Inquisitor. Zemsta Tezcatlipoki i inne opowieści (W cyklu: "Mitologie" - T. 1) - Jacek Inglot - ebook

Inquisitor. Zemsta Tezcatlipoki i inne opowieści (W cyklu: "Mitologie" - T. 1) ebook

Jacek Inglot

0,0

Opis

Najpełniejsza, zawierająca rozdziały nigdy dotąd nie publikowane (!) wersja kultowej opowieści o wrocławskim pedagogu-inquisitorze. Na potrzeby niniejszego wydania Autor zmienił też wydźwięk krytycznych odniesień do stanu polskiej pedagogiki na jeszcze ostrzejsze i bezkompromisowe.

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Bohaterem powieści jest bezimienny polski nauczyciel, noszący żartobliwą ksywę „Inkwizytor”, gdyż pasjonuje się magią i czarownictwem oraz sposobami zwalczania diabłów i demonów. Pewnego dnia w szkole, w której pracuje, dochodzi do przejawu aktywności sił nieczystych i podejrzenie pada na uczennicę imieniem Patrycja. Belfer rozpoczyna prywatne śledztwo: między nim a młodocianą czarownicą rozpoczyna się niebezpieczna gra, z czasem dla nauczyciela coraz bardziej ryzykowna, gdyż samozwańczy inkwizytor nie potrafi się oprzeć rosnącej fascynacji tropioną czcicielką Szatana…

Uwaga: w tej historii nikt nie jest do końca tym, za kogo się podaje!

Autor zdaje sobie sprawę, że żyjemy w epoce chwiejnej, która lada moment może się przeformować w coś innego. O to „inne”, o kształt przyszłości trwają teraz targi. Aztecki demon Tezcatlipoka chce ostatecznego otumanienia ludzi, w ten sposób podporządkować ich sobie i swoim planom. Epoka Szóstego Słońca, która rozpocznie się pod jego panowaniem, będzie wiodła wprost do piekła na ziemi. Czytana tak książka Inglota zmienia się w diagnozę cywilizacji.

Marek Oramus

 

Bardzo interesująco natomiast wypada obraz szkoły współczesnej, zarysowany przez Inglota z dużą znajomością rzeczy. Szkoła jawi mu się jako miejsce podjazdowej wojny, gdzie następuje gwałtowny styk mentalnie do się nie przystających cywilizacji. Jest to wojna psychologiczna na wyniszczenie. Wizja ta, mająca dużo wspólnego z rzeczywistością, jest mocną stroną „Inquisitora”.

Jacek Sobota

 

Jacek Inglot – pisarz, publicysta, redaktor, pedagog. Autor powieści „Inquisitor”, „Quietus” (nominowany za nie do nagrody im. Janusza A. Zajdla), „Eri i smok”, „Porwanie sabinek”, „Wypędzony” oraz zbiorów opowiadań „Bohaterowie do wynajęcia” (wspólnie z Andrzejem Drzewińskim) i „Sodomion”. Za powieść-dyptyk „Polska 2.0”, ukazująca alternatywne wizje Polski przyszłości, został nagrodzony Srebrnym Wyróżnieniem Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego. W 2018 roku zdobył pierwsze miejsce w konkursie #Wolność – czytaj dalej, w kategorii powieść historyczna dla dzieci i młodzieży w wieku 15-18 lat, za utwór „Operacja Komendant. Misja w czasie”. Publikował opowiadania i teksty publicystyczne w „Feniksie”, „Nowej Fantastyce”, „SFinksie” oraz „Playboyu”. Jako autor nie ogranicza się do jednej konwencji literackiej. Pisze zarówno hard SF, jak i fantasy, horror czy historię alternatywną, dobrze sobie radzi również w mainstreamie, tworząc powieści sensacyjne i historyczne.

Maciej Parowski w swojej książce-leksykonie autorów „Wasz cyrk, moje małpy” napisał o Inglocie: Jego twórczość literacką charakteryzuje pewne rozdarcie. Kibicuje Inglot kulturze wysokiej; nie cierpi amerykanizacji, tandety, upadku gustów zbiorowych, a w latach 80. był kojarzony z grupą literacką Kareta Wrocławski, preferującą prostą rozrywkę. Pasjonuje go ścieranie się humanistycznych impulsów, ale ciągnie ku pulpie. W wyniku tego rozdarcia wraca w jego prozie figura diabła-kusiciela i fluktuuje charakter kulturowych proroctw (od pesymizmu do nadziei).

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 535

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jacek Inglot

MITOLOGIE

Tom 1

Inquisitor

Zemsta Tezcatlipoki

oraz inne opowieści

Ze wstępem Jacka „Franco” Horęzgii posłowiem Krzysztofa Sokołowskiego

Mitologie, Tom I. Inquisitor. Zemsta Tezcatlipoki oraz inne opowieści

© Copyright Jacek Inglot 1988-2022

© Copyright Wydawnictwo Odmienne Stany Fantastyki „OdeSFa” – Fundacja KIS 2022

Seria wydawnicza: Szamani Fantastyki (od 2021 roku)

Pozycja w serii 03

Redaktor serii Jacek „Franco” Horęzga

Redaktor tomu Adam Boberski

Korekta: Adam Boberski, Dominika Świątkowska

Skład, łamanie i przygotowanie do druku Dominika Świątkowska

Wersja elektroniczna Dorota Reszke

Ilustracja na okładce Anna Szwajgier

Redaktor naczelny wydawnictwa Jacek „Franco” Horęzga

Żadna część tej książki nie może być powielana i kopiowana w jakikolwiek sposób i w jakiejkolwiek formie bez wiedzy i zgody Wydawnictwa OdeSFa, nie licząc krótkich cytatów oraz miniaturki okładki, użytych na potrzeby recenzji i opracowań popularno-naukowych i naukowych.

Wydawnictwo Odmienne Stany Fantastyki „OdeSFa” e-ISBN 43341

Fundacja Kultura-Integracja-Społeczeństwo (Rok powołania – 2012)

KRS 0000438565

[email protected] | www.odesfa.pl

Wydanie I (poprawione i rozszerzone), Brzeg 2022

ISBN 978-83-962412-7-6 (oprawa miękka)

ISBN 978-83-962412-8-3 (oprawa twarda)

SPIS TREŚCI

Od wydawcy

InquisitorZemsta Tezcatlipoki

I. PATRYCJA

II. CZAROWNIK

III. SZÓSTE SŁOŃCE

EPILOG Cień Tezcatlipoki

Bandalaj Express

Sanctus Kobylarius, magister

Diabeł w płynnej ponowoczesności

Posłowie Krzysztof Sokołowski„Oto szkoła naszych marzeń, bez uczniów i nauczycieli”

Formy z Chaosu – Szamański Przekrój Autoprezentacyjny

Oksana Usenko

Fragment powieści „Córka Azrai”

Emma Popik

Fragment opowiadania „Depozyt”

Fragment opowiadania „Most”

Fragment opowiadania „Palimpset”

Jacek Izworski

Jacek Izworski i „Gwiezdne szczenię”

Fragment powieści „Gwiezdne szczenię”

Wojciech Jerzy Bogaczyk i Adam Pietrasiewicz

Opis i fragment „Powrotów”

Tomasz Fijałkowski

Fragment powieści „Antipolis”

Fragment „Sierpów Kronosa”

Stanisław Karolewski

Fragment powieści „Ciemność”

Fragment opowiadania „Książki są takie piękne”

Fragment powieści „Ciemność”

Luiza Dobrzyńska

Wstęp do książki „Dusza”: Przygody ciała i świadomości

Wstęp do książki „POL TREK. Wimieniu Rzeczypospolitej”

Fragment powieści „Dusza”

Fragment powieści „Dzieci planety Ziemia”

II fragment powieści „Dzieci planety Ziemia”

Fragment powieści „Kawalkada”

II fragment powieści „Kawalkada”

Fragment powieści „POL TREK: W Imieniu Rzeczypospolitej”

II fragment powieści „POL TREK: W Imieniu Rzeczypospolitej”

Jakub Turkiewicz

Od wydawcy

Gdzieś w pierwszej połowie lat 80. XX wieku progi Klubu Fantastyki „Index” (który miał swoją siedzibę i miejsce spotkań na piętrze studenckiego klubu o tejże samej nazwie, przy ulicy Szewskiej we Wrocławiu), przekroczył młodziutki, zakompleksiony i jąkający się Jacuś, pochodzący z jednej z podwrocławskich miejscowości. Opuszczając tym samym małomiasteczkową strefę komfortu i stawiając pierwszy krok na drodze swej osobistej wędrówki bohatera z prowincji do świata Wielkich Polskiej Fantastyki.

Człowiek ów stanowił podówczas okaz chodzącego nieszczęśnika, który z wypiekami na wychudzonej twarzy czytywał „te wszystkie, różne i śmieszne opowieści o rakietach, przybyszach z kosmosu oraz gwiezdnych wojnach” i nijak nie potrafił wyjaśnić bliźnim źródeł swojej fascynacji. Chociażby z tej prostej przyczyny, że jąkając się okrutnie, nie był w stanie wyartykułować czegokolwiek składnego i sensownego werbalnie. Był bowiem dzieckiem Galaktyki Gutenberga – tylko pisząc i podążając za rzędami liter, potrafił stworzyć w miarę spójny i zrozumiały przekaz.

Miał jednak w tym nieszczęściu to szczęście, że pomimo pewnej różnicy wieku znalazł się wśród osobników duchowo i intelektualnie podobnych sobie. Którzy już wtedy tworzyli dość prężne środowisko ludzi nie tylko krytycznie, ale i kreatywnie usposobionych do literackiego wymiaru swoich fascynacji. Na domiar wszystkiego, jakoś niespecjalnie dokuczali koledze jąkale i życzliwie akceptowali jego odmienność w swoim kręgu. Dzięki temu Jacuś poczuł się tam dość swobodnie i dość szybko zrobił też kolejne kroki ku wielkiej fantastyce.

W drugiej połowie tej samej dekady, ów nieco już starszy Jacuś, jakkolwiek nadal ciągle zakompleksiony, strzygąc swoimi odstającymi od wychudzonej twarzy uszami, przekraczał progi owego klubu, dzierżąc niepewnie w dłoniach wymiętoszony, dwukartkowy maszynopis swojego pierwszego „opowiadania”, chcąc złożyć je na ręce redaktora naczelnego, powstałego podówczas przy klubie, amatorskiego pisma miłośników fantastyki (tzw. „fanzinu”), o dźwięcznej nazwie „Phantasma”.

Obu osobników dzieliły wtedy lata świetlne niemal we wszystkim. Starszy, wykształcony i postawny, gniewny nieco intelektualista, jakim był redaktor naczelny „Phantasmy”, naprzeciw którego usiadł (pewnikiem trzęsąc się ze strachu i niepewności w beznadziei swoich kompleksów), „przyszły autor wielkich dzieł, które niewątpliwie zrewolucjonizują przestrzenie science-fiction i na trwałe wpiszą się w literackie dziedzictwo ludzkości”. Zderzenie okazało się jednak owocne już wtedy i krótkie opowiadanie zostało opublikowane na łamach drugiego (i jednocześnie – ostatniego) numeru „Phantasmy”. Z czego Jacuś był bardzo dumny, pokazał pismo rodzicom oraz kolegom, i do dziś z pietyzmem przechowuje autorski egzemplarz w przepastnych archiwach.

Potem Jacuś założył jakąś firmę, splajtował, założył drugą, ożenił się, z chudzielca zmienił się w postawnego faceta, jąkanie mu przeszło – stawał się powoli Jackiem. Następnie stracił zdrowie, rozwiódł się, drugą firmę zostawił byłej żonie, zrobił międzynarodowy festiwal tanga, powędrował w Bieszczady, dotknął poezji śpiewanej, przeszedł przez piekło uzależnienia, znalazł nową kobietę (która wytrzymuje z nim do dziś) i… i nigdy nie napisał wiele więcej ponad to jedno opowiadanie. Jakkolwiek ma w dorobku kilka publikacji o charakterze popularno-naukowym i naukowym, jakieś wiersze, kilka wyśpiewanych przez zaprzyjaźnionych artystów piosenek. Ale jednak, tym bardziej przecież, w jakikolwiek sposób nie wstrząsnął (chyba?) światem polskiej fantastyki…

Skończmy jednak o mnie i zajmijmy się w końcu Jackiem Inglotem. Autorem „Inquisitora”i właściwym bohaterem niniejszego słowa wstępu. Gdyż to on właśnie wtedy, w latach 80. XX wieku, był owym „młodym i gniewnym” redaktorem, życzliwie przyjmującym nastroszony korektami maszynopis mojego szczenięcego opowiadania pt. „Odwieczny zew”, na łamy „Phantasmy”.

Nasze drogi rozeszły się wtedy dość szybko. Jacek Inglot pozostał wierny fantastyce i literackim upodobaniom (notę biograficzną i kilka słów o literackim dorobku Inglota czytelnik znajdzie na tylnym skrzydełku zakładki niniejszej książki), ja zaś pobłądziłem na swoich Ścieżkach Gwiazd, oddając się raz po raz różnym zajęciom, wśród których było na przykład dzierżawione w latach 1993–1996 kino. Jakkolwiek nawet żyjąc oderwanym niemal od fantastyki życiem, ciągle zerkałem w jej okolice i ciągle trafiałem na Jacka Inglota – autora, Jacka Inglota – krytyka, Jacka Inglota – redaktora. Zawsze z ciekawością czytając to, co akurat wpadło mi w ręce.

Z Jackiem Inglotem – nauczycielem spotkałem się gdzieś w początkach drugiej dekady XXI wieku, na szkoleniu kadr zarządzających organizacjami pozarządowymi. Nie było to jednak zderzenie bezpośrednie, ile zaskakujące wspomnienie o pedagogicznej przygodzie Jacka, poczynione podczas towarzyskiego bilarda w zaszytych w lasach Głuchołazach. Otóż jeden z trenerów, na wspomnienie o moich fantastycznych inklinacjach – ożywił się wyraźnie i pochwalił, że jednym z jego nauczycieli podczas nauki w Liceum Ogólnokształcącym (we Wrocławiu) był nie kto inny, jak właśnie Jacek Inglot. Co jeszcze ciekawsze, owo wspomnienie wyraźnie podkreślało niecodzienność i nieszablonowość Inglota – określając go jako „jedynego mi znanego pedagoga, który miał coś do przekazania i robił to tak, że nam się chciało” (cytat przybliżony, ale sens zachowany).

Ile z doświadczeń Inglota-pedagoga jest na łamach odświeżonego, poprawionego i rozszerzonego o nowe treści wydania Jego debiutanckiej powieści? Czy antykwariusz Rysiek, pojawiający się już w pierwszych akapitach „Inqusitora”, jest literackim cieniem Ryszarda, jednego z ludzi aktywnie działających w latach 80. XX wieku we wrocławskim ruchu studenckim i klubie fantastyki przy Szewskiej? Warto zmierzyć się z tymi pytaniami, zwłaszcza w kontekstach szerzej rozpisanych w posłowiu autorstwa Krzysztofa Sokołowskiego. W jakiś sposób odpowiada na nie też sam autor w domykającym tom, refleksyjnym tekście publicystycznym.

Prezentujemy również trzy krótsze opowiadania Inglota. Całość zaś tworzy ideał formy Antologii Osobistych, mających przedstawiać sylwetki naszych autorów przez pryzmat nie tylko czysto literacki – ale w kształcie almanachu różnych tekstów. Który w imieniu zespołu Wydawnictwa Odmienne Stany Fantastyki „OdeSFa” oddaje do rąk Czytelników… dorosły już (ponoć…), dawny jąkała Jacuś, życzliwie przyjęty niemal czterdzieści lat temu przez Jacka Inglota i grono jego ówczesnych znajomych w swoje szeregi.

Życie jest bowiem Księgą Przemian i bywa zaskakujące. Dziś Jacek „Franco” Horęzga, dawny „autor” Inglota, staje się Jego wydawcą. Następuje „nieoczekiwana zmiana miejsc”.

W imieniu wszystkich ludzi pracujących nad książką oraz całego zespołu „OdeSFy” – życzę Czytelnikom po prostu dobrej lektury. I szkół przyszłości wolnych od demonów. Nie tylko tych azteckich.

Redaktor naczelny wydawnictwa – Jacek „Franco” Horęzga

P.S. Niniejszy tom ukazuje się w serii opatrzonej nazwą Szamani Fantastyki jako trzeci w porządku wydawniczym i trzeci w porządku chronologicznym. Z różnych przyczyn ciągle opóźnia się premiera tomu pierwszego, otwierającego serię „Antologii Osobistej: Gwiezdne Szczenię”Jacka Izworskiego. Za co Autora, jak i czytelników, serdecznie przepraszamy.

Zespół

InquisitorZemsta Tezcatlipoki

Niech was w żaden sposób nikt nie zwodzi, bo [dzień ten nie nadejdzie], dopóki nie przyjdzie najpierw odstępstwo i nie objawi się człowiek grzechu, syn zatracenia, który się sprzeciwia i wynosi ponad wszystko, co nazywa się Bogiem lub tym, co odbiera cześć, tak że zasiądzie w świątyni Boga dowodząc, że sam jest Bogiem.

św. Paweł, Drugi List do Tesaloniczan, 2, 3-4

I. PATRYCJA

Łańcuch ustawionych w karny szereg jeńców wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Nadzy, jeśli nie liczyć przepasek biodrowych, ze skrępowanymi na plecach rękami, staliśmy jeden za drugim na prowadzących w górę kamiennych stopniach świątyni. Pilnowali nas wojownicy uzbrojeni we włócznie i pałki nabijane kolcami z obsydianu. Wykręcając szyję byłem w stanie objąć wzrokiem kilkunastu najbliższych sąsiadów – niektórzy sprawiali wrażenie zupełnie spokojnych, jakby pogrążonych w letargu. Ciała innych przebiegały nerwowe dreszcze, ich ciemnooliwkową skórę pokrywał perlisty pot. Na dany przez strażników znak co kilka minut wstępowaliśmy o jeden stopień, powoli, lecz nieubłaganie zbliżając się ku szczytowi piramidy. Czas wlókł się niemiłosiernie, zdrętwiały mi plecy i straciłem czucie w rękach mocno ściśniętych bawełnianym sznurem.

Wokół rozlegał się śpiew – monotonny chorał w niezrozumiałym dla mnie języku. Zakłócały go gwałtowne, wrzaskliwe jęki, coraz głośniejsze, w miarę jak posuwaliśmy się do góry. Na płaskim szczycie świątyni tłoczyła się gromada suto, wręcz ceremonialnie wystrojonych w pióra i klejnoty dostojników, trwająca w nabożnym skupieniu. Moi towarzysze, odprowadzani przez parę miedzianolicych kapłanów, znikali po kolei w drzwiach prowadzących do wnętrza jednej z dwóch stojących na świątynnym placu wież – żaden nie wracał, tylko krzyki stały się zupełnie nie do zniesienia. Niektórzy z nas nie wytrzymywali i mdleli, tych przywracały do przytomności pałki strażników.

W końcu przyszła i moja kolej – kapłani ujęli mnie za ramiona i pociągnęli za sobą. Gdy próbowałem się im oprzeć, poczułem na plecach ostrze włóczni. Weszliśmy do mrocznego, oświetlonego paroma kopcącymi pochodniami pomieszczenia, gdzie przebywało kilkunastu ludzi; na przeciwległej ścianie dostrzegłem potworną, wykrzywioną demonicznym grymasem maszkarę, wymalowaną jaskrawymi kolorami. Parę kroków przed obrazem ustawiono płaski kamień ofiarny, śliski od krwi i otoczony złotymi naczyniami w kształcie rozmaitych zwierząt, w których piętrzyły się krwawe ochłapy. Obok kamienia leżały zwłoki mego poprzednika, z otwartą klatką piersiową, ziejącą jamą po wyrwanym sercu. Dwaj kapłani ujęli je za nogi i wywlekli do bocznych drzwi – usłyszałem, jak chwilę potem turlały się po stopniach, strącone w dół.

Główny kapłan, osobnik przystrojony w ogromny, sięgający do ziemi pióropusz we wszystkich kolorach tęczy, skinął teraz na mnie. Kapłani-asystenci powlekli mnie w kierunku głazu i położyli na nim płasko na plecach, w kałuży nie ostygłej jeszcze krwi pozostałej po zarżniętych tu ludziach. Wierzgnąłem się rozpaczliwie, ale twardo przygnietli mnie do kamienia – główny kapłan, recytując coś rytmicznie, zbliżył się do mnie, trzymając w ręku okrwawiony nóż, nieforemnie wyrzezany z zielonego obsydianu. Chwilę mierzył mnie wzrokiem, jakby szukając najdogodniejszego miejsca, po czym wbił go z całej siły w dołek u nasady szyi i szarpnął w dół. Rozległ się chrzęst przecinanych kości – uczułem, jakby w piersi rozlała mi się beczka płonącej smoły. Ujrzałem rękę kapłana, gdy sięgał do rany – wydarciu serca towarzyszył mlaszczący odgłos rwanych tętnic i ból, który przeszył moje ciało od stóp po czubek głowy, aż z konwulsyjnie zaciśniętych zębów prysnęło szkliwo. Sparaliżowany, z oczyma zachodzącymi mgłą, widziałem triumfalny gest kapłana, ściskającego w dłoni moje drgające, obryzgane krwią serce… Kątem oka zauważyłem coś jeszcze – ciemną, siedzącą na kamiennym zydlu postać o niewyraźnych, jakby rozmazanych zarysach, podobną do cienia. Postać trzymała w ręku dziwny przyrząd, rodzaj błyszczącego dysku z dziurą w środku, przez który przyglądała mi się z uwagą… A potem powoli, wyzwolony od bólu, odpłynąłem w ciemność.

Ze snu wybił mnie łomot oszalałego ze strachu serca.

• •

Ten dzień miał być moim pierwszym w nowej szkole – umówiłem się z dyrektorem dopiero na dziewiątą, dlatego postanowiłem przedtem zajrzeć do Ryszarda, mego starego a serdecznego druha. Prowadził od roku mały antykwariat w jednej z bocznych uliczek śródmieścia – dziwnym trafem dwie przecznice od liceum, w którym miałem podjąć zaszczytną misję szerzyciela oświaty (czyli tzw. oświeciciela). Z Ryszardem znaliśmy się od lat, od czasów wspólnej działalności w klubie studenckim – wspominaliśmy to jako złotą epokę młodości chmurnej a durnej. Co w pocie czoła zarobiliśmy w ciągu dnia, wieczorem solidarnie przepijaliśmy w klubowej knajpie, ucieleśniając tym samym ideał socjalistycznej autarkii, ponieważ z dochodów tejże knajpy płacono nam pensje. Potem czasy się zmieniły i ja wylądowałem w szkole, a Ryszard, po nieudanych próbach zaczepienia na posadzie asystenta na Politechnice, wylądował w końcu w podupadającym antykwariacie, zapisanym mu przez wujka, zrzędliwego sklerotyka. Byłby i on poszedł z torbami, gdyby nie run na New Age – Ryszard bezbłędnie wyczuł koniunkturę i jego antykwariat stał się rychło kultowym sklepikiem zaopatrującym wodnikowych nawiedzeńców we wszystko, od teozoficznej makulatury, wahadełek, kryształów i talizmanów, ziółek na potencję i nieśmiertelność, aż po solidne traktaty o gnozie – później dołączył do oferty dvd z kultowymi horrorami i grami o wampirach. Na zapleczu urządził sobie wygodne mieszkanko, a w zaadoptowanej piwnicy pokój do transmisji, który wynajmował za ciężką gotówkę idiotom spragnionym rozmowy z istotami z innych światów.

Witryna pozostała taka sama jak za czasów świętej pamięci wujka – zielona farba odpadała z framugi całymi płatami, na zakurzonych półkach stały stare wolumeny bezładnie pomieszane z kryształowymi kulami i mistycznymi świecami. Ryszard, w głębi ducha gardzący wyścigiem szczurów, ani myślał inwestować w bardziej atrakcyjny wystrój; skądinąd ten stan permanentnego zaniedbania, kojarzący się ze szlachetną patyną wieków, miał dla jego klienteli osobliwy urok, niczym dobrze zgliwiały serek camemberek, którego smak potrafi docenić jedynie prawdziwy koneser.

Pociągnąłem za dzwonek, czyli mosiężnego, półpudowego chyba potwora, którego zgrzytliwy, torturujący uszy dźwięk zdolny byłby zwlec z mar umarłego. Ryśkowi jednak się nie śpieszyło, musiałem sporo się namęczyć, nim usłyszałem w głębi sklepu nieśpieszne szuranie. Przez brudną szybkę zobaczyłem jego sfatygowaną nieuregulowanym trybem życia gębę i czub potarganych kłaków – jak każdy prawy hippis gardził też fryzjerami.

–Co za cholera… – zaczął, uchylając drzwi. – A, to ty! – Otworzył je szerzej. – Możesz mi powiedzieć, co za czort kazał ci nachodzić spokojnych ludzi w środku nocy?

–Jest po ósmej – odparłem i bezceremonialnie władowałem się do środka. – Mam chwilę czasu i chciałem przejrzeć nowości.

–Aaaach… – ziewnął, pokazując zżółkłe od trawy siekacze. – Że też takich wczesnorannych zboczeńców święta matka Ziemia na sobie nosi. Właź, skoro już jesteś. Grzmotniesz jakąś kawę?

–Nie odmówię. – Wpakowałem się między regały, ciasno zastawiające „salon sprzedaży”, jak Ryszard z dumą nazwał klitkę sześć na dziesięć metrów. Trzeba przyznać, że półki były dość porządnie podzielone tematycznie: osobno kryształy szczęścia, świece, składniki do czarnoksięskich maści, biodynamiczne magnesy, wahadełka i różdżki. Zainteresowała mnie półka z kadzidłami – sam czasem lubię sobie zapalić w pokoju laseczkę. Sięgnąłem po kolorowe pudełko i przeczytałem: Mistyczne kadzidło astralne: importowane z Dalekiego Wschodu, wytworzone według oryginalnych recept wielkich wtajemniczonych; paczka zawiera 250 laseczek. Kosztowało to cudo trzy dychy.

–Hej, naprawdę opychasz im to cudowne kadzidło tylko po trzydzieści zeta? – krzyknąłem.

–Od dzisiaj po sześćdziesiąt – odpowiedział tubalnie z głębi mieszkania. Słyszałem posykujący ekspres. – Sfery astralne kosztują.

Obok była półka z perfumami, skupiającymi wiedzę najstarszych i przepotężnych Recept Wielkich Spirytualnych Perfumiarzy i Alchemików Średniowiecza. Przez chwilę miałem ochotę na Czary Latyńskie, reklamowane jako pachnidło indukujące miłość i posiadanie. Pomyślałem o Małgorzacie, którą od niejakiego czasu chciałem miłośnie posiąść. Uparte babsko ciągle nie chciało się umówić na randkę.

–Nie perfumami ją, a kutasem – zauważył Ryszard, który stanął za mną z tacką z dwoma kawami. – Magiczne afrodyzjaki znajdziesz po prawej.

Postawił tackę na zawalonym papierami biurku, po czym zaczął szukać czegoś w przepastnych szufladach. Ja zaś przeniosłem się pod półkę z napisem: Czarownictwo i czarownice. Nie znalazłem tam nic szczególnie rewelacyjnego, może poza „Lustrami Alchemii” Bacona, „O misteriach Egipcjan” Jamblicha i „Histoire de la magie” Eliphasa Leviego. Resztę pozycji, łącznie z najnowszym tłumaczeniem „Magie naturalia” Giambattisty della Porty, już znałem.

Nadspodzianie obfitym okazał się dział staropolski. Między innymi znalazłem reprint dzieła Stanisława Poklateckiego pt. „Pogrom, czarnoksięskie błędy, latawców zdrady i alchimickie fałsze jako rozpłasza”, opublikowanego po raz pierwszy w roku 1595. Było też bardzo stare, chyba osiemnastowieczne wydanie anonimowego traktatu „Czarownica powołana albo Krótka nauka i przestroga z strony czarownic”, wydanego w 1639 roku, wreszcie reprint wydania z 1748 roku Gamalskiego „Przestróg duchownych sędziom, inwestygatorom i instygatorom czarownic”. Popatrzyłem na ceny, jakich sobie życzył Ryszard, i wydałem z siebie bolesny gwizd.

–Niech cię diabli, to ceny dla milionerów! – zajęczałem. – Wiesz, ile się dzisiaj zarabia w szkole?

–Wiem – odparł krótko i beznamiętnie; absolutnie nie czuł się poruszony mą nauczycielską mizerią. – A co powiesz na to?

Pokazał mi z daleka wolumen oprawiony w czarną, złoconą na brzegach skórę, z wytłoczonym gotykiem tytułem. Gdy go przeczytałem, wszystko we mnie zadygotało od nagłej żądzy. Kłapnąłem bezwiednie szczękami.

–Nie mylisz się – powiedział Ryszard, obserwujący mnie pilnie spod oka. – Malleusmaleficarum, czyli sławny „Młot na czarownice”, w przekładzie Stanisława Ząbkowica z 1614 roku, złote myśli Sprengera i Kraemera przełożone na interesującą, zwłaszcza dla polonisty, staropolszczyznę. To bibliofilskie wydanie z 1932 roku, wydał to sobie w ilości 500 egzemplarzy pewien wariat, Tadeusz R.L. Duda, szlachetka z Huculszczyzny, który wśród tamtejszych górali chciał wznowić polowania na czarownice…

–Co za to chcesz? – Wariactwa Tadeusza R.L. Dudy specjalnie mnie nie podniecały, przekład Ząbkowica już miałem, ale tylko w postaci kserograficznej zszywki. Żadnego oryginalnego książkowego wydania nie udało mi się do tej pory zdobyć.

–To bardzo porządna edycja – zachwalał Ryszard. – Cielęca skóra, wytłaczane złocenia, pergaminowy papier, świetnie dobrane ilustracje… Na dodatek książka jest w doskonałym stanie! Mógłbym ją wycenić powiedzmy na…

Cholerny sadysta specjalnie tak ostentacyjnie się namyślał. Za chwilę sypnie mi równowartość kilku miesięcznych poborów i zawyję jak syberyjski tygrys. Tak właśnie wyglądały tragiczne skutki skoku ludzkości z królestwa konieczności w królestwo wolności, co stwierdził ongi już ten stary pierdoła Engels – przed wojną podobny Ryszardowi antykwariusz skakałby przede mną jak niedźwiedź na dwóch łapach, bylebym cokolwiek raczył kupić.

–Kończ waść, wstydu oszczędź – powiedziałem, żegnając się w myślach z dziełem zacnych niemieckich dominikanów. Byłoby ozdobą mojej biblioteki.

–Edycja pana Dudy będzie cię kosztowała – ciągnął bezlitośnie ten syn Beliala – krótką rozmowę z jednym z moich klientów. Taką sobie rozmóweczkę.

Nie chciałem wierzyć własnym uszom.

–Hę? Rozmowę… Nic więcej?

–A nic – odparł Ryszard, sięgając po kawę. Wskazał mi uprzejmie miejsce po drugiej stronie biurka. – Nie sądziłeś chyba, że obedrę ze skóry towarzysza młodzieńczych porywów. Dostaniesz książkę za małą przysługę.

Pociągnąłem łyk wystygłej już kawy.

–Z kim mam rozmawiać?

Ryszard milczał chwilę, jakby dobierając w myślach słowa.

–To jeden z moich lepszych klientów, lekko zwariowany na punkcie New Age’u, ale poza tym całkiem przytomny biznesmen, grubsza ryba na rynku usług budowlanych. Jest dla mnie o tyle cenny, że ściąga mi do sklepu swoich znajomych, ludzi z dużą forsą, na których mogę naprawdę zarobić. I właśnie ten facet wczoraj prosił mnie o pomoc.

–Chodzi mu pewnie o wróżby z fusów na temat przyszłorocznego podatku dochodowego. Niech lepiej przekupi jakiegoś urzędasa ze skarbówki.

–Sprawa jest poważniejsza. Otóż facet uważa, że jego córka jest nawiedzona przez diabła.

Zatkało mnie – a więc metafizyczny obłęd dotarł nawet do sfer biznesu? Jeśli oni wariują, to kto tu, do jasnej ciasnej, jest normalny?

–Czy naprawdę musisz mi zawracać głowę świrami? Powiedz, ile ten „Młot” kosztuje, będę ci płacił w miesięcznych ratach.

Pokręcił przecząco głową.

–Sęk w tym, że on chyba jednak nie zwariował. Opowiadał mi o swoich spostrzeżeniach i muszę przyznać, że układały się w całkiem logiczną całość. Nie wiem, co się dzieje z jego córką, ale na pewno coś się dzieje – podkreślił z naciskiem. – Jesteś w końcu belfrem, i to podobno nie najgorszym, naczytałeś się też o czarownictwie. Pogadaj z nim pedagogicznie, oświeć go, rozprosz obawy itp. Poza tym jego córka chodzi do twojej nowej szkoły.

Imię i nazwisko, które Ryszard wtedy podał, niczego mi oczywiście nie powiedziały.

–Patrycja? – skrzywiłem się. Nie lubię nadto wymyślnych imion. – Nawet nie wiem, czy będę ją uczył. Dopiero dzisiaj dyrektor powie mi, jakie dostanę klasy.

–Ale z jej starym mógłbyś porozmawiać – upierał się Robert. – Co cię to, do czorta, kosztuje?

Rzeczywiście, nic mnie nie kosztowało. Spojrzałem jeszcze raz łakomie na książkę i z chrzęstem złożyłem broń.

–Dobra, umów mnie z nim na jutrzejsze popołudnie.

Mój przyjaciel wyszczerzył radośnie zęby i podał mi „Malleus”. Edytorskie arcydzieło Tadeusza R.L. Dudy ważyło solidnie, czułem podniecającą meszkowatą gładkość skórzanej oprawy – tak jakbym dotykał wnętrza kobiecych ud.

–No, i mamy to z głowy – Ryszard z zadowoleniem rozparł się na krześle. Chwilami przypominał mi prezesa spółki z udziałem kapitału zagranicznego. – W nagrodę możesz sobie popatrzeć na transmiterów. To są dopiero świry, he, he!

Poszliśmy w głąb lokalu, korytarzem prowadzącym do piwnicy. Przy drzwiach pokoju, gdzie miał leże, Ryszard zatrzymał się gwałtownie i klepnął w czoło.

–Tam do kata, muszę sprawdzić pocztę, czekam na ważną ofertę. Wiesz, jak trafić?

Pewnie, że wiedziałem. Za drzwiami, pomalowanymi kiedyś jasnobrązową farbą, znajdowały się schodki, opadające dość stromo w dół. Wionęło stamtąd nieciekawą stęchlizną. Po paru metrach przelezionych w zupełnej ciemności trafiłem na ukośny promyczek światła, przesączający się przez drzwi po lewej. Korytarz, jak wiedziałem, prowadził dalej, kończąc się koszmarną rupieciarnią, pozostałą chyba jeszcze od wojny. Ryszard twierdził (za nieboszczykiem wujkiem), że gdyby wynieść zawalające go szpargały, to dałoby się dogrzebać do przejścia wiodącego do mitycznych podziemnych korytarzy, zbudowanych jeszcze w średniowieczu i przebiegających przez całe miasto. Podobno gospodarujący tu kiedyś Niemcy mieli o nich pewne pojęcie, a nawet przed i czasie wojny je znacznie rozbudowali. Po wojnie odkrywano niekiedy podczas prac budowlanych zrujnowane wielopoziomowe piwnice, nic jednak nie wskazywało na to, aby istniał jakiś system podziemnych przejść czy tuneli.

Ostrożnie uchyliłem znajdujące się po lewej stronie drzwi – w niedużym pomieszczeniu, oświetlonym siedmioma mistycznymi świecami, siedziało wokół ogromnego jak młyńskie żarna stołu siedem osób. Ryszard wytargał go kiedyś ze stosu rupieci zalegających w korytarzu. W nosie zawiercił mi słodko-mdlący zapach kadzidła: w szparach w dębowym blacie tkwiło siedem laseczek astralnej mirry. Towarzystwo, złożone z trzech dziewczyn i czterech chłopaków, siedziało z zamkniętymi oczyma i dłońmi płasko rozłożonymi na blacie. Wskazujące palce każdego z transmiterów były oplecione srebrną nitką: druciki zbiegały się u podstawy stożkowatej konstrukcji, w której po chwili namysłu rozpoznałem metalowy model wieży Eiffla, może trzydziestocentymetrowy. Pewnie symbolizował strzelistość odbywanego aktu – gdzieś z boku sączyła się newage’owa psychodeliczna muzyczka. Zebrani zdawali się tkwić w absolutnej nirwanie, życia ich posępnym twarzom nadawały jedynie cienie rzucane przez chybotliwe płomyki świec. Moją uwagę zwróciła szczupła, bardzo młodo wyglądająca dziewczyna, brunetka o niezdrowej, bladej skórze, świadczącej o słabym kontakcie nie tyle może z istotami z innych światów, co ze świeżym powietrzem. Dziewczę nagle drgnęło, otworzyło oczy, spojrzało wprost na mnie i ni stąd, ni zowąd wyrecytowało:

A gdy się skończy tysiąc lat,

z więzienia swego szatan zostanie zwolniony.

I wyjdzie, by omamić narody

z czterech narożników ziemi,

Goga i Magoga,

by ich zgromadzić na bój,

a liczba ich jak piasek morski.1

Głos miała suchy i skrzypiący – wzdrygnąłem się i chciałem coś do niej powiedzieć, ale medium zamknęło oczy i zapadło z powrotem w niebyt. Jakakolwiek rozmowa nie była w tej chwili możliwa, choć bardzo chciałem wiedzieć, dlaczego sypnęła akurat tym fragmentem Apokalipsy – wodnikowcy żywili do Biblii stosunek raczej wstrzemięźliwy. Transmiterzy siedzieli nadal bez ruchu, zupełnie nieprzejęci oświadczeniem dziewczyny, więc, dłużej bezpłodnie nie deliberując, zamknąłem drzwi i wróciłem do antykwariatu. Na górze zastałem Ryszarda wpatrzonego z osłupieniem w kartkę papieru.

–Długo oni tak już siedzą? – zapytałem.

–Dzień albo dwa – odparł machinalnie. – To chyba do ciebie. Spojrzałem na wręczoną kartkę – był to wydruk e-maila, zaadresowany na internetowy adres Ryszarda, ale pod nim widniało najwyraźniej moje imię i nazwisko. Tekst też brzmiał znajomo: A gdy się skończy tysiąc lat, z więzienia swego szatan zostanie zwolniony…

–Głupi kawał – powiedziałem, mnąc kartkę. – Myślałem, że już wyrosłeś z tych szczeniackich numerów. A właściwie jakiego spodziewałeś się efektu? Że chwycę za kropidło i polecę szukać Antychrysta?

–Dziwne – Ryszard kręcił w zdumieniu głową, jakby zupełnie mnie nie słysząc. – Dlaczego to przyszło do mnie, a nie do ciebie. Nikomu ostatnio się nie chwaliłem, że cię znam. Ciekawe, kto to może być?

–Pewnie sam Najwyższy – zakpiłem. Ryszard wziął ode mnie zmiętą kartkę, rozprostował ją i spojrzał na nagłówek wiadomości.

–To przyszło z darmowej poczty Wirtualnej Polski – orzekł wreszcie. – Pisze do ciebie jakiś „angel”. Masz może jakiegoś znajomego anioła? Wcale by mnie to nie zdziwiło.

Wzruszyłem bezradnie ramionami, uśmiechając się kwaśno. Dla mnie od początku było jasne, że to kolejny, niezbyt wybredny kawał Ryszarda, genialnie udającego teraz Greka. Lecz domniemany dowcipniś wyglądał na tak zdziwionego, że sam powoli zaczynałem mu wierzyć.

–Naprawdę nie masz z tym nic wspólnego? – spytałem. – Z tą małą z piwnicy też nie?

–Nic a nic. A co z tą małą?

–Przed chwilą wyrecytowała mi co do literki ten sam fragment Apokalipsy.

Ryszard wzruszył ramionami i oddał mi kartkę.

–Ktokolwiek się z tobą w to bawi, tym kimś na pewno nie jestem ja. A z Matyldą sam porozmawiam.

Zatem chuderlawe medium miało na imię Matylda. Wyglądało na to, że blisko się z Ryszardem znali. Znowu zacząłem podejrzewać, że w całej zabawie maczał palce mój serdeczny kumpel. Nie miałem czasu jednak dalej o tym rozmyślać, ponieważ w mojej komórce odezwał się alarmowy brzęczyk. Był najwyższy czas, aby pognać do tej cholernej budy.

• •

No chłopie, chyba cię tu niezbyt lubią – pomyślałem mimochodem, oglądając czerwoną dłoń odbitą na facjacie patrona szkoły, generała ludowego wojska, w rzeczywistości kapitana KGB. Wykuty w szarym granicie posąg żołnierza, co to się kulom nie kłaniał – do czasu, aż go, pijanego jak bela, dopadli w Bieszczadach Ukraińcy z UPA – wciąż straszył swą toporną sylwetką. Facet był swego czasu ideowo słusznym patronem liceum, najstarszego w mieście, potem, gdy nastały nowe czasy, został zdjęty z tej zaszczytnej funkcji, ale posąg wciąż tkwił przed wejściem do szkoły. Pewnie rada rodziców nie miała kasy na demontaż.

Ale nowe, komercyjne czasy wykorzystały nawet i jego: na żołnierskim szynelu ktoś zakreślił zamaszyście Coca-cola. Tak oto, chcąc nie chcąc, towarzysz Walter został w końcu sługą amerykańskich imperialistów.

Poza tym pierwszy dzień w nowej szkole nie zaznaczył się w mej pamięci niczym szczególnym, w końcu tyle już ich było w mej smętnej „karierze” belfra-wędrowniczka, mogłem wręcz mówić o pewnej rutynie. Rano chwacko podpisałem umowę o pracę, potem wraz z dyrektorem, szpakowatym jegomościem, podobnie jak towarzysz Walter trącącym poprzednią epoką, poszliśmy zwiedzić szkołę.

Gmach jak gmach – czteropiętrowa przysadzista kamienica o wdzięku pruskiego blockhausu, przed wojną, za niemieckich czasów, był to podobno klasztor, zaadoptowany później na szpital. Nie czuło się w tych grubych murach atmosfery radosnej nauki, raczej wionęło tu posępną powagą zakładu karnego. Pytanie tylko, kogo tu właściwie uwięziono – uczniów czy nauczycieli? Jeśli ująć rzecz epistemologicznie, to klawisz i więzień różnią się tylko stroną drzwi, po której kiblują.

–Młodzież mamy raczej nieruchawą, nieco apatyczną – klarował mi po drodze dyrektor. – Ale pan, nowa miotła, trochę ich zaktywizuje…

–Nie taka znów nowa – mruknąłem. – Tu i ówdzie już się zdążyłem powycierać.

Zajrzeliśmy do męskiej ubikacji, po sufit wysmarowanej graffiti – z napisów jasno wynikało, że wbrew jego zapewnieniom młodzież względem ciała gogicznego żywi sporo gorących uczuć. Mlawińska to stara owca – przeczytałem pierwszy rzucający się w oczy napis. Rzeczywiście niedobrze, skoro nawet w tym tak sposobnym do swobodnej twórczości miejscu nie stać ich było na oryginalność. Zaczniemy zatem od walki ze schematyzmem.

–Ma pan dwie klasy maturalne – mówił dalej dyrektor. – 3f, dobre dzieci, choć niespecjalnie bystre, kłopot może być z 3d, jest tam sporo różnych urwisów…

–Panie dyrektorze – wpadłem mu w słowo. – Pewnie na to nie wyglądam, ale zaliczyłem wojsko, dowodziłem plutonem junaków OHP, popracowałem sobie w klubie studenckim, redagowałem gazetę codzienną, przewinąłem się też przez cztery szkoły, w tym jedną zawodówkę, i zaręczam, dam sobie radę z każdym zespołem klasowym…

–No, zobaczymy – mruknął dyrektor, nawet nie starając się kryć sceptycyzmu. Ruszyliśmy w dalszy obchód, zwiedzając kolejne klasy, szumnie zwane pracowniami. Najosobliwiej przedstawiało się wyposażenie gabinetu polonistycznego, w którym miałem urzędować – oprócz rytualnych wizerunków wieszczów na ścianach znalazłem tam walające się w szafkach rumuńskie (?) książki i kilka solidnie oprawionych roczników jakiegoś francuskiego periodyku z końca XIX wieku, diabli wiedzą, przez kogo i po co tu przywleczone. Dyrektor oświecił mnie, że moja poprzedniczka, która właśnie oddaliła się na wcześniejszą emeryturę, była osobą o wszechstronnych zainteresowaniach… Ale nic to, rzekłem sobie niczym mały rycerz przed wysadzeniem Kamieńca, wszak najważniejsza jest zawartość mojej mózgownicy. Prawdziwie rasowy a bojowy belfer potrafi uczyć i w piwnicy, przy pomocy węgla i kawałka ściany. Ja byłem we wręcz rozpustnej sytuacji, skoro miałem kredę i prawdziwą czarną tablicę, trochę jeno pomazaną woskiem.

–To przejściowe – powiedział dyrektor, widząc moją sceptyczną minę. – Napisaliśmy o dotację do Unii, mamy projekt, aby uczynić naszą szkołę w pełni, jak to mówią, multimedialną. Zamiast tej tablicy będzie disple… diple… no, taka tafla z ciekłego kryształu, co to wszystko pokaże, nie tylko temat lekcji, ale i obraz czy film… W biurku będzie pan miał terminal z podglądem, bo każdą salę wyposażymy w cztery kamery… Nie będzie mowy o ściąganiu na sprawdzianach!

–No pewnie, może od razu zafundujemy szkolną wersję Big Brothera… – rzuciłem zgryźliwie, nie bardzo zresztą na tę unijną hojność licząc.

–A wie pan, że to jest myśl… byłyby dodatkowe pieniądze do budżetu szkoły! – Dyrektor wcale nie przejął się mym sarkazmem i wyraźnie zafascynowany tą olśniewającą ideą oddalił się w stronę swego gabinetu, tłumacząc tę nagłą dezercję nawałem obowiązków.

Przez resztę dnia poznawałem swoje klasy – za każdym razem obwąchiwaliśmy się nieufnie jak para obcych kundli. Mogłem wybrać dwie postawy: psora-kumpla, brata-łaty, usiłującego kupić sobie przychylność uczniów spolegliwością, lubo też belfra-terrorysty, pana surowości, co to najpierw bierze za pysk, a dopiero potem pyta, o co biega. Oczywiście wybrałem tę drugą opcję. Kierowałem się tu prostą zasadą – w stosunkach szkolnych łatwiej odkręcić śrubę niż ją przykręcić. Jadłem chleb ze zbyt wielu edukacyjnych pieców, aby mieć jakiekolwiek złudzenia; wiedziałem, że lepiej na tym wyjdę, jeśli na początku zaprezentuję się jako belfer surowy, bezwzględny nawet – mała aureola strachu jeszcze żadnemu nauczycielowi nie zaszkodziła.

Pierwsza z mą brutalnością zetknęła się osławiona 3d. Wszedłem do klasy równo z dzwonkiem, łupnąłem dziennikiem o biurko i dostojnie zasiadłem na krześle. Siedziałem tak bez ruchu, świdrując wzrokiem koło trzydziestki młodych osób płci obojga. Początkowo szemrali do siebie, pewnie komentując estetyczne walory mej fizys, w końcu ucichli, widać zaintrygowani mym upartym milczeniem. Trwało to może z pięć minut, w ciszy coraz bardziej krępującej, aż wreszcie nie wytrzymała siedząca w pierwszej ławce pulchna brunetka, sympatyczna z wyglądu okularnica.

–Proszę pana – powiedziała łamiącym się, bliskim płaczu głosem. – My powiemy prawdę… my nic nie umiemy!

Też mi objawiła nowość – oni z zasady nigdy nic nie wiedzą, a nawet jakby i co umieli, to i tak by zaraz zapomnieli. Postanowiłem grać brutala do samego końca.

–A co mnie to, do jasnej ciasnej, obchodzi – odparłem, cedząc z namysłem słowa. – To nie mój problem. Kto tu ma zdawać wiosną maturę, ja czy wy?

Dopiero teraz ich naprawdę zamurowało. A ja, z miną pełną bezbrzeżnej obojętności, otworzyłem dziennik i przystąpiłem do czynności urzędowych. Polegały one na głośnym odczytaniu nazwiska i, w przypadku nieobecności delikwenta, wstawieniu do odnośnej rubryki krechy – elektroniczną wersję dziennika miała nam zafundować oczywiście Unia, w bliżej nieokreślonej przyszłości.

Kiedy odhaczyłem wszystkich, przeszedłem do następnego etapu – musiałem koniecznie sprawdzić, czy początkowe rozpaczliwe wyznanie pulchnej okularnicy istotnie było prawdziwe. Po godzinie już wiedziałem, że nie wszyscy uczniowie to notoryczni kłamcy.

• •

Ale czy są dość taktowni, dość wyrobieni i świadomi doniosłości misji, ażeby nauczać? – To najtęższe głowy w stolicy – odparł dyrektor – żaden z nich nie ma jednej własnej myśli; jeśliby zaś i urodziła się w którym myśl własna, już ja przegonię albo myśl, albo myśliciela. To zgoła nieszkodliwe niedołęgi, nauczają tylko tego, co w programach, nie, nie postoi w nich myśl własna. – Pupa, pupa – rzekł Pimko – widzę, że oddaję mego Józia w dobre ręce.

Odłożyłem „Ferdydurke” i uważnie rozejrzałem się dookoła. Gdyby Gombrowicz powstał z martwych i jakimś zrządzeniem losu wstąpił do naszego pokoju nauczycielskiego, przeżyłby koszmarne déjà vu – w ciągu ostatnich sześćdziesięciu lat świat rozpadał się i sklejał kilka już razy, ale polskiej szkoły takie drobiazgi nie ruszają. Na twarzach mych nowych kolegów, starych i młodych, nie widziałem myśli własnych lubo obcych, jeno narastające wkurwienie. Przeważały oblicza złe lub zacięte, często obojętne albo głupkowato uśmiechnięte – tak szczerzyli się ci, którzy przechodzili na wcześniejszą emeryturę. Frustraci i nieudacznicy, zrobotyzowane Judymy edukacji. Jezus Maria! – zaskowytało coś we mnie. – Posiedzę tu jeszcze ze trzy lata i też będzie po mnie! Ludzie, ratunku!

Czort wie, czy nie poderwałbym się z obłędem w oczach i nie poleciał z wyciem w kierunku drzwi wyjściowych, gdyby nie siedzący we mnie dialektyk (pracowałem kiedyś u Czerwonych Pająków, czyli w ZSMP, jako spec od redagowania dzieł Trockiego, jedynego prawdziwego bolszewika), który zaraz zaczął rozszczepiać włos na czworo. Tłumaczył mi tedy cierpliwie, że ci ludzie, podobnie jak uczniowie, to też ofiary szkoły, która ich, kiedyś pełnych entuzjazmu (a może i, psia mać, szczytnej misji?) przeżuła w swych mocarnych szczękach, strawiła w betonowych trzewiach i wypluła jako zgorzkniałych tetryków. To przegrani wojownicy, jeńcy-niewolnicy, których sobie zawłaszczyła i którymi teraz orze od świtu do nocy, płacąc zasiłek wystarczający na biologiczne przetrwanie. I czego, głupku, chcesz od tych ludzi? Mają może tu fruwać pod sufitem i radośnie ćwierkać?

–Panu profesorowi chyba niedobrze? – zapytała czule Mlawińska, romanistka, rycząca czterdziestka mająca ambicję wyglądać na pojękującą dwudziestkę. – Może zrobię panu herbaty? Jest pan taki blady…

Widać me duchowe rozterki odbiły się na mej facjacie, skoro zapłonęła do mnie takim afektem – zrozumiałem, że macierzyńskim.

–Nie, dziękuję – odparłem. – To nic takiego, pracuję u was dopiero drugi tydzień i jeszcze się nie zaaklimatyzowałem.

–Chłopie, nie klimatyzuj się, tylko postaw flaszkę – zawołał Rybak, uczony anglista, namiętny czytelnik „Newsweeka” (czytywał oczywiście oryginalne amerykańskie wydanie, polskim klonem ostentacyjnie gardził) i polmosowskich nalepek (trunki widać wolał krajowe), tak przynajmniej mi życzliwie podpowiedziano. – Jak ma się tu dobrze czuć, skoro się nie zintegrował z kolegami.

Przytyk był oczywisty – bez stadnego umoczenia mordy chyba się nie obejdzie.

–OK, boy – odparłem. – Zbierz po lekcjach ekipę i skoczymy na jednego.

Rybak wyszczerzył się tak radośnie, jakby trafił szóstkę w lotto. Mogłem mu tylko zazdrościć nieskomplikowanej filozofii życia. Chciał coś odpowiedzieć, ale w tym momencie zabrzmiał dzwonek i porwaliśmy się do boju, tym żwawiej, że do pokoju nauczycielskiego zajrzał dyrektor i znacząco chrząknął. Pańskie oko konia tuczy.

W 2a rżnęliśmy tępą brzytwą cierpienia niejakiego Wertera. Lekcja wlokła się tak ciężko i nudno, że sam najchętniej strzeliłbym palantowi w łeb, byleby poszło nieco szybciej. W pewnym momencie zauważyłem, że szczupła, fertyczna blondynka wpatruje się we mnie z jakimś takim dziwnym, boleściwym błyskiem w oku. Czyżby tak się przejęła dolą nieszczęsnego młodzieńca? E, prędzej boli ją ząb. Wreszcie dziewczyna nie wytrzymała:

–Panie profesorze, czy ma pan żonę?

Tu zatkało mnie tak, że prawie zapomniałem języka w gębie.

–Nnniee… – wykrztusiłem. – Co to ma do rzeczy?

–Bo bym już mogła zacząć cierpieć – wyjaśniło dziewczę, patrząc mi poważnie w oczy. Na litość Boską, w co ja wdepnąłem?!

• •

Rzecz jasna na jednym się nie skończyło – kiedy wyczerpaliśmy moje zasoby, piliśmy za zawartość kieszeni Rybaka, potem wziął nas na piwny wikt Lutyński, germanista dziany, bo obłożony korepetycjami. Wieczór kończyliśmy w Katakumbach, niedawno otwartym nocnym klubie urządzonym w pomieszczeniach poniemieckiego bunkra, wgryzionego w zbocze jednego z malowniczych wzgórz, uświetniających centrum naszego miasta. Było tu całkiem fajnie – na klub składał się labirynt nisko sklepionych komór, oświetlonych kolorowymi neonami, układającymi się w przemawiające do młodzieży wzorki, tzn. gitary, giwery i trupie czaszki. Grano też czadowo, a powietrze przepełniał dym papierosowy zmieszany z marychą, którą popalano jawnie, choć bez ostentacji. W tłumie oskórowanej młodzi (mój semantyczny neologizm – nie obdartej ze skóry, lecz w takową odzianej), przyklejonej do długachnych, ciągnących się wzdłuż ścian kontuarów zauważyłem kilka znajomych twarzy.

–Nie wiem, czy to dobre miejsce – zwróciłem się do Rybaka. – Chyba widziałem uczniów z naszego liceum…

–No i co z tego? – prychnął Rybak i pociągnął piwa. – Od dawna jestem pełnoletni i mogę skuć pysk w takim miejscu, w jakim mi się podoba.

–Popieram cię w całej rozciągłości, szanowny kolego – powiedział Lutyński. – To ich zmartwienie, nie nasze. Zawsze mogą sobie pójść gdzie indziej.

Drawczyk, młody matematyk o fizjonomii ascetycznego mnicha, nic nie rzekł, utopił za to nos w pianie, spoglądając ponurym a pożądliwym okiem na dwie małolaty w bardzo kusych spódniczkach. Dekoltu też jakby prawie wcale nie było. Drawczyk oblizał się bezwiednie.

–Czadu, chłopie – powiedział na ten widok Lutyński. – One na pewno nie są z naszego liceum.

–Tak myślisz? – w głosie Drawczyka zajaśniała nadzieja. – Zaraz je tu sprowadzę.

Sam musiałem czym prędzej udać się do toalety, aby zwrócić dług naturze. Gdym tak stał przy pisuarze, oddany rozkoszy odbarczania pęcherza, usłyszałem za sobą kpiarski głos:

–Dobrze się odlać to jak dobrze wypierdolić… nieprawdaż, panie profesorze?

Obejrzałem się za siebie – przy drzwiach stał Norbert, mój młodszy kolega ze szkolnego zespołu polonistycznego, także odziany w znoszoną skórę, z grabami w kieszeniach i arcysympatycznym uśmiechem na twarzy, słowem: luzak jak się patrzy. Było w nim tyle belfra co trucizny w zapałkach.

–Zegadłowicz, „Motory” – odrzekłem. – Dobry pisarz, tyle że ze świrem na punkcie czerwonych, których kochał głęboko i bezkrytycznie. A z tym odlewaniem miał świętą rację, co każdy może sprawdzić w okolicy piątego piwa.

Norbert odwrócił się i chciał odejść, ale go zatrzymałem.

–Chodź, to ci postawię piwo – powiedziałem. – Jesteś, jak mniemam, pełnoletni?

Zrozumiał, że piję do jego młodzieżowego przebrania. Pstryknął palcami w plakietkę z logiem Cure’ów.

–No wiesz, bycie curemenem zobowiązuje…

Zainstalowaliśmy się przy jednym z kontuarów, okupowanych przez bandę neopunków czy inną pokrewną subkulturę. Popalali trawę, pili piwo i kiwali się w takt dudniącej w podziemiach muzyki. Norbert zaabonował dwa piwa, które podał barman przyozdobiony różową fryzurą z seledynowymi pasemkami. Oczy bolały od patrzenia.

Spotkanie z Norbertem było mi nawet na rękę. Ryszard dzwonił już coś ze trzy razy, dopytując się, czy już zacząłem spłacać „Malleus”. A ja miałem prawdziwe urwanie głowy z tą nową szkołą – program w stanie upadku, uczniowie tudzież, roboty po łokcie, nie było czasu podrapać się po tyłku. Ale w końcu musiałem się zacząć za tą Patrycją rozglądać. Wstępne wypytanie młodego polonisty, który uczył już w moim liceum dwa lata z okładem i znał dobrze szkołę, nie wydawało mi się głupim pomysłem.

–A, ta Patrycja… No tak, znam dziewczynę, to nasza szkolna gwiazdeczka. Słyszałem, że lubi zabalować. Chyba nawet widziałem ją dzisiaj gdzieś tutaj… – Norbert zaczął wykręcać szyję, rozglądając się dookoła. – O, widzisz, tam w kącie, przy tym stoliku w kształcie gitary.

Spojrzałem we wskazanym kierunku – rzeczywiście, przy stoliku, sama mimo panującego w klubie tłoku, siedziała rudowłosa dziewczyna, odziana w obowiązkową skórę. Domniemana czcicielka sił nieczystych siedziała bez ruchu, z pochyloną głową, hipnotycznie wpatrzona w stojącą przed nią szklankę z czymś żółtym, pewnie sokiem pomarańczowym.

–Pogadam z nią – oświadczyłem chwacko, sam zdziwiony własną brawurą, i zlazłem z barowego stołka. Usiadłem naprzeciwko, po drugiej stronie ułamanego gryfu, lecz dziewczyna zupełnie nie zareagowała i wciąż patrzyła nieruchomym wzrokiem na szklankę. Była niewysoka, szczupła i gibka, o pociągłej, interesującej nawet twarzy, lekko wystających kościach policzkowych, wąskich, długich egipskich oczach i małym nosku, zdradzającym ruchliwą, żywą naturę. Przypominała żwawą zazwyczaj myszkę, złapaną przez chwilę filozoficznej zadumy. Ładna bestyjka – musiałem przyznać chcąc nie chcąc.

Ręce trzymała ułożone równo na blacie, dzięki czemu mogłem podziwiać jej pomalowane na czarno paznokcie, poznaczone srebrnym cętkami. Nadal się nie ruszała. A może jest naćpana? – przyszło mi na myśl. Niestety, tak pochyliła głowę, że nie mogłem dokładniej obejrzeć sobie jej oczu.

–Możemy chwilę pogadać? – spytałem. Nie zareagowała, wciąż wgapiona w tę cholerną szklankę. Odsunąłem ją na bok i chciałem mówić dalej, ale w tym momencie dziewczyna wstała, spojrzała na mnie przeciągle, z jakąś kosmiczną wręcz obojętnością, i bez słowa odeszła, znikając w tunelu prowadzącym do sali tanecznej. Porwałem się na równe nogi i rzuciłem za nią – tak się z profesorem nie rozmawia! Słabo się jednak orientowałem w katakumbowym interiorze, bo Patrycja zniknęła mi prawie natychmiast z oczu, nurkując w gęstym tłumie, ochoczo gibającym się na parkiecie.

Ciżba rozochoconej młodzi to zresztą pestka w porównaniu z resztą atrakcji – Katakumby musiały mieć cholernie bogatego sponsora, który zafundował im tę najnowszą holograficzną zabawkę. Zamiast tradycyjnych stroboskopów pod sufitem wisiały laserowe projektory, generujące efekty specjalne nowej generacji. Prawdę mówiąc, chwilami nie wiedziałem, która z miotających się na parkiecie postaci jest prawdziwa, wszystko tonęło w roziskrzonym, niebieskim oparze, prawie uniemożliwiającym odróżnienie człowieka od projekcji; zostawała metoda prób i błędów – przeszedłem pomyślnie przez figurę wymachującego toporem wojownika Wikingów, ale podobny numer z grecką nimfą już nie wypalił. Panienka syknęła rozzłoszczona i walnęła mnie łokciem w bok. Jak najbardziej realny był także żylasty facet z obrożą na szyi, niezbornie podrygujący na parkiecie na podobieństwo paralityka. Balowicz w stroju Świętego Mikołaja okazał się za to hologramem, co poznałem, gdym go usiłował złapać za brodę. Słyszałem, że niedługo będzie można zamówić takiego holodansera do własnej dyspozycji, wprost z katalogu. Tylko jak poradzą sobie z obmacywankami?

Czas jakiś krążyłem tam, usiłując zaglądać w oczy każdej napotkanej realnej czy wirtualnej czarnulce, ale bez rezultatu – od tej całej holodyskoteki można było dostać pomieszania zmysłów.

Kiedy już straciłem nadzieję na zoczenie Patrycji, powlokłem się do baru, ale przy kontuarze Norberta już tam nie zastałem, widać się znudził jałowym czekaniem. Nie pozostało mi nic innego jak dołączyć do mych zacnych kolegów. Tu zabawa trwała na całego. Rybak, cały rozanielony, patrzył, jak pijaniuteńki w sztok Drawczyk pcha paluchy za czerwony biustonosz blond kociaka, który się tym zresztą świetnie bawił. Drugą panieneczkę trzymał na kolanie Lutyński i coś po ojcowsku klarował jej do ucha. Balowali tak radośnie, jakby szkolny kombajn jutro nie pracował.

Miałem już tego wszystkiego dosyć – klapnąłem na wolne krzesło i ukryłem twarz w dłoniach.

–Ludzieee… – zabuczałem. – Co ja tu robię?!

Dobiegł mnie szyderczy, przepity śmiech Rybaka.

–Jeszcze nie wiesz? Po prostu razem z nami chcesz doczekać świtu… a potem zdechnąć w tej pierdolonej budzie.

Takich nazywają teraz umiarkowanymi optymistami.

• •

W apollińskiej atmosferze pokoju nauczycielskiego dzwonek ogłaszający koniec długiej przerwy zabrzmiał szczególnie ostro i nieprzyjemnie. Niestety, musieliśmy wracać do brutalnej prozy szkolnego życia.

–Jezuuuu… – zawył nostalgicznie Jan Łucek, geograf, dla oszczędności zwany Łucjanem, i na jego twarzy odbił się wyraz zniechęcenia. – Znowu trzeba iść na tę golgotę…

W oficjalnej dydaktycznej nomenklaturze „golgota” nosiła nazwę jednostki lekcyjnej.

–Jeśli życie ci zbrzydło i świat stał się piekłem, wsadź łeb do muszli i pierdolnij deklem – strzelił w jego kierunku Rybak, który uważał się dzisiaj za jedynego prawdziwego cierpiętnika systemu edukacyjnego, ponieważ po wczorajszej balandze dręczył go obrzydliwy kac. W stanie tego szkodliwego wysuszenia organizmu lubował się w prostych i niewyszukanych mądrościach ludowych.

–Gdybyż to było takie proste – westchnął ciężko informatyk, nazywany powszechnie Teogderykiem; ksywę tę nadała mu wdzięczna młodzież, jako że na każdej lekcji podkreślał wartość solidnego, teoretycznego przygotowania, co uczniowie mieli za „teoretyczne gderanie”. – Poza tym o wiele łatwiej poszukać sobie solidnej gałęzi, najlepiej na młodym drzewie – nie masz albowiem dla samobójcy gorszego nieszczęścia niż spróchniała gałąź. Nie zapomnij też namydlić pętli.

Łucjan wybałuszył na nich przerażone oczy.

–A idźcie mi do diabła z takimi radami! – krzyknął i chwytając po drodze dziennik wypadł w głąb szkolnych kazamatów. Za nim, podniesiona na duchu heroicznym przykładem, powoli ruszała się i reszta ciała gogicznego; nauczyciele łapali za dzienniki i znikali za drzwiami. Po chwili zostałem sam.

Miałem teraz „okienko”, czyli wolną godzinę, którą zasadniczo powinienem spędzić na poprawianiu wypracowań. Spojrzałem z niechęcią na ich stos, spoczywający na moim kawałku stołu; przypominały cienkie, lejące się naleśniki, ułożone jeden na drugim – potrzebny byłby tylko słoik dżemu i widelec… Ujrzałem je oczyma wyobraźni, ślicznie wypieczone, omaszczone delikatną oliwą i zachęcająco pachnące. Wizja była tak sugestywna, że poczułem, jak kąciki ust wypełniają mi się śliną. Przełknąłem ją mimowolnie, gromiąc się równocześnie za grzech łakomstwa. Naleśniki zniknęły jak zdmuchnięte i znowu widziałem prozaiczny stos czekających na sprawdzenie bazgrołów. Chociaż z drugiej strony mógłbym przysiąc, że w powietrzu nadal unosił się skręcający kiszki zapach.

Sięgnąłem po pierwszą z brzegu pracę i zerknąłem do środka. Żeromskiemu dobrze się udało pokazać obraz stosunków chłopa z powstańcem – przeczytałem przypadkowe zdanie z trzeciego od góry akapitu i coś we mnie zawyło na tę narodowowyzwoleńczą sodomię. Każdy dzień spędzony w szkole uświadamiał mi, że nie istnieje coś takiego jak granica głupoty – była ona systematycznie przesuwana w stronę minus nieskończoności.

Szczęściem nie miałem czasu więcej nad tym się zastanawiać, ponieważ do pokoju wpadła niczym bomba Krystyna, sekretarka dyra.

–Herman wyskoczył przez okno! – wrzasnęła, okręciła w miejscu jak fryga i już ją wywiało z powrotem.

Nie wierzyłem własnym uszom – Herman, historyk, pospolicie zwany Pobożnym, jako że specjalizował się w Piastach śląskich, sprawiał wrażenie najspokojniejszego faceta w całej budzie. Skakanie przez okno czy nawet skakankę w jego wykonaniu wydawało się równie nieprawdopodobne co i lot na Księżyc.

Wyjrzałem na zewnątrz – w istocie, na trawniku z tyłu szkolnego budynku leżał na wznak Herman, wokół którego kręciło się kilku uczniów pod dowództwem wuefmena. Ten objaśniał właśnie szczegółowo obrażenia związane z pęknięciem śródstopia i uszkodzeniem stawów. To mi wystarczyło, wypadłem z pokoju nauczycielskiego i błyskawicznie zleciałem na dół.

Hermana tymczasem położono na noszach; nie wyglądał dobrze, cały blady i trzęsący się jak osika.

–Skąd on skoczył? – spytałem. Wuefista bez słowa wskazał otwarte okno na pierwszym piętrze. Ani chybi ubikacja. Pochyliłem się na leżącym historykiem.

–Po coś to uczynił, człowieku boży? – zapytałem. Herman dalej dygotał, szczękając zębami, w końcu wykrztusił:

–Mmmusiałem… zzzatrzasłłłooo… dzzzwonekkk…

Zrozumiałem z tego, że, zatrzaśnięty w ubikacji, usiłował przez okno wydostać się na zewnątrz i tym sprytnym sposobem zdążyć na lekcję. A mówią, że nauczyciele w ogóle nie przykładają się do roboty – no i proszę, oto nasz historyk zaryzykował życie, aby wyłożyć absolutnie nikomu niepotrzebną lekcję o wojnie trzydziestoletniej czy rewolucji przemysłowej w Anglii. Chciałem w tym momencie udzielić Hermanowi pochwały na miejscu, niczym sam nieboszczyk Kim Ir Sen wzorowemu północnokoreańskiemu komuniście, ale właśnie zjawiło się dwóch ludzi z pogotowia i wuefmen udzielił praktycznej lekcji przekładania poszkodowanego z jednych noszy na drugie.

Wracając do pokoju, zatrzymałem się przy nauczycielskiej ubikacji: z bełkotu Hermana można było wnioskować, iż do samobójczego skoku zmusiły go zatrzaśnięte drzwi – owszem, zdarzało się to od czasu do czasu, aż do zeszłego tygodnia, kiedy jeden z użytkowników zablokował zamek, łamiąc w nim po prostu klucz. Od tej pory wchodził tam, kto chciał, i miało tak trwać do momentu, aż konserwator upora się z teoretyczną stroną zagadnienia (tzn. kupić nowy zamek czy naprawić stary). Pchnąłem ostrożnie inkryminowane odrzwia; chodziły lekko jak posmarowane masłem. Wszedłem do środka, zatrzaskując je za sobą z całej siły. Potem znowu otworzyłem. Nic.

–Przywidziało mu się czy co? – zupełnie nie wiedziałem, co o tym myśleć, w związku z czym dałem sobie spokój i poszedłem na górę. Oczywiście cały pokój nauczycielski huczał od plotek.

–A ja wam mówię, że on się zakochał – oświadczyła pani Zosia, rusycystka. – Eto emocjonalnyj cziełowiek, diejstwitielno romanticzieskaja dusza!

–Herman? – powiedział z powątpiewaniem Teogderyk. – On się takimi bzdurami nie zajmuje, to człowiek wyższych ideałów, kochać by się mógł co najwyżej w świętej Jadwidze…

Ale teoria pani Zosi już chwyciła i zaczęto się teraz zastanawiać, któraż to bogdanka zmusiła Pobożnego do tak desperackiego kroku. Wtedy znowu usłyszałem o Patrycji.

–Och, Patrycja… – powiedział z westchnieniem Rybak i zamknął z lubością oczy.

–Jaka znowu Patrycja? – zdziwiłem się ostentacyjnie.

–Przekonasz się. – Rybak uśmiechnął się znacząco i puścił do mnie oko. – Mróz po kościach idzie…

W tych sprawach Mister Fisherman nie stanowił dla mnie autorytetu, jako że bezkrytycznie ciął, co podleci, folgując resztkom młodości i tracąc przy tym ostatki owłosienia. Zaliczał głównie zresztą maturzystki, które oddawały mu się ze względu na egzamin. Anglista, widząc moją sceptyczną minę, dodał:

–Sam zaraz zobaczysz. Dyrka prosiła, abyś poszedł za Hermana na lekcję i zajął ich trochę. Dzisiaj już się nie da ściągnąć innego historyka.

–I ta Patrycja tam będzie?

Rybak nic nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko jakoś tak wyjątkowo obleśnie. Każdego uważał za podobnego sobie spermana. Skrzywiłem się kwaśno i poszedłem poszukać dziennika.

Gabinety historyczne znajdowały się na pierwszym piętrze – klasa Hermana siedziała już w środku; z dziennika wynikało, że jest to dwudziestu sześciu maturzystów płci obojga. Kładłem już rękę na klamce, kiedy naraz zastanowiła mnie panująca za drzwiami cisza; zwykle czekająca na nauczyciela młodzież daje czadu na całego, zupełnie nie oszczędzając swych młodych strun głosowych. Z drugiej strony nie była to cisza absolutna, coś tam przez szpary we framudze przeciekało – jakieś wielogłosowe dyszenie, sapanie, chwilami mlaskanie. Do licha, co oni tam wyprawiają? – pomyślałem, naciskając klamkę.

Dobrze, że uchyliłem drzwi tylko trochę. Od całości sceny dostałbym prawdopodobnie pomieszania zmysłów – no, to pewnie przesada, w każdym razie ujrzałem coś, co musiało być fragmentem jakiegoś zajmującego środek klasy kłębowiska nagich ciał, zajętych kopulacją, masturbacją i co tam kto mógł wymyślić. Dupy, pośladki, penisy i języki ruszały się szybko w tępym, tartacznym rytmie i w monotonii charakterystycznej dla pornosów produkcji niezapomnianej Madam Orlowski, których w młodości naoglądałem się do syta i jeszcze trochę. Gapiłem się na ten megapornos przez piętnaście może sekund w baranim stuporze, po czym zatrzasnąłem z hukiem drzwi i oparłem się ciężko o framugę, ledwo mogąc ustać na drżących nogach.

Otarłem chusteczką pot z czoła – od tego widoku spociłem się jak mysz. Nie ulegało wątpliwości, że albo ja zwariowałem, albo ci za drzwiami. Tertium non datur. Tak czy owak rzecz należało wyjaśnić do końca. Inkwizytorze, do dzieła.

Otworzyłem drzwi na oścież – gwar klasy ucichł i uczniowie, jak na komendę, obrócili ku mnie głowy. Wszyscy siedzieli na swoich miejscach, ubrani od stóp do głów, z rozłożonymi książkami i zeszytami. Na mój widok wstali i chcieli chórem powiedzieć „dzień dobry”, ale machnąłem ręką, aby dali sobie spokój. Usiadłem za biurkiem Hermana i zacząłem sprawdzać obecność. Nie mogłem jednak opędzić się natrętnemu wrażeniu, że w powietrzu unosi się delikatny, gorzkawy zapach mandragory.

Patrycja była zapisana pod numerem, nomen omen, trzynastym. Siedziała całkiem sama, w najodleglejszym kącie, obserwując mnie spod zmrużonych powiek. W jej wzroku było coś niepokojąco, więcej, drapieżnie erotycznego. Co za zdumiewająca przemiana! Wtedy, w klubie, potraktowała mnie jak wieszak, a teraz czułem się wręcz nagabywany – czy może być spojrzenie równie intensywne jak Chanel numer 5? Taki wzrok, więcej, wyraz twarzy, miała Sylwia Kristel jako Emmanuelle w czasie sceny w samolocie, między jednym a drugim stosunkiem. Tak mogła patrzeć tylko babilońska nierządnica.

Cała reszta klasy spoglądała ma mnie w sposób jak najbardziej niewinny i prozaiczny. Jeśli jeszcze minutę temu oddawali się grupowo rui i porubstwu, musieli mieć wręcz nieludzką zdolność metamorfozy – albo to, co widziałem, stanowiło wyłącznie twór mojej imaginacji; wyglądało to tak, jakbym na jawie śnił któryś z bardziej sprośnych snów Rybaka.

Jeszcze raz spojrzałem na Patrycję; odprężona, rozluźniona nawet, uśmiechała się do mnie z nietajoną już perwersją. Czy aby ona o wszystkim nie wie? – przeszło mi przez głowę w nagłym olśnieniu. I to z tego powodu ma tak świetny ubaw? W jej zielonych oczach zamigotały figlarne ogniki, rozchyliła usta i na moment ukazał się w nich koniec różowego języka, dotykający górnej wargi. Przeklęta nimfetka, czy ona myśli, że każdy w tej szkole jest Rybakiem? Odpowiedziałem jej jednym z moich najszczerszych uśmiechów, typu „belfer też człowiek”. Zawsze zdążę się z nią policzyć.

–Otwórzcie zeszyty. Ostatnio mówiliście o wystąpieniu Lutra i kontrreformacji. Jedną z cech kryzysu renesansu było nasilenie się procesów o czary. Najsłynniejszy podręcznik inkwizycji, „Młot na czarownice”, po łacinie Malleus Maleficarum, opublikowano już w roku 1486, czyli jeszcze przed wojnami religijnymi…

• •

Dla mnie u kobiety najważniejsze są nogi, najlepiej długie, szczupłe w kostce, pełne w łydce, cieszące oko harmonią i smukłością odwróconej butelki rieslinga – dokładnie takie jak u Małgorzaty. Na widok tych nieziemskich odnóży, wedle określenia Chandlera, biskup wybiłby obcasem dziurę w witrażu. Ja byłem gotów na więcej… znacznie więcej.

Mogłem teraz podziwiać je w całej krasie, jako że siedziała w moim reprezentacyjnym pullmanie i założywszy nogę na nogę przeglądała zdobyty na Ryszardzie „Malleus”. Zauważyłem, jak drgnęła jej ręka, gdy dotknęła cielęcej skóry okładki – to działało także na kobiety. Przeglądała książkę z udanym zainteresowaniem, z lekka przy tym wydymając śliczne, wycięte we wzorcowe serduszko wargi.

Poznałem ją w czasie jednej z licznych utopijnych konferencji metodycznych, gdzie uczono nas doskonalenia warsztatu – miała wykład o destrukcyjnym wpływie belferskiego terroru na uczniowską psychikę, co zdarzało się nieczęsto – nie same wykłady, ale wygłaszające je postawne blondynki. Pracowała naukowo na wydziale pedagogiki Uniwersytetu, a na co dzień była żoną japiszona zajętego robieniem pieniędzy na częściach samochodowych. Bardzo znudzoną żoną, o czym przekonałem się po konferencji (na której wypowiadałem się tak mądrze i postępowo, że musiała zwrócić na mnie uwagę), gdy zaprosiłem ją na kawę. Siedzieliśmy w kawiarni bite sześć godzin, rozmawiając o kompletnie beznadziejnym systemie oświatowym – choć tak naprawdę chodziło oczywiście o seks.

–Naprawdę w to wierzysz? – spytała, unosząc głowę znad książki i sięgając po papierosa.

–W co? – ruszyłem się spod bibliotecznego regału, gdzie sterczałem kołkiem od początku spotkania, kontemplując jej boskie nogi, i podałem ogień.

–W te bzdury. Na przykład w to: Tak też obcowanie ich z szatany jest nabrzydliwsze i najszkodliwsze prawie według płci białogłowskiej, która zawsze w rzeczach próżnych i ledajakich kochać się zwykła. Też podzielasz zdanie autorów?

Zastanowiłem się chwilę – co, do licha, właściwie chciałaby usłyszeć?

–Myślę, że to seksualne obsesje dwóch niewyżytych starców, którzy chcą palić czarownice, ponieważ nie mogą z nimi kopulować. Taki freudowski akt zastępczy.

Trafiłem w dziesiątkę – uśmiechnęła się pod nosem i zamknęła książkę.

–A ty, czy jesteś wyżyty seksualnie? – spytała. Przechodziliśmy wreszcie do właściwego tematu rozmowy.

–Kiedyś widziałem film pornograficzny, a na nim scenę z randką idealną: mamy środek lata, pan spotyka się z panią na kwietnej łączce. Kładą się wygodnie na trawie, po czym pan wygłasza trzyzdaniowy monolog o pogodzie, a potem mówi, kładąc pani rękę na udzie, cytuję: I want to fuck you. Jestem tak samo niewyżyty jak ten facet.

–I też chcesz mnie pierdolić?

–Skądże znowu! Ja egzorcyzmuję, tyle że w łóżku. Chcesz, abym i ciebie wyzwolił spod wpływu sił nieczystych?

Małgorzata popatrzyła mi twardo w oczy. Teraz albo strzeli mi w pysk i pójdzie sobie, albo…

–No to weźmy się wreszcie za to cudzołóstwo – powiedziała, rozgniatając peta w popielniczce.

• •

Dzień następny zaczął się normalnie, czyli zwykłym szkolnym kieratem: lekcja, przerwa, lekcja. O wypadku Hermana dyskutowano jeszcze, ale z mniejszym już zapałem. Bardziej się stresowano mającą niedługo nastąpić kuratoryjną wizytacją i kolejną nową maturą, która wisiała nad horyzontem niczym gradowa chmura.

–I co komu ta stara matura przeszkadzała?! – biadolił retorycznie Lutyński. – Człowiek sobie posiedział w komisji, zjadł co nieco, pogadał z kolegami, potem wziął prace, wystawił oceny i po sprawie. Żadnej tam głupiej standaryzacji, tajnych arkuszy i niezależnych egzaminatorów… Każdy i tak wiedział, co się komu należy. Jak trzeba było, to była pała, a jak trzeba, to i piątka… I żadna tam komisja ci na ręce nie patrzyła.

Germanista należał do odchodzącej właśnie na wcześniejsze emerytury starej gwardii ZNP, przeciwstawiającej się jakiejkolwiek reformie systemu oświaty z determinacją zadziwiającą dla każdego, kto nie zdawał sobie sprawy, ile nauczyciele tracili na nowej maturze. W gruncie rzeczy każdy by protestował, gdyby wyrwano go z błogostanu świętej krowy i kopniakami pogoniono do roboty, na dodatek żądając wymiernych wyników.

–A tak w ogóle to za rok w sierpniu biorę ostatnią pensję i zaczynam mieć to wszystko w dupie – kontynuował Lutyński. – Wreszcie będę żył jak człowiek, bez użerania się z tym syfem.

Wiedziałem, dlaczego – jako szczęśliwy emeryt będzie mógł całkowicie poświęcić się korkom, bez potrzeby przyłażenia do szkoły celem wyrobienia koniecznego socjalu. Przestałem go słuchać – takie teksty składały się na stały i śmiertelnie nudny pokojowy repertuar w każdej budzie. I tak sobie sielankowo trwało aż do długiej przerwy.

Kręciłem się wtedy po korytarzu na dyżurze i widziałem, jak Teogderyk znika właśnie w sekretariacie. Wynurzył się stamtąd po niespełna pół minucie, z paniką wypisaną na twarzy. Spojrzał w moim kierunku i machnął rozpaczliwie ręką. Cały czas stał przy drzwiach do sekretariatu, trzymając się kurczowo klamki.

–Co się dzieje? – zapytałem. – Wyglądasz, jakbyś zobaczył diabła…

–Gorzej – sapnął, nie odstępując drzwi ani na moment. – Sam popatrz.

Uchylił je, na tyle tylko, abym mógł wsadzić do środka głowę. Istotnie, tego widoku można było się przestraszyć. Nie żeby Krystyna miała złą figurę i czy jakieś szczególne defekty, bynajmniej, wszystko przedstawiało się bardzo przyzwoicie, niemniej widok dokumentnie gołej sekretarki, do tego pracującej jak gdyby nigdy nic, mógł jednak w środku szkolnego dnia trochę zaszokować. Krystyna, nieco pochylona, wypełniała jakiś formularz. Podniosła głowę i spojrzała na mnie.

–Dlaczego nie wchodzisz? – zapytała spokojnie.

–Zzzzarazzz… – Cofnąłem się i zamknąłem drzwi.

Teogderyk cierpliwie wyjaśniał jakiemuś uczniowi, że sekretariat jest chwilowo nieczynny. Spojrzał na mnie ponaglająco.

–Zrób coś! – syknął.

–Ale co? – Zupełnie nic nie przychodziło mi do głowy.

–Idź tam i spróbuj ją jakoś ubrać.

Wiśta wio, łatwo powiedzieć – przyszła mi na myśl jedna z ludowych mądrości Rybaka. Chyba jednak nie było innej rady, coś musiałem zrobić. Wsunąłem się ukradkiem do sekretariatu i podszedłem do biurka Krystyny.

Nadal siedziała za nim goła jak ją Pan Bóg stworzył; z tyłu dostrzegłem krzesło z ułożonym w porządną, wojskową kostkę kostiumem. Z oparcia zwisały pończochy wraz z bielizną, buty stały obok. Przemawiał z tego widoku charakter osoby systematycznej i uporządkowanej. Dlatego to, co widziałem za biurkiem, nie chciało mi się pomieścić w głowie. W pierwszej chwili pomyślałem, że to rozpaczliwa demonstracja zanudzonej na śmierć urzędniczki lubo zbuntowanej feministki – i takie wypadki notują kroniki obyczajowe. Niemniej wiąże się z tym określone, prowokacyjne zachowanie, wyzywający wzrok, wulgarne propozycje, obelgi tudzież transparenty z hasłami natury ideowej. Krystyna nadal pracowicie wypełniała formularz, nie zwracając na mnie większej uwagi.

–Jeśli masz coś naprawdę ważnego, to wolałabym później, teraz jestem trochę zajęta – otworzyła skoroszyt i sprawdzała coś w rozdzielniku.

–Ehm, jakby ci to powiedzieć… – Podsunąłem sobie wolne krzesło i usiadłem tuż przy biurku. – Powiedz mi, jak się czujesz?

Przerwała wypisywanie danych i spojrzała na mnie z uwagą. Wzrok miała jak najbardziej niewinny i niczego nie świadomy. Znalazłem w nim tyleż perwersji czy prowokacji co i łez z kociego płaczu, jedynie chłód i irytację biuralistki, której przeszkadza się w pracy.

–Nie narzekam – odparła. – A co się właściwie dzieje?

–Eee, widzisz… – wiłem się jak na szpilkach, zastanawiając gorączkowo, jak by tu jej oznajmić brutalną prawdę. – Wydaje mi się, że nie wszystko jest z tobą w porządku.

Krystyna wyprostowała się na krześle i spojrzała na mnie znowu, tym razem z rezerwą. Starałem się gapić gdzieś w górny róg pokoju; zawsze podejrzewałem, że ma niezły biust.

–Czy masz jakieś zastrzeżenia do mojej pracy? – zapytała zimno.

–Nie, skądże, tylko… – plątałem się coraz bardziej. Cierpiętniczo wzniosłem oczy do nieba, tam szukając natchnienia. – Tfu, zaraza, apage, satanas…

Na ziemię sprowadził mnie cienki wrzask Krystyny; zakryła piersi rękoma i, krzycząc coraz bardziej, rozpaczliwie wierciła się na krześle, szukając miejsca, gdzie mogłaby się schować.

–Nie wrzeszcz – powiedziałem, wstałem i z godnością odwróciłem się do niej plecami. – Ubranie masz z tyłu, złożone na krześle. Teogderyk pilnuje drzwi i nikt tu nie wejdzie.

Kiedy wychodziłem z sekretariatu, zatrzymał mnie Łucjan. Geograf wyglądał dosyć marnie, o czym świadczyły podkrążone oczy i drżące ręce, którymi bezskutecznie usiłował wydłubać z paczki papierosa; widać biedaczek zapomniał, że w szkole od roku jest totalny zakaz palenia. W końcu wcisnął paczkę z powrotem do kieszeni i nachylił się ku mnie.

–Wiesz, chciałbym z tobą pogadać – szepnął mi konspiracyjnie w ucho.

W tej chwili dzwonek oznajmił koniec długiej przerwy.

–To może jutro? – zaproponowałem. – Dziś nie bardzo mogę, zaraz po lekcjach mam spotkanie.

–Wolałbym jak najwcześniej – mruknął zgnębionym głosem i powlókł się przed siebie. Chyba naprawdę było z nim kiepsko.

• •

Ojciec Patrycji sprawiał wrażenie człowieka pogrążonego w głębokiej depresji. Dość jeszcze młody, najpewniej przed czterdziestką, choć już siwiejący na skroniach, z trudem opanowywał drżenie rąk. Było to widoczne zwłaszcza, gdy sięgał po piwo – wyraźnie nie czuł przyjemności ze spożywania tego boskiego wywaru, pił małymi, szybkimi łykami, dzwoniąc o szklankę zębami. Moim zdaniem tylko je marnował.

Ja przeciwnie, tryskałem formą – po dobrym obiedzie (zaprosił mnie do Magistrackiej, najdroższej knajpy w mieście) rozsiadłem się wygodnie i nieśpiesznie popijałem ciemnobursztynowy płyn, rozkoszując się każdą kropelką; spożywaliśmy naprawdę świetnego Guinnessa. Słuchałem też, co mówił mój gospodarz, a brzmiało to coraz bardziej interesująco.

–Zawsze była trochę rozpieszczona, jak to jedynaczka, sam pan wie. Do tej pory jednak jej zachowanie nie przekraczało granic normy, jakkolwiek byśmy ją rozumieli.

–Kiedy nastąpiła zmiana? – spytałem i zanurzyłem nos w pianie.

–Od dłuższego czasu chciała mieć komputer, ja się wzdragałem, wie pan, tyle tego śmiecia krąży w sieci… jak chciała coś napisać, to dawałem jej mojego laptopa… aż w końcu przyszła i powiedziała, że bez własnego kompa nie zrobi prezentacji na maturę, więc w końcu jej kupiłem, mocną, wypasioną maszynę…

–I pewnie natychmiast zapadła na chorobę komputerową?

–Oczywiście, ale z tym się liczyłem. Zawsze małolaty dostają szału na punkcie komputera, ale potem im przechodzi po dwóch, trzech miesiącach, kiedy się już do syta nagrają i nagmerają w sieci. Sam na to zachorowałem, kiedy się dorwałem do mojego pierwszego komputera. Liczyłem, że tak będzie też w przypadku Patrycji.

–A nie było?

–Nie do końca – początkowo przebieg choroby komputerowej był taki sam jak u innych: wielogodzinne sesje przed ekranem, ściąganie z Internetu najnowszych gier, czatowanie do bladego świtu… Patrycja przeszła przez to po kolei, a potem, po miesiącu, raptem uspokoiła się.

–To chyba dobrze.

Twarz mego rozmówcy wykrzywił na moment bolesny grymas.

–Niezupełnie. Stało się coś więcej. Nagle zrozumiałem, że tracę z córką kontakt. Stała się jakby nieobecna duchem. Niby wszystko było w porządku, uczyła się pilnie, w domu zachowywała normalnie… ale wyglądała tak, jakby myśli miała zajęte cały czas czymś innym. Nie mogłem zrozumieć, co się dzieje!

Zobaczył, że skończyło mi się piwo i przywołał kelnera. Tym razem zażyczyłem sobie jedno z jasnych piw krajowych – Guinness na dłuższą metę jest zbyt ciężki, a chciałem zachować w miarę sprawny umysł.

–Skąd pomysł, że pańską córkę opętał diabeł?

Sięgnął drżącą ręką po szklankę i pił długo – widocznie na trzeźwo nie zdołałby tego opowiedzieć.

–To stało się równo trzy tygodnie temu – zaczął. – Wróciłem do domu bardzo późno, tuż po północy. Idąc do sypialni przechodziłem obok pokoju córki – sądziłem, że już dawno śpi. Zza jej drzwi dochodziły jednak jakieś głosy, tak jakby z kimś rozmawiała. Uznałem, że to dość dziwna pora jak na odwiedziny. Już chciałem wejść do pokoju, ale zatrzymały mnie głosy, jakie słyszałem, one były… dziwne.

–Dziwne? – piwo tego popołudnia smakowało mi wyjątkowo. Czyżbym wszedł na może przyjemną, ale i śliską dróżkę piwnego alkoholizmu? Ojciec Patrycji splótł palce i wyłamywał je nerwowo.

–To nie było po polsku ani po angielsku, ani też w żadnym ze znanych mi choćby ze słyszenia języków europejskich. Powiedziałbym raczej, że po indiańsku albo chińsku, tak to przynajmniej brzmiało.

–Może to jakaś nowa gra?

–Nie sądzę. Brzmiało to w z początku jak bełkot wydobywający się z komputera – co gorsza, po chwili usłyszałem, że moja córka odpowiada w tymże narzeczu, całkiem płynnie. Ona z kimś rozmawiała, prawdopodobnie przez Internet. Ma oprogramowanie do rozmów telefonicznych.

–Hm, rzeczywiście dziwne… – nie wiedziałem, co o tym myśleć. Dzieciaki gadają przez Internet, jeśli już w języku obcym, to zazwyczaj po angielsku. Skąd Patrycja mogła znać jakieś prymitywne narzecze? – I co pan zrobił?

–Ostrożnie uchyliłem drzwi. Córka, całkiem goła, siedziała przed komputerem. Z głośników dobywał się ten pseudoindiański bełkot, a na ekranie widniał złoty krąg…

–Co takiego? – odstawiłem trzymaną w ręku szklankę. – Złoty krąg?

–Krąg albo dysk, gładko wypolerowany, z dziurą w środku i czymś w rodzaju rączki do trzymania. Falował w ledwo dostrzegalnym rytmie, zharmonizowanym jednak z głosem dobywającym się z głośników komputera. To on gadał z moją córką!

Czułem się coraz bardziej zdezorientowany. Może jednak facet cierpiał na manię prześladowczą? Tak czy owak obiecałem Ryszardowi, że spróbuję go uspokoić – z drugiej strony chyba bardziej przydałby się tu psychiatra.

–I co pan wtedy zrobił?

–To, co powinienem. Wszedłem do pokoju i zażądałem wyjaśnień. Na dźwięk mojego głosu córka wzdrygnęła się, potem błyskawicznie kliknęła myszką i złoty dysk znikł jak zdmuchnięty. A potem spojrzała na mnie. Widzi pan to? – wskazał na oszronione siwizną skronie – to stało się właśnie wtedy.

–Ale dlaczego?

–Ma pan dzieci? – pokręciłem przecząco głową. – To nie wie pan, co to znaczy, gdy własna córka patrzy na pana, jakby chciała go natychmiast zabić. Takiej żądzy mordu można by oczekiwać po Kubie Rozpruwaczu czy Dusicielu z Bostonu. Gdyby wzrok mógł zabijać, padłbym trupem. Zresztą, o mało tak się nie stało – od pewnego czasu mam kłopoty z sercem. Wtedy się odezwały: poczułem w piersiach palący ucisk, pociemniało mi w oczach i upadłem. Przytomność odzyskałem dopiero w szpitalu. To był zawał, na szczęście niezbyt rozległy.

–A jak się potem zachowywała Patrycja?

–Przyszła do szpitala z kwiatami, słodka jak miód. Mnie jednak nie oszuka, zbyt długo ją znam. Zawsze miała talent aktorski, teraz go wykorzystuje. W stosunku do mnie nigdy przedtem tego nie robiła. Proszę pana, ktoś mi ukradł córkę!

–I pan wierzy, że macza w tym palce siła nieczysta? Może sprawa ma podłoże psychiatryczne?

–Nie wiem, ale czuję przez skórę, że to musi mieć coś wspólnego z komputerem i tym złotym dyskiem. Gdybym go nie kupił…

–Diabeł w komputerze, ciekawa teoria – odstawiłem pustą szklankę i odprawiłem kelnera, który chciał mi ją wymienić na pełną. Wyglądało na to, że najwyższy czas było przestać pić i zacząć myśleć. Być może miałem do czynienia jedynie z manią prześladowczą… ale jeśli nie? A może to komputerowe czarownictwo? Żyjemy w końcu w epoce globalnej sieci i wszystko, co rzeczywiste, ma w niej swój odpowiednik. Nawet czyste wariactwo.

–Czy po tym incydencie zauważył pan coś podejrzanego?

–Ze szpitala wróciłem po tygodniu. Mam wrażenie, że od tego czasu córka pilnuje się, abym jej nie przyłapał, zresztą, zablokowałem jej dostęp do Internetu.

–I nie protestowała?

–To może dziwne, ale nie. Wcale nie była zmartwiona, tak jakby jej to zupełnie nie przeszkadzało.

Przeszło mi naraz przez głowę, że szkoła ma stałe łącze. Sprawa zaczęła wyglądać coraz bardziej interesująco. Ryszard miał rację, ten facet wyrażał się zbyt logicznie, aby potraktować go jak zwykłego paranoika. W tej całej zwariowanej historii niewątpliwie było coś niepokojącego, jakieś ziarenko głębokiej wątpliwości. A może to właśnie tu tkwi wyjaśnienie trapiących szkołę omamów? Krystyna przecież oprzytomniała dopiero wtedy, gdy użyłem zwyczajowego egzorcyzmu… Czyżby okazał się skuteczny? A desperacki skok Hermana? W połączeniu z wonią mandragory w klasie Patrycji… Tam do kata, podobnie gorzkawy zapach czułem przecież w sekretariacie! Tak, ta cała „sprawa Patrycji” na pierwszy rzut oka istotnie pasowała do mych zainteresowań…

–Czy próbował pan przedsięwziąć jakieś środki zaradcze? Zwracał się pan do kogoś poza Ryszardem?

Zaśmiał się nerwowo i duszkiem wypił resztkę piwa.

–A do kogo miałem się zwrócić? – spytał. – Wzięliby mnie do wariatkowa, a jej w to graj. Ryszard twierdził, że o takich sprawach można spokojnie porozmawiać jedynie z panem, podobno jest pan fachowcem…