Inwestycje Wilka. Jak zarobić fortunę na Wall Street - Jordan Belfort - ebook

Inwestycje Wilka. Jak zarobić fortunę na Wall Street ebook

Jordan Belfort

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jordan Belfort

Inwestycje Wilka. Jak zarobić fortunę na Wall Street

Przełożył Bohdan Maliborski

Książka dla każdego, kto chce wejść do świata inwestycji lub udoskonalić swoje metody budowania kapitału

Dowcipny i rzeczowy przewodnik dla osób zainteresowanych graniem na giełdzie i poznaniem arkanów tej sztuki stosowanych przez czołowego inwestora z Wall Street, „nieokrzesanego i często przezabawnego” (New York Times) guru inwestycyjnego. Jordan Belfort jest autorem bestselerowej książki Wilk z Wall Street, będącej inspiracją dla oskarowego filmu pod tym samym tytułem.

Inwestycje Wilka oferują „konkretne informacje i porady” (Booklist) dotyczącego tego, kiedy kupować, sprzedawać i trzymać akcje, dokonywać sprytniejszych (i bezpieczniejszych) inwestycji oraz w jaki sposób osiągnąć znaczące zyski w krótkiej i długiej perspektywie czasowej. W przeciwieństwie do klasycznych poradników inwestycyjnych, książka Belforta obfituje w barwne anegdoty i dygresje, napisane z „zębem”, kojarzącym się z postacią, w którą wcielił się na ekranie Leonardo DiCaprio. Zaczerpniemy z tej lektury sporo życiowej mądrości, przy okazji śmiejąc się do rozpuku z odważnych, szczerych, pikantnych i dowcipnych komentarzy autora.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 345

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział 1. Historia Gordity i Fernanda

1

HISTO­RIA GOR­DITY I FER­NANDA

Nie­wia­ry­godne! – pomy­śla­łem. – Mój szwa­gier Fer­nando ma dotyk Midasa… tyle że na opak! Cze­go­kol­wiek się tknie – każda obli­ga­cja, akcja, moneta, token czy pie­przony uni­ka­towy token NTF, wszystko – prze­mie­nia się w gówno!

Był wie­czór, krótko po dzie­wią­tej. Sie­dzia­łem w jadalni w jego szpa­ner­skim apar­ta­men­cie w Buenos Aires, prze­glą­da­jąc wyciągi z rachun­ków makler­skich, gdy w gło­wie zaświ­tała mi ta smutna kon­sta­ta­cja. Mówiąc wprost, port­fel inwe­sty­cyjny Fer­nanda oka­zał się kata­strofą.

Za sprawą nie­tra­fio­nych inwe­sty­cji Fer­nando stra­cił w ciągu poprzed­nich dwóch mie­sięcy 97% kapi­tału, a saldo jego konta wyno­siło teraz marne 3000 dola­rów. Reszta, tro­chę ponad 97 000, roz­pły­nęła się jak pierd na wie­trze. Co gor­sza, do strat tych doszło w warun­kach rela­tyw­nego spo­koju i sta­bil­no­ści na gieł­dzie oraz na rynku kryp­to­wa­lut, gdzie Fer­nando głów­nie loko­wał pie­nią­dze. Wnio­ski, jakie można z tego wysnuć, były nie­za­prze­czalne i oczy­wi­ste: szwa­gier mógł za to winić wyłącz­nie sie­bie.

Rzecz jasna można by to oce­niać ina­czej, gdyby rynki, na któ­rych inwe­sto­wał, ule­gły zała­ma­niu lub znacz­nemu osła­bie­niu tuż po doko­na­nych przez niego inwe­sty­cjach. Byłoby to uspra­wie­dli­wie­nie przy­naj­mniej dla czę­ści strat.

Na Wall Street poku­tuje stare powie­dze­nie odno­śnie do tego typu sytu­acji: „Przy­pływ unosi wszyst­kie łodzie”. Innymi słowy, kiedy noto­wa­nia gieł­dowe rosną, rosną rów­nież ceny wszyst­kich akcji, nato­miast gdy spa­dają, ceny akcji także lecą w dół. Oczy­wi­ście to samo doty­czy innych ryn­ków – choćby rynku obli­ga­cji, towa­rów, kryp­to­wa­lut, nie­ru­cho­mo­ści, sztuki czy ubez­pie­czeń.

Wnio­sek z tego pły­nie taki, że gdy jakiś rynek notuje duże wzro­sty, można śmiało weń zain­we­sto­wać i liczyć na zysk. Nie potrzeba do tego geniu­szu, szó­stego zmy­słu ani spe­cja­li­stycz­nego szko­le­nia. Rynek wykona za nas 99% roboty.

Pro­ste zało­że­nie, nie­praw­daż?

Pro­blem polega na tym, że doty­czy to zwy­kłych cza­sów, za to mocno się kom­pli­kuje pod­czas wydłu­ża­ją­cego się boomu. W takich chwi­lach nad­mier­nie rado­snego pod­nie­ce­nia – gdy cha­tro­omy jesz­cze bar­dziej się roz­ga­dują, eks­perci pom­pują atmos­ferę, a twe­ety wiesz­czą, że nie widać końca tej hossy – do gry wkra­cza ludzka natura.

Nagle inwe­sto­rzy ama­to­rzy, któ­rzy wie­dzą o inwe­sto­wa­niu w akcje tyle co o hodowli bydła, uznają się za spe­ców i zaczy­nają obra­cać nimi ze wście­kłym zapa­mię­ta­niem. Nie­sieni niczym nie­zmą­coną wiarą, że ich świeży suk­ces to wynik wro­dzo­nej bły­sko­tli­wo­ści, z każ­dym dniem nabie­rają coraz więk­szej pew­no­ści sie­bie.

Tym­cza­sem ich inwe­sty­cyjne stra­te­gie są nie­mal w cało­ści krót­ko­ter­mi­nowe.

Kiedy posta­wią na wła­ści­wego konia, szybko reali­zują zyski, a przy­jemny przy­pływ dopa­miny wzmac­nia ich dotych­cza­sowe zacho­wa­nia. (Fakt, że akcje dalej zyski­wały na war­to­ści, jest dla nich bez zna­cze­nia. „Zysk to zysk – powta­rzają. – Zysku­jąc, jesz­cze nikt nie splaj­to­wał”). A gdy inwe­sty­cja się nie powie­dzie, po pro­stu uśred­niają zyski lub kupują tanie­jące akcje, cze­ka­jąc, aż wzro­sty cen wyba­wią ich z kło­potu. Czemu nie? Prze­cież tłum na Twit­te­rze wła­śnie tak im radzi! Zresztą w prze­szło­ści zawsze się to spraw­dzało. Hossa zawsze wraca.

Otóż… nie­zu­peł­nie.

Rynki rze­czy­wi­ście prze­ży­wają hossy i bessy, a gdy się zała­mują – mówię tu o praw­dzi­wym zała­ma­niu, jak choćby w przy­padku pęk­nię­cia bańki akcji spółek IT w 1999 roku czy bańki źle zabez­pie­czo­nych kre­dy­tów miesz­ka­nio­wych w 2008 roku – dzieje się to dużo szyb­ciej i gwał­tow­niej niż w przy­padku wzro­stów. Spy­taj­cie zawo­do­wych inwe­sto­rów z więk­szym niż kil­ku­let­nie doświad­cze­niem – bez wąt­pie­nia wła­śnie to wam powie­dzą.

Ale wróćmy do histo­rii Fer­nanda, który nie mógł winić rynku za spu­sto­sze­nie swo­jego port­fela inwe­sty­cyj­nego – przy­naj­mniej nie na pierw­szy rzut oka.

Przyj­rzyjmy się szcze­gó­łom:

Przez sześć­dzie­siąt dni, gdy odno­to­wy­wał straty – od 8 lutego do 8 kwiet­nia 2022 roku – dwa rynki, na któ­rych zain­we­sto­wał Fer­nando, pozo­sta­wały w zasa­dzie pła­skie, co w żar­go­nie Wall Street ozna­cza, że nie zano­to­wano na nich zna­czą­cych wzro­stów ani spad­ków.

Indeks S&P 500, słu­żący za punkt odnie­sie­nia dla ogółu ame­ry­kań­skich akcji, 8 lutego wyno­sił 4,521.54, a 8 kwiet­nia 4,488.28, zmniej­sza­jąc się o skromne 0,7%, zaś indeks bit­coin, będący punk­tem odnie­sie­nia dla rynku kryp­to­wa­lut, 8 lutego wyno­sił 44,340 USD oraz 42,715 USD 8 kwiet­nia; to wciąż nie­wielka zniżka o led­wie 3,7%, zwłasz­cza w odnie­sie­niu do 97-pro­cen­to­wej straty, jaką odno­to­wał Fer­nando.

By oddać spra­wie­dli­wość szwa­growi, patrze­nie wyłącz­nie na pierw­szy i sześć­dzie­siąty dzień tego okresu może być bar­dzo mylące. Gdyby Fer­nando posta­wił na dłu­go­ter­mi­nową stra­te­gię kup-i-trzy­maj (czyli zacho­wał zaku­pione akcje co naj­mniej przez sześć­dzie­siąt dni), liczby te zobra­zo­wa­łyby wier­nie to, co się w tym cza­sie zda­rzyło. W tym wypadku tak jed­nak nie było.

Nawet przy pobież­nym oglą­dzie dopa­trzy­łem się dzie­sią­tek zle­ceń sprze­daży akcji, zaśmie­ca­ją­cych wyciągi z jego rachun­ków, pod­czas gdy stra­te­gia kup-i-trzy­maj zakłada zacho­wa­nie akty­wów przez dłuż­szy okres bez względu na waha­nia cen akcji w celu uzy­ska­nia zysku z dłu­go­ter­mi­no­wego poten­cjału wzro­stu sta­ran­nie prze­my­śla­nej inwe­sty­cji.

By zoba­czyć pre­cy­zyjny obraz tego, co się zda­rzyło, nie można patrzeć wyłącz­nie na dni pierw­szy i sześć­dzie­siąty, lecz także na to, co działo się w mię­dzy­cza­sie.

Rynek kryp­to­wa­lut jest dużo mniej sta­bilny niż ame­ry­kań­ska giełda, choć i na rynku akcji docho­dzi do zawi­ro­wań, zwłasz­cza w cza­sach poważ­nego zagro­że­nia lub nie­pew­no­ści, czy też w obli­czu zda­rze­nia okre­śla­nego mia­nem „czar­nego łabę­dzia”1. A zatem w zależ­no­ści od tego, jak agre­syw­nie inwe­sto­wał Fer­nando, jego straty mogły wyni­kać ze znacz­nych dzien­nych prze­war­to­ścio­wań cen akcji w połą­cze­niu z wyjąt­kowo nie w porę doko­ny­wa­nymi trans­ak­cjami.

Innymi słowy, zamiast trzy­mać się odwiecz­nej mak­symy „kup, kiedy tanieją, sprze­daj, kiedy dro­żeją”, mój chwi­lowo przy­ci­śnięty do muru szwa­gier kupo­wał, kiedy akcje dro­żały, i sprze­da­wał, kiedy taniały. Robił to wie­lo­krot­nie, aż w końcu stra­cił pra­wie wszyst­kie pie­nią­dze.

Mając to na uwa­dze, przyj­rzyjmy się dwóm wyżej wymie­nio­nym indek­som przez pry­zmat dzien­nych wahań kur­sów. Może to wyja­śni ogromne straty Fer­nanda w okre­sie, który – wyda­wa­łoby się – cecho­wała sta­bil­ność.

Oto wykres dzien­nych wahań kur­sów oby­dwu indek­sów, od 8 lutego do 8 kwiet­nia 2022 roku.

Dzienne kursy zamknię­cia

08.02.22–08.04.22

Wykres poka­zuje, że bit­coin osią­gnął naj­niż­szy poziom – 37,023 USD – 16 marca, a naj­wyż­szy – 47,078 – 30 marca; róż­nica w ciągu tych sześć­dzie­się­ciu dni wynio­sła 21%. Indeks S&P, zwy­kle dużo sta­bil­niej­szy, zszedł do naj­niż­szego poziomu 4,170 punktu 8 marca, a naj­wyż­szy poziom – 4,631 – uzy­skał 30 marca; tu róż­nica wyno­siła led­wie 11%.

W świe­tle tych danych rodzi się pyta­nie za 97 000 dola­rów: Czy uwzględ­nie­nie dzien­nych wahań kur­sów, które należy brać pod uwagę w tym rów­na­niu, wska­zuje, że sta­bil­ność rynku w dniach pierw­szym i sześć­dzie­sią­tym była jedy­nie pozorna i Fer­nando był nie­winną ofiarą gwał­tow­nej fali, która zato­piła wszyst­kie port­fele w por­cie, w tym jego?

Była to inte­re­su­jąca hipo­teza, ale intu­icja pod­po­wie­działa mi, że nie. Gdyby tak było, Fer­nando musiałby ryzy­ko­wać kro­cie w każ­dej trans­ak­cji i mieć naj­gor­sze wyczu­cie timingu od czasu, gdy Napo­leon ruszył zimą na Rosję.

Prze­glą­da­jąc wyciągi jego rachun­ków w poszu­ki­wa­niu tro­pów, czu­łem się jak śled­czy z wydziału zabójstw, lustru­jący miej­sce zbrodni. Jedyna róż­nica pole­gała na tym, że zamiast bro­dzić w morzu krwi i wnętrz­no­ści, prze­dzie­ra­łem się przez morze doku­men­tów i roz­pa­czy.

Oprócz kilku uda­nych trans­ak­cji doko­na­nych w pierw­szym tygo­dniu – Fer­nando kupił wtedy bit­co­iny za 41 000 USD, które sprze­dał po czte­rech dniach za 45 000; kupił Ethe­reum za 2900 USD, które sprze­dał po tygo­dniu za 3350; kupił akcje i opcje Tesli i odsprze­dał je kilka dni póź­niej z zyskiem ponad 20 000 USD – wszystko, czego się tknął, natych­miast prze­mie­niało się w szajs. Co gor­sza, codzien­nie zwięk­szał swoją aktyw­ność na gieł­dzie do tego stop­nia, że pod koniec trze­ciego tygo­dnia naj­wy­raź­niej miał się już za day tra­dera2.

Co typowe, począt­kowe suk­cesy roz­bu­chały jego pew­ność sie­bie i zachę­ciły do inwe­sto­wa­nia więk­szych kwot z więk­szą czę­sto­tli­wo­ścią. I tak doszło do rzezi. Już w poło­wie dru­giego tygo­dnia nie poja­wił się żaden zysk. Widzia­łem kolejne nie­tra­fione trans­ak­cje i rosnące straty.

Na początku trze­ciego tygo­dnia jego dotyk Midasa na opak obja­wił się ponow­nie; wszyst­kie znaki na nie­bie i ziemi wie­ściły kata­strofę. Gdy kapi­tał Fer­nanda stop­niał do kwoty poni­żej 50 000, dostrze­głem jego despe­ra­cję widoczną w zbyt dużych inwe­sty­cjach w spe­ku­la­cyjne akcje śmie­ciowe oraz bez­war­to­ściowe shit­co­ins (kryp­to­wa­lu­towy odpo­wied­nik akcji śmie­cio­wych).

Pod koniec szó­stego tygo­dnia było po zaba­wie. Fer­nando od ponad mie­siąca nie zyskał ani centa, a saldo na jego rachunku zeszło poni­żej 10 000 USD, by wkrótce osią­gnąć poziom 3000.

Dzi­wi­łem się, jak ktoś mógł się tak kon­se­kwent­nie mylić.

To wła­ściwe pyta­nie, pomy­śla­łem, zwłasz­cza jeśli wziąć pod uwagę, jakim face­tem jest Fer­nando. To uoso­bie­nie suk­cesu, także finan­so­wego. Dopiero co prze­kro­czył czter­dziestkę, jest bystry, pra­co­wity, wykształ­cony, towa­rzy­ski, przed­się­bior­czy i dodat­kowo nie­na­gan­nie ubrany. Jego firma wytwa­rza pro­dukty meta­lowe w dużej fabryce na przed­mie­ściach Buenos Aires.

Fer­nando nie­dawno się oże­nił. On, jego młoda żona Gor­dita i ich nie­ziem­sko słodki dwu­letni synek Vit­to­rio miesz­kają w nie­ska­zi­tel­nie urzą­dzo­nym apar­ta­men­cie z trzema sypial­niami zaj­mu­ją­cym całe trzy­dzie­ste trze­cie pię­tro lustrza­nej wieży wzno­szą­cej się na wyso­kość czter­dzie­stu sze­ściu kon­dy­gna­cji nad jedną z naj­lep­szych i naj­bez­piecz­niej­szych dziel­nic Buenos Aires.

Tam­tego wie­czoru zafra­so­wana Gor­dita w bia­łym lnia­nym topie sie­działa po mojej lewej stro­nie. Bie­daczka nie była w sta­nie ogar­nąć opła­ka­nych inwe­sty­cji męża. Szcze­rze jej współ­czu­łem, lecz nawet w tych peł­nych napię­cia chwi­lach ledwo się powstrzy­ma­łem, by nie spoj­rzeć jej w oczy, nie wypo­wie­dzieć jej imie­nia i się nie roze­śmiać. Bo gor­dita ozna­cza dokład­nie tyle co „pul­pe­cik” – a ona jest prze­cud­nej urody blon­dynką, która ma nieco ponad metr sześć­dzie­siąt wzro­stu i waży pięć­dzie­siąt kilo­gra­mów.

Wciąż pozo­staje dla mnie zagadką, dla­czego nazy­wają ją Gor­dita, choć sły­sza­łem, że Argen­tyń­czycy uznają okre­śle­nie „pul­pe­cik” za piesz­czo­tliwe. Oczy­wi­ście od razu poja­wiają się inne sko­ja­rze­nia – „Hej, Gor­dita, co sły­chać, oprócz tego, że tyjesz? Bra­łaś ostat­nio udział w kon­kur­sie jedze­nia hot dogów? – mimo że obo­wią­zuje nie­pi­sana zasada, by nie uży­wać tego ter­minu wobec dziew­czyny, która rze­czy­wi­ście jest… gor­dita.

W każ­dym razie moja szwa­gierka jest żywym zaprze­cze­niem dosłow­nego zna­cze­nia tego słowa. Jej praw­dzi­wego imie­nia Ornella nikt nie używa. Dla wszyst­kich jest Gor­ditą – nawet dla star­szej sio­stry Cri­stiny, mojej czwar­tej żony (ale kto by tam liczył?), z którą łączy ją nie­by­wałe podo­bień­stwo.

Gor­dita sie­działa pochy­lona na krze­śle niczym uoso­bie­nie kon­ster­na­cji. Jej dło­nie pod­trzy­my­wały głowę, łok­cie spo­czy­wały na bla­cie stołu, a krę­go­słup zgiął się pod kątem czter­dzie­stu pię­ciu stopni. Powoli potrzą­sała głową, jakby pytała: „Kiedy ten kosz­mar się skoń­czy?”.

Cał­kiem sto­sowne pyta­nie, pomy­śla­łem. Osta­tecz­nie była jedy­nie nie­znacz­nie zaan­ga­żo­wana w inwe­sty­cje gieł­dowe Fer­nanda; uczest­ni­czyła w nich dopiero po fak­cie, wspie­ra­jąc go, jak to żona. Wła­śnie takiego wspar­cia mógł spo­dzie­wać się od niej mąż, kiedy zero­wał ich wspólny rachu­nek makler­ski. Pytań typu: „Kurwa, co jest z tobą nie tak, Fer­nando? Do cna ci odbiło? Trzy­maj się tego, na czym się znasz, zamknij ten cho­lerny rachu­nek Robin Hooda i skup się na swo­jej głu­piej fabryce wyro­bów meta­lo­wych! Przy­naj­mniej nie wylą­du­jemy w przy­tułku!”. Sprawę jesz­cze bar­dziej kom­pli­ko­wał fakt, że Gor­dita to kobieta w typie asy­stentki ide­al­nej, nad wyraz upo­rząd­ko­wana i dro­bia­zgowa, do tego stop­nia, że zna na pamięć ter­miny waż­no­ści praw jazdy i pasz­por­tów wszyst­kich człon­ków rodziny, także moich oraz Cri­stiny. Krótko mówiąc, nikt jej nie wykiwa.

A jed­nak tam­tego wie­czoru sprawy miały się ina­czej. Był to jeden z tych rzad­kich przy­pad­ków, kiedy Gor­dita zdała się na pomoc sio­stry – kon­kret­nie w roli tłu­maczki. Cri­stina zasia­dła więc po mojej pra­wej, vis-à-vis Fer­nanda i Gor­dity. Cze­kało ją nie lada wyzwa­nie z uwagi na nie­do­rzecz­nie szyb­kie tempo, w jakim wypo­wiada się jej sio­stra. Gdy Gor­dita zaczyna mówić, jej słowa brzmią jak seria z kar­ta­czow­nicy Gatlinga pro­duk­cji hisz­pań­skiej – a to tylko, kiedy jest spo­kojna. Wtedy z pew­no­ścią nie była.

– No entiendo! – wypa­liła. – Como per­dio nuestro dinero tan rapido? Es una locura! (Nie rozu­miem! Jak mógł tak szybko stra­cić nasze pie­nią­dze? To jakieś sza­leń­stwo!) El mer­cado de valo­res ni siqu­iera bajo! Lo volvi a revi­sar esta mañana! Mira! (Ceny na gieł­dzie nawet nie spa­dły! Spraw­dzi­łam jesz­cze raz rano. Spójrz!) – Wska­zała na ekran swo­jego iPhone’a z otwartą apli­ka­cją gieł­dową. – Lo tengo aqui. Mira! De hecho esta mas alto desde que el empezó! Y no nos queda nada! Como es possi­ble? No puede ser! No debería pasar! (Spójrz! Są wyż­sze, niż kiedy zaczy­nał. I nic nam nie zostało! Jak to w ogóle moż­liwe? Nie powinno tak być, to niemoż­liwe!).

Mimo że cał­kiem nie­źle znam hisz­pań­ski, zdo­ła­łem wyła­pać jedy­nie kilka pierw­szych słów jej wypo­wie­dzi, spro­wa­dza­ją­cych się do oznaj­mie­nia, że nie rozu­mie. Reszta prze­le­ciała obok niczym podmuch wichru. Spoj­rza­łem na Cri­stinę i unio­słem dło­nie oraz brwi, jak­bym mówił: „Teraz już wiesz, o co cho­dzi? Nikt nie rozu­mie two­jej sio­stry! To nie­do­rzeczne”.

Cri­stina wzru­szyła ramio­nami.

– Mówi, że jest sfru­stro­wana.

– Tyle to i ja wiem. Wyła­pa­łem tam gdzieś słowo „nie­moż­liwe”.

Spoj­rza­łem na Gor­ditę i spy­ta­łem powoli po angiel­sku:

– Powie­dzia­łaś… „nie­moż­liwe”, tak?

– Tak, nie­moż­liwe – przy­tak­nęła z moc­nym hisz­pań­skim akcen­tem. – Ale Fer­nando jed­nak to zro­bił.

Ubrany w świe­żutką koszulkę polo szwa­gier sie­dzący na lewo od Gor­dity spo­glą­dał z cie­niem krzy­wego uśmie­chu na skse­ro­wane wyciągi z konta i powoli krę­cił głową, jakby dawał do zro­zu­mie­nia: „Fak­tycz­nie, spie­przy­łem to, ale wciąż jestem bogaty, więc to nie koniec świata, zga­dza się?”. Był to rodzaj uśmie­chu, który każdy mąż w tej sytu­acji roz­pacz­li­wie pró­buje w sobie zdu­sić, gdyż wie, że jego żona w końcu powie: „Z czego się, kurwa, cie­szysz? Wiesz, ile tore­bek od Cha­nel mogła­bym kupić za pie­nią­dze, które prze­bim­ba­łeś?”.

Zer­k­ną­łem na Cri­stinę i spy­ta­łem:

– Co jesz­cze powie­działa?

– Nie rozu­mie, dla­czego tak szybko stra­cili pie­nią­dze. To dla niej bez sensu. Ścią­gnęła apli­ka­cję na tele­fon, która ją prze­ko­nuje, że powinni zaro­bić, bo ceny akcji idą w górę. Nie rozu­mie, jak to moż­liwe. – Następ­nie obró­ciła się do Gor­dity i Fer­nanda i powtó­rzyła po hisz­pań­sku to, co mi przed chwilą powie­działa.

– Exacto! – wykrzyk­nęła Gor­dita. – To bez sensu!

– Co bez sensu? – prych­nął Fer­nando. – Mnó­stwo ludzi traci pie­nią­dze na gieł­dzie! Teraz jestem jed­nym z nich, ale to nie koniec świata!

Gor­dita prze­szyła go lodo­wa­tym wzro­kiem, led­wie na niego patrząc. Wszel­kie słowa były tu zbędne.

– Co? Powie­dzia­łem coś nie tak? – zagaił nie­win­nie Fer­nando, po czym spoj­rzał na mnie i dorzu­cił swoją naj­lep­szą angielsz­czy­zną: – Nie mylę się! Wszy­scy tracą forsę na gieł­dzie, tak? Zna­czy, nie ty. Mówię o nor­mal­nych ludziach. Rozu­miesz?

– Tak, rozu­miem dosko­nale. Słowa „ja” i „nor­malny” rzadko spo­tyka się w jed­nym zda­niu, więc masz cał­ko­witą rację.

– On nie w tym sen­sie – pośpie­szyła z wyja­śnie­niem tłu­maczka. – Fer­nando cię kocha.

– Wiem – odpar­łem przy­jaź­nie. – Tylko żar­to­wa­łem. Tak czy owak, tłu­macz na bie­żąco, bo trudno tak prze­ry­wać i zaczy­nać od nowa.

– Dobra, mów – zarzą­dziła moja żona. – Jestem gotowa.

Wziąw­szy głę­boki oddech, powie­dzia­łem:

– No, dobrze. To prawda, Fer­nando, że więk­szość ludzi traci pie­nią­dze na gieł­dzie i wielu z nich kom­plet­nie się spłu­kuje, tak jak ty. Ale – i to jest bar­dzo duże „ale” – nie wszy­scy tracą. I nie mam tu na myśli wyłącz­nie pro­fe­sjo­na­li­stów, lecz także inwe­sto­rów ama­to­rów. Mogę cię jed­nak zapew­nić, że nie inwe­stują tak jak ty, czyli jak osza­lała szy­szy­mora.

– Kto?

– Szy­szy­mora.

– A co to takiego?

– Coś jak… osza­lały India­nin, który wrzesz­czy i strzela na oślep z łuku. To takie nasze powie­dze­nie. Cho­dzi mi o to, że inwe­stor ama­tor zwy­czaj­nie nie jest w sta­nie zaro­bić na gieł­dzie, jeśli bez­u­stan­nie kupuje i sprze­daje. W końcu się spłu­cze, to tylko kwe­stia czasu. Doty­czy to zarówno rynku akcji, jak i kryp­to­wa­lut, choć w przy­padku tych dru­gich zwy­kle dzieje się to szyb­ciej, bo marże są wyż­sze i docho­dzi tam do mnó­stwa prze­krę­tów. Jeśli nie wiesz dokład­nie, jak poru­szać się w tym świe­cie, prę­dzej czy póź­niej nastą­pisz na minę i wyle­cisz w powie­trze. To pew­nik, czy­sta mate­ma­tyka. – Na chwilę zawie­si­łem głos.

Cri­stina ski­nęła głową i prze­tłu­ma­czyła moje słowa.

Tym­cza­sem ponow­nie zaczą­łem wer­to­wać wyciągi w poszu­ki­wa­niu kolej­nych tro­pów. Wciąż mia­łem wra­że­nie, że coś mi umyka, coś oczy­wi­stego, co w pełni wyja­śni­łoby, w jaki spo­sób Fer­nando zdo­łał stra­cić nie­mal wszyst­kie pie­nią­dze w ciągu dwóch mie­sięcy, gdy rynek zacho­wy­wał się sto­sun­kowo sta­bil­nie.

Rzecz jasna naj­bar­dziej oczy­wi­ste wyja­śnie­nie już padło: Fer­nando był począt­ku­ją­cym inwe­sto­rem, u któ­rego pierw­sze suk­cesy roz­pa­liły pło­mie­nie chci­wo­ści; w ich żarze jego zwy­kle racjo­nalny pro­ces podej­mo­wa­nia decy­zji wyda­wał się oso­bliwy i prze­sta­rzały w kon­fron­ta­cji z dużymi sumami, które mógł zaro­bić, sto­su­jąc bar­dziej agre­sywne metody inwe­sto­wa­nia.

Ale może dałoby się zna­leźć coś wię­cej, jakiś nama­calny dowód?

I wtedy Cri­stina spoj­rzała na mnie i powie­działa:

– Oni to wszystko rozu­mieją i chcą zacząć jesz­cze raz, jak należy. Pytają, co twoim zda­niem powinni kupić. Mają inwe­sto­wać w akcje czy w kryp­to­wa­luty? – A po chwili dorzu­ciła: – W jakie? Gor­dita chce poznać kon­kretne zale­ce­nia.

– W odpo­wie­dzi na pierw­sze pyta­nie: w ich wieku zde­cy­do­wa­nie powinni inwe­sto­wać więk­szość pie­nię­dzy na gieł­dzie, bo to tam w uję­ciu histo­rycz­nym osiąga się na dłuż­szą metę naj­więk­sze zyski. Z uwagi na to, że ponie­śli­ście naj­więk­sze straty na kryp­to­wa­lu­tach, zacznijmy wła­śnie od tego, gdyż pomoże wam to zro­zu­mieć, co poszło nie tak. – Tu skie­ro­wa­łem wzrok na tłu­maczkę. – W świe­cie kryp­to­wa­lut ist­nieją w zasa­dzie dwa spo­soby, by począt­ku­jący inwe­sto­rzy zaro­bili mnó­stwo pie­nię­dzy bez podej­mo­wa­nia więk­szego ryzyka. Pierw­szy to zakup i zatrzy­ma­nie bit­co­inów. „Zatrzy­ma­nie” na dłu­żej, bez względu na krót­ko­ter­mi­nowe wzro­sty lub spadki cen. Gor­dita i Fer­nando powinni kom­plet­nie je igno­ro­wać, bo to jedy­nie nie­istotny szum. Niech je kupią i trzy­mają przez co naj­mniej pięć lat – to abso­lutne mini­mum. Przez sie­dem lat byłoby jesz­cze lepiej, a przez dzie­sięć wręcz super. Jeśli to zro­bią, podą­ża­jąc za tą pro­stą radą, ist­nieje szansa, że na tym zaro­bią, zwłasz­cza jeżeli wytrwają przez te pięć-sie­dem lat – choć klu­czowe zna­cze­nie ma tu słowo „szansa”. Z całą pew­no­ścią nie mówimy o gwa­ran­cji, bo tych nie ma na żad­nym rynku, ani akcji, ani kryp­to­wa­lut. Gdy jed­nak cho­dzi o kryp­to­wa­luty, myślę, że zakup i zatrzy­ma­nie na dłuż­szy czas bit­co­inów to zde­cy­do­wa­nie naj­lep­sza opcja. – Wska­za­łem na iPhone Gor­dity. – Powiedz jej, żeby to sobie zapi­sała.

– Jasne – przy­tak­nęła Cri­stina i prze­tłu­ma­czyła moją radę.

– I dodaj: Żad­nych inwe­sty­cji na krótką metę! Zde­cy­do­wany zakaz. Wyłącz­nie „kup i trzy­maj”.

Po kilku sekun­dach Gor­dita wzięła tele­fon i zapi­sała moje zale­ce­nia, stu­ka­jąc w kla­wia­turę z pręd­ko­ścią roz­pę­dzo­nego zająca. Następ­nie posłała mi wdzięczny uśmiech i powie­działa:

– Gra­cias, Jor­die. Con­ti­nuar, por favor.

– No pro­blema – odpar­łem i zwró­ci­łem się do Cri­stiny: – Dys­ku­sję co do tego, ile bit­co­inów powinni kupić, odłóżmy na póź­niej, póki nie omó­wię róż­nych stra­te­gii, które chcę im zapre­zen­to­wać, a zwłasz­cza jed­nej doty­czą­cej giełdy, gdzie final­nie powinna tra­fić więk­szość inwe­sto­wa­nych przez nich środ­ków. Kryp­to­wa­luty powinny sta­no­wić tu co naj­wy­żej 5% port­fela. Zde­cy­do­wa­nie odra­dzam więk­sze inwe­sty­cje na tym rynku.

O tym, ile w sumie zain­we­stują, mogą zade­cy­do­wać póź­niej. Wtedy sku­pimy się na naj­lep­szych spo­so­bach podziału tych fun­du­szy na różne rodzaje inwe­sty­cji, by zmak­sy­ma­li­zo­wać zyski i zmi­ni­ma­li­zo­wać ewen­tu­alne straty.

Chwi­lowo skon­cen­trujmy się na zaku­pie i trzy­ma­niu przez dłuż­szy czas bit­co­inów. Klu­czowa prze­słanka dla rela­tyw­nej pew­no­ści, że sto­su­jąc tę stra­te­gię, Gor­dita i Fer­nando zaro­bią, wypływa z faktu, że to inwe­sty­cja dłu­go­ter­mi­nowa. W tym kryje się cała moc.

Z dru­giej strony, gdyby mnie spy­tali, co będzie się działo z bit­co­inem w ciągu kilku naj­bliż­szych tygo­dni lub naj­bliż­szego roku, skła­mał­bym, gdy­bym powie­dział, że umiem to prze­wi­dzieć. Nie umiem. Nikt nie umie, w każ­dym razie z więk­szą dozą pew­no­ści, a ten, kto twier­dzi ina­czej, opo­wiada kom­pletne bred­nie.

W dłuż­szej per­spek­ty­wie – i mam tu na myśli naprawdę długą per­spek­tywę – uwa­żam jed­nak, że bit­coin zyska na war­to­ści. Ist­nieje ku temu pewien powód.

Otóż na krótką metę różne przy­pad­kowe zda­rze­nia mogą wpły­nąć na jego kurs i szcze­rze mówiąc, nie jestem w sta­nie prze­wi­dzieć żad­nego z nich. Mówię tu o takich rze­czach jak ta, że Elon Musk wsta­nie z łóżka lewą nogą i nagle znie­na­wi­dzi bit­co­ina, pre­zy­dent Chin Xi posta­nowi zawie­sić trans­ak­cje w bit­co­inie, bo nie będzie to już słu­żyć jego poli­tycz­nym pla­nom, grupa gru­bych ryb zacznie wyprze­da­wać bit­co­ina, żeby obni­żyć jego cenę, po czym po kilku dniach znów w niego zain­we­stuje, żeby zgar­nąć jesz­cze wię­cej, lub Bank Rezerwy Fede­ral­nej pod­nie­sie stopy pro­cen­towe bądź ogra­ni­czy dopływ pie­nią­dza, żeby zwal­czyć infla­cję – która, nota­bene, znów zaczęła rosnąć.

Wiem, że jeste­ście przy­zwy­cza­jeni do dwu­cy­fro­wej infla­cji w Argen­ty­nie, ale w Sta­nach Bank Rezerwy Fede­ral­nej w życiu do niej nie dopu­ści. Będą musieli coś zro­bić, żeby ją okieł­znać, a to nie posłuży bit­co­inowi ani gieł­dzie, przy­naj­mniej na krótką metę. Ogól­nie cho­dzi mi o to, że o ile tego typu przy­pad­kowe zda­rze­nia krót­ko­ter­mi­nowo mogą mieć duży wpływ na kurs bit­co­ina, to nie mają w zasa­dzie żad­nego na jego cenę w dłuż­szej per­spek­ty­wie. A jako że nie mogę w żaden spo­sób prze­wi­dzieć takich zda­rzeń, krót­ko­ter­mi­nowe inwe­sty­cje w bit­co­ina są bar­dzo ryzy­kowne.

Z dru­giej strony dłu­go­ter­mi­nowe inwe­sty­cje w bit­co­ina to cał­ko­wi­cie odmienna sprawa, bo w grę wcho­dzą tu fun­da­menty. Może­cie się bli­żej przyj­rzeć wszyst­kim jego cechom, które spra­wiają, że staje się poten­cjal­nie cenny – jego ogra­ni­czo­nej podaży, pro­ble­mom, które roz­wią­zuje, i temu, w jakim tem­pie coraz wię­cej osób zaczyna się nim posłu­gi­wać – by pod­jąć świa­domą decy­zję co do tego, ile jest naprawdę wart w porów­na­niu z jego obecną ceną ryn­kową.

Następ­nie zadaj­cie sobie pyta­nie, czy jest nie­do­war­to­ścio­wany, czy prze­war­to­ścio­wany. Jeśli uzna­cie, że jest nie­do­war­to­ścio­wany, będzie­cie chcieli go kupić – nie­praw­daż? – gdyż nabędzie­cie go po rela­tyw­nie niskiej cenie. Jeżeli zaś uzna­cie, że jest prze­war­to­ścio­wany, pew­nie zade­cy­du­je­cie dokład­nie na odwrót, bo po co za coś prze­pła­cać? (W temat „wyceny” zagłę­bię się w kolej­nych roz­dzia­łach, więc czy­taj­cie dalej).

Może jestem nie­nor­malny, ale moim zda­niem dużo mądrzej jest podejść do inwe­sto­wa­nia waszych ciężko zaro­bio­nych pie­nię­dzy w ten spo­sób, niż pró­bo­wać oce­niać rynek na krótką metę i zasta­na­wiać się, w jakim nastroju jest Elon Musk albo co pre­zy­dent Xi zjadł dziś na śnia­da­nie. Kapu­je­cie? Ten pierw­szy spo­sób to inwe­sto­wa­nie; ten drugi to spe­ku­lo­wa­nie bądź hazard.

Mając na uwa­dze powyż­sze, gdyby Fer­nando miał mi powie­dzieć, dla­czego myśli, że posia­dam bit­co­iny, bez trudu zna­la­złby odpo­wiedź: bo uwa­żam, że są nie­do­war­to­ścio­wane w odnie­sie­niu do obec­nej ceny i w dłu­giej per­spek­ty­wie cza­so­wej muszą podro­żeć.

Gdyby z kolei spy­tać Gor­ditę, kiedy – jej zda­niem – sprze­dam swoje bit­co­iny, pew­nie udzie­li­łaby odpo­wie­dzi rów­nie szybko: Nie­prędko. Inwe­stuję dłu­go­ter­mi­nowo, co naj­mniej na pięć lat, a najpew­niej na dłu­żej.

Czy bit­coin może znacz­nie stra­cić na war­to­ści w ciągu naj­bliż­szego roku? Oczy­wi­ście. Jeśli jego kurs histo­ryczny może być tu jakąś wska­zówką, w pew­nym momen­cie pew­nie tak się sta­nie. Kurs bit­coina prze­żywa ostre spadki w cza­sie tzw. zim kryp­to­wa­lut. Ale kom­plet­nie się tym nie przej­muję. To tylko szum. Zain­we­sto­wa­łem w bit­coiny na bar­dzo długo i będę trzy­mał się tej stra­te­gii.

– Czy to wszystko ma dla cie­bie sens? – spy­ta­łem Cri­stiny. – Możesz im to wyja­śnić?

– Oczy­wi­ście. Brzmi to cał­ko­wi­cie sen­sow­nie.

Po czym moja żona płyn­nie, z gra­cją i godną uwagi swo­bodą – zwa­żyw­szy że jesz­cze dwa lata wcze­śniej w ogóle nie mówiła po angiel­sku – wyłusz­czyła moje rady Gor­di­cie i Fer­nan­dowi. Całość była logiczna i zgodna ze spraw­dzo­nymi regu­łami inwe­sto­wa­nia w odróż­nie­niu od kursu kami­ka­dze, jaki wcze­śniej obrali.

Ale to był dopiero począ­tek. Dotąd omó­wi­li­śmy tylko jedną pod­sta­wową stra­te­gię inwe­sto­wa­nia w bit­co­ina, nawet nie wspo­mniaw­szy o gieł­dzie, na któ­rej zain­we­sto­wali więk­szość środ­ków. A mia­łem im tu do przed­sta­wie­nia kon­kretną stra­te­gię, tak sku­teczną i łatwą do opa­no­wa­nia, że po jej krót­kim omó­wie­niu Gor­dita i Fer­nando uzy­skają całą nie­zbędną wie­dzę pozwa­la­jącą im już na zawsze prze­ści­gnąć 99% naj­lep­szych inwe­sto­rów na świe­cie.

To odmieni ich życie.

W tam­ten wie­czór prze­ka­za­łem Gor­di­cie i Fer­nan­dowi szcze­gó­łową receptę na zbu­do­wa­nie pierw­szo­rzęd­nego, mini­ma­li­zu­ją­cego ryzyko i mak­sy­ma­li­zu­ją­cego zyski port­fela inwe­sty­cyj­nego, co uchroni ich oszczęd­no­ści przed argen­tyń­ską hydrą hiper­in­fla­cji i lawi­no­wej dewa­lu­acji tam­tej­szej waluty.

Poru­szy­łem dosłow­nie wszyst­kie tematy – od tego, jak naj­szyb­ciej wska­zać naj­lep­sze akcje na nowo­jor­skiej gieł­dzie i roko­wa­nia indeksu spółek tech­no­lo­gicz­nych NASDAQ, po ten, w jaki spo­sób bez wysiłku ule­pić z nich port­fel świa­to­wej klasy, który zak­tu­ali­zuje się auto­ma­tycz­nie w momen­cie, gdy noto­wa­nia któ­rejś ze spółek zaczną spa­dać.

Zapo­znali się z wie­dzą fachowca, która pozo­sta­wała dla nich nie­znana i któ­rej nie zyskali, czy­ta­jąc różne mate­riały na temat inwe­sto­wa­nia. Krótko mówiąc, poka­za­łem im nie tylko, jak robią to zawo­dowcy z Wall Street, ale też to, jak w pro­sty spo­sób unik­nąć wyso­kich marż, sowi­tych opłat za pro­wa­dze­nie rachunku i bez­czel­nie wygó­ro­wa­nych pre­mii, na które nacią­gani są nie­obe­znani inwe­sto­rzy – i które w osta­tecz­nym roz­ra­chunku poże­rają ich zyski i okra­dają ze zgro­ma­dzo­nych zaso­bów.

Z upły­wem czasu czu­łem się tam­tego wie­czoru jak eme­ry­to­wany cza­ro­dziej łamiący naj­waż­niej­szą z zasad swo­jej daw­nej branży: Ni­gdy nie zdra­dzaj taj­ni­ków naszych naj­cen­niej­szych sztu­czek. A wła­śnie to robi­łem. Roz­su­wa­łem zasłony skry­wa­jące cały sek­tor usług finan­so­wych, dema­sku­jąc naj­więk­szą z owych sztu­czek, a mia­no­wi­cie: spo­sób, w jaki wyko­rzy­stuje on moc dez­in­for­ma­cji, by prze­sło­nić brzydką, acz nie­za­prze­czalną prawdę, że naj­sku­tecz­niej­sze stra­te­gie inwe­sty­cyjne są tak łatwe do opa­no­wa­nia i sto­so­wa­nia, że samo ist­nie­nie Wall Street – a co za tym idzie ist­nie­nie opłat, pro­wi­zji i nie­do­rzecz­nych pre­mii makler­skich – jest zwy­czaj­nie zbędne. Wystar­czy wam jedy­nie odszy­fro­wana wer­sja „instruk­tażu” sek­tora usług finan­so­wych.

I wła­śnie to ofe­ruję wam w tej książce – odszy­fro­waną wer­sję wewnętrz­nego „instruk­tażu”, którą Wall Street skrywa przed inwe­sto­rami od sześć­dzie­się­ciu lat. Zna­łem ją nie­mal przez całe doro­słe życie i nie­cnie wyko­rzy­sty­wa­łem we wcze­snych latach kariery na Wall Street. Słu­żyła mi do zara­bia­nia dużych sum dla sie­bie i pozba­wia­nia pie­nię­dzy innych. Nie jestem z tego dumny i od lat sta­ram się za to zre­ha­bi­li­to­wać, poma­ga­jąc milio­nom ludzi z całego świata wieść szczę­śliw­sze, zasob­niej­sze i finan­sowo sta­bilne życie poprzez wpa­ja­nie im sztuki sprze­daży i per­swa­zji, a także sku­tecz­niej­szych metod przed­się­bior­czo­ści.

Książka ta prze­nosi ich na cał­kiem nowy poziom. Jest jak klucz do budo­wa­nia wła­snego finan­so­wego kró­le­stwa – i to podany na srebr­nej tacy. Rów­nież dla­tego, że pisa­nie o tych dogłęb­nie mi zna­nych stra­te­giach trwało ponad trzy lata, gdy powinno trwać tydzień. Sęk w tym, że poru­szana tu tema­tyka więk­szość ludzi usy­pia, dla­tego musia­łem zna­leźć spo­sób na poko­na­nie nudy, pisząc tę książkę tak, żeby­ście z zain­te­re­so­wa­niem prze­czy­tali ją do końca. Wie­dzia­łem, że w prze­ciw­nym razie wyświad­czę wam niedź­wie­dzią przy­sługę.

Tak oto roz­po­czą­łem żmudny pro­ces odszy­fro­wy­wa­nia „instruk­tażu” Wall Street, który stałby się miłą i łatwą lek­turą, w dodatku jesz­cze łatwiej­szą do zasto­so­wa­nia, pozwa­la­jącą nie­kiedy także mnie wybuch­nąć gło­śnym śmie­chem i mruk­nąć pod nosem: „Nie wie­rzę, że to napi­sa­łem!”.

Ta książka odmieni życie wszyst­kich aktyw­nych bądź poten­cjal­nych inwe­sto­rów ama­to­rów. Pokaże, w jaki spo­sób bez­piecz­nie i cał­ko­wi­cie świa­do­mie ulo­ko­wać ciężko zaro­bione pie­nią­dze, umoż­li­wia­jąc szyb­kie stwo­rze­nie pierw­szo­rzęd­nego port­fela, który prze­bije 95% stra­te­gii topo­wych fun­du­szy inwe­sty­cyj­nych i hed­gin­go­wych na świe­cie.

Dla wytraw­nych inwe­sto­rów odno­szą­cych udo­ku­men­to­wane suk­cesy pozy­cja ta rów­nież okaże się cenna. Dowie­cie się z niej, dla­czego wasze dotych­cza­sowe stra­te­gie inwe­sty­cyjne są tra­fione, ale będzie ona też przy­po­mnie­niem, by nie zba­czać z obra­nego kursu i nie dać się sku­sić cyn­kom od sta­rego przy­ja­ciela, naga­nia­cza ze sta­cji tele­wi­zyj­nej CNBC, nie­świa­do­mego kolegi z pracy wysta­ją­cego pod biu­ro­wym dys­try­bu­to­rem wody lub jed­nego z tysięcy mają­cych na oku jedy­nie wła­sny inte­res szar­la­ta­nów z Tik­Toka bądź Insta­grama.

Co wię­cej, mimo suk­ce­sów, które odnie­śli­ście na rynku, ist­nieje duża szansa, że – zależ­nie od tego, kto wam dora­dza – sporą część waszych zysków zże­rają opłaty, pro­wi­zje oraz roz­dęte pre­mie makler­skie. Pokażę wam, w jaki spo­sób pozbyć się więk­szo­ści z nich, co sprawi, że zyski tra­fią do waszych kie­szeni, a nie na Wall Street.

I na koniec – jeśli jeste­ście ultra­kon­ser­wa­ty­stami, któ­rzy nie inwe­stują na gieł­dzie (być może dla­tego, że gar­dzi­cie Wall Street i pazer­nymi dra­niami, któ­rzy tam pra­cują), ta książka też będzie dla was war­to­ściowa. Przede wszyst­kim dla­tego, że napi­sa­łem ją, by poka­zać, jak poko­nać Wall Street na jej wła­snym podwórku, pozy­sku­jąc sporą część majątku, który gene­ruje sek­tor finan­sowy, i jed­no­cze­śnie nie pozwa­la­jąc mu się na koniec okra­dać z więk­szo­ści waszych zysków.

W isto­cie Wall Street służy żywot­nym inte­re­som zwią­za­nym z pra­wi­dło­wym funk­cjo­no­wa­niem świa­to­wej gospo­darki, przy­czy­nia­jąc się do two­rze­nia ogrom­nego majątku. Jedyny pro­blem polega na tym, że po cichu umie­ściła ona na szczy­cie glo­bal­nego sys­temu finan­so­wego gigan­tycz­nego potwora krwio­pijcę, który zgar­nia nad­mierne opłaty i pro­wi­zje i wywo­łuje zamie­sza­nie na ryn­kach. Ukuty przeze mnie ter­min „potwór krwio­pijca” to Machina Opłat Wall Street, którą opi­szę szcze­gó­łowo w kolej­nych roz­dzia­łach, wska­zu­jąc pro­stą i bar­dzo sku­teczną metodę poru­sza­nia się w jej zawi­ło­ściach.

Chwi­lowo jed­nak naj­waż­niej­szy prze­kaz brzmi: nie­ważne, gdzie miesz­ka­cie, ile macie lat, ile zara­bia­cie, czym się zaj­mu­je­cie ani ile macie pie­nię­dzy na kon­cie lub pod mate­ra­cem. Jed­nym z naj­waż­niej­szych ele­men­tów nie­za­leż­no­ści finan­so­wej jest to, by móc wziąć swoje oszczęd­no­ści, odło­żone dzięki pra­co­wi­to­ści i gospo­dar­no­ści, i w bez­pieczny spo­sób nimi obra­cać, żeby zabez­pie­czyć się przy­naj­mniej przed skut­kami infla­cji i dewa­lu­acji, a także ostroż­nie je mno­żyć.

Książka ta otwiera drogę do zbu­do­wa­nia zrów­no­wa­żo­nego port­fela, który umoż­liwi wam we wła­ści­wym cza­sie przej­ście na godną eme­ry­turę i da finan­sową swo­bodę, dzięki czemu będzie­cie robić, co będzie­cie chcieli, kiedy tylko będzie­cie chcieli, z kim­kol­wiek będzie­cie chcieli i tak długo, jak będzie­cie chcieli. A tego wam wła­śnie życzę.

Rozdział 2. Szekspir inaczej

2

SZEK­SPIR INA­CZEJ

Póź­niej Fer­nando zadał mi nie­zwy­kle ważne pyta­nie, choć wtedy jesz­cze nie zda­wał sobie z tego sprawy. Dla niego było to jedno z dłu­giej listy zapy­tań o radę, gdyż sku­piał się nie­mal wyłącz­nie na tym, co on i Gor­dita powinni robić w przy­szło­ści, i kom­plet­nie nie zwra­cał uwagi na popeł­niane wcze­śniej błędy. Motywy, jakie się za tym kryły, były dla mnie cał­ko­wi­cie oczy­wi­ste – to natu­ralne, że sta­ramy się uni­kać cier­pień i kon­cen­tru­jemy się na przy­jem­no­ściach – lecz byłem prze­ko­nany, że takie podej­ście mu nie służy, bo w końcu nie pierw­szy raz udzie­la­łem tego typu wska­zó­wek.

Od trzy­dzie­stu lat ludzie zwra­cają się do mnie o radę w spra­wach giełdy, co bole­śnie mnie nauczyło na pod­sta­wie licz­nych prób i błę­dów, że dora­dza­nie w tej dzie­dzi­nie bez wyja­śnie­nia przy­czyn porażki to dzia­ła­nie cał­ko­wi­cie jałowe. Doko­na­nie rze­czy­wi­stej, czyli trwa­łej zmiany wymaga głęb­szego zro­zu­mie­nia istoty rze­czy. Innymi słowy, ludzie muszą rozu­mieć, dla­czego jakaś inwe­sty­cja ma sens, a inna nie. W prze­ciw­nym razie powrócą do tych samych destruk­cyj­nych wzor­ców – do agre­syw­nych zaku­pów akcji na krótką metę, dal­szego brnię­cia w złe inwe­sty­cje bądź do słu­cha­nia rad mają­cych na oku jedy­nie wła­sny inte­res szar­la­ta­nów – i skoń­czą jak Fer­nando, sfru­stro­wany wła­ści­ciel zde­mo­lo­wa­nego port­fela zło­żo­nego z samych wpa­dek, z któ­rego należy się jesz­cze roz­li­czyć z urzę­dem skar­bo­wym.

Wła­śnie taki finał spra­wił, że jego pyta­nie stało się nie­zwy­kle ważne, tra­fia­jąc w sedno jed­nego z naj­częst­szych i naj­bo­le­śniej­szych błę­dów popeł­nia­nych przez inwe­sto­rów ama­to­rów, a mia­no­wi­cie: dopusz­cza­nie, by cena począt­kowa, za jaką kupili akcje, wpły­wała na ich decy­zję doty­czącą ter­minu ich sprze­daży.

Choć w przy­padku Fer­nanda więk­szość inwe­sty­cji war­tej 100 000 USD wypa­ro­wała, kilka pozy­cji wciąż mu pozo­stało, a dokład­nie akcje warte nie­spełna 3000 USD trzech gów­nia­nych spółek, cztery wyjąt­kowo gów­niane shit­co­iny oraz dwa nie­mal bez­war­to­ściowe NFT3 prac arty­stycz­nych tak jaw­nie nie­uda­nych, że musia­łem gryźć się w język, by nie spy­tać Fer­nanda, czy to chwi­lowa nie­po­czy­tal­ność skło­niła go do zakupu owych dwóch arcy­dzieł spra­wia­ją­cych wra­że­nie, jakby małpa i kom­pu­ter połą­czyły siły, by stwo­rzyć wyce­nioną na 10 000 dola­rów za sztukę kolek­cję cyfro­wych wymio­cin. Wydały mi się wyjąt­kowo odpy­cha­jące, nawet jak na NFT.

Jeśli zasta­na­wia was, dla­czego ktoś tak bystry, wykształ­cony i wyra­fi­no­wany jak Fer­nando posta­no­wił kupić tak oczy­wi­sty szajs, odpo­wiedź jest krótka: zapew­niam was, że w cza­sie, gdy doko­ny­wał każ­dej z tych inwe­sty­cji – od pierw­szego zakupu akcji Tesli po zabawy kryp­to­wa­lu­tami oraz wszyst­kiego, co pomię­dzy – czy to za radą zna­jo­mego, na pod­sta­wie infor­ma­cji z inter­netu, czy też wła­snego prze­czu­cia, w chwili, kiedy to robił, wie­rzył, że zyskają one na war­to­ści.

Tak czy owak, w port­felu Fer­nanda pozo­stało dzie­więć pozy­cji o łącz­nej war­to­ści ryn­ko­wej wyno­szą­cej nie­spełna 3000 dola­rów. Ile zapła­cił wcze­śniej za te skarby? Około 49 000. Na czym z tej dzie­wiątki stra­cił naj­wię­cej? Na tysiącu akcji kupio­nych po kur­sie 18 dola­rów, które teraz kosz­to­wały 35 cen­tów za sztukę. Na czym stra­cił naj­mniej? Na tysiącu shit­co­inów, które kupił po 1 dola­rze, a które teraz cho­dziły po 40 cen­tów. Co z pozo­stałą sió­demką? Pla­so­wała się gdzieś pośrodku – ale żaden z kur­sów nie zbli­żył się do ceny, jaką wcze­śniej zapła­cił Fer­nando.

Teraz on i Gor­dita sta­nęli przed decy­zją: Sprze­dać czy nie sprze­da­wać – oto jest pyta­nie!

Sęk w tym, że nie umieli osią­gnąć poro­zu­mie­nia.

– A zatem… – zaga­iła pojed­naw­czym tonem tłu­maczka. – Co, twoim zda­niem, powinni zro­bić? Fer­nando nie chce niczego sprze­dać, bo wszystko zapi­ko­wało. Uważa, że powinni prze­cze­kać. Powie­dział, że to jest tylko na…

– Papie­rze – dokoń­czył za nią Fer­nando.

– Wła­śnie to chcia­łam powie­dzieć – przy­tak­nęła Cri­stina. – Teraz straty są tylko na papie­rze, a gdyby sprze­dali, sprawa będzie przy­pie­czę­to­wana i już nie odzy­skają pie­nię­dzy. – Wzru­szyła ramio­nami, jakby sama nie mogła w to uwie­rzyć, po czym już bar­dziej opty­mi­stycz­nym tonem dorzu­ciła: – Za to Gor­dita uważa…

Tu Gor­dita gwał­tow­nie obró­ciła głowę, zmru­żyła oczy i prze­szyła mnie wzro­kiem, jakby mówiła: „Jeśli wiesz, co jest dla cie­bie dobre, lepiej trzy­maj ze mną! Powin­ni­śmy wszystko sprze­dać i zacząć od zera. Jak to się mówi po angiel­sku…? Zamknijmy ten roz­dział. Jak myślisz?”. To chciała mi powie­dzieć.

Przez chwilę się zasta­no­wi­łem, nim jej odpo­wie­dzia­łem. To cie­kawe, pomy­śla­łem, ta jej prze­można chęć sprze­daży bez względu na cenę, żeby mogli puścić ten kosz­mar w nie­pa­mięć i zacząć jesz­cze raz. Prze­bi­jało z niej dobrze mi znane despe­rac­kie pra­gnie­nie, by poże­gnać się z bole­snym zda­rze­niem i pozbyć pesy­mi­zmu oraz wszel­kich nega­tyw­nych emo­cji, które mu towa­rzy­szą.

Doświad­czy­łem go przed laty na ponu­rym eta­pie życia po tym, jak mnie aresz­to­wali. To uczu­cie dusz­no­ści, jak­bym umie­rał w stop-klatce, odzie­rany z życia powoli i bole­śnie, gdy kawa­łek po kawałku tra­ci­łem swój stan posia­da­nia. Odpo­wied­nik umie­ra­nia od tysiąca ran będą­cych wyni­kiem zacięć papie­rem.

Pomy­śla­łem wtedy, że byłoby lepiej, gdyby zro­bili to od razu, zabrali mi za jed­nym zama­chem wszystko, co mam, wtrą­cili do wię­zie­nia i pozwo­lili odsie­dzieć swoje. Czu­łem, że dopiero gdy zosta­nie ode­brany ostatni szczą­tek nie­do­brego doświad­cze­nia – auta, domy, jachty, ubra­nia, pie­nią­dze, żony, zegarki, biżu­te­ria, a w przy­padku Gor­dity i Fer­nanda gów­niane akcje, shit­co­iny i warte tyle co wymio­ciny NFT, ich rachunki makler­skie i port­fele kryp­to­wa­lut – będzie można wresz­cie wziąć głę­boki oddech, wypro­sto­wać się i ruszyć krok za kro­kiem w nowe życie. W tym sen­sie Gor­dita miała cał­ko­witą rację.

Z dru­giej strony rozu­mia­łem też argu­menty Fer­nanda. Jego zda­niem bar­dziej prag­ma­tyczne i logiczne podej­ście przy­słu­ży­łoby się ich inte­re­som na dłuż­szą metę w dużo więk­szym stop­niu niż pod­da­nie się emo­cjo­nal­nej potrze­bie zamknię­cia tematu. I tak stra­cili już mnó­stwo pie­nię­dzy, więc po co sprze­da­wać resztę? Prze­cież odzy­ska­nie trzech tysięcy w żaden spo­sób nie zła­go­dzi tego ciosu. Taka suma nie wpły­nie jakoś zna­cząco na ich sytu­ację finan­sową. Po co więc sprze­da­wać, pomy­ślał Fer­nando. Po co zamie­niać papie­rową stratę na realną i pozba­wiać się wszel­kich szans na odzy­ska­nie pie­nię­dzy?

Tak wła­śnie brzmi to ważne, choć pozor­nie pro­ste, pyta­nie: Kiedy należy sprze­dać aktywa i czym się kie­ro­wać przy tej decy­zji? Wyso­ko­ścią zysków? Roz­mia­rami strat? Ceną zakupu?

Jak już wspo­mnia­łem, to z pozoru nie­winne pyta­nie tra­fia w sedno jed­nego z naj­częst­szych i naj­bo­le­śniej­szych błę­dów popeł­nia­nych przez inwe­sto­rów ama­to­rów. Oto przy­kład. Powiedzmy, że kupi­li­ście tysiąc akcji po 40 USD za sztukę i po kilku mie­sią­cach ich cena spa­dła do 10 USD. Ile stra­ci­li­ście? Oczy­wi­sta odpo­wiedź brzmi: 30 000 USD.

Policzmy: kupi­li­ście tysiąc akcji, a obec­nie każda z nich jest warta 30 USD mniej niż na początku. Żeby wyli­czyć stratę, po pro­stu mno­ży­cie liczbę zaku­pio­nych akcji, czyli 1000, przez kwotę, którą stra­ci­li­ście na każ­dej z nich, czyli 30 USD, co daje wynik 30 000 USD. Z mate­ma­tyką się nie dys­ku­tuje, prawda? Moż­liwe, ale czy ta kwota naprawdę ma sens? Czy naprawdę stra­ci­li­ście 30 000 USD? Oczy­wi­ście na rachunku jest o 30 000 USD mniej, nie spo­sób temu zaprze­czyć, ale tak jak pomy­ślał Fer­nando, jeśli nie sprze­da­li­ście jesz­cze tych akcji, tylko zawie­si­li­ście wszel­kie dzia­ła­nia, to czy na pewno stra­ci­li­ście te pie­nią­dze? Czy – jak to się mówi – nie jeste­ście do tyłu tylko „na papie­rze”? Prze­my­śl­cie to, tak jak zro­bił to Fer­nando.

Dopóki nie sprze­da­cie akcji, zawsze jest szansa, że zyskają na war­to­ści i odzy­ska­cie przy­naj­mniej część pie­nię­dzy. A nawet jesz­cze lepiej: jeśli uzbro­icie się w cier­pli­wość i pocze­ka­cie, aż kurs wróci do punktu wyj­ścia, wyj­dzie­cie na zero, nie odno­to­wu­jąc żad­nej straty. Prze­ko­na­łem was?

Pójdźmy o krok dalej. Wyobraź­cie sobie, że przez ostat­nie dwa lata byli­ście wła­ści­cie­lami port­fela sto­su­ją­cymi tę stra­te­gię. Innymi słowy, jeśli wasze akcje taniały, nie sprze­da­wa­li­ście ich. Podob­nie jak Fer­nando wstrzy­my­wa­li­ście się przed jaki­mi­kol­wiek dzia­ła­niami, byli­ście wyjąt­kowo cier­pliwi i cze­ka­li­ście, aż ich kurs wzro­śnie. Z dru­giej strony, gdy kurs rósł, sprze­da­wa­li­ście akcje. Ina­czej mówiąc, znów podą­ży­li­ście za przy­kła­dem Fer­nanda (pod­czas pierw­szych dwóch tygo­dni gieł­do­wej aktyw­no­ści, gdy jego suk­cesy zda­wały się nie mieć końca), sprze­da­wa­li­ście aktywa, zgar­nia­li­ście zysk i doko­ny­wa­li­ście kolej­nych trans­ak­cji.

Oczy­wi­ście musie­li­ście zapła­cić poda­tek od zysków, ale na to nie będzie­cie się uskar­żać. W końcu sam Ben Fran­klin mawiał: „Tylko dwie rze­czy na tym świe­cie są pewne: śmierć i podatki”. W połą­cze­niu z ulu­bioną mak­symą makle­rów: „Zysku­jąc, ni­gdy nie zban­kru­tu­jesz” stra­te­gia ta wydaje się pew­nia­kiem i receptą na dłu­go­trwały suk­ces. Ale czy na pewno?

Zasta­nówmy się nad tym przez chwilę. Czy stra­te­gia pole­ga­jąca na sprze­daży wszyst­kich akcji, któ­rych kurs wzrósł, zgar­nia­niu zysków i trzy­ma­niu akcji tra­cą­cych na war­to­ści w celu unik­nię­cia zaksię­go­wa­nia strat jest rze­czy­wi­ście sen­sowna? Żeby odpo­wie­dzieć na to pyta­nie bez cie­nia wąt­pli­wo­ści, przyj­rzyjmy się naszemu dwu­let­niemu port­fe­lowi i prze­ko­najmy, czy obrana stra­te­gia zdała egza­min.

Jakiego typu akcje zgro­ma­dzi­li­śmy? Z czego składa się nasz pakiet? Odpo­wiedź jest pro­sta. Nasze inwe­sty­cje były nie­tra­fione, co do jed­nej. Tak jak w port­felu Fer­nanda. Mamy co do tego mate­ma­tyczną pew­ność.

Stra­te­gia ta ma bowiem dwie fatalne wady:

Zasa­dza się na samo­oszu­ki­wa­niu.

Nie odnosi się do naj­waż­niej­szego czyn­nika, jaki musimy brać pod uwagę, decy­du­jąc, czy sprze­daż ma sens – tego, czy jeste­śmy na plu­sie, czy na minu­sie.

Na czym polega to samo­oszu­ki­wa­nie? Mówiąc bez ogró­dek, zacho­wu­je­cie się jak ostryga wci­ska­jąca głowę w pia­sek w prze­ko­na­niu, że dopóki nie rozej­rzy­cie się wokół, by oce­nić sytu­ację, nic wam nie grozi. A prze­kła­da­jąc to na język gieł­dowy, dopóki nie sprze­da­cie akcji, które pota­niały, nie jeste­ście na minu­sie.

No to coś wam powiem, i to tak, że zapa­mię­ta­cie: Jeste­ście. Kurwa. Na. Minu­sie. Fakt, że nie sprze­da­li­ście akcji i wycze­ku­je­cie, nie ozna­cza, że nie stra­ci­li­ście pie­nię­dzy. Bo je stra­ci­li­ście, ich nie ma. Roz­pły­nęły się, kurwa mać, jak Elvis. A jeśli macie co do tego wąt­pli­wo­ści, jedno spoj­rze­nie na branżę usług finan­so­wych powinno na zawsze je roz­wiać. Otóż pośród dosłow­nie tysięcy pro­duk­tów ofe­ro­wa­nych indy­wi­du­al­nym inwe­sto­rom na Wall Street fun­du­sze inwe­sty­cyjne pod­le­gają naj­ści­ślej­szym regu­la­cjom zwłasz­cza w sfe­rze księ­go­wo­ści, gdzie stan­dar­dowa metoda księ­go­wa­nia zwana „rachun­ko­wo­ścią według war­to­ści ryn­ko­wej” sta­nowi prawny wymóg wobec wszyst­kich tego typu pod­mio­tów.

Oto jak działa ten mecha­nizm.

Po zamknię­ciu codzien­nej sesji fun­dusz inwe­sty­cyjny doko­nuje prze­glądu wszyst­kich akty­wów w swoim port­felu i mnoży ich aktu­alny kurs – war­tość ryn­kową – przez liczbę posia­da­nych akcji, by okre­ślić ich aktu­alną war­tość na pod­sta­wie kursu dnia. Po zakoń­cze­niu tych wyli­czeń w obrę­bie całego port­fela war­to­ści te są sumo­wane wraz z gotówką pozo­sta­jącą w posia­da­niu firmy, by okre­ślić cał­ko­witą war­tość jej akty­wów.

Dzienna zmiana kursu

By osza­co­wać war­tość każ­dej akcji fun­du­szu, od cał­ko­wi­tej sumy akty­wów odej­muje się cał­ko­witą sumę zobo­wią­zań finan­so­wych (kre­dy­tów na depo­zyt zabez­pie­cza­jący, marż, opłat makler­skich, pen­sji, kosz­tów mar­ke­tingu itp.), po czym dzieli się róż­nicę przez łączną liczbę wyemi­to­wa­nych akcji fun­du­szu – i tak oto otrzy­mu­jemy „war­tość akty­wów netto”, w skró­cie NAV, odno­szącą się do war­to­ści każ­dej akcji fun­du­szu na zamknię­cie sesji giełdy.

Po co wam to wszystko opi­suję? Pro­sto rzecz ujmu­jąc, nawet SEC, przy całej swej nie­udol­no­ści, zabra­nia fun­du­szom inwe­sty­cyj­nym wyko­rzy­sty­wa­nia pier­wot­nej ceny zakupu akcji do okre­śla­nia war­to­ści ich akty­wów netto. Dla­czego? Bo byłaby to jawna nie­do­rzecz­ność i wście­kłe oszu­stwo. A oto wnio­sek: bez okre­śle­nia aktu­al­nej ceny ryn­ko­wej każ­dej akcji z port­fela fun­du­szu inwe­stor nie jest w sta­nie oce­nić, czy aby nie nabę­dzie akty­wów fun­du­szu w stu pro­cen­tach tra­cą­cych na war­to­ści, które po pro­stu nie zostały jesz­cze sprze­dane.

Oczy­wi­ście to samo odnosi się do akty­wów w naszym port­felu. Fakt, że nie sprze­da­li­ście akcji, któ­rych kurs spadł, nie ozna­cza, że nie ponie­śli­ście strat. Ponie­śli­ście. Pie­nią­dze znik­nęły. Czy bez­pow­rot­nie, to już zupeł­nie inna histo­ria, co pro­wa­dzi nas do dru­giej olbrzy­miej wady zwią­za­nej z bra­kiem codzien­nej wyceny war­to­ści ryn­ko­wej akcji. Nie uwzględ­nia bowiem naj­waż­niej­szego czyn­nika zwią­za­nego z decy­zją co do sen­sow­no­ści sprze­daży akcji – nie odpo­wiada na pyta­nie: Dla­czego?

Ina­czej mówiąc, dla­czego ich cena spa­dła? I w drugą stronę – dla­czego ich kurs wzrósł? Co było tego powo­dem?

Powiedzmy, że kurs akcji, które naby­li­ście za 40 USD za sztukę, wynosi obec­nie 70 USD, i zasta­na­wia­cie się, czy warto je sprze­dać. Moje pyta­nie brzmi: Dla­czego kupi­li­ście je po 40 USD? Jaki był tego powód? Wasza odpo­wiedź – chyba że nie lubi­cie zara­biać pie­nię­dzy – byłaby nastę­pu­jąca: Liczy­li­śmy, że akcje zdro­żeją. W prze­ciw­nym razie po co je kupo­wać? Prze­cież nie dla­tego, że pota­nieją, to byłoby nie­do­rzeczne.

Pły­nie z tego oczy­wi­sty wnio­sek: Powo­dem, dla któ­rego inwe­stor nabywa akcje, jest to, że liczy na zysk – co rodzi kolejne oczy­wi­ste pyta­nie: Dla­czego sądzi­li­ście, że akcje podro­żeją? Jaka była tego przy­czyna?

Otóż wbrew powszech­nym opi­niom kursy akcji nie zwyż­kują i nie spa­dają za sprawą cza­rów, wudu czy innych mistycz­nych dzia­łań. Ist­nieją okre­ślone powody ich wahań. Przyj­rzyjmy się im, roz­po­czy­na­jąc od naj­bar­dziej oczy­wi­stego: Ceny akcji dro­żeją lub spa­dają zgod­nie z zasadą podaży i popytu.

Jeśli popyt prze­wyż­sza podaż, czyli jest wię­cej kupu­ją­cych niż sprze­da­ją­cych, cena akcji zwy­kle rośnie, a gdy jest na odwrót, czyli jest wię­cej sprze­da­ją­cych niż kupu­ją­cych, ich cena zwy­kle spada. To logiczne, nie­praw­daż? Pew­nie sły­sze­li­ście już o tym wcze­śniej. Sęk w tym, że jest to zbyt­nie uprosz­cze­nie. Dla­czego? Bo final­nie podaż i popyt same w sobie nie sta­no­wią przy­czyny, a są efek­tem wcze­śniejszych oko­licz­no­ści.

Pro­sta kon­sta­ta­cja, że kurs wzrósł z powodu zwięk­szo­nego popytu na akcje, w żaden spo­sób nie wyja­śnia, co się w isto­cie wyda­rzyło. By zdo­być tę wie­dzę, należy wejść w temat głę­biej i naj­pierw zro­zu­mieć, co wywo­łało wzrost popytu, a gdy już to ogar­niemy, możemy zacząć podej­mo­wać świa­dome decy­zje inwe­sty­cyjne. Na przy­kład, odno­śnie do akcji kupio­nych po 40 USD, któ­rych obecny kurs wynosi 70 USD, co do któ­rych zasta­na­wia­cie się, co z nimi zro­bić. Sprze­dać i zgar­nąć zysk czy się wstrzy­mać i cze­kać, aż jesz­cze bar­dziej podro­żeją.

I tu znów wra­camy do Szek­spira i odwiecz­nego dyle­matu: Sprze­dać czy nie sprze­da­wać – oto jest pyta­nie!

Żeby udzie­lić wła­ści­wej rady, naj­pierw muszę się dowie­dzieć, z jakiego powodu kupi­li­ście te akcje. Na jaką doce­lową cenę liczy­li­ście? I, co jesz­cze waż­niej­sze, co spo­wo­do­wało wzrost kursu? Ina­czej mówiąc, jaka była przy­czyna zwięk­szo­nego popytu? Co za tym stało?

Ogól­nie ist­nieją cztery powody zwięk­sze­nia popytu na akcje:

Po pierwszeInwestorzy uważają, że spółka jest niedowartościowana

Jeśli uznaje się, że akcje jakiejś spółki są nie­do­war­to­ścio­wane, skła­nia to inwe­sto­rów do ich zakupu po kur­sie, który uznają za wyjąt­kowo oka­zyjny. W żar­go­nie Wall Street nazywa się ich value inve­stors, a naj­bar­dziej pro­mi­nent­nym przed­sta­wi­cie­lem tej grupy jest War­ren Buf­fett, sławna Wyrocz­nia z Omaha. Buf­fett sto­suje tę stra­te­gię już od połowy lat 60., co spra­wiło, że został jed­nym z naj­bo­gat­szych i odno­szą­cym naj­więk­sze suk­cesy inwe­sto­rem w dzie­jach, gro­ma­dząc oso­bi­sty mają­tek wart ponad 200 miliar­dów USD netto i zara­bia­jąc przy oka­zji setki miliar­dów dla innych osób, które nabyły akcje jego spółki gieł­do­wej Berk­shire Hatha­way.

By zobra­zo­wać roz­miar jego suk­cesu, powiem tylko, że gdy­by­ście wy, wasi rodzice lub nawet dziad­ko­wie (tak, War­ren Buf­fett jest sędziwy jak bór, lecz wciąż ostry jak żyletka) mieli wizję, by zain­we­sto­wać 10 000 USD w Berk­shire Hatha­way, gdy Buf­fett prze­jął kon­trolę nad tą spółką w 1964 roku, wasza inwe­sty­cja warta byłaby teraz 410 milio­nów USD. Stopa zysku jest rze­czy­wi­ście zawrotna.

Zało­że­nie kry­jące się za inwe­sto­wa­niem w nie­do­war­to­ścio­wane aktywa jest cał­kiem pro­ste. Tacy inwe­sto­rzy podej­mują decy­zje o zaku­pie na pod­sta­wie war­to­ści wewnętrz­nej spółki – wyso­ko­ści sprze­daży, przy­cho­dów, akty­wów, zadłu­że­nia, bilan­sów itp. – w odnie­sie­niu do aktu­al­nego kursu jej akcji. Jeśli ten kurs jest niż­szy od wewnętrz­nej war­to­ści spółki, uznają ją za niedowar­to­ściowaną i doko­nują zakupu. Nato­miast jeśli kurs prze­wyż­sza wewnętrzną war­tość spółki, uznają ją za przewar­to­ściowaną i nie kupią jej akcji. Sen­sowne, nie­praw­daż?

A teraz pyta­nie za milion dola­rów: Jak osza­co­wać wewnętrzną war­tość spółki? Ist­nieją dwa cał­ko­wi­cie odmienne spo­soby – skom­pli­ko­wany i pro­sty. Zacznijmy od pro­stego, gdyż jest tak absur­dal­nie pro­sty, że – jak tylko go wyłusz­czę – stra­ci­cie zain­te­re­so­wa­nie dla tej dru­giej, skom­pli­ko­wa­nej metody.

Pro­sty spo­sób polega na… spraw­dze­niu. A spraw­dze­nie wewnętrz­nej war­to­ści spółki jest wyjąt­kowo łatwe. Bez trudu wyszu­kamy raport któ­rejś z topo­wych firm ana­li­tycz­nych z Wall Street, zatrud­nia­ją­cych armie ana­li­ty­ków finan­so­wych, któ­rzy spe­cja­li­zują się w prze­cze­sy­wa­niu bilan­sów, modeli prze­pły­wów środ­ków pie­nięż­nych, komu­ni­ka­tów pra­so­wych i rapor­tów o przy­cho­dach, by na koniec przed­sta­wić bar­dzo trafne sza­cunki na temat wewnętrz­nej war­to­ści spółek. Korzy­sta­jąc z metody zwa­nej „ana­lizą zdys­kon­to­wa­nych prze­pły­wów pie­nięż­nych”, w skró­cie DCF, ana­li­tycy sza­cują wewnętrzną war­tość akcji, uwzględ­nia­jąc różne czyn­niki, w tym aktu­alną sytu­ację finan­sową spółki, pro­gnozy roz­woju, bie­żący i śred­nio­ter­mi­nowy pro­fil ryzyka oraz war­tość pie­nią­dza w cza­sie, jako że zyski z pla­no­wa­nego wzro­stu należy zdys­kon­to­wać do ich dzi­siej­szej war­to­ści.

Jeśli cho­dzi o wybór firmy ana­li­tycz­nej, to są ich dzie­siątki. Poni­żej podaję nazwy czte­rech naj­lep­szych i naj­bar­dziej reno­mo­wa­nych:

Valu­eLine (www.valu­eline.com).

Od 1931 roku spo­rzą­dza wyczer­pu­jące raporty i ana­lizy na temat sze­ro­kiego wachla­rza akcji, obli­ga­cji, opcji oraz fun­du­szy inwe­sty­cyj­nych, w tym spra­woz­da­nia finan­sowe, raporty i pro­gnozy przy­cho­dów, sza­cunki war­to­ści wewnętrz­nej oraz ana­lizy tech­niczne. Obec­nie dostar­cza dane na temat ponad 1700 spółek gieł­do­wych.

Moody’s (www.moodys.com).

Zało­żona w 1909 roku firma Moody’s stała się jedną z naj­więk­szych i naj­bar­dziej sza­no­wa­nych agen­cji ratin­go­wych na świe­cie. Bazuje na lite­ro­wym sys­te­mie ratin­go­wym, gdzie ocena Aaa przy­słu­guje naj­bar­dziej god­nym zaufa­nia kre­dy­to­bior­com, a C odnosi się do tych naj­bar­dziej gów­nia­nych. Z jej ratin­gów korzy­stają inwe­sto­rzy, insty­tu­cje finan­sowe i kon­cerny z całego świata.

CFRA (www.cfra­re­se­arch.com).

Znana wcze­śniej pod nazwą S&P Glo­bal Mar­ket Intel­li­gence to nie­za­leżna firma ana­li­tyczna dostar­cza­jąca raporty i dane na temat sze­ro­kiego spek­trum papie­rów war­to­ścio­wych, w tym akcji, obli­ga­cji oraz innych instru­men­tów finan­so­wych. Sły­nąca ze swo­ich autor­skich badań CFRA chlubi się umie­jęt­no­ścią iden­ty­fi­ko­wa­nia nie­do­war­to­ścio­wa­nych akcji i naj­bar­dziej atrak­cyj­nych oka­zji inwe­sty­cyj­nych.

Mor­ning­star (www.mor­ning­star.com).

Zało­żona w 1984 roku nie­za­leżna firma ana­li­tyczna dostar­cza­jąca dane i ana­lizy finan­sowe doty­czące sze­ro­kiego wachla­rza papie­rów war­to­ścio­wych, w tym akcji, obli­ga­cji, fun­du­szy inwe­sty­cyj­nych oraz fun­du­szy noto­wa­nych na gieł­dzie (ETF). Firma sto­suje wła­sny, oparty na gwiazd­kach sys­tem ratin­gowy przy oce­nie fun­du­szy inwe­sty­cyj­nych oraz fun­du­szy ETF na pod­sta­wie ich dotych­cza­so­wej wydaj­no­ści i poziomu ryzyka.

Każda z powyż­szych firm udo­stęp­nia sze­roką ofertę sub­skryp­cji i por­tali online, udzie­la­jąc także nie­od­płat­nych odpo­wie­dzi na pod­sta­wowe zapy­ta­nia, mię­dzy innymi o wewnętrzną war­tość spółek. Infor­ma­cje te można rów­nież pozy­skać wyryw­kowo, wczy­tu­jąc się w ana­lizy naj­więk­szych ban­ków i biur makler­skich, choćby Gold­man Sachs, Mor­gan Stan­ley czy JPMor­gan Chase, dys­po­nu­ją­cych mocną bazą ana­li­tyczną, sku­pia­jącą się na danych z róż­nych branż (stąd koniecz­ność wyryw­ko­wego pozy­ski­wa­nia infor­ma­cji).

Gdy – bez względu na źró­dło – zdo­bę­dziemy już wie­dzę na temat wewnętrz­nej war­to­ści akcji, reszta jest pro­sta. Porów­nu­jemy ich aktu­alny kurs do bie­żą­cej war­to­ści wewnętrz­nej i na tej pod­sta­wie podej­mu­jemy decy­zję doty­czącą zakupu. Tylko czy rze­czy­wi­ście jest to takie pro­ste? Posłużmy się przy­kła­dem firmy Apple.

Sto­su­jąc metodę zdys­kon­to­wa­nych prze­pły­wów pie­nięż­nych, jej war­tość wewnętrzną sza­cuje się na około 135,13 USD za sztukę przy aktu­al­nym kur­sie akcji 141,86 USD. Co to ozna­cza? Na pierw­szy rzut oka, że kurs akcji Apple jest nieco prze­war­to­ścio­wany, dokład­nie o 4,9%.

Bar­dzo cie­kawe. A wie­cie, co ja na to? Gówno prawda, przez duże G! No, bez żar­tów! Naprawdę wie­rzy­cie, że w przy­padku kon­cernu o takich zaso­bach, doko­na­niach i doświad­cze­niu w zarzą­dza­niu jak Apple wystar­czy posłu­żyć się jego war­to­ścią wewnętrzną, by roz­sąd­nie osza­co­wać, jak będzie się zacho­wy­wał kurs akcji w ciągu naj­bliż­szych pię­ciu lat? Dla mnie jest to cał­ko­wi­cie absur­dalne i już wyja­śniam dla­czego.

Po pierw­sze, domnie­mana war­tość wewnętrzna wyno­sząca 135,13 USD to jedy­nie śred­nia róż­nych war­to­ści wewnętrz­nych, które topowe agen­cje ratin­gowe przy­pi­sują fir­mie Apple, opie­ra­jąc się na wła­snych mode­lach wyceny. W zależ­no­ści od źró­dła, jakim się posłu­żymy, sza­cunki wahają się od 99 USD po aż 235 USD za akcję, co ozna­cza, że nie ist­nieje kon­sen­sus co do war­to­ści wewnętrz­nej Apple. Dla­czego?

Po pro­stu zbyt wiele zmien­nych i pry­wat­nych ocen ana­li­ty­ków spra­wia, że trudno wycią­gnąć z tego jed­no­znaczne wnio­ski. W efek­cie wyniki oka­zują się bar­dziej subiek­tywne niż obiek­tywne, a zatem nie­przy­datne dla inwe­sto­rów pra­gną­cych pod­jąć świa­domą decy­zję doty­czącą zakupu.

To samo odnosi się do śred­niej war­to­ści wewnętrz­nej wielu dużych spółek gieł­do­wych, zwłasz­cza tych wie­lo­bran­żo­wych i pro­wa­dzą­cych agre­sywną poli­tykę wpro­wa­dza­nia na rynek nowych pro­duk­tów, z któ­rych poten­cjal­nie każdy może rady­kal­nie wpły­nąć na wyniki firmy. Choćby z tego powodu bar­dzo trudno dokład­nie osza­co­wać war­tość wewnętrzną tego typu pod­mio­tów, by z dużą dozą pew­no­ści wyko­rzy­stać ją jako pod­stawę do pod­ję­cia świa­do­mej decy­zji inwe­sty­cyj­nej.

Jed­nak w przy­padku innych, mniej zło­żo­nych firm może być odwrot­nie. Gdy ist­nieje pro­sty model biz­ne­sowy i prze­wi­dy­walne per­spek­tywy wzro­stu, znacz­nie łatwiej jest uzy­skać dokładny odczyt war­to­ści wewnętrz­nej firmy i na tej pod­sta­wie pod­jąć decy­zję inwe­sty­cyjną.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Rzad­kie i nie­ocze­ki­wane zda­rze­nie mające dru­zgo­cący wpływ na gospo­darkę i kursy akcji na gieł­dzie. Jako zja­wi­ska nie­prze­wi­dy­walne zaska­kują one wszyst­kich: banki, bro­ke­rów, inwe­sto­rów, poli­ty­ków oraz media. [wróć]

2. Inwe­stor, który doko­nuje bar­dzo dużej liczby trans­ak­cji, cią­gnąc zyski z dzien­nych wahań kur­sów. Fina­li­zuje je do zakoń­cze­nia sesji, by naza­jutrz unik­nąć ryzyka gwał­tow­nego obni­że­nia noto­wań lub zda­rzeń typu „czarny łabędź”. [wróć]

3. NFT – nie­wy­mie­nialne tokeny repre­zen­tu­jące naj­róż­niej­sze obiekty mate­rialne lub niemate­rialne, np. dzieła sztuki, nie­ru­cho­mo­ści. [wróć]