Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mroczna, gorąca i pełna niebezpieczeństwa!
Dove Hendry w bardzo młodym wieku dowiedziała się, czym jest mrok. Miała wrażenie, że od tamtej pory stale ucieka i że ktoś za nią podąża. Obserwuje ją, pilnuje jej i jest jej cieniem.
Porwanie dziewczyny spod baru, w którym tańczyła na rurze, było tylko kolejnym elementem jej już i tak bardzo trudnego życia. Może dla kogoś, kto nie doświadczył, czym jest ciemność, zamknięcie w klatce byłoby przerażające. Ale Dove przerażało już niewiele rzeczy.
A może powinno więcej?
Nie ma jednego oprawcy. Jest ich czterech. Noszą maski i mają noże. Dove szybko się przekona, że nic, przez co do tej pory przeszła, nie było piekłem. Piekło dla niej dopiero się zacznie. Opis pochodzi od wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 422
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 11 godz. 47 min
Tytuł oryginału
In Peace Lies Havoc
Copyright © 2019 by Amo Jones
All rights reserved
Copyright © for Polish edition
Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne
Oświęcim 2022
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja:
Alicja Chybińska
Korekta:
Magdalena Mieczkowska
Edyta Giersz
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8320-396-6
Trzynaście lat temu poczułam zło. Przeniknęło mnie na wskroś, a jego woń wniknęła w moją duszę, tworząc niepokojącą mieszankę trucizn znaną jako Cień. Posługiwałam się tym zapachem, by wydobywać inne demony, ponieważ Cień stanowił najgorsze z najgorszych. Nie był po prostu mroczny czy nikczemny – był zwyczajnie obłąkany. W jego duszy na próżno szukać krzty dobra i iskierki światła. Dręczył mnie. Gdziekolwiek się znalazłam, on również tam był, aby mi przypomnieć, że nigdy nie będę wolna.
Zjawiał się w każdym ciemnym zaułku. Obserwował mnie, wyczekując. Czego? Nie miałam pojęcia. Ale właśnie miałam się dowiedzieć…
Dove Noctem Hendry. Kapitanka zespołu cheerleaderek i, najwyraźniej, najpopularniejsza dziewczyna w liceum Charleston Academy. Wszystkich zaskoczyło to, jak szybko już jako dziecko zyskałam popularność w Eureka Springs w stanie Arkansas. Zamieszkaliśmy tu niedługo przed moimi jedenastymi urodzinami. I tuż po zdarzeniu. W domu nie poruszaliśmy jednak jego tematu. Moi rodzice i terapeuci, za których starzy bulili srogą kasę, uważali, że po prostu cierpię na zespół stresu pourazowego i wypieram wspomnienia. To wszystko, co wiedziałam o sobie – czyli niewiele. Jednak według jednak tej kroniki szkolnej byłam najpopularniejszą dziewczyną w szkole i nowoczesną baleriną. Tego typu pamiątki są dziwne. Zupełnie jakby miały nam przypominać, co moglibyśmy uznać za najgorsze lata naszego życia. Choć w moim przypadku nie było tak źle, a nawet całkiem nieźle. Po prostu ogólnie nie przepadałam za pamiątkami.
Z nostalgii wyrwało mnie pukanie do drzwi.
– Proszę! – krzyknęłam, zamykając księgę.
W progu stanął uśmiechnięty tata. Zdążył już nawet rozpiąć kołnierzyk.
– Chyba zamówimy sobie na kolację coś na wynos. Na co masz ochotę?
Zatrzepotałam rzęsami.
– Na tajszczyznę!
Wskazał ruchem głowy na korytarz.
– Tajszczyzna. Weź swoje balerinki z przedpokoju, zanim mama zacznie krzyczeć.
Mama narzekała na wszystko, a najbardziej uwielbiała narzekać na mnie. Przywykłam. Komuś, kto był hodowany przez zaniedbującą rodzicielkę, łatwo jest dostosować się do znieczulicy otaczającego świata.
Jej emocjonalna dezercja tak naprawdę ustabilizowała mnie w jakiś sposób i uczyniła silniejszą. Poza tym byłam w stu procentach córeczką tatusia.
Zszedłszy z łóżka, doskoczyłam do szafy, z której wyciągnęłam moje uggsy. Mama zajmowała się tylko siedzeniem w domu i pielęgnowaniem ogródka, natomiast tata interesował się politologią. Miał plany wystartować kiedyś w wyborach, pewnie wcześniej niż później.
Zeszłam po marmurowych schodach sprężystym, tanecznym krokiem, ponieważ recytowałam przy tym przyśpiewkę naszego zespołu – miałyśmy nadzieję, że dzięki niej zdobędziemy mistrzostwo kraju.
– No chodź, mała. – Tata przyciągnął mnie do siebie i pocałował w czubek głowy.
Mama z uśmiechem na twarzy otworzyła drzwi.
Wszystko wydarzyło się w okamgnieniu.
Bam! Bam! Bam!
Pamiętałam tylko, że tata wepchnął mnie za siebie, a mama krzyczała pełnym desperacji głosem. Rzuciliśmy się na podłogę. Tata osłonił mnie sobą, padając na mnie plecami.
– Uciekaj, Dove. Uciekaj!
Słowa utknęły mi w gardle, jakbym miała się nimi zakrztusić.
Nagle drzwi się otworzyły, a w nich pojawiło się czterech mężczyzn. Stali nieruchomo z wymierzoną w nas bronią. Twarze mieli zasłonięte czarnymi chustami. Normalnie wzięłabym ich za jakichś ulicznych oprychów polujących na łatwy hajs. Zorientowałam się jednak, że dwóch z nich miało na sobie garnitury.
Gość stojący na czele kiwnął głową.
Myślałam, że coś powie, ale wtem odezwał się mój tata:
– Zanim cokolwiek zrobicie, puśćcie Dove…
Sprawiali wrażenie, jakby zastanawiali się nad swoim następnym krokiem. Rozmawiali o czymś po cichu między sobą.
– Dove… – Mój ojciec wsparł się na łokciu i spojrzał na mnie niebieskimi oczami, ciemnymi niczym głębia oceanu. – Uciekaj – mówił powoli. Półszeptem, ale pewnie.
Pokręciłam głową. Nie chciałam go zostawiać. Nie w taki sposób. Nigdy.
– Ptaszynko… – błagał ze łzami w kącikach oczu. – Proszę.
Odepchnął mnie i natychmiast poczułam ciepłą ciecz przesiąkającą przez moje ubranie i klejącą mi się do brzucha. Jednocześnie do moich nozdrzy doleciał silny, metaliczny zapach krwi. Dobiegły mnie krzyki umierającej matki. Następnie usłyszałam jego głos, a potem – wszystko się urwało.
– Jeszcze się spotkamy, Dovey. Kiedy tylko się odezwiesz, kiedy tylko będziesz tańczyć, ja będę słuchał i patrzył. Będę cię obserwował przez cały czas… – Jego głos brzmiał młodo. Znacznie młodziej, niż sugerowałyby to ich wzrost i cienie.
Wtem dołączył do nich jeszcze jeden. Czułam, że jest starszy od pozostałych. Na głowie miał fedorę, której rondo rzucało cień na twarz, natomiast w ustach trzymał cygaro.
– Odejdź.
Czułam jego obecność w miejscach, w których nie powinnam jej czuć. W każdym kolejnym domu zastępczym, jakby czaił się w meblach i w powietrzu. Czułam ją nawet wtedy, kiedy byłam całkiem sama. Cień był wszędzie tam, gdzie byłam ja. Egzystował pomiędzy tym, co rzeczywiste, i wytworami mojej wyobraźni. Miałam wrażenie, że dręczył mnie przez całe moje życie. Najgorsze zaś w byciu dręczonym przez coś, czego się nie znało, była niewiedza odnośnie do tego, kiedy ta udręka się skończy.
Teraźniejszość
Miałam czternaście lat, kiedy przestałam się łudzić, że świat stanie się dla mnie milszy. Zamiast tego to ja nauczyłam się być twarda. Zrozumiałam, że nawet jeśli znajdę się pod ciemną chmurą, to wkrótce i tak wyjdzie zza niej słońce. Dorastając, powtarzałam sobie to jak mantrę. Musiałam sprowadzić wszystkie doświadczenia do tych prostych słów, żeby dać sobie siłę i utrwalić się w przekonaniu, że przetrwam. Nie mogę uznać tułania się po rodzinach zastępczych do uzyskania pełnoletniości za idealny sposób na życie, ale jestem optymistką. W moim odczuciu przynajmniej nigdy nie musiałam tak naprawdę polegać na kimś innym.
Nigdy.
Poza tym, pomimo mojej obecnej sytuacji, zdołałam wykształcić w sobie dość pozytywne podejście do życia. Kiedy skończyłam osiemnaście lat, wypłaciłam wszystkie swoje oszczędności z banku i pojechałam autostopem w tak zwane diabły, do miejsca, w którym nikt mnie nie zna i które większość ludzi nazywa Miami Beach. Jasne, że nie jest to najgorsze miasto do życia – w sumie to chyba jedno z moich ulubionych w ogóle – ale ostatecznie i tak zamierzam się stąd wynieść. Może przeniosę się na Wybrzeże Północno-Zachodnie albo gdzieś, gdzie będę miała okazję doświadczyć więcej minusowych temperatur. Bo wolę zimno od upału.
– Dove! – woła Richard zza kontuaru.
Pracuję w barze na obrzeżach miasta. Szczęśliwie nie mogę narzekać na napiwki, ponieważ większość jego klienteli to bogacze chcący po prostu poszastać forsą.
Unoszę brwi na znak, że go słucham. Podbiega do mnie z rękami w kieszeniach.
– Przepraszam. Ciągle zapominam o twoim problemie z komunikacją.
Jestem małomówna, ale dla większości to chyba równoznaczne z byciem niemową. Ludzie mają niesamowitą skłonność do przyklejania łatek osobom odstającym w jakiś sposób od normy. Potrafię mówić. Po prostu mam opory przed mówieniem tutaj, gdzie jestem nieustannie obserwowana, co wywołuje we mnie paraliżujący lęk. Wiedziałam, że praca tu nie będzie bezpieczna. Że ja nie będę bezpieczna.
„Kiedy tylko się odezwiesz, będę słuchał”. Przechodzi mnie dreszcz.
Zapinam skórzaną kurtkę aż pod szyję i chowam ręce do kieszeni, żeby nieco je ogrzać.
– Możesz przyjść jutro do pracy? Jules wzięła chorobowe. Zazwyczaj mamy dziewczyny na zastępstwo, ale jakoś nie mogłem się do żadnej dodzwonić.
Wzruszam ramionami i potakuję ruchem głowy.
– Jasne!
– Dobrze! – mamrocze Richard. – Doceniam to, Dove.
Patrzę, jak odchodzi, znikając w ciemnym pomieszczeniu. Promienie migających świateł stroboskopowych rozcinają mrok niczym ostrza mieczy świetlnych w Gwiezdnych Wojnach.
Prześlizguję się szybko przez niewielki tłum ku scenie, kierując się za kulisy.
– Dove! Hej, dziewczyno! – Natasha macha do mnie znad swojej toaletki, nakładając makijaż.
Kiwam do niej, a następnie ściągam ciuchy, aż zostaję w samych majtkach i staniku.
– Dzisiaj jesteś druga! – dodaje Tash i maluje delikatne usta krwistoczerwoną szminką.
Uśmiecham się. Zbieram swoje graty, które następnie układam na toaletce. Maluję się, po czym układam fryzurę, tak aby ona oraz makijaż wyglądały szałowo. Odchylam się i przeglądam w lustrze, wydymając usta i obnażając zęby. Moja skóra jest jedwabiście gładka, a włosy mają kolor głębokiej czerwieni. Początkowo dziewczyny zazdrościły mi cery pozbawionej jakichkolwiek piegów czy niedoskonałości. W odróżnieniu od większości rudzielców nie przypiekam się na słońcu, tylko normalnie opalam.
Spinam włosy na czubku głowy, żeby dokończyć makijaż. Podkreślam ciemnozielone oczy czarną kredką. Chichoczę przy tym, słysząc, jak siedząca obok mnie Tash zaczyna rapować. Robi tak każdego wieczoru w ramach rozgrzewki. Kocham ją, ale żal mi jej. Ma pięcioletnią córeczkę i gównianego męża. Wiem, że gdyby mogła, pracowałaby gdzie indziej. Podpytywałam ją nawet, dlaczego nie zmieni pracy, ale zbywała mnie tylko wzruszeniem ramion, jakby pogodziła się ze swoim losem.
To dość krępujące, a w dodatku nie jesteśmy aż tak bliskimi kumpelami, więc nie poruszam tego tematu ponownie.
Pół godziny później przychodzi moja kolej.
Wychodzę na scenę. Wszystkie światła zbiegają się w jeden snop skierowany na mnie. Chwytam rurę, a z głośników zaczyna lecieć Voyeur Girl Stephena. Zawsze się otwieram przy tej piosence. Mam ten rytm i słowa tak głęboko wryte w pamięci, że poruszam się do nich niemal bezwiednie, płynąc po parkiecie. Zatracam się w muzyce i pozwalam swojemu ciału wpaść w trans. Nie muszę się rozglądać, by wiedzieć, że na mnie patrzą. Zdaniem Tash zawsze najwięcej facetów przychodzi w czasie, kiedy wypada mój pokaz. Nie wiem, ile w tym prawdy, bo nigdy nie zwracam na nich uwagi. Zdaję sobie sprawę, że jestem ponadprzeciętna. Przez całe moje życie rodzice wydawali sporo kasy na to, żebym potrafiła odnaleźć się jako tancerka – pod względem kroków, temperamentu i sylwetki – w każdym gatunku muzycznym. Poza tym od zawsze miałam naturalny talent do tańca.
Szybuję nad sceną, obracając się na rurze. Przesuwam dłonią po brzuchu, ku górnej części ud. Pochylam się i rozchylam szeroko kolana, po czym łączę je ponownie. Powoli otwieram oczy. Nie wiem dlaczego, bo nigdy tego nie robię. Zawsze trzymam powieki zaciśnięte, a wzrok skupiony na wyimaginowanych falistych wzorach, które moje ciało maluje ruchami na ciemnym płótnie. Unoszę wzrok, a moje spojrzenie pada na mężczyznę przy barze. Nie widzę jego twarzy, ponieważ ma na głowie kaptur skrywający jego rysy w cieniu. Opiera się o kontuar, siedząc z szeroko rozłożonymi kolanami. Choć go nie widzę, czuję go na sobie. Mam wrażenie, jakby pieścił mnie całą z każdym ruchem moich bioder. Przechodzą mnie dreszcze. Próbuję stłumić myśli wdzierające się do umysłu. Piosenka zbliża się ku końcowi. Zlana potem, macham zmysłowo długimi, rudymi włosami. Spoglądam znowu w miejsce, gdzie siedział ten gość – wciąż tam jest. Obserwuje mnie uważnie. Iskrząca między nami energia sprawia, że pozostali nikną w cieniu. Patrzę, jak końcówka jego papierosa żarzy się w ciemności niczym zapałka, wzywając mnie do niego, gdy zaciąga się nim raz za razem. Spowijająca go chmura dymu gęstnieje z każdym wydechem. Dlaczego nie mogę oderwać wzroku?
Chociaż dostrzegam tylko zarys jego oczu, czuję je na sobie. Kontakt wzrokowy to język, którego nikt nie jest w stanie opisać słowami, ale towarzysząca mu chemia pozwala nam go płynnie rozumieć. To język przeznaczenia. Dwie dusze nadające na tych samych falach bez wypowiadania słów. Kiedy wybrzmiewa ostatni akord piosenki, kończę taniec i po chwili kieruję się za kulisy z myślą, by spróbować przyjrzeć mu się bliżej. Temu mężczyźnie. Jego sylwetkę otacza aura, przez którą wydaje się kusząco znajomy. A może to właśnie ów język, którego nikt nie jest w stanie rozszyfrować, tak na mnie działa – a ja nagle postanowiłam zapisać się na kurs.
– Hej, Dove! – słyszę głos Richa, który wyrywa mnie z zamyślenia.
Kiwa na mnie głową, a ja ruszam w stronę kontuaru.
– To co zwykle?
Rich to facet w średnim wieku z gęstą brodą. Ma dwie córeczki, które wychowuje samotnie. Były jeszcze bobasami, gdy jego żona zginęła w wypadku samochodowym. Jest też właścicielem tego baru. Większość ludzi spodziewałaby się, że gość prowadzący bar ze striptizem to jakiś desperat albo oblech, ale nie w tym przypadku. Kiedy kilka lat temu kupił to miejsce od poprzedniego właściciela, zamierzał przekształcić je w lokal dla motocyklistów – zgodnie ze swoją prawdziwą pasją. Od razu wyrzucił większość tancerek, ale razem z Tash wyjaśniłyśmy mu, jak bardzo potrzebowałyśmy tej pracy i napiwków. Jasne, mógł zatrudnić nas jako kelnerki, ale tych miał już komplet, bo obiecał pracującym tu wcześniej dziewczynom, że zachowają posady. Ostatecznie więc zatrzymał Tash, Vane i mnie, co okazało się doskonałym rozwiązaniem, ponieważ cała nasza trójka dość dobrze się dogadywała.
– Tak, poproszę – odpowiadam, rozglądając się po pomieszczeniu w poszukiwaniu Pana Tajemniczego.
Nie ma go.
Czuję lekki ucisk w sercu. Biorę więc wódkę z limonką i wodą gazowaną, po czym wypijam i przejeżdżam opuszkiem kciuka po wardze, by zetrzeć pozostałość drinka.
– Do jutra. – Przesuwam pustą szklankę w stronę Richa, który gładzi się po długiej, zaniedbanej brodzie.
– Jasne, maleńka.
Przechodzę na tył baru, do pomieszczeń dla personelu. Tam zakładam sięgający mi do kolan płaszcz i zapinam go. Z kieszeni wyciągam telefon wraz ze słuchawkami. Przeglądam Spotify, szukając jakiejś nowej piosenki. Może znajdę coś, do czego będę mogła się zmęczyć, gdy wrócę do swojej zapuszczonej nory. Kocham tańczyć. Taniec utrzymuje moją duszę przy życiu i daje mi energię, a muzyka sprawia, że wszystkie problemy znikają – przynajmniej na czas trwania piosenek.
Chwilę później, kiedy opuszczam bar tylnymi drzwiami, włączam jakiś losowy kawałek.
Słyszę, jak się za mną zamykają. Bawię się jeszcze przez moment telefonem i ruszam w kierunku przystanku autobusowego.
Nagle ktoś gwałtownie zasłania mi usta ręką, wywołując we mnie reakcję obronną: wyrywam sobie słuchawki z uszu i zaczynam wrzeszczeć i się szarpać, by się odwrócić. Ale uścisk, w jakim trzyma mnie to masywne ciało, jest zbyt mocy, bym mogła się wyrwać.
Czuję miękkie usta ocierające się o płatek mojego ucha. Ich ciepło rozchodzi się po mojej skórze.
– Radzę ci nie krzyczeć, jeśli chcesz się uwolnić, mała Dovey. – Kładzie mi na gardle drugą dłoń i zaciska wokół niego palce. – Inaczej mi stanie, a tego na pewno byś nie chciała.
Dove
Leżę na nieskazitelnej marmurowej posadzce. Moje ciało drży przy każdym oddechu. Pomieszczenie jest czyste, niemal sterylne, duże, na planie kwadratu, z kratą złożoną z metalowych prętów zamiast drzwi. Ze środka sufitu zwisa bogato zdobiony kryształowy żyrandol, a w tylnej części pokoju znajduje się pojedyncza toaleta i umywalka. Dręczy mnie wrażenie, jakby w mojej piersi płonął ogień. Jest mi zimno. Bardzo zimno. Mam gęsią skórkę, a moją normalną opaleniznę zastąpiła upiorna bladość. Przesuwam palcem po leżących na podłodze okruszkach po ciastku, kreśląc liczbę dwadzieścia jeden.
Dwadzieścia jeden – tyle już tu jestem.
Mężczyźni, którzy przychodzą tu regularnie, zjawiają się czwórkami, ale dzisiejszego ranka gość siedzący naprzeciwko mnie jest sam. Widzę go po raz pierwszy i coś mi mówi, że nie bez powodu. Twarz ma skrytą pod czarną maską karnawałową z doczepionymi neonowymi światełkami: jego oczy wyglądają jak niebieskie krzyżyki. Przechyla głowę, ale się nie odzywa. Prawie jakby badał mnie wzrokiem.
Czołgam się do tyłu. Nie chcę być tak blisko. Czuję go. Poczułam to już, gdy zbliżał się korytarzem. Jego gniew. Wrogość.
Podnosi leżący obok niego nóż. Z jego ostrza kapie krew na tę, jak dotąd, nieskazitelną podłogę. Przesuwa palcem po czerwonej cieczy, plamiąc swoją skórę. Nagle zrywa się na równe nogi, a ja podskakuję, przerażona tym, co może się za chwilę stać.
Jeden.
Dwa.
Trzy.
Cztery.
Cztery kroki i jest już przede mną. Nie chcę tu być. Całe moje ciało się trzęsie, a w głowie huczy. Dają nam jeść i pić, więc wiem, że to ze strachu.
Zaciskam mocno powieki, słysząc odbijający się echem od ścian dźwięk rozpinanego rozporka. Zapach krwi staje się tym mocniejszy, im bardziej się do mnie zbliża.
Wyobrażam sobie siebie tańczącą. Szczęśliwą. W pointach zawiązanych wokół kostek unoszę ręce nad głowę i przystępuję do wykonania idealnej arabeski1. Czuję na ustach dotyk gładkiej skóry. Nie muszę otwierać oczu, by wiedzieć, co to. Zaciskam szczęki, nie chcąc rozchylić warg, ale on chwyta mnie za włosy i szarpnięciem odchyla głowę do tyłu, aż moje oczy otwierają się bezwiednie. Przysuwa mi nóż do krtani. Krew kapie na mój obojczyk. Nie wiem, czy należy do mnie, czy do kogoś, kogo właśnie zabił.
Wciąż stawiam opór, więc napiera ostrzem mocniej – podobnie jak swoim kutasem na moje miękkie usta.
Gdy chęć przeżycia bierze nade mną górę, z oczu zaczynają płynąć łzy. Rozchylam niechętnie wargi, a on wsuwa między nie swojego kutasa. Nigdy wcześniej mnie nie zgwałcono. Nigdy nie czułam się do niczego zmuszana. Coś się zmienia w człowieku, gdy zostaje wykorzystany. Jakby odebrali mu człowieczeństwo i zastąpili je swoim odorem.
Porusza kutasem w przód i w tył, wpychając mi go do gardła. Próbuję go ugryźć, zaciskając na nim zęby, ale on trzyma go tak głęboko, że odcina mi dopływ powietrza. Kiedy ma już dość użerania się ze mną, odpycha mnie do tyłu, po czym włazi na mnie, łapiąc mnie za cipkę. Wciska we mnie najpierw dwa palce, potem trzy, a następnie drugą ręką zdziera ze mnie koszulkę.
Z każdym pchnięciem palców odbiera mi kawałek duszy. Nie chcę jej z powrotem. Choć nie musiał wchodzić we mnie fiutem, żeby mnie zgwałcić, cieszę się, że mimo wszystko tego nie zrobił. To było coś innego. Miał jakiś powód, dla którego zbrukał mnie tylko palcami. Chciał przekazać w ten sposób jakąś wiadomość. A ja, niestety, miałam być posłańcem.
Kiedy wychodzi, zasypiam ze łzami wyschniętymi na policzkach. Śni mi się mój ojciec i to, jak nigdy nie było nam dane zjeść razem tej tajszczyzny.
***
W pomieszczeniu rozbrzmiewa czyjś szloch, pociąganie nosem i szuranie po podłodze.
– Wiesz, dlaczego nas porwali? – pyta ktoś nieznajomym głosem, ale nie zwracam na to uwagi.
Jest jedną z wielu, jedną z dwudziestu jeden, co czyni mnie dwudziestą drugą. Znowu zaczyna płakać. Korci mnie, żeby kazać jej się uciszyć, jednak się powstrzymuję. Jestem pewna, że łzy tylko nakręcają tych obłąkańców.
– Umiesz mówić? – słyszę tę samą dziewczynę.
Tak, umiem. Ale nie chcę odpowiadać na twoje żałosne wołania o pomoc. Dwadzieścia jeden dziewczyn płakało. Nic, co bym powiedziała albo zrobiła, cię nie pocieszy.
Pozostaję w bezruchu. Ścieram z posadzki poprzednio napisaną pośród okruszków liczbę i zastępuję ją nową: dwadzieścia dwa.
Siadam wreszcie, opierając się plecami o ścianę.
Dziewczyna spogląda mi w oczy. Jej są brązowe, takie same jak podłoga, na której siedzimy. Nadgarstki ma sine od kajdanów, którymi przypinają nas do ścian. Po plecach spływa mi woda cieknąca z pęknięcia w murze nad nami. Jest ładna. Jak wszystkie.
– Ładna jesteś – szepcze, odgarniając długie, brązowe włosy z twarzy. Na jej policzkach widać jasne ślady po łzach.
Nie odzywam się.
Przechyla głowę.
– Pewnie tu zginiemy. – Opiera się głową o ścianę i podciąga ku sobie długie nogi.
Chcę być dla niej miła. Powiedzieć, że może jej nie zabiją. Że nie wiem, co będzie po tym wszystkim. Ale nie wiem tego. Nigdy nie wiem. Przychodzą i odchodzą, a ja tu tkwię. Od dwudziestu jeden dziewczyn. Niektóre są tu dłużej, innej krócej. Czas. Już dawno straciłam rachubę. Słońce wschodzi i zachodzi, a mój świat pozostaje nieruchomy, ograniczony do tych czterech ścian, w których mnie zamknięto.
Przyglądam się uważnie tej nowej. Zdążyłam już zauważyć, że wszystkie łączy pewne podobieństwo: wiek. Na razie wiem tylko tyle.
– Zgaduję, że nie umiesz mówić. – Wzdycha, po czym kiwa głową. – To nic. Nawet ma to sens. Nazywam się Rose. Mam dwadzieścia lat i do wczoraj byłam tancerką w… – Doskoczyłam gwałtownie do przodu z przymrużonymi oczami.
– Wow! – mamrocze, odsuwając się.
Nie winię jej. Pewnie wzięła mnie za jakąś wariatkę. Ale jak dotąd dziewczyny raczej ze mną nie rozmawiały. Przeważnie płakały. Krzyczały. Była też jedna, która chciała wydrapać kraty z drzwi, całkowicie zdzierając sobie przy tym paznokcie i brocząc krwią z palców. Żadna właściwie nie opowiedziała mi swojej historii. Czyżby wszystkie były tancerkami? Jak ja? Możliwe.
Rose patrzy mi głęboko w oczy, a wyraz jej twarzy odmienia się, jakby myślała sobie: „Rozumiesz mnie?”. Zapewne wydaje jej się, że skoro się nie odzywam, to pewnie nie znam angielskiego.
Potakuję skinieniem.
Oblizuje zeschnięte, popękane wargi.
– Dlaczego tak się poderwałaś? Jesteś w tym samym wieku co ja?
Kręcę głową.
– Nie? – mamrocze.
Kiwam.
Przewracam oczami, zmęczona już tym sposobem komunikacji. Chcę się odezwać. Otwieram usta. Mam już słowa na końcu języka, ale – jak zawsze, kiedy zmagam się z czymś, czego chcę uniknąć – dławię się i zamykam je z powrotem.
„Jesteś kaleką, Dove. Zawsze będziesz kaleką”. Wzdrygam się na wspomnienie głosu Cienia niosącego się echem w mojej głowie. Wszędzie mnie śledził. Budziłam się w nocy i mogłam przysiąc, że widzę go w ciemnym kącie mojego pokoju. Dokądkolwiek się udałam, czułam jego obecność. Czy jest też tutaj?
– Czekaj! – Rose przerywa moją wewnętrzną szarpaninę i nachyla się ku mnie. – Tancerka? Ty też byłaś tancerką?
Natychmiast unoszę głowę, pochłaniając wzrokiem dzielącą nas przestrzeń. Kiwam głową. Moje długie, rude włosy opadają na ramiona. Oblizuję spierzchnięte usta i próbuję wydobyć z siebie słowa, ale bez skutku. Jak zawsze. Nagle jednak się odzywam:
– Tak.
– Czekaj! – Przykłada sobie dłoń do twarzy, żeby uciszyć samą siebie. – To ty mówisz?
Przygryzam wargę.
– Tak. Po prostu nie lubię mówić. I przychodzi mi to z większym trudem, kiedy dzieje się coś nieznanego i powodującego przerażenie. To moja reakcja obronna na strach. – Kręcę głową, uciszając się. Nie chcę, żeby odebrała mnie jako słabeusza.
Rose wydaje się rozumieć, ale nie sprawia wrażenia, że wie, o czym dokładnie mówię. Serce mi drży. Czy mogę ją polubić? Przecież ja nie lubię nikogo.
– Tańczyłam w klubie hip-hopowym. Dla kasy. Nie mam rodziny i byłam spłukana, więc musiałam z czegoś się utrzymać.
Rose jest piękna. Ma o kilka odcieni ciemniejszą skórę niż ja, choć nadal dość jasną. Widać wyraźnie, że jest częściowo Afroamerykanką. Kiedy się uśmiecha, obnaża proste, lśniąco białe zęby.
– Wymienię kilka stylów tańca, a ty powiesz mi, który to twój, dobrze?
Kiwam, podekscytowana tą nowo odkrytą poszlaką.
Mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów.
– Hmmm, balet?
Nie ruszam się.
– Balet? – pyta uśmiechnięta. – Zgadłam?
Kręcę głową: nie. To znaczy, tak, w pewnym sensie. Zawiesiłam baletki na kołku dawno temu. Teraz nie tańczę już dla przyjemności. Tańczę, aby żyć. Dosłownie.
– Cholera. Byłam pewna, że wyglądasz na baletnicę.
Przewracam oczami na ten osąd.
– Już dobrze. – Zaczyna się śmiać. – Racja, to było słabe. Dobra, to może hip-hop?
Kręcę głową.
– Jazz?
Pudło.
Unosi jedną idealnie wypielęgnowaną brew.
– …striptizerka?
Przełykam ślinę, wykrzywiając wargi. Potakuję skinieniem.
– Cholera! – Śmieje się. – Panieneczka z dobrego domu okazuje się striptizerką. Widzę to w tobie. Masz aurę takiej przyszłej synowej z sekretem.
Gapię się na nią.
Ponownie cicho się śmieje.
– Przepraszam. Gadam, co mi ślina na język przyniesie.
Najwyraźniej.
– Długo tu jesteś?
Kładę palec na podłodze i piszę liczbę „dwadzieścia dwa”.
– Dwadzieścia dwie dziewczyny…
– Co się z nimi stało? – pyta. W jej oczach miga strach.
I słusznie.
Uśmiecham się do niej współczująco.
– Po prostu je zabrali. Nie wiem dokąd. Nigdy z żadną nie rozmawiałam, tak jak teraz z tobą.
– Ciekawe dokąd – szepcze Rose.
Nagle rozbrzmiewa tupot ciężkich butów i brzęk metalowych kluczy.
– Dwadzieścia dwa! – krzyczy jeden z mężczyzn.
Dolną połowę twarzy zasłaniają im chusty z wizerunkiem czaszki.
Jest ich czterech. Tych samych co zawsze, kiedy przychodzą po dziewczyny. Ubrani całkiem na czarno: jeansy, koszule, bluzy z kapturem i czapki zimowe. To oczywiste, że ukrywają swoją tożsamość. Odkąd jeden z nich mnie porwał ani razu nie widziałam niczego, co mogłoby ich jakoś zdradzić. Wzdrygam się na wspomnienie nieznajomego intruza w neonowej masce. Czy to jeden z tych czterech? Zadaję sobie to pytanie, ale już na pierwszy rzut oka widzę, że są zbyt wysocy i masywni. Gwałciciel – bo tym właśnie jest – był chudy. Niższy.
Odprężam się. Na razie.
Wyciągam rękę i łapię Rose za ramię. Nie chcę, by ją zabrali. Z jakiegoś powodu lubię Rose, a przecież ja nikogo nie lubię. Jakaś część mnie uczepiła się jej kurczowo. Moja dusza zareagowała na jej duszę tak, jakby były dawnymi przyjaciółkami, jakby znały się od zawsze, zanim jeszcze się urodziłyśmy.
Jeden z nich prycha. Odwraca głowę, by spojrzeć na drugiego, który przygląda mi się uważnie. Wpatruje się ciemnozielonymi oczami w moje. Jest jak śmierć obleczona w grzech, próbująca skłonić mnie poprzez tortury, bym wyszła na spotkanie ze stwórcą.
Mrugam, przerywając kontakt wzrokowy. Rzadko się odzywają. Ta cisza jest jak milczenie przed burzą, która zjawia się nagle z ogromnym hukiem i ulewą.
Tym razem do środka wchodzi dwóch.
Coś jest nie tak. Zazwyczaj wchodzi tylko jeden, a pozostali czekają na zewnątrz. Ten z diablimi oczami zbliża się do mnie. Czołgam się w tył, aż natrafiam plecami na zimną ścianę. Przyciągam kolana do piersi. Błyszczący żyrandol kołysze się jak wahadło zegara odliczającego dni i godziny do mojej śmierci. Tik-tak, tik-tak.
Przyklęka przede mną. Ulegam jego spojrzeniu jak w transie, aż krzyki Rose nikną w tle. Świat zostaje wessany przez mroczny wir. Jesteśmy tylko ja i on.
I te oczy.
Kieruje je na moje usta, a potem z powrotem na oczy. Z tej odległości widzę, że jest młody. Ma gładką skórę pod oczami i grube rzęsy, które poruszają się jak wachlarz z każdym mrugnięciem.
Jego dłoń ląduje na moim ramieniu. Podnosi mnie i stawia na nogach. Nie odrywając wzroku od moich źrenic, łapie mnie za górną część uda, tuż pod krótką spódniczką. Mam ją na sobie od momentu porwania. Ją i ażurowe pończochy.
Elegancja.
Ktoś stojący za nim się śmieje.
Chwieję się nagle. Czy on też zamierza mnie zgwałcić?
Ponownie kuca przede mną, ale cały czas utrzymuje kontakt wzrokowy. Serce wali mi jak młotem, a jego uderzenia rozchodzą się po mnie niczym fale wzburzonego oceanu. Wiedzie szorstką dłonią w dół mojego uda, przesuwając ją na łydkę. Jego dotyk razi mnie jak prądem. Sam dotyk mi nie przeszkadza; wywołuje znajome wrażenie. Opuszczam powieki. Moja pierś porusza się ciężko z każdym oddechem. Uczucie, jakie wzbudza jego skóra na moim ciele, jest nierealne – przywodzi na myśl błękitny płomień wykonujący piruety na śniegu. Wokół panuje cisza. Dlaczego jest tak cicho?
Dźwięk metalu upadającego na podłogę wyrywa mnie z tego otępienia. Czuję, że rozpiął mi kajdany, którymi byłam przykuta za kostkę do ściany, od kiedy mnie tu umieścili. Wzdrygam się i otwieram oczy. Kolejny, ubrany tak samo jak pierwszy, staje obok mężczyzny trzymającego Rose. Ta raczy mnie uśmieszkiem, unosząc idealnie wyregulowaną brew.
Rumienię się, zawstydzona, z jaką łatwością ten nieznajomy pobudził moje emocje.
W mgnieniu oka wstaje i nachyla się do mnie. Czuję niepodrabialny zapach jego wody kolońskiej: skóra i papieros zanurzone w miodzie, a następnie zaprawione ogniem.
– To jedyny raz, kiedy przed tobą uklęknę, mała Dovey.
Ma jedwabisty głos. Nęcąco delikatny, ale jednocześnie na tyle silny, by owinąć się wokół mojej szyi i mnie udusić. Zanim mogę o czymkolwiek pomyśleć, chwyta mnie mocno za ramię i popycha do przodu, w stronę otwartych drzwi celi. Pozostali przyglądają się uważnie w milczeniu, gdy ich mijamy. Ten, który trzyma Rose, trąca tego, który mnie prowadzi.
– Odezwałeś się!
Odpowiada mu tylko spojrzeniem, po czym wszyscy ruszamy długim korytarzem. Mijamy celę za celą. Tupot ich wojskowych butów na marmurowej posadzce odbija się głośnym echem od ścian. Z każdym krokiem czuję coraz mocniejszy zapach słonej wody. Część pomieszczeń jest pusta, ale w niektórych są ludzie: nie tylko dziewczyny, ale i faceci. Wszystko dzieje się zbyt szybko, bym mogła rozrysować sobie w pamięci mapę – po chwili docieramy do celu i prowadzący mnie gość otwiera ciężkie, metalowe drzwi. Naszym oczom ukazuje się kolejny długi korytarz, tym razem węższy. Z sufitu zwisają żarówki, które kołyszą się, gdy idziemy. Wokół czuć zapach pleśni, a wilgoć napływa z tych wszystkich luksusowych pokoi, gdzie trzymają dziewczyny takie jak ja. Na końcu przechodzimy przez kolejne drzwi w jeszcze jeden, krótszy korytarz.
Zimno.
Jest mi tak zimno.
Wstrząsa mną dreszcz. Zdaje się, że im głębiej wchodzimy, tym niższa jest panująca wokół temperatura. Porywacz szarpnięciem otwiera kolejne drzwi i nagle znajdujemy się pośrodku dużego pomieszczenia. Wewnątrz pracują z furią jakieś silniki, a zimno przeradza się w ukrop, od którego natychmiast oblewam się potem. To wtedy dociera do mnie ten zapach. Rybi smród zmieszany z odorem oleju napędowego. Grunt zaczyna kołysać nam się pod nogami.
– Nie pamiętam, żebym wchodziła na łódź… – mamrocze Rose pod nosem.
Chciałabym się z nią zgodzić. Ja też nie pamiętam niczego takiego. Nie pamiętam, kiedy tu trafiłam. Tylko moment, w którym się obudziłam.
Pytanie Rose pozostaje bez odpowiedzi. Prowadzą nas do przodu, po metalowych schodkach i na główny pokład. Kiedy wiatr owiewa mi twarz, zamieram, szczękając zębami. Wokół wielkiego jachtu kołyszącego się na falach rozciąga się bezkresny ocean.
Kieruję wzrok najpierw na mojego porywacza, a potem na Rose.
Chce coś powiedzieć, ale przerywa jej głośny warkot helikoptera rozcinający powietrze.
– Co tu się dzieje? – krzyczy.
Wywołując szaleńcze podmuchy wiatru, śmigłowiec zniża się powoli na znajdujące się w części dziobowej jachtu lądowisko, na którym znajduje się czarna, siedmioramienna gwiazda z migającymi w każdym jej rogu światłami.
Kiedy otwierają się drzwiczki, robię krok w tył. Patrzę, jak wszyscy, jeden po drugim, zdejmują chusty.
Czterej goście.
Czterej bardzo młodzi goście, zapewne w moim wieku, może trochę starsi. Przyglądam im się uważnie.
Ten rozdrażniony, który uwziął się na mnie, ma gęste brązowe włosy. Sprawiają wrażenie naturalnie zmierzwionych, jakby miał gdzieś, jak się prezentują. Jego oczy są niczym ciemny jadeit, a skóra tak nieskazitelna, że aż wzbudza we mnie niepokój. Po barkach i rękach widać wyraźnie, z jakim zaangażowaniem trenuje na siłowni. Ja mam metr sześćdziesiąt dwa wzrostu, a on musi być o co najmniej trzydzieści centymetrów wyższy. Postanowiłam, że dopóki nie poznam jego imienia, będę nazywać go „Pierwszy”. Drugi – sądząc po uśmieszku, jakim raczy Pierwszego – ma chyba najbardziej niewyparzoną gębę z całej czwórki. Jego rozczochrane włosy są koloru ciemnobrązowego, a jasnoniebieskie oczy iskrzą szelmowsko. Ich kolor przypomina mi morski lód. Nie miałam z Drugimzbyt wiele do czynienia, więc nie wiem, jaki jest.
Trzeci ma czarne włosy i sprawia wrażenie groźnego. Wygląda, jakby nudził go sam fakt istnienia innych ludzi; jakby to, że oddychamy tym samym powietrzem, było dla niego obrazą. Ma ostro zarysowaną szczękę, prosty nos i podbródek z dołkiem.
Ostatni patrzy na mnie. Jego oczy mają barwę whisky i pewnie uważa, że kobiety są go spragnione. Kwadratową szczękę dopełniają spore usta, a spod ubrania wystają mu tatuaże sięgające obojczyków i szyi. Nie można odmówić mu piękna, podobnie jak pozostałym, a zwłaszcza Pierwszemu. Moje ciało reaguje na niego jak na nikogo wcześniej. Przekazuje wiele, nie wypowiadając przy tym żadnych słów.
Pierwszy ciągnie mnie za ramię w stronę helikoptera, czym wyrywa mnie z rozmyślań. Wszyscy są wysocy, ale on jest z nich najwyższy. Wszyscy są też smukli, natomiast Czwarty jest najbardziej umięśniony.
– Właź! – Pierwszy wskazuje schodki prowadzącego do lśniącego, czarnego helikoptera.
Wykonuję polecenie. Nie żebym miała jakiś wybór.
– Jeśli jeszcze się nie domyśliłaś, to jest twoja ostatnia deska ratunku.
Staram się mu nie przyglądać zbyt długo, bo – no cóż – jest przystojny. O ile można w ogóle tak powiedzieć o kimś takim jak on. Bycie przystojnym i bycie strasznym dzieli cienka linia, po której Pierwszy sprawnie lawiruje. Nie chodzi tylko o jego wygląd, lecz także o sposób bycia i to, jak przewodzi innym. Gdy widzi się prawdziwego samca alfę, od razu się go poznaje. Nie muszą gryźć, ponieważ samo ich szczeknięcie przypomina bardziej ryk – przerażający na tyle, by odstraszyć każdego, kto się zbliży.
Rose patrzy na Pierwszego, zajmując miejsce naprzeciwko mnie.
– Jeśli jeszcze się nie domyśliłeś, to ona jest małomówna – odzywa się.
Pierwszy dołącza do nas w helikopterze.
– Zakładasz, że tego nie wiem – odpowiada, trzymając w dłoni telefon.
Kieruje swoją uwagę na mnie. Gdy tylko pozostali trzej zajmują miejsca, wzbijamy się w powietrze. Pierwszy otwiera telefon, a wewnątrz zapada długie milczenie.
Lądujemy na lądowisku umiejscowionym pośrodku rozległego pola. Ma ono taką samą siedmioramienną gwiazdę jak ta na jachcie. Ciekawe. Dookoła rosną duże, zielone krzewy, skutecznie zasłaniające widok na gigantyczną posiadłość, której zarys zauważam podczas lądowania. Kiedy znajdujemy się już na ziemi, Pierwszy otwiera drzwiczki, a ja wychodzę tuż za nim.
Patrzy na mnie i Rose spokojnym wzrokiem.
– Będziecie wykonywać dokładnie moje polecenia?
Drugi śmieje się pod nosem, oblizując usta, i staje obok Pierwszego.
– Myślisz, że mają to w sobie?
Pierwszy spogląda na mnie.
– Nie.
Rose łapie mnie za rękę, ściskam więc lekko jej dłoń. Niewielkie to pocieszenie, ale przynajmniej wiem, że jest ze mną. Nawet nieznajomy może wypełnić wewnętrzną pustkę wywołaną przerażeniem. Cieszę się, że jest tu ze mną.
Trzeci i Czwarty idą za nami.
– Odpowiedzcie… – naciska Pierwszy, rzucając nam surowe spojrzenie. – Będziecie wykonywać polecenia?
– Tak – odpowiada z sykiem Rose.
Z kolejnym krokiem naprzód orientuję się, że zbliża się do mnie. Jego cień rozpościera się przede mną jak parasol.
– Dovey, jeśli nie będziesz przestrzegać zasad, które zostaną ci przestawione, poniesiesz konsekwencje.
Nie odpowiadam. Wiodę wzrokiem po trawie, jakbym czegoś szukała. Czegokolwiek. Może słów, które gromadzą mi się na końcu języka i którymi mogłabym zranić go w policzek.
Wzdrygam się, kiedy chwyta mnie za brodę, by zmusić do spojrzenia na niego. Nie lubię być dotykana. Góruje nade mną, muszę odchylić głowę w tył, by zobaczyć jego oczy. Zielone, jak moje, tylko w innym odcieniu. Dwoje ludzi, dwie zupełnie inne dusze.
– Rozumiesz?
Nie rozumiem, ale mimo wszystko potakuję skinieniem. Pierwszy i Drugi ruszają znowu, idąc przede mną i Rose, a Trzeci oraz Czwarty poruszają się tuż za nami. Opuszczamy przesiekę, na której znajduje się lądowisko. Słońce chyli się za horyzont, nadając niebu ogniście pomarańczowej barwy.
– Co tu się dzieje… – mamrocze Rose, na co mocniej ściskam jej dłoń.
Pierwszy i Drugi prowadzą nas przez gęste zarośla. Kiedy wychodzimy spomiędzy zieleni, dobiega nas głośna muzyka. Natychmiast wędruję myślami do klubu. Chwieję się nieco na nogach. Z głośników leci Eminem, a całe podwórze za domem zastawione jest sprzętem, jakiego nigdy w życiu nie widziałam. Wszędzie krzątają się ludzie – pewnie pracownicy. Pierwszy i Drugi zatrzymują się, po czym odwracają do mnie.
Ogrody otaczają starannie przycięte żywopłoty. Po lewej natomiast dostrzegam wielki basen. Sprzęt znajduje się na drugim końcu podwórza: rury, wielka, kwadratowa klatka zdolna pomieścić kilka osób oraz zdemontowany czarno-srebrny namiot z ozdobami w kształcie lilii. Domostwo posiada obszerny taras, na którym stoi rzeźba z bloku skalnego przedstawiająca nagą kobietę i mężczyznę w objęciach. Otacza ich fontanna. Wokół ustawiono liczne krzesła i stoły. Z racji wiktoriańskiego stylu architektury całość prezentuje się iście europejsko. Mech rosnący w szparach między kamieniami przypomina mi nieco oczy pewnej osoby.
– Co się dzieje? – powtarza Rose, zwracając się bezpośrednio do Pierwszego. Nawet ona wie, kto przewodzi tej watasze.
– Ach, Rose Kinnish i Dove Hendry. Tak długo czekałam, by was poznać… – Ktoś odzywa się za nami łagodnym głosem.
Odwracam się szybko, by przyjrzeć się nieznajomej.
Długie nogi przechodzą w podłużny tułów zwieńczony niewielką głową o drobnej twarzy. Ma krótkie, czarne włosy i małe jak paciorki oczy. Co nie zmienia faktu, że może być piękna. Podkreślam: może, ponieważ ma w sobie coś, co bruka to piękno. Coś mrocznego i złowieszczego. Nad jej ustami znajduje się niewielka blizna w kształcie półksiężyca, która ciągnie się na jej wargę.
Przygląda mi się uważnie.
– Poznałyście już Braci Kiznitch. – Wskazuje stojącą wokół nas czwórkę, po czym wkłada do ust papierosa i zapala go.
Gestem ręki pokazuje Pierwszego.
– Kingston – przedstawia
Kingston.
Następnie Drugiego
– Killian.
Trzeciego
– Kyrin.
I wreszcie Czwartego
– Keaton – dokonuje prezentacji, po czym pyta: – Powiedzcie mi – wydmuchuje dym – jak myślicie, dlaczego tu jesteście?
Rzuca papierosa na trawę i przydeptuje go czerwonym czółenkiem. Robi krok do przodu.
Korci mnie, by się cofnąć, ale się powstrzymuję. Nie odpowiadamy, na co reaguje lekkim uśmieszkiem.
– Dla ciebie to będzie interesujące – zwraca się do Rose. – Ale dla ciebie nie bardzo – dodaje, patrząc na mnie.
– Dlaczego nam to mówisz? – przerywa jej Rose.
Rzuca jej spojrzenie.
– Chciałabyś wiedzieć, prawda? – ciągnie dalej. – Organizuję spektakle, w których występują tylko najlepsi z najlepszych. Różnimy się jednak od innych tego typu przedsięwzięć, jeśli chodzi o sposób doboru naszych wykonawców. Otóż wybieram osoby zepsute i stracone pod względem charakteru, ale o idealnej budowie ciała. – Kieruje wzrok na Kingstona. – Bądź po prostu pozbawione emocji. Zbieram maszyny, nie ludzi, a następnie przekształcam je w przynoszące zysk marionetki.
Chcę powiedzieć, że nie jestem marionetką. Chcę powiedzieć tak wiele. Pot ścieka mi po boku głowy, podczas gdy słowa gromadzą się w moich ustach, jakby miały się za chwilę wysypać. Nie jestem jednak w stanie zebrać się w sobie na tyle, by je wypowiedzieć i zamiast tego moje szczęki zaciskają się jak pułapka na niedźwiedzie.
– Nie macie wyboru. Pójdziecie z nami i będziecie tańczyć. – Obrzuca nas spojrzeniem. – Zapłacę wam. Ale w zamian nie powiecie nikomu, co się tu dzieje. Wraz z zawarciem umowy stajecie się własnością Midnight Mayhem. Nigdy nie odejdziecie. Nie ma takiej możliwości. – Znów mierzy nas wzrokiem. – Rozumiecie? Nie możecie mieć życia poza Midnight Mayhem.
Rose robi głęboki wdech. Midnight Mayhem? Co to jest?
– Wiem, kim jesteście.
Kobieta spogląda teraz wprost na Rose i dotyka jej policzka idealnie wystylizowanym akrylowym paznokciem w kształcie trumienki.
– Cukiereczku. Nie znasz mnie. Jestem Delila Patrova. Tylko od ciebie zależy, czy będę twoją najlepszą przyjaciółką, czy najgorszym koszmarem. Decyzja zawsze należy do ciebie.
Kingston obejmuje ręką Delilę i przyciąga do siebie, nachylając się do niej. Szepcze jej coś do ucha, a jej oczy skupiają się na mnie. W otchłani jej pustych źrenic zapala się iskierka zainteresowania.
– Czyżby… – Stoi i przesuwa dłonią po swoich perfekcyjnie wyprasowanych spodniach. – Dove Noctem. Twoje szkolenie rozpocznie się później. Możesz więc odpocząć i zapoznać się z miejscem. – Pstryka palcami. – No! Czy któraś z was wyraża sprzeciw?
– A jeśli tak, to co się stanie? – Rose rzuca Delili wyzywające spojrzenie.
Aura wokół nas nagle się zmienia. Wraz z podmuchem wiatru zimne powietrze wypełnia się czarną magią. Delila uśmiecha się słodko.
– Cóż, obawiam się, że wtedy nie będziecie nam do niczego potrzebne… – Udaje zamyślenie nad tym, co powiedziała. – Właściwie to nikomu już nie będziecie do niczego potrzebne…
Rose ściska moją rękę, a ja jej.
Zamknij się, zanim nas przez ciebie zabiją.
– Zadam wam teraz pytanie… – Kingston występuje przed Delilę.
Przyglądam się z fascynacją, jak ona cofa się, pozwalając mu zdominować rozmowę.
– Czy zgadzacie się podporządkować wasze życie Midnight Mayhem? Nie mam ochoty brudzić sobie dziś rąk krwią, ale jeśli będę musiał, to to zrobię.
Przygryzam dolną wargę, rozważając możliwości.
Nie mam żadnych.
Potakuję skinieniem, ściskając dłoń Rose, żeby zrobiła to samo.
– Skąd mamy wiedzieć, że i tak nas nie zabijecie? – warczy Rose.
Kingston spogląda na nią surowo.
– Nigdy nie powiedziałem, że tego nie zrobimy. Ale nie macie wielkiego wyboru, prawda?
– Dobrze. Dość tego. Za cztery dni ruszamy w drogę. Dziewczyny, musicie… – mierzy nas wzrokiem od stóp do głów – wybrać się na zakupy. Dam wam zaliczkę. Inaczej Midnight pożre was żywcem. – Cmoka. – Kill, zaprowadź je do ich pokoju.
Dove
Killian otwiera drzwi i daje nam znać gestem ręki, byśmy weszły do środka. W pokoju znajdują się dwa łóżka, z czego to większe przykryte jest miękką, różową narzutą wykonaną z bawełny. Pomieszczenie jest przestronniejsze niż typowy salon.
– Zazwyczaj umieszczamy nowicjuszy w osobnych pokojach, żeby uniemożliwić im knucie i ucieczkę – odzywa się po raz pierwszy Killian. Stoi oparty o framugę, wpatrując się we mnie ponuro. – Coś mi jednak mówi, że naszej gołąbeczce podcięto skrzydełka.
Mówi to takim aroganckim tonem, że zaciskam zęby. Drań. Prostuje się i wskazuje ręką dalszą część korytarza.
– Niektórzy z nas wracają tutaj, gdy nie jesteśmy w trasie. Jest tu dwadzieścia siedem sypialni, basen na zewnątrz i wewnątrz, prywatne SPA, boisko do koszykówki, sala gimnastyczna, kino, garaż i pewnie coś jeszcze, o czym zapomniałem. Teren posiadłości to kilkaset akrów, na których mieszka we własnych domach cała ekipa. Innymi słowy… – Na jego twarzy maluje się głupawy uśmieszek. – Lepiej nie zapuszczajcie się za daleko. Nigdy nie wiadomo, dokąd traficie. – Znika za drzwiami, pozostawiając nas w szoku.
– Kurwa – wzdycha Rose i siada na łóżku umiejscowionym naprzeciwko mojego. Wypuszcza powietrze z płuc, spoglądając mi w oczy. – Mamy przejebane.
Przesuwam językiem po wargach i podchodzę do łóżka, które Killian wskazał jako moje. Padam na miękką kołdrę, odtwarzając w pamięci wszystko, co zdarzyło się do tej pory.
– Co o tym myślisz? – pyta Rose, po czym zdejmuje buty i przeczesuje palcami swoje brudne włosy.
Ludzie pozamykani w celach z kryształowymi żyrandolami, przerażający mężczyźni w maskach.
– Chyba jeszcze nie wiem – kłamię. Doskonale wiem, jak się z tym wszystkim czuję. Czuję się jak ktoś, kto mógł zostać zamordowany lub sprzedany handlarzom żywym towarem.
Przypominają mi się słowa ojca, które zawsze powtarzał: „W życiu nie zawsze będziesz mieć to, czego zapragniesz, Dovey. Czasami spotkają cię przykrości, przez które będziesz żałować, że nie można cofnąć czasu. W takich sytuacjach musisz po prostu przeć dalej i nie oglądać się za siebie”. I właśnie w takiej sytuacji się znajduję.
– Muszę się wykąpać – odpowiada Rose, po czym znika za jednymi z licznych drzwi.
Wykorzystuję ten czas, żeby rozejrzeć się dookoła. Ja też muszę się wykąpać – nie pamiętam już, kiedy ostatni raz to robiłam. Dwadzieścia dwie dziewczyny. Moje ciało sprawia jednak wrażenie przyspawanego do łóżka i nie jestem w stanie się poruszyć. Niby fizycznie jestem wolna (chyba), ale mentalnie odnoszę wrażenie, jakby moje kajdany zacisnęły się jeszcze bardziej.
Zamykam oczy.
Jordanowie byli pierwszą rodziną zastępczą, która mnie przyjęła. Byłam im wdzięczna, ponieważ pozwalali mi robić to, co kocham – chociażby zaaprobowali taniec. W śródmieściu Phoenix, na rogu Beacon Street, mieścił się stary klub tańca. Chodziłam tam w każdy piątek. Budynek miał już swoje lata i był w kiepskim stanie, ale nie z powodu zaniedbania właścicielki. Po prostu brakowało jej funduszy na utrzymanie go. Ilekroć tam trenowałam, obserwowała mnie z ogromną pasją w oczach… Łatwo było się domyślić, dlaczego nie chciała zamknąć klubu – pragnęła podziwiać sztukę tańca.
Pewnego razu wracałam na przystanek z wieczornych zajęć. Przeglądałam muzykę na iPodzie, gdy nagle poczułam jego obecność. Zatrzymałam się. Moje palce zacisnęły się na odtwarzaczu, a skronie oblał pot. Powoli uniosłam wzrok, wyciągając słuchawki z uszu.
1 Arabeska – pozycja ciała w tańcu, w której tancerz stoi na palcach jednej wyprostowanej nogi, a drugą trzyma wysuniętą za ciało, równolegle do podłoża, natomiast ramiona ułożone są w taki sposób, aby tworzyć przedłużenie linii przeciwległej nogi (przyp. red.).