Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wspomnienia Jerzego Łukaszewskiego, wybitnego prawnika i dyplomaty, wieloletniego rektora Kolegium Europy w Brugii i ambasadora RP we Francji w latach 1991–1996. Zapis niezwykłej drogi życiowej prowadzącej z Kresów przez Sosnowiec, Poznań, Lublin, Cambridge (Massachusetts) i Genewę do Brugii i Paryża.
O najważniejszych wydarzeniach zadecydował rok 1959. Jerzy Łukaszewski po zakończeniu studiów w USA został zatrudniony w biurze Międzynarodowej Organizacji Pracy w Genewie. Rząd PRL zaprotestował przeciw tej nominacji i zażądał usunięcia go z Organizacji. Łukaszewski postanowił więc pozostać na emigracji i podjął pracę w Kolegium Europy w Brugii, któremu jako profesor nauk politycznych i rektor poświęcił trzydzieści lat życia. Opowieść o latach kształcenia kadr urzędników, polityków i dyplomatów europejskich, latach zmagań o przetrwanie i rozwój uczelni, pokazują siłę, energię i niezłomność w realizacji celów.
Wspomnienia tych lat, z perspektywy Polaka mieszkającego na zachodzie Europy, wiernego całe życie tradycjom rodzinnym i patriotycznym, stanowią bezcenne świadectwo osobiste i historyczne.
„Kiedy przebiegam myślą minione lata, to wydaje mi się, że miałem szczęście. Przeżyłem wojnę i doczekałem się końca komuny. Byłem świadkiem tego cudu, jakim było zjednoczenie narodów Europy. Jak każde dzieło ludzkie integracja przeżywa kryzysy i porażki. Gorąco pragnę, aby mogła trwać i postępować. Dla dobra narodów, rodzin i jednostek”.
Jerzy Łukaszewski
Jerzy Łukaszewski (ur. 1924) studiował ekonomię i nauki polityczne na Uniwersytecie Poznańskim. Od 1951 do 1957 był nauczycielem akademickim na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W latach 1957–1959 uzupełnił studia na Uniwersytecie Harvarda jako stypendysta Fundacji Forda.
Zmuszony pozostać na emigracji, związał się na wiele lat, jako profesor, a potem rektor, z Kolegium Europy w Brugii, jednocześnie wykładając na Uniwersytecie w Namur. Po wypełnieniu misji ambasadora RP w Paryżu (1991–1996) był w latach 1998–2002 członkiem Komitetu Integracji Europejskiej rządu RP. Jest autorem licznych publikacji w różnych językach, na tematy historyczne, polityczne i związane z integracją europejską.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 861
Dla Colette
Słowo wstępne
Jeden z moich następców na stanowisku rektora Kolegium Europy, Otto von der Gablentz, absolwent Kolegium i były ambasador Republiki Federalnej Niemiec, postanowił uczcić pięćdziesięciolecie instytucji wydaniem książki poświęconej jej historii. W przedmowie do tego dzieła napisał, używając terminu niemieckiego, że Traditionspflege (pielęgnowanie tradycji) nigdy nie było mocną stroną Kolegium i nadszedł czas, aby temu zaradzić.
Zostałem zaproszony do współpracy przy redagowaniu książki, ale odmówiłem. Kolegium Europy poświęciłem trzydzieści lat życia, z czego osiemnaście lat jako rektor (1972–1990). Całą moją energię kierowałem na realizację celów, które sobie wytyczyłem, i na przezwyciężanie piętrzących się na mojej drodze trudności. Nigdy nie miałem wolnej chwili na Traditionspflege. Ale nawet gdybym ją miał, to i tak myślenie i pisanie o przeszłości uważałbym za stratę czasu. Było to pewnie stanowisko zbyt jednostronne, bo ciągłość jest sprawą ważną w życiu jednostek, społeczności oraz instytucji. Ale nawet w roku 1999 wciąż nie mogłem przezwyciężyć niechęci do pisania o historii Kolegium. Niechęci tym większej, że wymagałoby to mówienia o moich własnych pomysłach, reformach i realizacjach. Wolałem, aby zrobili to inni.
Powstało więc bez mojego udziału duże ładnie wydane i bogato ilustrowane dzieło zbiorowe piętnastu autorów – profesorów i byłych studentów[1]. Na stronie 48 znajduje się następujący ustęp: „W czerwcu 1990 Łukaszewski przedłożył swoją dymisję Przewodniczącemu Rady Administracyjnej. Coens[2] jej nie przyjął i nalegał, aby Łukaszewski zachował stanowisko do końca swego mandatu, tzn. do lipca 1992. Łukaszewski pozostał jednak przy swoim i Kolegium zmuszone było szukać w pośpiechu nowego rektora (...). Skubiszewski, polski minister spraw zagranicznych, zaproponował mu stanowisko ambasadora w Paryżu i Łukaszewski przyjął je z radością (gladly). W ten sposób zamienił swoje skromne, ale przyjemne mieszkanie przy Hornstraat 4 na okazały pałac paryski, w którym niegdyś rezydował Talleyrand”.
Ten krótki ustęp przedstawia w sposób bardzo uproszczony sytuację w rzeczywistości skomplikowaną, przykrą, niemożliwą do kompromisowego rozwiązania.
Nie pozwala też odczuć atmosfery, w jakiej odbyło się moje przejście z Brugii do Warszawy, następnie do Paryża. Zawsze wiedziałem, iż życie jest doświadczeniem dramatycznym, ale odczułem to szczególnie dotkliwie, kiedy rozstawałem się z Kolegium. Wielokrotnie myślałem o tym, aby napisać sprostowanie albo komentarz do przytoczonego wyżej cytatu. I w końcu uczynię to poniżej. Skoro jednak zdecydowałem się po latach zapełnić białe kartki czymś w rodzaju prozy pamiętnikarskiej, to pomyślałem, iż nie byłoby może od rzeczy, abym napisał nie tylko o okolicznościach mojej rezygnacji ze stanowiska rektora w Brugii, ale również o innych sprawach. Może warto przypomnieć, jak blisko pół wieku temu Polak uzyskał ważną funkcję w sieci organizacji europejskich, jak wywiązał się ze swego zadania, do jakich celów wyzyskał swoje możliwości działania, jak znalazł się następnie na czele ważnej placówki dyplomatycznej, jakie zadania sobie postawił, co osiągnął.
Może warto rzucić okiem jeszcze dalej wstecz. Kto, z wyjątkiem zawodowych historyków, wie jeszcze dzisiaj, że od wczesnej wiosny 1919 roku do czerwca roku następnego Zarząd Cywilny Ziem Wschodnich znajdował się w Mińsku, że miasto miało wówczas charakter polski, a raczej polsko-żydowski, jak wiele innych miejscowości na Kresach, że wysuniętą placówką polskiej administracji tych terenów był Borysów nad Berezyną (gdzie ojciec piszącego te słowa pełnił funkcję starosty)?
A poza tym, czy nie trzeba wykorzystać tych stron, aby powiedzieć, że nigdy nie wolno tracić nadziei. Nawet wtedy, kiedy może się ona wydawać czystą utopią. Że klęska nie może oznaczać rezygnacji, lecz musi mobilizować do nowego startu. Takie słowa mogą się wydać banalnym moralizatorstwem. Ale jestem przekonany, że – banalne czy niebanalne – one właśnie wiodą człowieka, kiedy następują niespodziewane zwroty w życiu, kiedy nadchodzą nowe wyzwania, kiedy rysuje się ryzyko.
Niech wolno mi będzie dodać, że dwie trzecie życia spędziłem za granicą, że wypadło mi mówić i pisać głównie po francusku i po angielsku, ale pozostałem Polakiem, wszystkimi włóknami związanym z krajem pochodzenia, na co dzień żyjącym jego sprawami i jego rytmem. Piszę to, bo znam Polaków przywiązanych do kraju, ale takiego, jakim był przed wojną, a nie takiego, jakim jest dzisiaj, noszącego blizny wojny i okupacji, komunizmu i zależności od Moskwy, mówiącego językiem utkanym z terminów i zwrotów powstałych w ostatnich dziesięcioleciach, językiem, którego melodia się zmieniła. Znam Polaków, którzy za granicą starają się stopić z otoczeniem, pozbyć cech odróżniających ich od niego, niechętnie mówiących o swoim pochodzeniu. Znam też Polaków żyjących w kraju, ale będących w stanie swojego rodzaju emigracji psychologicznej. Bo mają dosyć opowiadań o męczeńskiej historii kraju, bo nie znoszą panujących w nim obyczajów, bo atmosfera wydaje im się duszna, bo woleliby żyć w Ameryce, w Anglii albo we Francji, ale okoliczności im na to nie pozwalają.
Nic takiego w moim przypadku. Żyję za granicą, bo w moim wieku przenosiny do Polski byłyby trzęsieniem ziemi, którego pewnie bym nie zniósł. Ale wolałbym żyć w kraju – w Warszawie, w Poznaniu, a najchętniej w Lublinie, bo miasto ma wiele uroku, a nadto czuć w nim wiatr od wschodu. Matka wpoiła mi polski patriotyzm i nauczyła mnie pacierza. I tak to zostało. Nigdy nikomu, ani w Europie, ani w Ameryce, nie dałem powodu, aby uważał mnie za kogoś innego niż Polaka. A wierność chrześcijańskiemu posłaniu jest częścią mojego osobistego credo albo mojej tożsamości. Po prostu. W dzisiejszej Europie Zachodniej, wciąż noszącej ślady „rewolucji” 1968 roku, taki profil czy taka tożsamość nie są dobrze widziane, przynajmniej w środowiskach, które dominują w mediach, kształtują opinię publiczną i odnawiają się przez kooptację. Łatwo można się narazić na zarzut wstecznictwa. Środowiska, o których mowa, nie grzeszą tolerancją. Sam trochę się dziwię, że jakoś przeżyłem, mogłem rozwijać interesującą działalność i mimo wszystko wypowiadać się publicznie. Optymizm nigdy mnie nie opuścił, więc mam nadzieję, że obecny klimat Zachodu jest zjawiskiem przejściowym, że to siedlisko wielkiej kultury i źródło wielkiego promieniowania na świat odzyska równowagę wewnętrzną i przynajmniej część dawnego znaczenia.
Europa Zachodnia i Ameryka nie są dla mnie światem obcym i trudnym do przeniknięcia. Pomogła mi znajomość języków. Rad jestem, że w młodości zrobiłem wysiłek, aby nabyć tych umiejętności. Ich wartość jest nie tylko praktyczna. Jestem przekonany, że nie ma wielkiej przesady w maksymie, iż człowiek żyje tyle razy, ile zna języków. Dzięki ich znajomości odkrywa wielkie i bogate obszary kultury. I nie można tak naprawdę poznać i rozumieć jakiegoś kraju, jeśli nie zna się jego języka, bo on stanowi odbicie jego historii, położenia, klimatu, temperamentu jego mieszkańców oraz ich obyczajów.
Skądinąd nic wyraźniej niż język nie oświetla różnic między krajami i narodami. Te różnice są znaczne i trzeba sobie życzyć, aby nie znikały. One stanowią bogactwo i urok Europy. A mądrość integracji europejskiej polega na dążeniu do tego, aby nie były źródłem konfliktów, ale pokojowej i wzajemnie korzystnej wymiany kulturowej i gospodarczej. Odmienność może niepokoić i odpychać. Ale może również ciekawić, przyciągać i generować owocną współpracę. Trzeba jedynie, aby nad większymi czy mniejszymi rozpadlinami różnic istniały mosty, a funkcję ich spełnia w wielkiej mierze znajomość języków. W świecie takim, jakim jest dzisiaj, z uczenia się obcych języków mogą się czuć – teoretycznie – zwolnieni politycy, dyplomaci i biznesmeni amerykańscy i angielscy. Ale i od nich się wymaga, aby nabywali efektywnej znajomości obcych języków. Patrząc na ekran telewizyjny, słuchałem z przyjemnością, jak sekretarz stanu John Kerry składał deklaracje i udzielał wywiadów po francusku. Wiem również z własnego doświadczenia, że ambasadorowie Jej Królewskiej Mości chętnie, a nawet z przyjemnością, prowadzą konwersację w języku Pascala i Voltaire’a.
Polacy powinni sobie przyswajać nie tylko angielski, ale również inne języki. To ważne dla kultury osobistej i perspektyw zawodowych. Niemcy, Francja, Włochy, Rosja wciąż coś znaczą w sensie politycznym, ekonomicznym i kulturowym; wciąż są i nadal będą naszymi ważnymi partnerami. Prawdziwym koszmarem wydaje mi się Europa z jednym językiem albo jednym językiem urzędowym – angielskim. Jak w Afryce i w Azji. Nie brak ludzi, którzy sobie tego życzą. W interesie „ułatwień” i „uproszczeń”. Ale języki Europy to nie narzecza plemienne. One były nośnikami wielkich przełomów naukowych, filozoficznych i artystycznych. One przekazywały bezcenne posłania myśli i uczuć. Powinny nadal żyć i bez przerwy się wzbogacać.
Moja proza wspomnieniowa będzie miała w zasadzie strukturę chronologiczną, aby uniknąć nieczytelnego galimatiasu. Nie zamierzam jednak pedantycznie trzymać się tego porządku, aby nie stała się równie nieczytelną piłą. Pragnę przedłożyć Czytelnikowi opowiadanie, które będzie przypominać nie tyle starannie uregulowaną rzekę, ile strumień płynący nierównym i nieprostym łożyskiem, tu i tam rozlewający się na jedną albo na drugą stronę. Pragnę podzielić się z Nim tym, co przeżyłem, czego doświadczyłem, czego się nauczyłem i czego byłem świadkiem, z nieśmiałą nadzieją, iż może Go to zainteresować i okazać się dlań pożyteczne.
KRESY
Polska, jak się mówiło, wybuchła w roku 1918, kiedy mój ojciec Józef Łukaszewski był świeżo upieczonym administratorem dóbr ziemskich w okolicach Grodna należących do Druckich-Lubeckich. Był jednym z sześciorga dzieci Stefana i Julii z Niewiteckich. Rodzina mieszkała w Warszawie. Ale Józef wybrał rolnictwo i wieś, a raczej powrót na wieś, bo Łukaszewscy pochodzili z ziemi kutnowskiej, skąd wygnały ich burze przewalające się nad Polską w XIX wieku.
Matka, Maria Łukaszewska, była jednym z dwanaściorga dzieci Jana Noszczyńskiego i Teofili z domu Lankamer (a może Lankammer – nie pamiętam dokładnie, a papiery i dokumenty przepadły w zawierusze drugiej wojny). Jan pracował jako leśniczy czy nadleśniczy w latyfundiach kresowych. Teofila była osobą cichą, łagodną i niezmiernie pobożną. Różaniec odmawiała codziennie. Niełatwo było wyżywić, odziać i wykształcić tak liczne potomstwo. Jakim cudem to się udało, trudno mi dziś powiedzieć. Ale jakoś się udało. Może pomogli pracodawcy dziadka, bo zdarzało się, iż właściciele wielkich dóbr okazywali życzliwe zainteresowanie progeniturą ich personelu. Chłopcy poszli do szkół, które pomogły im znaleźć ciekawą pracę w kraju albo w Rosji, gdzie w fenomenalnym tempie rozwijał się wówczas przemysł i rosła sieć kolejowa, gdzie z otwartymi rękami przyjmowano polskich inżynierów, techników i administratorów. Dziewczęta trafiły na pensję.
Rodziców ojca widziałem tylko raz w życiu. U nich w Warszawie. Miałem wtedy pięć albo sześć lat. Podróż z Grodna albo z Pińska do stolicy była wtedy ekspedycją porównywalną do podróży z Warszawy do Nowego Jorku dzisiaj. Trzeba się było przesiadać. Zabierało to wiele czasu, wymagało niemałych wydatków i oznaczało niemałą fatygę. Dlatego w latach mojego dzieciństwa tryb życia był osiadły. Dalsze wyjazdy stanowiły wyjątek. Tylko ojciec podróżował częściej, bo tego wymagała jego praca – ale przeważnie na niewielkie odległości. Do dziś dźwięczą mi w uszach nazwy stacji, na których miał wysiadać albo zmieniać pociąg: Stołpce, Baranowicze, Łuniniec, Sarny.
Ojciec, Józef Łukaszewski, w okresie grodzieńsko-borysowskim.
Nie pamiętam, przy jakiej ulicy mieszkali dziadkowie. Ale myślę, że przy jednej z głównych, bo stanowiła trasę przejazdu króla Afganistanu Amanullaha, z którego oficjalną wizytą w Polsce zbiegły się nasze odwiedziny u dziadków. Wyglądałem przez okno z drugiego czy trzeciego piętra i zauważyłem, że pracownicy miejscy wysypują jezdnię piaskiem. Dziadek pochylił się nade mną i zapytał: wiesz, dlaczego ma być piasek na jezdni? Żeby było ładnie, odpowiedziałem. Na to on: tak, żeby było ładnie, ale również po to, aby konie eskorty nie ślizgały się na bruku. Niedługo zobaczyłem orszak. Szwadron szwoleżerów przed wspaniałym, odkrytym autem, w którym zajmowali miejsce król i prezydent Rzeczypospolitej, drugi szwadron za autem, a z jednej i drugiej strony po dwóch oficerów. Ten widok został mi w pamięci na zawsze. Czy dzisiejsza Rzeczpospolita nie mogłaby mieć pułku kawalerii, który ukazywałby się publiczności z okazji świąt narodowych i eskortował głowy państwa przybywające do Polski oraz ambasadorów składających listy uwierzytelniające? Tak jak przed wojną. Zerwijmy z szarzyzną odziedziczoną po komunizmie. Wróćmy do tradycji II Rzeczypospolitej. Trochę blasku i elegancji jest dobre dla samopoczucia narodu. Francja utrzymuje dwa regimenty konnej gwardii republikańskiej, a Włochy dwa czy trzy regimenty konnych karabinierów. Jednostki te defilują w pięknych, historycznych mundurach, kiedy ich państwa świętują swe rocznice narodowe, i zawsze zbierają gorące brawa publiczności.
Jana Noszczyńskiego widywałem częściej. Urodził się w roku 1854 i doskonale pamiętał dni grozy i nieszczęść podczas Powstania Styczniowego. Widział partie powstańców przechodzące przez wieś i poszukujące prowiantu oraz opatrunków dla rannych. Widział Kozaków, spadających na wieś jak szarańcza, batożących chłopów i Żydów, aby wydobyć od nich informacje o ruchach oddziałów powstańczych, i wieszających na przydrożnych drzewach tych, którzy wydawali im się podejrzani. Powstanie Styczniowe, jego klęska, straty ludzkie, brutalne represje rosyjskie, wyroki śmierci, deportacje, fala bezwzględnej rusyfikacji zostawiły w społeczeństwie wspomnienia traumatyczne. Dlatego zmartwychwstanie Polski ponad pół wieku później wywołało trudną do opisania radość. Generacji, która je przeżywała, wydawało się prawdziwym cudem. Przecież w roku 1914 racjonalne myślenie nie pozwalało właściwie brać pod uwagę hipotezy, że prawie równocześnie zawalą się trzy mocarstwa, które w XVIII wieku wspólnie pogrzebały Polskę jako państwo, że wszystkie trzy przegrają wojnę, którą sobie wydały, że nie będą zdolne kontynuować swojej polityki wobec Polski. W zrujnowanym przez wojnę, ograbionym i wygłodzonym kraju ludzi ogarnął bezprzykładny entuzjazm. Zgłaszali się do powstającego narodowego wojska, do improwizowanych służb administracyjnych, do ośrodków dobroczynności.
Naturalnym, instynktownym odniesieniem dla wielu Polaków była w tamtych chwilach Rzeczpospolita sprzed rozbiorów. Pragnęli uratować z jej obszarów tyle, ile można.
Matka, Maria z Noszczyńskich Łukaszewska, w okresie grodzieńsko-borysowskim.
Niesiony przez ten nurt Józef Łukaszewski postanowił porzucić swoje stanowisko w dobrach Druckich-Lubeckich i oddać się do dyspozycji odradzającego się państwa. Maria Łukaszewska, od młodości do śmierci gorąca polska patriotka, z serca przyklasnęła tej decyzji, nie bacząc na niepewność i ryzyko, z którymi była ona związana. Ojciec został powołany do Zarządu Cywilnego Ziem Wschodnich i kiedy wczesną wiosną 1919 roku wojsko polskie odrzuciło bolszewików daleko na wschód, rodzice znaleźli się w Borysowie nad Berezyną. Ojciec został mianowany zastępcą starosty, ale starosty nie powołano przez cały okres obecności polskiej na tych terenach. Był więc de facto starostą aż do wyjazdu z Borysowa.
Na czele Zarządu, z siedzibą w Mińsku, stał najpierw Jerzy Osmołowski, następnie zaś Władysław Raczkiewicz, który miał później zostać marszałkiem Senatu II Rzeczypospolitej, a w czasie wojny prezydentem na obczyźnie. Jeszcze po wojnie przechowywaliśmy w naszych teczkach pewną liczbę dokumentów z okresu borysowskiego, między innymi kilka instrukcji dla mego ojca odręcznie napisanych przez Raczkiewicza, włącznie z rozkazem ewakuacji Borysowa z czerwca 1920 roku, kiedy polskie siły zbrojne nie były już w stanie zatrzymać ofensywy Tuchaczewskiego. Niestety, wszystkie te dokumenty spaliła moja matka, bojąc się najścia bezpieki i konfiskaty, kiedy w roku 1961 nie miałem innego wyjścia, jak zostać w Szwajcarii i nie wracać do kraju.
Okres borysowski znam z wielu rozmów z rodzicami. Oboje uważali go za jeden z najszczęśliwszych w ich życiu. Satysfakcją i radością napełniała ich służba odrodzonej Polsce na odległej od centrum kraju i niebezpiecznej placówce. Polska i Rosja bolszewicka pozostawały w stanie wojny. Front przebiegał bardzo blisko. Ale przez prawie półtora roku była to raczej zimna wojna. Czasami ostrzeliwały się wysunięte patrole. Czasami przelatywały nad miastem samoloty z czerwoną gwiazdą i budziły niepokój, bo mogły być zapowiedzią rosyjskiego natarcia. Władze cywilne zobowiązano do koordynowania swych działań z wojskiem, a wojsko było ich podporą w wielu dziedzinach. Dowódcą odcinka frontu rezydującym ze swym sztabem w Borysowie był pułkownik Michał Żymierski, wówczas rzutki i szarmancki oficer Legionów, budzący zaufanie i sympatię, parę lat później zamieszany w afery korupcyjne i szpiegowskie, aresztowany i postawiony przed sądem, a w Polsce Ludowej – przed ponownym aresztowaniem – marszałek i szef sił zbrojnych. Matka mówiła mi, że łzy cisnęły się jej do oczu, kiedy patrzyła na niedolę młodych polskich żołnierzy. Nie było dla nich butów, nie było ciepłego odzienia, co szczególnie boleśnie dało się we znaki podczas zimy 1919/1920 roku. Ale duch był wspaniały. Wojsko nie tylko strzegło linii frontowych i śledziło ruchy na pozycjach sowieckich, ale również podejmowało roboty tam, gdzie zniszczenia Wielkiej Wojny stały się plagą dla miasta i jego mieszkańców. Zbudowało między innymi Most im. Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego na rzece Berezynie. Na prośbę oficerów moja matka przecięła wstęgę na uroczystości otwarcia i poświęcenia. Zachowało się do dziś parę zdjęć zrobionych z tej okazji.
Zadania nie były łatwe – ani dla Osmołowskiego, ani dla Raczkiewicza, ani dla mojego ojca i jego współpracowników, ani dla Żymierskiego i jego sztabu. Kraj był zdewastowany przez wojnę. Zniszczeniu uległy szlaki komunikacyjne. Brakowało żywności i właściwie wszystkiego, co potrzebne do jako tako cywilizowanego życia. Sytuacja polityczna i działania administracji były skomplikowane. Ludność polska nad Berezyną, choć mniej liczna niż w Mińsku i okolicy, tworzyła wystarczająco dużą zbiorowość, aby stanowić istotną podporę władz. Ze szlachty zagrodowej szybko udało się zorganizować jednostki policji oraz niższe szczeble administracji. Był to element pewny i oddany. Za Polaków uważali się praktycznie wszyscy katolicy, nawet ci, którzy po polsku mówili tylko od święta. Większość ludności na pytanie o narodowość odpowiadała „prawosławni” albo „tutejsi”. Ale ruch białoruski akcentujący odrębność od Litwy, Polski i Rosji zaczynał już wtedy kiełkować. Nieliczni jeszcze lokalni intelektualiści nie bez racji wysuwali tezę, że Białoruś – a nie etniczna Litwa – jest rzeczywistą spadkobierczynią Wielkiego Księstwa Litewskiego, w którym element ruski, odrębny od moskiewskiego, wchłonął znaczną część wojowniczych, ale nielicznych bałtyckich zdobywców, przekazując im własną mowę, wiarę i organizację społeczną.
Źródła fotografii
Fotografie ze zbiorów Autora: s. 12, 15
Autor dziękuje wszystkim, od których przez lata otrzymywał fotografie do swojego prywatnego archiwum fotograficznego. Dzięki nim mógł ilustracyjnie wzbogacić książkę. Dziękuje tym, których pamięta, oraz tym, do których po latach nie udało się dotrzeć.
Przypisy
[1]The College of Europe, Fifty Years of Service to Europe. Le Collège d’Europe, Cinquante Années au Service de l’Europe (1949–1999), Brugge 1999.
[2] Początkowo belgijski, a po federalizacji kraju i utworzeniu dwu odrębnych resortów flamandzki minister edukacji, będący wówczas prezydentem Rady Administracyjnej Kolegium.