdy bożek, mając po bokach trąbiących trytonów, którzy powozili morskimi końmi, patrzył z góry na ów wielki wodospad. Pod tą grupą stała ogromna kamienna wanna, a wkoło niej na stopniach spoczywała gromada wieśniaków oświetlona księżycem. Obok nich leżały wielkie porozkrawane arbuzy, z których sączył się czerwony sok. Mały chłopek, którego ubiór stanowiła koszula i krótkie płócienne u kolan rozpięte spodnie, siedział z gitarą w ręku i przegrywał wesoło. Śpiewał zwrotkę, drugą przegrywał, a wszyscy chłopi klaskali.
Zatrzymaliśmy się i usłyszałem piosnkę, która mnie dziwnie wzruszyła. Nie była też to zwyczajna piosnka jak inne – nie! On śpiewał o tym, cośmy w tej chwili słyszeli i na cośmy patrzyli, nawet mnie i matkę moją wspomniał w tej pieśni. On śpiewał, chwaląc, jak pięknie tutaj z kamieniem pod głowami pod niebieską kołdrą spoczywać, podczas gdy dwaj pasterze przygrywali na piszczałkach. Potem wskazał na trąbiących trytonów i śpiewał, że tak cały tłum wieśniaków, którzy tu z arbuzów krew wytoczyli, pić będzie zdrowie śpiących teraz kochanek, które we śnie widzą kopułę Świętego Piotra i kochanków swoich, tułających się po papieskim mieście. Tak wypijemy za zdrowie ich i wszystkich dziewcząt, których strzałki jeszcze nie otworzyły rączek5.
– Tak – dodał śpiewak, uszczypnąwszy lekko moją matkę w rękę – będzie i zdrowie signory, i kochanki, którą zdobędzie sobie ten chłopczyk, nim jeszcze puch czarny porośnie mu na brodzie.
– Brawo! – wykrzyknęła moja matka i wszyscy wieśniacy przyklasnęli i zakrzyczeli:
– Brawo, Giacomo! Brawo!
W tej chwili spostrzegliśmy po prawej stronie, na stopniach małego kościółka, naszego znajomka Federiga, który stojąc tam z ołówkiem w ręku, rysował o księżycu cały ten wesoły obrazek. Gdy wracaliśmy do domu, żartował z moją matką z ochoczego improwizatora; tak nazywali chłopka, który pociesznie śpiewał.
– Antonio – rzekł do mnie Federigo – powinieneś był także coś zaimprowizować. Wszakże i ty jesteś małym poetą! Musisz nauczyć się gadać wierszami.
Wtedy dopiero pojąłem, czym być powinien poeta – tym, który to, co widział i uczuł, pięknie wyśpiewać umie. „To by było prześlicznie –pomyślałem – i zapewne nietrudno, gdybym tylko miał gitarę”.
Pierwszym przedmiotem mego śpiewu był znajdujący się naprzeciw nas sklep wiktuałów naszego sąsiada. Moją fantazję już od dawna zajmowała szczególna wystawa jego towarów, osobliwie uderzająca cudzoziemca. Pomiędzy laurowymi girlandami wisiały białe sery bawole jakby strusie jaja. Świece poobwijane złotym papierem przedstawiały organy – kiszki poustawiano w filary, a na wierzchu ich spoczywały sery parmezańskie świecące złotawym bursztynem. Kiedy to wszystko wieczorem oświetlono, a przed obrazkiem malowanym na ścianie, pomiędzy salcesonami a prosciutto zapalono lampę z czerwonego szkła, zdawało mi się, że widzę świat zaczarowany. Kot na stole siadający i młody kapucyn, który zawsze długo się z signorą targował, także zajęli miejsce w moim poemacie. Przeszedłem go w myśli kilka razy, nim go przed Federigiem wydeklamowałem. Uzyskał jego oklaski i rozszedł się potem po całym domu, a nawet doszedł do uszu żony kupca wiktuałów, która go nazwała cudownym poematem, wręcz Divina commedia di Dante6.
Od tego czasu ciągle składałem wiersze. Żyłem fantazją i marzeniami. Towarzyszyły mi w kościele, kiedy wahałem kadzielnicą wśród zakonnych pieśni; na ulicach pod rytm turkotu pojazdów i krzyczących przekupniów – aż do mego łóżeczka stojącego pod obrazkiem Madonny i kropielniczką. W zimowe wieczory siadywałem całymi godzinami przed domem i patrzyłem w ogień rozpalony na środku ulicy, przy którym kowale rozgrzewali żelazo, a chłopi szukali ciepła. Widziałem w czerwonym żarze cały świat, tak gorejący, jak moja fantazja. Wykrzykiwałem z radości, kiedy zimą śnieg leżący w górach sprowadzał do nas takie zimno, że kamienne trytony wodotrysku soplami lodu się okrywały. Szkoda, że to tak rzadko się zdarzało! Wieśniacy cieszyli się na ten widok równie jak ja, a to dlatego, że im wróżył żyzny rok. Chwytali się wtedy za ręce i tańczyli w puchatych kożuchach około trytona, gdy tymczasem słup w górę bijącej wody połyskał kolorami tęczy.
Ale za długo rozwodzę się nad pojedynczymi wspomnieniami z lat dziecięcych, które dla obcych nie mogą mieć ani tak głębokiego znaczenia ani tego, co we mnie, budzić uczucia. Kiedy je przywołuję na pamięć, kiedy nad każdym z nich się zastanowię, zdaje mi się, że wszystko rzeczywiście przechodzę po raz wtóry.
Był to wiek błogi, dusza moich marzeń. Morze, po którym pływały obrazy.
Przechodzę teraz do zdarzenia, które postawiło pierwszy płot cierniowy pomiędzy mną a rajem lat dziecinnych, wprowadziło mnie między obcych i gdzie ukrywa się ziarenko całej mojej przyszłości.
1 Grobowce te są bez ozdób, a w katakumbach Świętego Januarego pod Neapolem znajdują się na grobach niezgrabne obrazy świętych i napisy.
2 Bazylika Matki Bożej Ołtarza Niebiańskiego
3 Zatybrze (Trastevere) – część Rzymu leżąca na prawym brzegu Tybru.
4 Saltarello, rzymski taniec ludowy, według bardzo jednostajnej melodii.
5 Wieśniaczki noszą we włosach strzałki z rączkami, które u dziewcząt zaciśnięte są w piąstkę, u narzeczonych zaś i zamężnych otwarte.
6Boska komedia Dantego
Było to w czerwcu. Zbliżał się dzień sławnego święta kwiatów obchodzony corocznie w Genzano1. Moja matka i Mariuccia miały tam przyjaciółkę, która ze swoim mężem utrzymywała dom zajezdny i garkuchnię2. Już od kilku lat wybierały się na to święto, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Tym razem jednak miał zamiar ich dojść do skutku, a ponieważ droga była daleka, postanowiono wybrać się w wigilią święta. Z radości nie mogłem przez całą noc oka zmrużyć.
Nim wzeszło słońce, już zajechał vetturino3 i niebawem ruszyliśmy. Po raz pierwszy miałem być w górach, radosne oczekiwanie rozbudziło niezmiernie mój umysł. Gdybym dzisiaj – kiedy już się postarzałem – w podobny sposób i z równym uczuciem jak wówczas pojmował naturę i życie, a dla tych uczuć znalazł odpowiednie wyrazy, byłby to zaprawdę poemat nieśmiertelny.
Głęboka cisza na ulicach, żelazem okuta brama miasta, na kilka mil rozległa Kampania z samotnymi grobowcami, gęsta mgła poranna zakrywająca podnóże gór, wszystko to wydawało mi się tajemniczym przygotowaniem do wspaniałego widoku, jaki się przede mną miał odsłonić. Nawet stojące nad drogą krzyże z wybielonymi na wietrze kośćmi rozbójników, oznajmujące, że ktoś niewinny został zabity, a morderca ukarany, niezwykły miały dla mnie powab. Najpierw chciałem policzyć niezmierną liczbę kamiennych łuków akweduktu, którym płynie woda z gór do Rzymu, ale niedługo mi się to sprzykrzyło. Począłem więc dręczyć pozostałych tysięcznymi pytaniami o wielkie ognie, które pasterze porozkładali wkoło zapadłych grobowców, żądałem dokładnego objaśnienia na temat wielkich stad owiec, które wędrowni zaganiacze spędzili w jedno miejsce i całą gromadę opasali siecią rybacką jakby płotem.
Z Albano mieliśmy piękną a niedługą drogę odbyć pieszo. Wokół rosły lak i rezeda; gęste, soczyste drzewa oliwne rzucały miły cień; w dali mogłem dojrzeć morze, a na urwisku skały, gdzie wznosił się krzyż, mijały nas skocznym krokiem wesołe dziewczęta, śmiejąc się i swawoląc, ale żadna nie zapomniała ucałować z pobożnością krzyża. Wysoką kopułę kościoła w Ariccia wziąłem za kopułę Świętego Piotra i marzyłem, że ją aniołowie zawiesili w powietrzu pomiędzy cienistymi oliwami. Na ulicy miasteczka ludzie zgromadzili się wokoło tańczącego niedźwiedzia, któremu chłop trzymający go na łańcuchu grał na piszczałce tę samą melodię, jaką grał w Boże Narodzenie jako piffero na cześć Madonny. Ładna małpka w mundurze, którą nazywał sierżantem, wywracała koziołki na łbie i grzbiecie niedźwiedzia. Wolałbym tam zostać, niż iść do Genzano! Święto kwiatów miało być dopiero nazajutrz, lecz matka ponaglała nas, bo mieliśmy przyjaciółce Angelinie pomóc wić wieńce i tkać kobierce z kwiatów.
Ten kawałeczek drogi przebyliśmy bardzo szybko i dopytaliśmy się o dom Angeliny. Stał po stronie Genzano rozciągającej się nad jeziorem Nemi i był wprost wspaniały. Z muru wytryskało chłodne źródło i spadało w kamienną wannę, do której cisnęła się gromada osłów.
Weszliśmy do osterii, gdzie panował wielki gwar i hałas. Na kominie warzyło się i smażyło jadło – mnóstwo wieśniaków siedziało przy długich stołach – wszyscy pili wino i zajadali prosciutto. Prześliczne róże stały w niebieskim dzbaneczku przed obrazem Madonny, gdzie lampa niezbyt jasno się paliła, bo cały dym ciągnął akurat w tamtą stronę. Kot skakał po serach leżących na kominie, a my ledwie się nie przewróciliśmy przez kuraki biegające po izbie.
Angelina przyjęła nas bardzo serdecznie i wskazała nam zaraz kamienne schodki obok komina. Dano nam osobny pokoik i – według mego wyobrażenia – królewskie potrawy. Jaki tam był przepych! Nawet foglietta z winem była przystrojona – zatknięta świeżo rozwiniętą różą zamiast korka. Wszystkie trzy kobiety się wycałowały i mnie się dostał pocałunek, choć go wcale nie chciałem. Angelina powiedziała, że jestem ładny chłopiec, a matka głaskała mnie jedną ręką po twarzy, a drugą poprawiała co chwila kurtkę, która była za krótka – pociągając to rękaw, to górę, to z przodu na dół – ażeby leżała gładko.
Nim żeśmy się najedli, już nas czekała prawdziwa uroczystość, mieliśmy pójść rwać liście i kwiaty na wieńce. Niskimi drzwiczkami weszliśmy do ogrodu mającego tylko kilkanaście łokci w obwodzie, tworzącego, że tak powiem, tylko jedną altanę. Cienkie otaczające go poręcze wzmocnione były szerokim a mocnym liściem aloesów, które tu rosły dziko i tworzyły żywy płot.
Jezioro stało cichuteńko w wielkim okrągłym kraterze, z którego niegdyś płomienie ku niebu buchały. Zeszliśmy po amfiteatralnym urwisku przez obszerne winnice i gęsty bór platanowy, gdzie winogrona wspinały się aż na gałęzie. Na pochyłości skały naprzeciw nas stało miasteczko Nemi i przeglądało się w szafirowym zwierciadle jeziora. Idąc, splataliśmy wieńce, ciemnozielone gałązki oliwne przeplataliśmy jasnozielonym liściem winorośli i złocistym dzikim lakiem. W dole leżące lazurowe jezioro i pogodne niebo nad nami to kryły się poza gęstymi gałęziami i winoroślami, to znów ukazywały – jakby oba były jedną niebieską przestrzenią bez granic. Wszystko było nowe, przecudowne, dusza moja aż drżała z wewnętrznej rozkoszy. Jeszcze dziś nawiedzają mnie chwile, w których przypominam sobie owe uczucia, jakby piękne ułamki mozaiki w gruzy zapadłego miasta.
Słońce paliło niezmiernie i dopiero na dole, nad jeziorem, gdzie pnie odwiecznych platanów wyglądają z wody, a gałęzie winnej latorośli poobwijane aż w wodę się zwieszają – znaleźliśmy chłód taki, że mogliśmy zająć się znowu naszą robotą. Śliczne kwiaty wodne skłaniały główki, jakby marząc w gęstym cieniu, i te rwaliśmy do wieńców. Wkrótce potem promienie słoneczne nie dosięgały już jeziora, lecz igrały tylko po dachach Nemi i Genzano. Ciemność zaczęła się rozpościerać i tam, gdzieśmy siedzieli. Oddaliłem się od pozostałych, ale tylko na kilka kroków, bo matka obawiała się, abym nie wpadł w jezioro bardzo głębokie i mające niezmiernie strome brzegi. Obok kamiennych szczątków starożytnej świątyni Diany leżało ścięte drzewo figowe, które bluszcz znów zaczął wiązać do ziemi. Wdrapałem się na nie i wijąc koronę, śpiewałem canzonettę:
Ah! rossi, rossi fiori,
Un mazzo di violi!
Un gelzomin d’amore
gdy wtem przerwał mi głos jakiś tajemniczymi słowami:
– Per dar al mio bene!
Nagle stanęła przede mną wysoka, stara niewiasta, nadzwyczaj wysmukłej postaci, w ubiorze, jaki noszą wieśniaczki z Frascati. Długa biała zasłona spadająca z głowy aż na plecy przyczyniła się do tego, że jej twarz wyglądała na jeszcze brunatniejszą, niż była w rzeczywistości. Zmarszczki zakładały się jedna na drugą tak, że jej twarz podobna była do zeschłej sieci. Czarne źrenice zdawały się wypełniać całe jamy oczne! Śmiała się i zarazem patrzyła na mnie tak surowo, bez poruszenia, jakby mumia pod drzewem postawiona.
– Kwiaty rozmarynu – rzekła – zamienią się w twoim ręku w piękniejsze, masz w oku gwiazdkę szczęścia!
Patrzyłem na nią z zadziwieniem, przyciskając wianek, który splatałem, do ust.
– W tych pięknych listkach laurowych4 jest trucizna. Wij swój wieniec, ale strzeż się go używać.
– To mądra Fulwia z Frascati! – rzekła Angelina, wyszedłszy spoza krzaków. – Czy i ty także splatasz wianki na jutrzejszą uroczystość albo też – dodała przytłumionym głosem – szykujesz może inne plecionki, podczas gdy słońce nad Kampanią zachodzi?
– Mądre oczy! – rzekła Fulwia, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Słońce przechodziło przez znak Byka, gdy się rodził, a na rogach byka zawieszone złoto i sława.
– Tak! – rzekła moja matka, która nadeszła z Mariuccią. – Jeżeli uzyska czarną suknię i szeroki kapelusz, pytanie, czy będzie wahał kadzielnicą, czy będzie chodził po cierniu.
Że te słowa ściągały moje przeznaczenie do stanu duchownego, zdawała się sybilla dobrze rozumieć, a jednak było zupełnie inne znaczenie w jej słowach, któregośmy wówczas wcale domyślić się nie mogli.
– Szeroki kapelusz – mówiła – nie będzie ocieniał jego czoła, gdy stanie wśród ludu, gdy jego słowa brzmieć będą dźwiękiem muzyki przyjemniej niż śpiew zakonnic za kratą, a potężniej niż grzmot w Górach Albańskich. Szczęście posadzi go wyżej niż Monte Caro, na której wyżynach leżą obłoki obok owieczek.
– Ach, Boże! – westchnęła matka, z niedowierzaniem potrząsając głową, choć rada słuchała tak świetnej przepowiedni. – On biedny chłopiec, tylko Madonna wie, jak mu się będzie powodziło! Wóz fortuny jest wyższy niż wózek albańskiego chłopa, a jej koło bez ustanku się toczy, jakże tam biedne dziecko się dostanie?
– Widziałaś, jak się obracają duże koła chłopskiego wózka? Dolna szprycha dostaje się do góry i znowu na dół opada. Kiedy jest na dole, chłop na niej staje, a obracające się koło musi go podnieść do góry, czasem też znajdzie się przy drodze wysoki kamień, a wtedy wsiadanie pójdzie gładko, jak taniec na rynku.
– A mnie będzie też wolno wsiąść na ten rydwan szczęścia? – zapytała półżartem moja matka i w tejże chwili wydała krzyk przeraźliwy, bo wielki ptak drapieżny spadł jak kamień na wodę tak blisko nas, że uderzona szerokimi skrzydłami twarze nam obryzgała. Wysoko w powietrzu krążąc, spostrzegł bystrym okiem dużą rybę, spoczywającą na powierzchni nieruchomo jak złamana trzcina. Z szybkością strzały pochwycił zdobycz, utopił w jej grzbiecie ostre szpony i chciał się znowu wzbić w powietrze, lecz ryba, jak można było wnosić z kręgów poruszonej wody, musiała być bardzo duża, a przynajmniej równie silna jak napastnik, dlatego chciała się z nim zanurzyć. Szpony ptaka tak mocno były wczepione w grzbiet ryby, że już nie mógł puścić zdobyczy. Rozpoczęła się walka, że aż jezioro drżało wielkimi kręgami. Raz po raz ukazał się grzbiet ryby, to znów trzepotał ptak szerokimi skrzydłami po wodzie i zdawał się ulegać. Kilka minut trwała ta walka. Obydwa skrzydła orła spoczywały chwilę spokojnie na wodzie rozpostarte – naraz strzepnął nimi do góry, usłyszeliśmy chrupnięcie, jedno skrzydło opadło bezwładnie, drugie jeszcze biło w wodę, aż się zapieniła, i znikło nagle. Ryba zanurzyła się ze swoim wrogiem w głębiny, gdzie zapewne oboje niezadługo skonali.
W milczeniu przyglądaliśmy się wszyscy tej scenie, a gdy matka znowu do towarzyszek się obróciła, sybilli już nie było. To zniknięcie oraz owo wydarzenie z orłem, które, jak zobaczymy, wiele lat później wpływ wywarło na moje życie i dlatego tym mocniej wryło się w pamięć – spowodowało, iż bardzo prędko, prawie milcząco, pośpieszyliśmy do domu. Spomiędzy liści gęstych drzew zdawała się na ziemię spadać ciemność, purpurowe obłoczki wieczoru odbijały się w wodnym zwierciadle, koło młyna szumiało jednostajnie – wszystko wydawało się ponure jak mary. Po drodze opowiadała Angelina cichym głosem dziwne rzeczy, które niegdyś przepowiadała owa stara wróżka, umiejąca zarazem warzyć trucizny i napoje miłosne. Opowiadała o biednej Teresi z Olevano, która z żalu i tęsknoty za wesołym Giuseppem – gdy poszedł za góry ku północy – więdła z dnia na dzień coraz bardziej – jak owa stara warzyła wtedy zioła w miedzianym kociołku i przez dni kilka na ogniu je trzymała, aż Giuseppa napadła taka tęsknota, że dniem i nocą bez odpoczynku biec musiał w to miejsce, gdzie się warzyły święcone zioła i loczki z jego i Teresi włosów. Ja odmawiałem po cichu Ave Maria i dopiero wtedy odzyskałem spokój, kiedy przyszliśmy do mieszkania Angeliny.
Zapalono cztery knoty u mosiężnej lampy, zawiesiliśmy na niej jeden z wieńców i postawiono przed nami potrawę, zwaną mongana al pomidoro, do tego butelkę wina. Chłopi w dolnej izbie pili i improwizowali. Był to pewien rodzaj śpiewu na przemian, któremu całe zgromadzenie pomagało od czasu do czasu chórem. Gdy potem zacząłem wraz z innymi dziećmi śpiewać przed obrazem Madonny, wiszącym przy wielkim kominie, na którym palił się duży ogień, słuchali wszyscy w milczeniu i chwalili mój piękny głos. Zapomniałem o zdarzeniu nad jeziorem i o Fulwii, która mi wróżyła. Rad bym był z wieśniakami w zawody improwizować, ale matka poskromiła moją próżność i ochotę pytaniem, czy uważam za stosowne, ażebym ja, który kołyszę kadzielnicą, i może kiedyś ludowi słowo boże głosić będę, występował w roli błazna – dodając, że teraz nie karnawał i że na to nie pozwoli. Lecz kiedy późnym wieczorem weszliśmy do naszej izdebki sypialnej i już się położyłem w szerokie łoże, przycisnęła mnie do siebie i nazywała swoją pociechą i rozkoszą, a ponieważ poduszka leżała za nisko, podłożyła mi rękę pod głowę. Usnąwszy, marzyłem słodko, dopóki słońce nie zaświeciło w okna i nie obudzono mnie na piękne święto kwiatów.
Jakże tu opisać pierwszy widok na ulicę, ów prześliczny obraz, który mnie wówczas tak mocno zajmował. Cała długa pod górę wiodąca ulica przepełniona była kwiatami, a tło jej niebieskie. Zdawało się, że wszystkie ogrody i wszystkie doliny ogołocono, aby zebrać dostateczną ilość jednobarwnych kwiatów na wyłożenie tej ulicy. Na tle niebieskim były po brzegach pasy z samych róż, jedna przy drugiej, obok nich ciągnęły się pasy z zielonych liści. Takie pasy ciągnęły się w małych odstępach wzdłuż całej ulicy, a pomiędzy nimi rozsypano drobne czerwone kwiateczki. Na środku tego kobierca ułożono misternie duże żółte kwiaty mające przedstawiać słońce i gwiazdy. Więcej mozołu kosztowały imiona, bo trzeba było układać kwiatek po kwiatku, listek po listku. Całość przedstawiała żywy utkany kobierzec – posadzkę mozaikową, bogatszą w kolory niż mozaiki pompejańskie. Najmniejszy nie powiewał wietrzyk, kwiaty leżały nieruchome, jakby do ziemi przybite drogie kamienie. Ze wszystkich okien powywieszano wielkie z liści i kwiatów utkane kobierce przedstawiające obrazy świętych. Tam wiódł święty Józef osiołka niosącego Matkę Boską z Jezusem – twarze, nogi i ręce były z róż, suknie z lewkonii i anemonów, a korony z połyskującej białej nimfy5 zerwanej na nemijskim jeziorze. Gdzie indziej walczył święty Michał ze smokiem, ówdzie strząsała święta Rozalia róże na ciemnoniebieską kulę ziemską. Gdzie tylko spojrzałem, opowiadały mi kwiaty legendy biblijne, a wszyscy ludzie otaczający nas byli tak weseli jak ja. Na balkonach stali bogaci cudzoziemcy w świątecznych strojach, a wzdłuż domów snuło się mnóstwo strojnie przybranego ludu, każdy wedle zwyczaju okolicy, którą zamieszkiwał. Moja matka stała na zakręcie ulicy, przy fontannie wykładanej kamieniem, a ja stałem na głowie satyra wyglądającego z wody.
Słońce paliło niezmiernie, wszystkie dzwony brzmiały, całe zgromadzenie potoczyło się wzdłuż pięknego kobierca – miły śpiew i muzyka oznajmiały zbliżającą się procesję. Chórzyści machali kadzielnicami, idąc przed monstrancją, dalej postępowały najpiękniejsze dziewczęta z okolicy z wieńcami kwiatów, a biedne dzieci ze skrzydłami u obnażonych ramion oczekiwały przy wielkim ołtarzu na zbliżenie się procesji, śpiewając anielskie hymny. Młodzieńcy mieli powiewające wstęgi u spiczastych kapeluszy, a na każdym przypięty był obrazek Madonny. Srebrne i złote pierścienie wisiały im na łańcuszkach u szyi, a piękne różnokolorowe szarfy odbijały się prześlicznie na czarnych aksamitnych kurtkach. Dziewczęta z Albano i Frascati zarzuciły na czarne, srebrnymi strzałkami spięte włosy przejrzyste zasłony, te zaś z Velletri miały na głowach wianki, a ich barwne chusteczki były tak nisko do sukien przypięte, że widać było piękne ramiona i krągłe piersi. Z Abruzzów, z Błot Pontyjskich, ze wszystkich pobliskich okolic wystąpił każdy we właściwym stroju narodowym, co dawało różnorodny kolorowy widok. Kardynał w kapie srebrnolitej szedł pod baldachimem ustrojonym w kwiaty, za nim postępowali mnisi różnych zakonów, a wszyscy nieśli gorejące świece.
Gdy procesja wyszła z kościoła, potoczył się za nią cały tłum i uniósł nas ze sobą. Matka trzymała mnie za rękę, żeby nas nie rozłączono. Tak więc szedłem zasłonięty wyższymi ode mnie i ściskany okropnie, nie widząc nic prócz nieba. Naraz rozległ się krzyk przeraźliwy, ze wszystkich stron powstał nacisk ogromny. „Konie się rozbiegły!” Więcej nie usłyszałem, bo w tej samej chwili zostałem uderzony o ziemię. Zaćmiło mi się w oczach, wydawało mi się, że przepłynął przeze mnie szumiący strumień.
O święta Matko Boża, jakie to smutne było wydarzenie! Dreszcz mnie przechodzi, ile razy o nim wspomnę. Kiedy już odzyskałem przytomność, spoczywałem na łonie Mariuccii, a ona wyrzekała i zanosiła się od płaczu. Obok nas leżała matka moja, a wokół stali obcy ludzie. Rozbrykane konie przez nas przebiegły, koło uderzyło w pierś mej matki, krew polała się ustami, już nie żyła.
Patrzyłem, jak zamykano jej martwe powieki i składano na krzyż bezwładne ręce, którymi mnie przed chwilą z miłosną troskliwością do siebie tuliła. Zakonnicy zabrali ciało do klasztoru, a mnie, ponieważ wyszedłem bez szwanku, cokolwiek tylko stłuczony, zaprowadziła Mariuccia do osterii, gdzie dnia poprzedzającego byłem tak wesoły, gdzie wiłem wianki i na ręku matki noc przespałem. Ogarnął mnie głęboki smutek, choć nie pojmowałem jeszcze dobrze mego sieroctwa. Mariuccia dawała mi zabawki, owoce i ciastka i obiecywała, że jutro znowu mnie zaprowadzi do matki, która teraz jest u Madonny, gdzie ciągle obchodzą święto kwiatów. Jej późniejsze słowa utkwiły mi także w pamięci – słuchałem uważnie, jak mówiła o brzydkim orle drapieżnym z dnia wczorajszego, o Fulwii i śnie, który miała moja matka. Teraz, kiedy już nie żyła, wszyscy gadali, że mieli przeczucie jej śmierci.
Rozbrykane konie zatrzymano zaraz za miastem, gdzie powóz zawadził o drzewo. Wyciągnięto z niego jakiegoś znakomitego pana mającego około czterdziestu kilku lat, na pół umarłego ze strachu. Opowiadano, że należy do rodziny Borghese, że posiada willę pomiędzy Albano a Frascati i że znany jest ze szczególnego zamiłowania do zbierania różnych roślin i kwiatów – co więcej, że zna tak dobrze czarodziejskie sztuki, jak mądra Fulwia. Służący w bogatej liberii przyniósł od niego sakiewkę z dwunastu skudami dla osieroconego dziecka.
Następnego wieczoru, nim zadzwoniono na Ave Maria, zaprowadzono mnie do klasztoru, abym po raz ostatni mógł zobaczyć matkę. Leżała w białej prostej trumnie ubrana w te same suknie, które miała na sobie w dzień święta kwiatów. Ucałowałem jej złożone ręce, a kobiety płakały razem ze mną.
Przed drzwiami stali już tragarze z marami i orszak pogrzebowy w białych habitach, ze spuszczonymi na twarze kapturami – wzięli mary na ramiona, kapucyni pozapalali świece i zaczęli śpiewać pieśni pogrzebowe. Mariuccia szła obok mnie tuż za trumną – czerwona zorza wieczorna oświetlała twarz mojej matki – wyglądała jak żywa. Dzieci z miasteczka biegły po bokach wesołe i zbierały wosk kapiący ze świec, które nieśli kapucyni. Szliśmy tą samą ulicą, na której wczoraj odprawiła się uroczysta procesja. Jeszcze była wysłana liśćmi i kwiatami, ale obrazy, piękne wzory, które mi w dniu minionym taką sprawiały radość, znikły – jak szczęście moich lat dziecinnych. Patrzyłem, jak na cmentarzu odwalono na bok wielki kamień zakrywający grób, do którego kładziono umarłych. Widziałem, jak spuszczono trumnę i słyszałem ponury stuk, gdy na dole uderzyła o inne trumny. Potem wszyscy się porozchodzili, a Mariuccia kazała mi uklęknąć przy grobie i odmówić 0ra pro nobis.
W jasną księżycową noc wyruszyliśmy z Genzano. Federigo i dwaj jego przyjaciele byli razem z nami. Ciemne chmury spoczywały na Górach Albańskich – przypatrywałem się jasnej mgle, która niby srebrzysta zasłona unosiła się ponad Kampanią przy świetle księżyca. Wszyscy mówili mało, a ja wkrótce zasnąłem i śniłem o Madonnie, o kwiatach i mojej matce, która się do mnie uśmiechała żywa i ze mną rozmawiała.
1 Genzano – małe miasteczko w Górach Albańskich, nad drogą pomiędzy Rzymem a Błotami Pontyjskimi.
2Osteria e cucina, zwykły napis na małych oberżach i restauracjach.
3vetturino – dorożkarz
4Prunus laurocerasus rosnący obficie w górach.
5Nymphea alba (grzybień biały) – rośnie także i w naszych wodach stojących.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Improvisatoren Przekład: Hieronim Feldmanowski
Copyright © 2017, MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-426-5
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Korekta: Dorota Ring
www.wydawnictwomg.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com