Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Jordan Belfort
Inwestycje Wilka. Jak zarobić fortunę na Wall Street
Przełożył Bohdan Maliborski
Książka dla każdego, kto chce wejść do świata inwestycji lub udoskonalić swoje metody budowania kapitału
Dowcipny i rzeczowy przewodnik dla osób zainteresowanych graniem na giełdzie i poznaniem arkanów tej sztuki stosowanych przez czołowego inwestora z Wall Street, „nieokrzesanego i często przezabawnego” (New York Times) guru inwestycyjnego. Jordan Belfort jest autorem bestselerowej książki Wilk z Wall Street, będącej inspiracją dla oskarowego filmu pod tym samym tytułem.
Inwestycje Wilka oferują „konkretne informacje i porady” (Booklist) dotyczącego tego, kiedy kupować, sprzedawać i trzymać akcje, dokonywać sprytniejszych (i bezpieczniejszych) inwestycji oraz w jaki sposób osiągnąć znaczące zyski w krótkiej i długiej perspektywie czasowej. W przeciwieństwie do klasycznych poradników inwestycyjnych, książka Belforta obfituje w barwne anegdoty i dygresje, napisane z „zębem”, kojarzącym się z postacią, w którą wcielił się na ekranie Leonardo DiCaprio. Zaczerpniemy z tej lektury sporo życiowej mądrości, przy okazji śmiejąc się do rozpuku z odważnych, szczerych, pikantnych i dowcipnych komentarzy autora.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 345
1
HISTORIA GORDITY I FERNANDA
Niewiarygodne! – pomyślałem. – Mój szwagier Fernando ma dotyk Midasa… tyle że na opak! Czegokolwiek się tknie – każda obligacja, akcja, moneta, token czy pieprzony unikatowy token NTF, wszystko – przemienia się w gówno!
Był wieczór, krótko po dziewiątej. Siedziałem w jadalni w jego szpanerskim apartamencie w Buenos Aires, przeglądając wyciągi z rachunków maklerskich, gdy w głowie zaświtała mi ta smutna konstatacja. Mówiąc wprost, portfel inwestycyjny Fernanda okazał się katastrofą.
Za sprawą nietrafionych inwestycji Fernando stracił w ciągu poprzednich dwóch miesięcy 97% kapitału, a saldo jego konta wynosiło teraz marne 3000 dolarów. Reszta, trochę ponad 97 000, rozpłynęła się jak pierd na wietrze. Co gorsza, do strat tych doszło w warunkach relatywnego spokoju i stabilności na giełdzie oraz na rynku kryptowalut, gdzie Fernando głównie lokował pieniądze. Wnioski, jakie można z tego wysnuć, były niezaprzeczalne i oczywiste: szwagier mógł za to winić wyłącznie siebie.
Rzecz jasna można by to oceniać inaczej, gdyby rynki, na których inwestował, uległy załamaniu lub znacznemu osłabieniu tuż po dokonanych przez niego inwestycjach. Byłoby to usprawiedliwienie przynajmniej dla części strat.
Na Wall Street pokutuje stare powiedzenie odnośnie do tego typu sytuacji: „Przypływ unosi wszystkie łodzie”. Innymi słowy, kiedy notowania giełdowe rosną, rosną również ceny wszystkich akcji, natomiast gdy spadają, ceny akcji także lecą w dół. Oczywiście to samo dotyczy innych rynków – choćby rynku obligacji, towarów, kryptowalut, nieruchomości, sztuki czy ubezpieczeń.
Wniosek z tego płynie taki, że gdy jakiś rynek notuje duże wzrosty, można śmiało weń zainwestować i liczyć na zysk. Nie potrzeba do tego geniuszu, szóstego zmysłu ani specjalistycznego szkolenia. Rynek wykona za nas 99% roboty.
Proste założenie, nieprawdaż?
Problem polega na tym, że dotyczy to zwykłych czasów, za to mocno się komplikuje podczas wydłużającego się boomu. W takich chwilach nadmiernie radosnego podniecenia – gdy chatroomy jeszcze bardziej się rozgadują, eksperci pompują atmosferę, a tweety wieszczą, że nie widać końca tej hossy – do gry wkracza ludzka natura.
Nagle inwestorzy amatorzy, którzy wiedzą o inwestowaniu w akcje tyle co o hodowli bydła, uznają się za speców i zaczynają obracać nimi ze wściekłym zapamiętaniem. Niesieni niczym niezmąconą wiarą, że ich świeży sukces to wynik wrodzonej błyskotliwości, z każdym dniem nabierają coraz większej pewności siebie.
Tymczasem ich inwestycyjne strategie są niemal w całości krótkoterminowe.
Kiedy postawią na właściwego konia, szybko realizują zyski, a przyjemny przypływ dopaminy wzmacnia ich dotychczasowe zachowania. (Fakt, że akcje dalej zyskiwały na wartości, jest dla nich bez znaczenia. „Zysk to zysk – powtarzają. – Zyskując, jeszcze nikt nie splajtował”). A gdy inwestycja się nie powiedzie, po prostu uśredniają zyski lub kupują taniejące akcje, czekając, aż wzrosty cen wybawią ich z kłopotu. Czemu nie? Przecież tłum na Twitterze właśnie tak im radzi! Zresztą w przeszłości zawsze się to sprawdzało. Hossa zawsze wraca.
Otóż… niezupełnie.
Rynki rzeczywiście przeżywają hossy i bessy, a gdy się załamują – mówię tu o prawdziwym załamaniu, jak choćby w przypadku pęknięcia bańki akcji spółek IT w 1999 roku czy bańki źle zabezpieczonych kredytów mieszkaniowych w 2008 roku – dzieje się to dużo szybciej i gwałtowniej niż w przypadku wzrostów. Spytajcie zawodowych inwestorów z większym niż kilkuletnie doświadczeniem – bez wątpienia właśnie to wam powiedzą.
Ale wróćmy do historii Fernanda, który nie mógł winić rynku za spustoszenie swojego portfela inwestycyjnego – przynajmniej nie na pierwszy rzut oka.
Przyjrzyjmy się szczegółom:
Przez sześćdziesiąt dni, gdy odnotowywał straty – od 8 lutego do 8 kwietnia 2022 roku – dwa rynki, na których zainwestował Fernando, pozostawały w zasadzie płaskie, co w żargonie Wall Street oznacza, że nie zanotowano na nich znaczących wzrostów ani spadków.
Indeks S&P 500, służący za punkt odniesienia dla ogółu amerykańskich akcji, 8 lutego wynosił 4,521.54, a 8 kwietnia 4,488.28, zmniejszając się o skromne 0,7%, zaś indeks bitcoin, będący punktem odniesienia dla rynku kryptowalut, 8 lutego wynosił 44,340 USD oraz 42,715 USD 8 kwietnia; to wciąż niewielka zniżka o ledwie 3,7%, zwłaszcza w odniesieniu do 97-procentowej straty, jaką odnotował Fernando.
By oddać sprawiedliwość szwagrowi, patrzenie wyłącznie na pierwszy i sześćdziesiąty dzień tego okresu może być bardzo mylące. Gdyby Fernando postawił na długoterminową strategię kup-i-trzymaj (czyli zachował zakupione akcje co najmniej przez sześćdziesiąt dni), liczby te zobrazowałyby wiernie to, co się w tym czasie zdarzyło. W tym wypadku tak jednak nie było.
Nawet przy pobieżnym oglądzie dopatrzyłem się dziesiątek zleceń sprzedaży akcji, zaśmiecających wyciągi z jego rachunków, podczas gdy strategia kup-i-trzymaj zakłada zachowanie aktywów przez dłuższy okres bez względu na wahania cen akcji w celu uzyskania zysku z długoterminowego potencjału wzrostu starannie przemyślanej inwestycji.
By zobaczyć precyzyjny obraz tego, co się zdarzyło, nie można patrzeć wyłącznie na dni pierwszy i sześćdziesiąty, lecz także na to, co działo się w międzyczasie.
Rynek kryptowalut jest dużo mniej stabilny niż amerykańska giełda, choć i na rynku akcji dochodzi do zawirowań, zwłaszcza w czasach poważnego zagrożenia lub niepewności, czy też w obliczu zdarzenia określanego mianem „czarnego łabędzia”1. A zatem w zależności od tego, jak agresywnie inwestował Fernando, jego straty mogły wynikać ze znacznych dziennych przewartościowań cen akcji w połączeniu z wyjątkowo nie w porę dokonywanymi transakcjami.
Innymi słowy, zamiast trzymać się odwiecznej maksymy „kup, kiedy tanieją, sprzedaj, kiedy drożeją”, mój chwilowo przyciśnięty do muru szwagier kupował, kiedy akcje drożały, i sprzedawał, kiedy taniały. Robił to wielokrotnie, aż w końcu stracił prawie wszystkie pieniądze.
Mając to na uwadze, przyjrzyjmy się dwóm wyżej wymienionym indeksom przez pryzmat dziennych wahań kursów. Może to wyjaśni ogromne straty Fernanda w okresie, który – wydawałoby się – cechowała stabilność.
Oto wykres dziennych wahań kursów obydwu indeksów, od 8 lutego do 8 kwietnia 2022 roku.
Dzienne kursy zamknięcia
08.02.22–08.04.22
Wykres pokazuje, że bitcoin osiągnął najniższy poziom – 37,023 USD – 16 marca, a najwyższy – 47,078 – 30 marca; różnica w ciągu tych sześćdziesięciu dni wyniosła 21%. Indeks S&P, zwykle dużo stabilniejszy, zszedł do najniższego poziomu 4,170 punktu 8 marca, a najwyższy poziom – 4,631 – uzyskał 30 marca; tu różnica wynosiła ledwie 11%.
W świetle tych danych rodzi się pytanie za 97 000 dolarów: Czy uwzględnienie dziennych wahań kursów, które należy brać pod uwagę w tym równaniu, wskazuje, że stabilność rynku w dniach pierwszym i sześćdziesiątym była jedynie pozorna i Fernando był niewinną ofiarą gwałtownej fali, która zatopiła wszystkie portfele w porcie, w tym jego?
Była to interesująca hipoteza, ale intuicja podpowiedziała mi, że nie. Gdyby tak było, Fernando musiałby ryzykować krocie w każdej transakcji i mieć najgorsze wyczucie timingu od czasu, gdy Napoleon ruszył zimą na Rosję.
Przeglądając wyciągi jego rachunków w poszukiwaniu tropów, czułem się jak śledczy z wydziału zabójstw, lustrujący miejsce zbrodni. Jedyna różnica polegała na tym, że zamiast brodzić w morzu krwi i wnętrzności, przedzierałem się przez morze dokumentów i rozpaczy.
Oprócz kilku udanych transakcji dokonanych w pierwszym tygodniu – Fernando kupił wtedy bitcoiny za 41 000 USD, które sprzedał po czterech dniach za 45 000; kupił Ethereum za 2900 USD, które sprzedał po tygodniu za 3350; kupił akcje i opcje Tesli i odsprzedał je kilka dni później z zyskiem ponad 20 000 USD – wszystko, czego się tknął, natychmiast przemieniało się w szajs. Co gorsza, codziennie zwiększał swoją aktywność na giełdzie do tego stopnia, że pod koniec trzeciego tygodnia najwyraźniej miał się już za day tradera2.
Co typowe, początkowe sukcesy rozbuchały jego pewność siebie i zachęciły do inwestowania większych kwot z większą częstotliwością. I tak doszło do rzezi. Już w połowie drugiego tygodnia nie pojawił się żaden zysk. Widziałem kolejne nietrafione transakcje i rosnące straty.
Na początku trzeciego tygodnia jego dotyk Midasa na opak objawił się ponownie; wszystkie znaki na niebie i ziemi wieściły katastrofę. Gdy kapitał Fernanda stopniał do kwoty poniżej 50 000, dostrzegłem jego desperację widoczną w zbyt dużych inwestycjach w spekulacyjne akcje śmieciowe oraz bezwartościowe shitcoins (kryptowalutowy odpowiednik akcji śmieciowych).
Pod koniec szóstego tygodnia było po zabawie. Fernando od ponad miesiąca nie zyskał ani centa, a saldo na jego rachunku zeszło poniżej 10 000 USD, by wkrótce osiągnąć poziom 3000.
Dziwiłem się, jak ktoś mógł się tak konsekwentnie mylić.
To właściwe pytanie, pomyślałem, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, jakim facetem jest Fernando. To uosobienie sukcesu, także finansowego. Dopiero co przekroczył czterdziestkę, jest bystry, pracowity, wykształcony, towarzyski, przedsiębiorczy i dodatkowo nienagannie ubrany. Jego firma wytwarza produkty metalowe w dużej fabryce na przedmieściach Buenos Aires.
Fernando niedawno się ożenił. On, jego młoda żona Gordita i ich nieziemsko słodki dwuletni synek Vittorio mieszkają w nieskazitelnie urządzonym apartamencie z trzema sypialniami zajmującym całe trzydzieste trzecie piętro lustrzanej wieży wznoszącej się na wysokość czterdziestu sześciu kondygnacji nad jedną z najlepszych i najbezpieczniejszych dzielnic Buenos Aires.
Tamtego wieczoru zafrasowana Gordita w białym lnianym topie siedziała po mojej lewej stronie. Biedaczka nie była w stanie ogarnąć opłakanych inwestycji męża. Szczerze jej współczułem, lecz nawet w tych pełnych napięcia chwilach ledwo się powstrzymałem, by nie spojrzeć jej w oczy, nie wypowiedzieć jej imienia i się nie roześmiać. Bo gordita oznacza dokładnie tyle co „pulpecik” – a ona jest przecudnej urody blondynką, która ma nieco ponad metr sześćdziesiąt wzrostu i waży pięćdziesiąt kilogramów.
Wciąż pozostaje dla mnie zagadką, dlaczego nazywają ją Gordita, choć słyszałem, że Argentyńczycy uznają określenie „pulpecik” za pieszczotliwe. Oczywiście od razu pojawiają się inne skojarzenia – „Hej, Gordita, co słychać, oprócz tego, że tyjesz? Brałaś ostatnio udział w konkursie jedzenia hot dogów? – mimo że obowiązuje niepisana zasada, by nie używać tego terminu wobec dziewczyny, która rzeczywiście jest… gordita.
W każdym razie moja szwagierka jest żywym zaprzeczeniem dosłownego znaczenia tego słowa. Jej prawdziwego imienia Ornella nikt nie używa. Dla wszystkich jest Gorditą – nawet dla starszej siostry Cristiny, mojej czwartej żony (ale kto by tam liczył?), z którą łączy ją niebywałe podobieństwo.
Gordita siedziała pochylona na krześle niczym uosobienie konsternacji. Jej dłonie podtrzymywały głowę, łokcie spoczywały na blacie stołu, a kręgosłup zgiął się pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Powoli potrząsała głową, jakby pytała: „Kiedy ten koszmar się skończy?”.
Całkiem stosowne pytanie, pomyślałem. Ostatecznie była jedynie nieznacznie zaangażowana w inwestycje giełdowe Fernanda; uczestniczyła w nich dopiero po fakcie, wspierając go, jak to żona. Właśnie takiego wsparcia mógł spodziewać się od niej mąż, kiedy zerował ich wspólny rachunek maklerski. Pytań typu: „Kurwa, co jest z tobą nie tak, Fernando? Do cna ci odbiło? Trzymaj się tego, na czym się znasz, zamknij ten cholerny rachunek Robin Hooda i skup się na swojej głupiej fabryce wyrobów metalowych! Przynajmniej nie wylądujemy w przytułku!”. Sprawę jeszcze bardziej komplikował fakt, że Gordita to kobieta w typie asystentki idealnej, nad wyraz uporządkowana i drobiazgowa, do tego stopnia, że zna na pamięć terminy ważności praw jazdy i paszportów wszystkich członków rodziny, także moich oraz Cristiny. Krótko mówiąc, nikt jej nie wykiwa.
A jednak tamtego wieczoru sprawy miały się inaczej. Był to jeden z tych rzadkich przypadków, kiedy Gordita zdała się na pomoc siostry – konkretnie w roli tłumaczki. Cristina zasiadła więc po mojej prawej, vis-à-vis Fernanda i Gordity. Czekało ją nie lada wyzwanie z uwagi na niedorzecznie szybkie tempo, w jakim wypowiada się jej siostra. Gdy Gordita zaczyna mówić, jej słowa brzmią jak seria z kartaczownicy Gatlinga produkcji hiszpańskiej – a to tylko, kiedy jest spokojna. Wtedy z pewnością nie była.
– No entiendo! – wypaliła. – Como perdio nuestro dinero tan rapido? Es una locura! (Nie rozumiem! Jak mógł tak szybko stracić nasze pieniądze? To jakieś szaleństwo!) El mercado de valores ni siquiera bajo! Lo volvi a revisar esta mañana! Mira! (Ceny na giełdzie nawet nie spadły! Sprawdziłam jeszcze raz rano. Spójrz!) – Wskazała na ekran swojego iPhone’a z otwartą aplikacją giełdową. – Lo tengo aqui. Mira! De hecho esta mas alto desde que el empezó! Y no nos queda nada! Como es possible? No puede ser! No debería pasar! (Spójrz! Są wyższe, niż kiedy zaczynał. I nic nam nie zostało! Jak to w ogóle możliwe? Nie powinno tak być, to niemożliwe!).
Mimo że całkiem nieźle znam hiszpański, zdołałem wyłapać jedynie kilka pierwszych słów jej wypowiedzi, sprowadzających się do oznajmienia, że nie rozumie. Reszta przeleciała obok niczym podmuch wichru. Spojrzałem na Cristinę i uniosłem dłonie oraz brwi, jakbym mówił: „Teraz już wiesz, o co chodzi? Nikt nie rozumie twojej siostry! To niedorzeczne”.
Cristina wzruszyła ramionami.
– Mówi, że jest sfrustrowana.
– Tyle to i ja wiem. Wyłapałem tam gdzieś słowo „niemożliwe”.
Spojrzałem na Gorditę i spytałem powoli po angielsku:
– Powiedziałaś… „niemożliwe”, tak?
– Tak, niemożliwe – przytaknęła z mocnym hiszpańskim akcentem. – Ale Fernando jednak to zrobił.
Ubrany w świeżutką koszulkę polo szwagier siedzący na lewo od Gordity spoglądał z cieniem krzywego uśmiechu na skserowane wyciągi z konta i powoli kręcił głową, jakby dawał do zrozumienia: „Faktycznie, spieprzyłem to, ale wciąż jestem bogaty, więc to nie koniec świata, zgadza się?”. Był to rodzaj uśmiechu, który każdy mąż w tej sytuacji rozpaczliwie próbuje w sobie zdusić, gdyż wie, że jego żona w końcu powie: „Z czego się, kurwa, cieszysz? Wiesz, ile torebek od Chanel mogłabym kupić za pieniądze, które przebimbałeś?”.
Zerknąłem na Cristinę i spytałem:
– Co jeszcze powiedziała?
– Nie rozumie, dlaczego tak szybko stracili pieniądze. To dla niej bez sensu. Ściągnęła aplikację na telefon, która ją przekonuje, że powinni zarobić, bo ceny akcji idą w górę. Nie rozumie, jak to możliwe. – Następnie obróciła się do Gordity i Fernanda i powtórzyła po hiszpańsku to, co mi przed chwilą powiedziała.
– Exacto! – wykrzyknęła Gordita. – To bez sensu!
– Co bez sensu? – prychnął Fernando. – Mnóstwo ludzi traci pieniądze na giełdzie! Teraz jestem jednym z nich, ale to nie koniec świata!
Gordita przeszyła go lodowatym wzrokiem, ledwie na niego patrząc. Wszelkie słowa były tu zbędne.
– Co? Powiedziałem coś nie tak? – zagaił niewinnie Fernando, po czym spojrzał na mnie i dorzucił swoją najlepszą angielszczyzną: – Nie mylę się! Wszyscy tracą forsę na giełdzie, tak? Znaczy, nie ty. Mówię o normalnych ludziach. Rozumiesz?
– Tak, rozumiem doskonale. Słowa „ja” i „normalny” rzadko spotyka się w jednym zdaniu, więc masz całkowitą rację.
– On nie w tym sensie – pośpieszyła z wyjaśnieniem tłumaczka. – Fernando cię kocha.
– Wiem – odparłem przyjaźnie. – Tylko żartowałem. Tak czy owak, tłumacz na bieżąco, bo trudno tak przerywać i zaczynać od nowa.
– Dobra, mów – zarządziła moja żona. – Jestem gotowa.
Wziąwszy głęboki oddech, powiedziałem:
– No, dobrze. To prawda, Fernando, że większość ludzi traci pieniądze na giełdzie i wielu z nich kompletnie się spłukuje, tak jak ty. Ale – i to jest bardzo duże „ale” – nie wszyscy tracą. I nie mam tu na myśli wyłącznie profesjonalistów, lecz także inwestorów amatorów. Mogę cię jednak zapewnić, że nie inwestują tak jak ty, czyli jak oszalała szyszymora.
– Kto?
– Szyszymora.
– A co to takiego?
– Coś jak… oszalały Indianin, który wrzeszczy i strzela na oślep z łuku. To takie nasze powiedzenie. Chodzi mi o to, że inwestor amator zwyczajnie nie jest w stanie zarobić na giełdzie, jeśli bezustannie kupuje i sprzedaje. W końcu się spłucze, to tylko kwestia czasu. Dotyczy to zarówno rynku akcji, jak i kryptowalut, choć w przypadku tych drugich zwykle dzieje się to szybciej, bo marże są wyższe i dochodzi tam do mnóstwa przekrętów. Jeśli nie wiesz dokładnie, jak poruszać się w tym świecie, prędzej czy później nastąpisz na minę i wylecisz w powietrze. To pewnik, czysta matematyka. – Na chwilę zawiesiłem głos.
Cristina skinęła głową i przetłumaczyła moje słowa.
Tymczasem ponownie zacząłem wertować wyciągi w poszukiwaniu kolejnych tropów. Wciąż miałem wrażenie, że coś mi umyka, coś oczywistego, co w pełni wyjaśniłoby, w jaki sposób Fernando zdołał stracić niemal wszystkie pieniądze w ciągu dwóch miesięcy, gdy rynek zachowywał się stosunkowo stabilnie.
Rzecz jasna najbardziej oczywiste wyjaśnienie już padło: Fernando był początkującym inwestorem, u którego pierwsze sukcesy rozpaliły płomienie chciwości; w ich żarze jego zwykle racjonalny proces podejmowania decyzji wydawał się osobliwy i przestarzały w konfrontacji z dużymi sumami, które mógł zarobić, stosując bardziej agresywne metody inwestowania.
Ale może dałoby się znaleźć coś więcej, jakiś namacalny dowód?
I wtedy Cristina spojrzała na mnie i powiedziała:
– Oni to wszystko rozumieją i chcą zacząć jeszcze raz, jak należy. Pytają, co twoim zdaniem powinni kupić. Mają inwestować w akcje czy w kryptowaluty? – A po chwili dorzuciła: – W jakie? Gordita chce poznać konkretne zalecenia.
– W odpowiedzi na pierwsze pytanie: w ich wieku zdecydowanie powinni inwestować większość pieniędzy na giełdzie, bo to tam w ujęciu historycznym osiąga się na dłuższą metę największe zyski. Z uwagi na to, że ponieśliście największe straty na kryptowalutach, zacznijmy właśnie od tego, gdyż pomoże wam to zrozumieć, co poszło nie tak. – Tu skierowałem wzrok na tłumaczkę. – W świecie kryptowalut istnieją w zasadzie dwa sposoby, by początkujący inwestorzy zarobili mnóstwo pieniędzy bez podejmowania większego ryzyka. Pierwszy to zakup i zatrzymanie bitcoinów. „Zatrzymanie” na dłużej, bez względu na krótkoterminowe wzrosty lub spadki cen. Gordita i Fernando powinni kompletnie je ignorować, bo to jedynie nieistotny szum. Niech je kupią i trzymają przez co najmniej pięć lat – to absolutne minimum. Przez siedem lat byłoby jeszcze lepiej, a przez dziesięć wręcz super. Jeśli to zrobią, podążając za tą prostą radą, istnieje szansa, że na tym zarobią, zwłaszcza jeżeli wytrwają przez te pięć-siedem lat – choć kluczowe znaczenie ma tu słowo „szansa”. Z całą pewnością nie mówimy o gwarancji, bo tych nie ma na żadnym rynku, ani akcji, ani kryptowalut. Gdy jednak chodzi o kryptowaluty, myślę, że zakup i zatrzymanie na dłuższy czas bitcoinów to zdecydowanie najlepsza opcja. – Wskazałem na iPhone Gordity. – Powiedz jej, żeby to sobie zapisała.
– Jasne – przytaknęła Cristina i przetłumaczyła moją radę.
– I dodaj: Żadnych inwestycji na krótką metę! Zdecydowany zakaz. Wyłącznie „kup i trzymaj”.
Po kilku sekundach Gordita wzięła telefon i zapisała moje zalecenia, stukając w klawiaturę z prędkością rozpędzonego zająca. Następnie posłała mi wdzięczny uśmiech i powiedziała:
– Gracias, Jordie. Continuar, por favor.
– No problema – odparłem i zwróciłem się do Cristiny: – Dyskusję co do tego, ile bitcoinów powinni kupić, odłóżmy na później, póki nie omówię różnych strategii, które chcę im zaprezentować, a zwłaszcza jednej dotyczącej giełdy, gdzie finalnie powinna trafić większość inwestowanych przez nich środków. Kryptowaluty powinny stanowić tu co najwyżej 5% portfela. Zdecydowanie odradzam większe inwestycje na tym rynku.
O tym, ile w sumie zainwestują, mogą zadecydować później. Wtedy skupimy się na najlepszych sposobach podziału tych funduszy na różne rodzaje inwestycji, by zmaksymalizować zyski i zminimalizować ewentualne straty.
Chwilowo skoncentrujmy się na zakupie i trzymaniu przez dłuższy czas bitcoinów. Kluczowa przesłanka dla relatywnej pewności, że stosując tę strategię, Gordita i Fernando zarobią, wypływa z faktu, że to inwestycja długoterminowa. W tym kryje się cała moc.
Z drugiej strony, gdyby mnie spytali, co będzie się działo z bitcoinem w ciągu kilku najbliższych tygodni lub najbliższego roku, skłamałbym, gdybym powiedział, że umiem to przewidzieć. Nie umiem. Nikt nie umie, w każdym razie z większą dozą pewności, a ten, kto twierdzi inaczej, opowiada kompletne brednie.
W dłuższej perspektywie – i mam tu na myśli naprawdę długą perspektywę – uważam jednak, że bitcoin zyska na wartości. Istnieje ku temu pewien powód.
Otóż na krótką metę różne przypadkowe zdarzenia mogą wpłynąć na jego kurs i szczerze mówiąc, nie jestem w stanie przewidzieć żadnego z nich. Mówię tu o takich rzeczach jak ta, że Elon Musk wstanie z łóżka lewą nogą i nagle znienawidzi bitcoina, prezydent Chin Xi postanowi zawiesić transakcje w bitcoinie, bo nie będzie to już służyć jego politycznym planom, grupa grubych ryb zacznie wyprzedawać bitcoina, żeby obniżyć jego cenę, po czym po kilku dniach znów w niego zainwestuje, żeby zgarnąć jeszcze więcej, lub Bank Rezerwy Federalnej podniesie stopy procentowe bądź ograniczy dopływ pieniądza, żeby zwalczyć inflację – która, notabene, znów zaczęła rosnąć.
Wiem, że jesteście przyzwyczajeni do dwucyfrowej inflacji w Argentynie, ale w Stanach Bank Rezerwy Federalnej w życiu do niej nie dopuści. Będą musieli coś zrobić, żeby ją okiełznać, a to nie posłuży bitcoinowi ani giełdzie, przynajmniej na krótką metę. Ogólnie chodzi mi o to, że o ile tego typu przypadkowe zdarzenia krótkoterminowo mogą mieć duży wpływ na kurs bitcoina, to nie mają w zasadzie żadnego na jego cenę w dłuższej perspektywie. A jako że nie mogę w żaden sposób przewidzieć takich zdarzeń, krótkoterminowe inwestycje w bitcoina są bardzo ryzykowne.
Z drugiej strony długoterminowe inwestycje w bitcoina to całkowicie odmienna sprawa, bo w grę wchodzą tu fundamenty. Możecie się bliżej przyjrzeć wszystkim jego cechom, które sprawiają, że staje się potencjalnie cenny – jego ograniczonej podaży, problemom, które rozwiązuje, i temu, w jakim tempie coraz więcej osób zaczyna się nim posługiwać – by podjąć świadomą decyzję co do tego, ile jest naprawdę wart w porównaniu z jego obecną ceną rynkową.
Następnie zadajcie sobie pytanie, czy jest niedowartościowany, czy przewartościowany. Jeśli uznacie, że jest niedowartościowany, będziecie chcieli go kupić – nieprawdaż? – gdyż nabędziecie go po relatywnie niskiej cenie. Jeżeli zaś uznacie, że jest przewartościowany, pewnie zadecydujecie dokładnie na odwrót, bo po co za coś przepłacać? (W temat „wyceny” zagłębię się w kolejnych rozdziałach, więc czytajcie dalej).
Może jestem nienormalny, ale moim zdaniem dużo mądrzej jest podejść do inwestowania waszych ciężko zarobionych pieniędzy w ten sposób, niż próbować oceniać rynek na krótką metę i zastanawiać się, w jakim nastroju jest Elon Musk albo co prezydent Xi zjadł dziś na śniadanie. Kapujecie? Ten pierwszy sposób to inwestowanie; ten drugi to spekulowanie bądź hazard.
Mając na uwadze powyższe, gdyby Fernando miał mi powiedzieć, dlaczego myśli, że posiadam bitcoiny, bez trudu znalazłby odpowiedź: bo uważam, że są niedowartościowane w odniesieniu do obecnej ceny i w długiej perspektywie czasowej muszą podrożeć.
Gdyby z kolei spytać Gorditę, kiedy – jej zdaniem – sprzedam swoje bitcoiny, pewnie udzieliłaby odpowiedzi równie szybko: Nieprędko. Inwestuję długoterminowo, co najmniej na pięć lat, a najpewniej na dłużej.
Czy bitcoin może znacznie stracić na wartości w ciągu najbliższego roku? Oczywiście. Jeśli jego kurs historyczny może być tu jakąś wskazówką, w pewnym momencie pewnie tak się stanie. Kurs bitcoina przeżywa ostre spadki w czasie tzw. zim kryptowalut. Ale kompletnie się tym nie przejmuję. To tylko szum. Zainwestowałem w bitcoiny na bardzo długo i będę trzymał się tej strategii.
– Czy to wszystko ma dla ciebie sens? – spytałem Cristiny. – Możesz im to wyjaśnić?
– Oczywiście. Brzmi to całkowicie sensownie.
Po czym moja żona płynnie, z gracją i godną uwagi swobodą – zważywszy że jeszcze dwa lata wcześniej w ogóle nie mówiła po angielsku – wyłuszczyła moje rady Gordicie i Fernandowi. Całość była logiczna i zgodna ze sprawdzonymi regułami inwestowania w odróżnieniu od kursu kamikadze, jaki wcześniej obrali.
Ale to był dopiero początek. Dotąd omówiliśmy tylko jedną podstawową strategię inwestowania w bitcoina, nawet nie wspomniawszy o giełdzie, na której zainwestowali większość środków. A miałem im tu do przedstawienia konkretną strategię, tak skuteczną i łatwą do opanowania, że po jej krótkim omówieniu Gordita i Fernando uzyskają całą niezbędną wiedzę pozwalającą im już na zawsze prześcignąć 99% najlepszych inwestorów na świecie.
To odmieni ich życie.
W tamten wieczór przekazałem Gordicie i Fernandowi szczegółową receptę na zbudowanie pierwszorzędnego, minimalizującego ryzyko i maksymalizującego zyski portfela inwestycyjnego, co uchroni ich oszczędności przed argentyńską hydrą hiperinflacji i lawinowej dewaluacji tamtejszej waluty.
Poruszyłem dosłownie wszystkie tematy – od tego, jak najszybciej wskazać najlepsze akcje na nowojorskiej giełdzie i rokowania indeksu spółek technologicznych NASDAQ, po ten, w jaki sposób bez wysiłku ulepić z nich portfel światowej klasy, który zaktualizuje się automatycznie w momencie, gdy notowania którejś ze spółek zaczną spadać.
Zapoznali się z wiedzą fachowca, która pozostawała dla nich nieznana i której nie zyskali, czytając różne materiały na temat inwestowania. Krótko mówiąc, pokazałem im nie tylko, jak robią to zawodowcy z Wall Street, ale też to, jak w prosty sposób uniknąć wysokich marż, sowitych opłat za prowadzenie rachunku i bezczelnie wygórowanych premii, na które naciągani są nieobeznani inwestorzy – i które w ostatecznym rozrachunku pożerają ich zyski i okradają ze zgromadzonych zasobów.
Z upływem czasu czułem się tamtego wieczoru jak emerytowany czarodziej łamiący najważniejszą z zasad swojej dawnej branży: Nigdy nie zdradzaj tajników naszych najcenniejszych sztuczek. A właśnie to robiłem. Rozsuwałem zasłony skrywające cały sektor usług finansowych, demaskując największą z owych sztuczek, a mianowicie: sposób, w jaki wykorzystuje on moc dezinformacji, by przesłonić brzydką, acz niezaprzeczalną prawdę, że najskuteczniejsze strategie inwestycyjne są tak łatwe do opanowania i stosowania, że samo istnienie Wall Street – a co za tym idzie istnienie opłat, prowizji i niedorzecznych premii maklerskich – jest zwyczajnie zbędne. Wystarczy wam jedynie odszyfrowana wersja „instruktażu” sektora usług finansowych.
I właśnie to oferuję wam w tej książce – odszyfrowaną wersję wewnętrznego „instruktażu”, którą Wall Street skrywa przed inwestorami od sześćdziesięciu lat. Znałem ją niemal przez całe dorosłe życie i niecnie wykorzystywałem we wczesnych latach kariery na Wall Street. Służyła mi do zarabiania dużych sum dla siebie i pozbawiania pieniędzy innych. Nie jestem z tego dumny i od lat staram się za to zrehabilitować, pomagając milionom ludzi z całego świata wieść szczęśliwsze, zasobniejsze i finansowo stabilne życie poprzez wpajanie im sztuki sprzedaży i perswazji, a także skuteczniejszych metod przedsiębiorczości.
Książka ta przenosi ich na całkiem nowy poziom. Jest jak klucz do budowania własnego finansowego królestwa – i to podany na srebrnej tacy. Również dlatego, że pisanie o tych dogłębnie mi znanych strategiach trwało ponad trzy lata, gdy powinno trwać tydzień. Sęk w tym, że poruszana tu tematyka większość ludzi usypia, dlatego musiałem znaleźć sposób na pokonanie nudy, pisząc tę książkę tak, żebyście z zainteresowaniem przeczytali ją do końca. Wiedziałem, że w przeciwnym razie wyświadczę wam niedźwiedzią przysługę.
Tak oto rozpocząłem żmudny proces odszyfrowywania „instruktażu” Wall Street, który stałby się miłą i łatwą lekturą, w dodatku jeszcze łatwiejszą do zastosowania, pozwalającą niekiedy także mnie wybuchnąć głośnym śmiechem i mruknąć pod nosem: „Nie wierzę, że to napisałem!”.
Ta książka odmieni życie wszystkich aktywnych bądź potencjalnych inwestorów amatorów. Pokaże, w jaki sposób bezpiecznie i całkowicie świadomie ulokować ciężko zarobione pieniądze, umożliwiając szybkie stworzenie pierwszorzędnego portfela, który przebije 95% strategii topowych funduszy inwestycyjnych i hedgingowych na świecie.
Dla wytrawnych inwestorów odnoszących udokumentowane sukcesy pozycja ta również okaże się cenna. Dowiecie się z niej, dlaczego wasze dotychczasowe strategie inwestycyjne są trafione, ale będzie ona też przypomnieniem, by nie zbaczać z obranego kursu i nie dać się skusić cynkom od starego przyjaciela, naganiacza ze stacji telewizyjnej CNBC, nieświadomego kolegi z pracy wystającego pod biurowym dystrybutorem wody lub jednego z tysięcy mających na oku jedynie własny interes szarlatanów z TikToka bądź Instagrama.
Co więcej, mimo sukcesów, które odnieśliście na rynku, istnieje duża szansa, że – zależnie od tego, kto wam doradza – sporą część waszych zysków zżerają opłaty, prowizje oraz rozdęte premie maklerskie. Pokażę wam, w jaki sposób pozbyć się większości z nich, co sprawi, że zyski trafią do waszych kieszeni, a nie na Wall Street.
I na koniec – jeśli jesteście ultrakonserwatystami, którzy nie inwestują na giełdzie (być może dlatego, że gardzicie Wall Street i pazernymi draniami, którzy tam pracują), ta książka też będzie dla was wartościowa. Przede wszystkim dlatego, że napisałem ją, by pokazać, jak pokonać Wall Street na jej własnym podwórku, pozyskując sporą część majątku, który generuje sektor finansowy, i jednocześnie nie pozwalając mu się na koniec okradać z większości waszych zysków.
W istocie Wall Street służy żywotnym interesom związanym z prawidłowym funkcjonowaniem światowej gospodarki, przyczyniając się do tworzenia ogromnego majątku. Jedyny problem polega na tym, że po cichu umieściła ona na szczycie globalnego systemu finansowego gigantycznego potwora krwiopijcę, który zgarnia nadmierne opłaty i prowizje i wywołuje zamieszanie na rynkach. Ukuty przeze mnie termin „potwór krwiopijca” to Machina Opłat Wall Street, którą opiszę szczegółowo w kolejnych rozdziałach, wskazując prostą i bardzo skuteczną metodę poruszania się w jej zawiłościach.
Chwilowo jednak najważniejszy przekaz brzmi: nieważne, gdzie mieszkacie, ile macie lat, ile zarabiacie, czym się zajmujecie ani ile macie pieniędzy na koncie lub pod materacem. Jednym z najważniejszych elementów niezależności finansowej jest to, by móc wziąć swoje oszczędności, odłożone dzięki pracowitości i gospodarności, i w bezpieczny sposób nimi obracać, żeby zabezpieczyć się przynajmniej przed skutkami inflacji i dewaluacji, a także ostrożnie je mnożyć.
Książka ta otwiera drogę do zbudowania zrównoważonego portfela, który umożliwi wam we właściwym czasie przejście na godną emeryturę i da finansową swobodę, dzięki czemu będziecie robić, co będziecie chcieli, kiedy tylko będziecie chcieli, z kimkolwiek będziecie chcieli i tak długo, jak będziecie chcieli. A tego wam właśnie życzę.
2
SZEKSPIR INACZEJ
Później Fernando zadał mi niezwykle ważne pytanie, choć wtedy jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy. Dla niego było to jedno z długiej listy zapytań o radę, gdyż skupiał się niemal wyłącznie na tym, co on i Gordita powinni robić w przyszłości, i kompletnie nie zwracał uwagi na popełniane wcześniej błędy. Motywy, jakie się za tym kryły, były dla mnie całkowicie oczywiste – to naturalne, że staramy się unikać cierpień i koncentrujemy się na przyjemnościach – lecz byłem przekonany, że takie podejście mu nie służy, bo w końcu nie pierwszy raz udzielałem tego typu wskazówek.
Od trzydziestu lat ludzie zwracają się do mnie o radę w sprawach giełdy, co boleśnie mnie nauczyło na podstawie licznych prób i błędów, że doradzanie w tej dziedzinie bez wyjaśnienia przyczyn porażki to działanie całkowicie jałowe. Dokonanie rzeczywistej, czyli trwałej zmiany wymaga głębszego zrozumienia istoty rzeczy. Innymi słowy, ludzie muszą rozumieć, dlaczego jakaś inwestycja ma sens, a inna nie. W przeciwnym razie powrócą do tych samych destrukcyjnych wzorców – do agresywnych zakupów akcji na krótką metę, dalszego brnięcia w złe inwestycje bądź do słuchania rad mających na oku jedynie własny interes szarlatanów – i skończą jak Fernando, sfrustrowany właściciel zdemolowanego portfela złożonego z samych wpadek, z którego należy się jeszcze rozliczyć z urzędem skarbowym.
Właśnie taki finał sprawił, że jego pytanie stało się niezwykle ważne, trafiając w sedno jednego z najczęstszych i najboleśniejszych błędów popełnianych przez inwestorów amatorów, a mianowicie: dopuszczanie, by cena początkowa, za jaką kupili akcje, wpływała na ich decyzję dotyczącą terminu ich sprzedaży.
Choć w przypadku Fernanda większość inwestycji wartej 100 000 USD wyparowała, kilka pozycji wciąż mu pozostało, a dokładnie akcje warte niespełna 3000 USD trzech gównianych spółek, cztery wyjątkowo gówniane shitcoiny oraz dwa niemal bezwartościowe NFT3 prac artystycznych tak jawnie nieudanych, że musiałem gryźć się w język, by nie spytać Fernanda, czy to chwilowa niepoczytalność skłoniła go do zakupu owych dwóch arcydzieł sprawiających wrażenie, jakby małpa i komputer połączyły siły, by stworzyć wycenioną na 10 000 dolarów za sztukę kolekcję cyfrowych wymiocin. Wydały mi się wyjątkowo odpychające, nawet jak na NFT.
Jeśli zastanawia was, dlaczego ktoś tak bystry, wykształcony i wyrafinowany jak Fernando postanowił kupić tak oczywisty szajs, odpowiedź jest krótka: zapewniam was, że w czasie, gdy dokonywał każdej z tych inwestycji – od pierwszego zakupu akcji Tesli po zabawy kryptowalutami oraz wszystkiego, co pomiędzy – czy to za radą znajomego, na podstawie informacji z internetu, czy też własnego przeczucia, w chwili, kiedy to robił, wierzył, że zyskają one na wartości.
Tak czy owak, w portfelu Fernanda pozostało dziewięć pozycji o łącznej wartości rynkowej wynoszącej niespełna 3000 dolarów. Ile zapłacił wcześniej za te skarby? Około 49 000. Na czym z tej dziewiątki stracił najwięcej? Na tysiącu akcji kupionych po kursie 18 dolarów, które teraz kosztowały 35 centów za sztukę. Na czym stracił najmniej? Na tysiącu shitcoinów, które kupił po 1 dolarze, a które teraz chodziły po 40 centów. Co z pozostałą siódemką? Plasowała się gdzieś pośrodku – ale żaden z kursów nie zbliżył się do ceny, jaką wcześniej zapłacił Fernando.
Teraz on i Gordita stanęli przed decyzją: Sprzedać czy nie sprzedawać – oto jest pytanie!
Sęk w tym, że nie umieli osiągnąć porozumienia.
– A zatem… – zagaiła pojednawczym tonem tłumaczka. – Co, twoim zdaniem, powinni zrobić? Fernando nie chce niczego sprzedać, bo wszystko zapikowało. Uważa, że powinni przeczekać. Powiedział, że to jest tylko na…
– Papierze – dokończył za nią Fernando.
– Właśnie to chciałam powiedzieć – przytaknęła Cristina. – Teraz straty są tylko na papierze, a gdyby sprzedali, sprawa będzie przypieczętowana i już nie odzyskają pieniędzy. – Wzruszyła ramionami, jakby sama nie mogła w to uwierzyć, po czym już bardziej optymistycznym tonem dorzuciła: – Za to Gordita uważa…
Tu Gordita gwałtownie obróciła głowę, zmrużyła oczy i przeszyła mnie wzrokiem, jakby mówiła: „Jeśli wiesz, co jest dla ciebie dobre, lepiej trzymaj ze mną! Powinniśmy wszystko sprzedać i zacząć od zera. Jak to się mówi po angielsku…? Zamknijmy ten rozdział. Jak myślisz?”. To chciała mi powiedzieć.
Przez chwilę się zastanowiłem, nim jej odpowiedziałem. To ciekawe, pomyślałem, ta jej przemożna chęć sprzedaży bez względu na cenę, żeby mogli puścić ten koszmar w niepamięć i zacząć jeszcze raz. Przebijało z niej dobrze mi znane desperackie pragnienie, by pożegnać się z bolesnym zdarzeniem i pozbyć pesymizmu oraz wszelkich negatywnych emocji, które mu towarzyszą.
Doświadczyłem go przed laty na ponurym etapie życia po tym, jak mnie aresztowali. To uczucie duszności, jakbym umierał w stop-klatce, odzierany z życia powoli i boleśnie, gdy kawałek po kawałku traciłem swój stan posiadania. Odpowiednik umierania od tysiąca ran będących wynikiem zacięć papierem.
Pomyślałem wtedy, że byłoby lepiej, gdyby zrobili to od razu, zabrali mi za jednym zamachem wszystko, co mam, wtrącili do więzienia i pozwolili odsiedzieć swoje. Czułem, że dopiero gdy zostanie odebrany ostatni szczątek niedobrego doświadczenia – auta, domy, jachty, ubrania, pieniądze, żony, zegarki, biżuteria, a w przypadku Gordity i Fernanda gówniane akcje, shitcoiny i warte tyle co wymiociny NFT, ich rachunki maklerskie i portfele kryptowalut – będzie można wreszcie wziąć głęboki oddech, wyprostować się i ruszyć krok za krokiem w nowe życie. W tym sensie Gordita miała całkowitą rację.
Z drugiej strony rozumiałem też argumenty Fernanda. Jego zdaniem bardziej pragmatyczne i logiczne podejście przysłużyłoby się ich interesom na dłuższą metę w dużo większym stopniu niż poddanie się emocjonalnej potrzebie zamknięcia tematu. I tak stracili już mnóstwo pieniędzy, więc po co sprzedawać resztę? Przecież odzyskanie trzech tysięcy w żaden sposób nie złagodzi tego ciosu. Taka suma nie wpłynie jakoś znacząco na ich sytuację finansową. Po co więc sprzedawać, pomyślał Fernando. Po co zamieniać papierową stratę na realną i pozbawiać się wszelkich szans na odzyskanie pieniędzy?
Tak właśnie brzmi to ważne, choć pozornie proste, pytanie: Kiedy należy sprzedać aktywa i czym się kierować przy tej decyzji? Wysokością zysków? Rozmiarami strat? Ceną zakupu?
Jak już wspomniałem, to z pozoru niewinne pytanie trafia w sedno jednego z najczęstszych i najboleśniejszych błędów popełnianych przez inwestorów amatorów. Oto przykład. Powiedzmy, że kupiliście tysiąc akcji po 40 USD za sztukę i po kilku miesiącach ich cena spadła do 10 USD. Ile straciliście? Oczywista odpowiedź brzmi: 30 000 USD.
Policzmy: kupiliście tysiąc akcji, a obecnie każda z nich jest warta 30 USD mniej niż na początku. Żeby wyliczyć stratę, po prostu mnożycie liczbę zakupionych akcji, czyli 1000, przez kwotę, którą straciliście na każdej z nich, czyli 30 USD, co daje wynik 30 000 USD. Z matematyką się nie dyskutuje, prawda? Możliwe, ale czy ta kwota naprawdę ma sens? Czy naprawdę straciliście 30 000 USD? Oczywiście na rachunku jest o 30 000 USD mniej, nie sposób temu zaprzeczyć, ale tak jak pomyślał Fernando, jeśli nie sprzedaliście jeszcze tych akcji, tylko zawiesiliście wszelkie działania, to czy na pewno straciliście te pieniądze? Czy – jak to się mówi – nie jesteście do tyłu tylko „na papierze”? Przemyślcie to, tak jak zrobił to Fernando.
Dopóki nie sprzedacie akcji, zawsze jest szansa, że zyskają na wartości i odzyskacie przynajmniej część pieniędzy. A nawet jeszcze lepiej: jeśli uzbroicie się w cierpliwość i poczekacie, aż kurs wróci do punktu wyjścia, wyjdziecie na zero, nie odnotowując żadnej straty. Przekonałem was?
Pójdźmy o krok dalej. Wyobraźcie sobie, że przez ostatnie dwa lata byliście właścicielami portfela stosującymi tę strategię. Innymi słowy, jeśli wasze akcje taniały, nie sprzedawaliście ich. Podobnie jak Fernando wstrzymywaliście się przed jakimikolwiek działaniami, byliście wyjątkowo cierpliwi i czekaliście, aż ich kurs wzrośnie. Z drugiej strony, gdy kurs rósł, sprzedawaliście akcje. Inaczej mówiąc, znów podążyliście za przykładem Fernanda (podczas pierwszych dwóch tygodni giełdowej aktywności, gdy jego sukcesy zdawały się nie mieć końca), sprzedawaliście aktywa, zgarnialiście zysk i dokonywaliście kolejnych transakcji.
Oczywiście musieliście zapłacić podatek od zysków, ale na to nie będziecie się uskarżać. W końcu sam Ben Franklin mawiał: „Tylko dwie rzeczy na tym świecie są pewne: śmierć i podatki”. W połączeniu z ulubioną maksymą maklerów: „Zyskując, nigdy nie zbankrutujesz” strategia ta wydaje się pewniakiem i receptą na długotrwały sukces. Ale czy na pewno?
Zastanówmy się nad tym przez chwilę. Czy strategia polegająca na sprzedaży wszystkich akcji, których kurs wzrósł, zgarnianiu zysków i trzymaniu akcji tracących na wartości w celu uniknięcia zaksięgowania strat jest rzeczywiście sensowna? Żeby odpowiedzieć na to pytanie bez cienia wątpliwości, przyjrzyjmy się naszemu dwuletniemu portfelowi i przekonajmy, czy obrana strategia zdała egzamin.
Jakiego typu akcje zgromadziliśmy? Z czego składa się nasz pakiet? Odpowiedź jest prosta. Nasze inwestycje były nietrafione, co do jednej. Tak jak w portfelu Fernanda. Mamy co do tego matematyczną pewność.
Strategia ta ma bowiem dwie fatalne wady:
Zasadza się na samooszukiwaniu.
Nie odnosi się do najważniejszego czynnika, jaki musimy brać pod uwagę, decydując, czy sprzedaż ma sens – tego, czy jesteśmy na plusie, czy na minusie.
Na czym polega to samooszukiwanie? Mówiąc bez ogródek, zachowujecie się jak ostryga wciskająca głowę w piasek w przekonaniu, że dopóki nie rozejrzycie się wokół, by ocenić sytuację, nic wam nie grozi. A przekładając to na język giełdowy, dopóki nie sprzedacie akcji, które potaniały, nie jesteście na minusie.
No to coś wam powiem, i to tak, że zapamiętacie: Jesteście. Kurwa. Na. Minusie. Fakt, że nie sprzedaliście akcji i wyczekujecie, nie oznacza, że nie straciliście pieniędzy. Bo je straciliście, ich nie ma. Rozpłynęły się, kurwa mać, jak Elvis. A jeśli macie co do tego wątpliwości, jedno spojrzenie na branżę usług finansowych powinno na zawsze je rozwiać. Otóż pośród dosłownie tysięcy produktów oferowanych indywidualnym inwestorom na Wall Street fundusze inwestycyjne podlegają najściślejszym regulacjom zwłaszcza w sferze księgowości, gdzie standardowa metoda księgowania zwana „rachunkowością według wartości rynkowej” stanowi prawny wymóg wobec wszystkich tego typu podmiotów.
Oto jak działa ten mechanizm.
Po zamknięciu codziennej sesji fundusz inwestycyjny dokonuje przeglądu wszystkich aktywów w swoim portfelu i mnoży ich aktualny kurs – wartość rynkową – przez liczbę posiadanych akcji, by określić ich aktualną wartość na podstawie kursu dnia. Po zakończeniu tych wyliczeń w obrębie całego portfela wartości te są sumowane wraz z gotówką pozostającą w posiadaniu firmy, by określić całkowitą wartość jej aktywów.
Dzienna zmiana kursu
By oszacować wartość każdej akcji funduszu, od całkowitej sumy aktywów odejmuje się całkowitą sumę zobowiązań finansowych (kredytów na depozyt zabezpieczający, marż, opłat maklerskich, pensji, kosztów marketingu itp.), po czym dzieli się różnicę przez łączną liczbę wyemitowanych akcji funduszu – i tak oto otrzymujemy „wartość aktywów netto”, w skrócie NAV, odnoszącą się do wartości każdej akcji funduszu na zamknięcie sesji giełdy.
Po co wam to wszystko opisuję? Prosto rzecz ujmując, nawet SEC, przy całej swej nieudolności, zabrania funduszom inwestycyjnym wykorzystywania pierwotnej ceny zakupu akcji do określania wartości ich aktywów netto. Dlaczego? Bo byłaby to jawna niedorzeczność i wściekłe oszustwo. A oto wniosek: bez określenia aktualnej ceny rynkowej każdej akcji z portfela funduszu inwestor nie jest w stanie ocenić, czy aby nie nabędzie aktywów funduszu w stu procentach tracących na wartości, które po prostu nie zostały jeszcze sprzedane.
Oczywiście to samo odnosi się do aktywów w naszym portfelu. Fakt, że nie sprzedaliście akcji, których kurs spadł, nie oznacza, że nie ponieśliście strat. Ponieśliście. Pieniądze zniknęły. Czy bezpowrotnie, to już zupełnie inna historia, co prowadzi nas do drugiej olbrzymiej wady związanej z brakiem codziennej wyceny wartości rynkowej akcji. Nie uwzględnia bowiem najważniejszego czynnika związanego z decyzją co do sensowności sprzedaży akcji – nie odpowiada na pytanie: Dlaczego?
Inaczej mówiąc, dlaczego ich cena spadła? I w drugą stronę – dlaczego ich kurs wzrósł? Co było tego powodem?
Powiedzmy, że kurs akcji, które nabyliście za 40 USD za sztukę, wynosi obecnie 70 USD, i zastanawiacie się, czy warto je sprzedać. Moje pytanie brzmi: Dlaczego kupiliście je po 40 USD? Jaki był tego powód? Wasza odpowiedź – chyba że nie lubicie zarabiać pieniędzy – byłaby następująca: Liczyliśmy, że akcje zdrożeją. W przeciwnym razie po co je kupować? Przecież nie dlatego, że potanieją, to byłoby niedorzeczne.
Płynie z tego oczywisty wniosek: Powodem, dla którego inwestor nabywa akcje, jest to, że liczy na zysk – co rodzi kolejne oczywiste pytanie: Dlaczego sądziliście, że akcje podrożeją? Jaka była tego przyczyna?
Otóż wbrew powszechnym opiniom kursy akcji nie zwyżkują i nie spadają za sprawą czarów, wudu czy innych mistycznych działań. Istnieją określone powody ich wahań. Przyjrzyjmy się im, rozpoczynając od najbardziej oczywistego: Ceny akcji drożeją lub spadają zgodnie z zasadą podaży i popytu.
Jeśli popyt przewyższa podaż, czyli jest więcej kupujących niż sprzedających, cena akcji zwykle rośnie, a gdy jest na odwrót, czyli jest więcej sprzedających niż kupujących, ich cena zwykle spada. To logiczne, nieprawdaż? Pewnie słyszeliście już o tym wcześniej. Sęk w tym, że jest to zbytnie uproszczenie. Dlaczego? Bo finalnie podaż i popyt same w sobie nie stanowią przyczyny, a są efektem wcześniejszych okoliczności.
Prosta konstatacja, że kurs wzrósł z powodu zwiększonego popytu na akcje, w żaden sposób nie wyjaśnia, co się w istocie wydarzyło. By zdobyć tę wiedzę, należy wejść w temat głębiej i najpierw zrozumieć, co wywołało wzrost popytu, a gdy już to ogarniemy, możemy zacząć podejmować świadome decyzje inwestycyjne. Na przykład, odnośnie do akcji kupionych po 40 USD, których obecny kurs wynosi 70 USD, co do których zastanawiacie się, co z nimi zrobić. Sprzedać i zgarnąć zysk czy się wstrzymać i czekać, aż jeszcze bardziej podrożeją.
I tu znów wracamy do Szekspira i odwiecznego dylematu: Sprzedać czy nie sprzedawać – oto jest pytanie!
Żeby udzielić właściwej rady, najpierw muszę się dowiedzieć, z jakiego powodu kupiliście te akcje. Na jaką docelową cenę liczyliście? I, co jeszcze ważniejsze, co spowodowało wzrost kursu? Inaczej mówiąc, jaka była przyczyna zwiększonego popytu? Co za tym stało?
Ogólnie istnieją cztery powody zwiększenia popytu na akcje:
Jeśli uznaje się, że akcje jakiejś spółki są niedowartościowane, skłania to inwestorów do ich zakupu po kursie, który uznają za wyjątkowo okazyjny. W żargonie Wall Street nazywa się ich value investors, a najbardziej prominentnym przedstawicielem tej grupy jest Warren Buffett, sławna Wyrocznia z Omaha. Buffett stosuje tę strategię już od połowy lat 60., co sprawiło, że został jednym z najbogatszych i odnoszącym największe sukcesy inwestorem w dziejach, gromadząc osobisty majątek wart ponad 200 miliardów USD netto i zarabiając przy okazji setki miliardów dla innych osób, które nabyły akcje jego spółki giełdowej Berkshire Hathaway.
By zobrazować rozmiar jego sukcesu, powiem tylko, że gdybyście wy, wasi rodzice lub nawet dziadkowie (tak, Warren Buffett jest sędziwy jak bór, lecz wciąż ostry jak żyletka) mieli wizję, by zainwestować 10 000 USD w Berkshire Hathaway, gdy Buffett przejął kontrolę nad tą spółką w 1964 roku, wasza inwestycja warta byłaby teraz 410 milionów USD. Stopa zysku jest rzeczywiście zawrotna.
Założenie kryjące się za inwestowaniem w niedowartościowane aktywa jest całkiem proste. Tacy inwestorzy podejmują decyzje o zakupie na podstawie wartości wewnętrznej spółki – wysokości sprzedaży, przychodów, aktywów, zadłużenia, bilansów itp. – w odniesieniu do aktualnego kursu jej akcji. Jeśli ten kurs jest niższy od wewnętrznej wartości spółki, uznają ją za niedowartościowaną i dokonują zakupu. Natomiast jeśli kurs przewyższa wewnętrzną wartość spółki, uznają ją za przewartościowaną i nie kupią jej akcji. Sensowne, nieprawdaż?
A teraz pytanie za milion dolarów: Jak oszacować wewnętrzną wartość spółki? Istnieją dwa całkowicie odmienne sposoby – skomplikowany i prosty. Zacznijmy od prostego, gdyż jest tak absurdalnie prosty, że – jak tylko go wyłuszczę – stracicie zainteresowanie dla tej drugiej, skomplikowanej metody.
Prosty sposób polega na… sprawdzeniu. A sprawdzenie wewnętrznej wartości spółki jest wyjątkowo łatwe. Bez trudu wyszukamy raport którejś z topowych firm analitycznych z Wall Street, zatrudniających armie analityków finansowych, którzy specjalizują się w przeczesywaniu bilansów, modeli przepływów środków pieniężnych, komunikatów prasowych i raportów o przychodach, by na koniec przedstawić bardzo trafne szacunki na temat wewnętrznej wartości spółek. Korzystając z metody zwanej „analizą zdyskontowanych przepływów pieniężnych”, w skrócie DCF, analitycy szacują wewnętrzną wartość akcji, uwzględniając różne czynniki, w tym aktualną sytuację finansową spółki, prognozy rozwoju, bieżący i średnioterminowy profil ryzyka oraz wartość pieniądza w czasie, jako że zyski z planowanego wzrostu należy zdyskontować do ich dzisiejszej wartości.
Jeśli chodzi o wybór firmy analitycznej, to są ich dziesiątki. Poniżej podaję nazwy czterech najlepszych i najbardziej renomowanych:
ValueLine (www.valueline.com).
Od 1931 roku sporządza wyczerpujące raporty i analizy na temat szerokiego wachlarza akcji, obligacji, opcji oraz funduszy inwestycyjnych, w tym sprawozdania finansowe, raporty i prognozy przychodów, szacunki wartości wewnętrznej oraz analizy techniczne. Obecnie dostarcza dane na temat ponad 1700 spółek giełdowych.
Moody’s (www.moodys.com).
Założona w 1909 roku firma Moody’s stała się jedną z największych i najbardziej szanowanych agencji ratingowych na świecie. Bazuje na literowym systemie ratingowym, gdzie ocena Aaa przysługuje najbardziej godnym zaufania kredytobiorcom, a C odnosi się do tych najbardziej gównianych. Z jej ratingów korzystają inwestorzy, instytucje finansowe i koncerny z całego świata.
CFRA (www.cfraresearch.com).
Znana wcześniej pod nazwą S&P Global Market Intelligence to niezależna firma analityczna dostarczająca raporty i dane na temat szerokiego spektrum papierów wartościowych, w tym akcji, obligacji oraz innych instrumentów finansowych. Słynąca ze swoich autorskich badań CFRA chlubi się umiejętnością identyfikowania niedowartościowanych akcji i najbardziej atrakcyjnych okazji inwestycyjnych.
Morningstar (www.morningstar.com).
Założona w 1984 roku niezależna firma analityczna dostarczająca dane i analizy finansowe dotyczące szerokiego wachlarza papierów wartościowych, w tym akcji, obligacji, funduszy inwestycyjnych oraz funduszy notowanych na giełdzie (ETF). Firma stosuje własny, oparty na gwiazdkach system ratingowy przy ocenie funduszy inwestycyjnych oraz funduszy ETF na podstawie ich dotychczasowej wydajności i poziomu ryzyka.
Każda z powyższych firm udostępnia szeroką ofertę subskrypcji i portali online, udzielając także nieodpłatnych odpowiedzi na podstawowe zapytania, między innymi o wewnętrzną wartość spółek. Informacje te można również pozyskać wyrywkowo, wczytując się w analizy największych banków i biur maklerskich, choćby Goldman Sachs, Morgan Stanley czy JPMorgan Chase, dysponujących mocną bazą analityczną, skupiającą się na danych z różnych branż (stąd konieczność wyrywkowego pozyskiwania informacji).
Gdy – bez względu na źródło – zdobędziemy już wiedzę na temat wewnętrznej wartości akcji, reszta jest prosta. Porównujemy ich aktualny kurs do bieżącej wartości wewnętrznej i na tej podstawie podejmujemy decyzję dotyczącą zakupu. Tylko czy rzeczywiście jest to takie proste? Posłużmy się przykładem firmy Apple.
Stosując metodę zdyskontowanych przepływów pieniężnych, jej wartość wewnętrzną szacuje się na około 135,13 USD za sztukę przy aktualnym kursie akcji 141,86 USD. Co to oznacza? Na pierwszy rzut oka, że kurs akcji Apple jest nieco przewartościowany, dokładnie o 4,9%.
Bardzo ciekawe. A wiecie, co ja na to? Gówno prawda, przez duże G! No, bez żartów! Naprawdę wierzycie, że w przypadku koncernu o takich zasobach, dokonaniach i doświadczeniu w zarządzaniu jak Apple wystarczy posłużyć się jego wartością wewnętrzną, by rozsądnie oszacować, jak będzie się zachowywał kurs akcji w ciągu najbliższych pięciu lat? Dla mnie jest to całkowicie absurdalne i już wyjaśniam dlaczego.
Po pierwsze, domniemana wartość wewnętrzna wynosząca 135,13 USD to jedynie średnia różnych wartości wewnętrznych, które topowe agencje ratingowe przypisują firmie Apple, opierając się na własnych modelach wyceny. W zależności od źródła, jakim się posłużymy, szacunki wahają się od 99 USD po aż 235 USD za akcję, co oznacza, że nie istnieje konsensus co do wartości wewnętrznej Apple. Dlaczego?
Po prostu zbyt wiele zmiennych i prywatnych ocen analityków sprawia, że trudno wyciągnąć z tego jednoznaczne wnioski. W efekcie wyniki okazują się bardziej subiektywne niż obiektywne, a zatem nieprzydatne dla inwestorów pragnących podjąć świadomą decyzję dotyczącą zakupu.
To samo odnosi się do średniej wartości wewnętrznej wielu dużych spółek giełdowych, zwłaszcza tych wielobranżowych i prowadzących agresywną politykę wprowadzania na rynek nowych produktów, z których potencjalnie każdy może radykalnie wpłynąć na wyniki firmy. Choćby z tego powodu bardzo trudno dokładnie oszacować wartość wewnętrzną tego typu podmiotów, by z dużą dozą pewności wykorzystać ją jako podstawę do podjęcia świadomej decyzji inwestycyjnej.
Jednak w przypadku innych, mniej złożonych firm może być odwrotnie. Gdy istnieje prosty model biznesowy i przewidywalne perspektywy wzrostu, znacznie łatwiej jest uzyskać dokładny odczyt wartości wewnętrznej firmy i na tej podstawie podjąć decyzję inwestycyjną.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Rzadkie i nieoczekiwane zdarzenie mające druzgocący wpływ na gospodarkę i kursy akcji na giełdzie. Jako zjawiska nieprzewidywalne zaskakują one wszystkich: banki, brokerów, inwestorów, polityków oraz media. [wróć]
2. Inwestor, który dokonuje bardzo dużej liczby transakcji, ciągnąc zyski z dziennych wahań kursów. Finalizuje je do zakończenia sesji, by nazajutrz uniknąć ryzyka gwałtownego obniżenia notowań lub zdarzeń typu „czarny łabędź”. [wróć]
3. NFT – niewymienialne tokeny reprezentujące najróżniejsze obiekty materialne lub niematerialne, np. dzieła sztuki, nieruchomości. [wróć]