Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Jeśli ktoś znowu zapyta, gdzie jest ten wielki, nasycony życiem epos o historii niemieckiej, teraz możemy odpowiedzieć: tutaj, napisał go Christian Berkel. To nie żaden piszący aktor. To pisarz w całym tego słowa znaczeniu. I to jaki”.
DANIEL KEHLMANN
„Przez wiele lat uciekałem od mojej historii. Potem wymyśliłem ją na nowo”.
Aby napisać powieść o swojej rodzinie, aktor Christian Berkel chodził do archiwów, czytał korespondencję, odbywał podróże. Na kanwie całego stulecia historii Niemiec osnuł wielką sagę rodzinną – opowieść o niezwykłej miłości.
Christian Berkel z wielką elegancją plecie trzymającą w napięciu fabułę powieści o swojej rodzinie. Opowiada o trzech pokoleniach, o ich drogach prowadzących od Ascony, przez Berlin, Paryż, Gurs i Moskwę, aż do Buenos Aires. Kończy historią dwojga kochających się ludzi, którzy różnią się od siebie tak, że bardziej już nie można, a jednak przez całe życie nie potrafią od siebie odejść. Książka zyskała status bestsellera „Der Spiegel”.
Christian Berkel, urodzony w 1957 roku w Berlinie Zachodnim, należy do najbardziej znanych niemieckich aktorów filmowych i teatralnych. Zagrał w wielu europejskich produkcjach filmowych i w hollywoodzkich blockbusterach. Za swoje kreacje aktorskie otrzymał m.in. nagrodę „Bambi”, „Złotą Kamerę” i „Deutscher Fernsehpreis” (Nagrodę Telewizji Niemieckiej). Grał w nominowanym do Oscara filmie "Upadek", w "Eksperymencie" Olivera Hirschbiegla, w "Czarnej księdze" Paula Verhoevena i "Bękartach wojny" Quentina Tarantino.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 407
Cisza.
Drzewo z trzaskiem runęło na ziemię. Ktoś coś krzyknął. Mężczyźni ponownie włączyli elektryczną piłę. Wizg rozciągał się w czasie i nabrzmiewał, piła zatapiała zęby w następnej sośnie. Nie miałem odwagi się odwrócić. Serce mi się ścisnęło. Niemalże słyszałem, jak z wolna wyrywają się z ziemi korzenie stuletniego olbrzyma, jak w upadku załamuje się jego opór.
Siedziałem na czerwonym klinkierowym słupie u wejścia do naszego nowego domu. Po drugiej stronie ulicy ciągnęły się w porannym słońcu jeden za drugim świeżo pomalowane płoty, a za nimi pośród podmiejskiej sielanki ujadały psy. Za moimi plecami, w wysokiej po kolana trawie zaczarowanego ogrodu, o jakim marzy każde dziecko, leżało osiem martwych sosen. Osiem. Liczyłem. Zostało już tylko jedno małe, krzywe drzewo. Nie miało pójść na ścięcie. Ojciec mi obiecał. W cmentarnej ciszy ostrożnie obejrzałem się za siebie.
Straciłem równowagę. Upadek jak z horroru. Z całej siły starałem się utrzymać kierunek przeciwny do ruchu wskazówek zegara. Spadając czy też opadając, nim moja sześcioletnia głowa uderzyła o kamienne płyty, wciąż widziałem to drzewo w jego niepozornym pięknie. Promienie słońca przezierały przez liście, owoce połyskiwały. Jeszcze stało. Samo. Wcale nie zagubione. Przekorne. Moja jabłoń.
– Co, znowu odwiedzamy mamusię?
A cóż to tę kwiaciarkę obchodzi? I ten nieskrywany wyrzut w głosie. Co ona może wiedzieć? Tu, w Spandau, każdy zna każdego. Nie, to nie do zniesienia. Szybko zapłaciłem i wyszedłem ze sklepu.
Z kwiatami w ręce skręciłem w wąską uliczkę między blokami. A jednak już wtedy pomyślano o tym, żeby te kloce zgrupować wokół trawnika. Rodzice wynajęli tu mieszkanie, gdy sprzedali dom we Frohnau, aby większość roku spędzać w Hiszpanii. Ojciec spełnił przyrzeczenie, które złożył mojej matce kilkadziesiąt lat wcześniej, w latach pięćdziesiątych, kiedy wróciła z Argentyny i nie potrafiła się odnaleźć w Niemczech. Ten kraj nie był już jej ojczyzną, nie mógł się ponownie nią stać.
– Wchodź szybko.
Matka stała w drzwiach, miała na sobie tylko szlafrok. Zanim zdążyłem jej wcisnąć kwiaty do ręki, wciągnęła mnie do przedpokoju. Od moich ostatnich odwiedzin minęło kilka tygodni. Jesień przeszła w deszcze i śniegi. Zrobiło się zimno.
– Mam ci coś do powiedzenia.
W malutkim salonie odwróciła się i odrzuciła w tył głowę.
– Wyszłam za mąż.
Nad osiedlem przeleciał z hukiem samolot. Ojciec zmarł dziewięć lat temu, 24 grudnia 2001 roku.
– Dlaczego nic mi nie mówiłaś? – spytałem.
Spojrzała na mnie badawczo, odczekała chwilę.
– Nic się nie martw, on też już umarł.
– Jak… ale…
– Na wątrobę.
– Ach.
– Tak samo jak twój ojciec, on też zszedł na wątrobę, ale już dawno temu, w wojennych czasach. Zupełnie nagle upadł. Martwy. Z Carlem było podobnie. Twojego ojca poznał na wojnie. Razem byli w Rosji w obozie.
– Jak to… kto umarł w Rosji?
– Jak to kto? Twój ojciec.
– Nie.
– Nie? – zaśmiała się, nie wierząc własnym uszom. – Ja chyba wiem lepiej, był przecież moim mężem, nawet jeśli za Adolfa nie mogliśmy się pobrać.
– Nie, nie mógł umrzeć podczas wojny, bo przecież bym się nie urodził… albo on nie byłby moim ojcem.
– Oczywiście, że był twoim ojcem. Jeszcze by tego brakowało, żeby nie był! Co ty wygadujesz? Na lepszy pomysł nie wpadłeś?
– Przecież urodziłem się w 1957 roku, on nie mógł zginąć na wojnie, to znaczy – nie mógł umrzeć, a dwanaście lat po wojnie mnie spłodzić…
Patrzyła na mnie rozeźlona.
– Chyba masz coś nie tak z głową. – Nie spuszczała ze mnie zmętniałego wzroku. – Co za bzdury, no nie! To teraz posłuchaj, Carl zostawił mi w spadku bardzo dużo pieniędzy, chciał mnie zabezpieczyć, wiesz, no i dlatego, że wciąż miał przeze mnie kłopoty ze swoją rodziną.
– Dlaczego?
– No bo on był z Benzów – zrobiła przerwę i popatrzyła na mnie znacząco.
– Benzów?
– Tak. Daimler-Benz.
Nazwa sturlała się jej z języka niczym ośmiocylindrowiec.
– Ale dlaczego miał przez ciebie problemy ze swoją rodziną?
– Ty rzeczywiście czasem ciężko kapujesz. No jak to dlaczego? Oni oczywiście obawiali się łowczyń spadków. Poza tym Carl był znacznie młodszy ode mnie. To im naturalnie też nie pasowało.
– Ile miał lat?
– Tak dokładnie to nie pamiętam. Czterdzieści siedem? Co nieco już zapominam, wiesz? Może czterdzieści sześć, czyli pod pięćdziesiątkę albo pięćdziesiąt parę… no tak.
– Myślałem, że był razem z tatą w niewoli u Rosjan?
– Przecież ci mówiłam. Znowu nie słuchałeś?
– Nie, tylko że nie mógł być wtedy pod pięćdziesiątkę… no bo skoro razem z tatą był w rosyjskim obozie…
Miałem nadzieję, że się podda, chociaż wiedziałem, że nie potrafi. Dawniej sprzeczności też jej nie przeszkadzały. Mimo to spróbowałem.
– Właściwie powinien był być wtedy mniej więcej w twoim wieku.
– Ale nie był. Był trzydzieści lat młodszy. Koniec kropka. No więc, posłuchaj, przelał na moje konto dwa miliony euro. A ja tych pieniędzy nie potrzebuję, chciałam je podarować tobie i twojej siostrze. – Zadowolona patrzyła na mnie promiennym wzrokiem.
– O, to bardzo miło z twojej strony, ale może jednak zechcesz je zatrzymać?
– Po co? Mam dosyć, a za długo żyć też nie chcę. Znam już wszystko na wylot, no i nie mam ochoty się nudzić. – Aha, zanim pójdziemy do banku po pieniądze, chciałabym jeszcze pojechać do Intercontinentalu. – Spojrzałem na nią pytająco.
– Carl i ja spędziliśmy tam noc poślubną, a następnego dnia rano caaałkiem po prooostu zostawiłam tam ślubną suknię. Pewnie wciąż wisi u nich w szafie. Chciałabym ją jednak mieć.
Przyszedłem z notesem pełnym zapisków, siedzę naprzeciwko mojej matki, chcę ją wypytać o ojca – a ona mi tu opowiada o swoim ślubie z Carlem Benzem.
Zrozumiałem, że czas, który chcę odszukać, nie został zapomniany. On się na moich oczach zaczął rozsypywać. Z jej życia pozostały tylko fragmenty. Poszczególne motywy pojawiały się w różnych wariantach, łączone na nowo, jakby ktoś pociął obraz na części, niektóre pogubił, a inne poskładał w nową całość. Jakby w zapominaniu powstawała nowa kartografia duszy.
A mój ojciec, z którym dzieliła życie już jako trzynastolatka – mój ojciec znikł, zmarły dawno temu w Rosji, zastąpiony przez Carla Benza.
Ojciec od marca 1945 roku do końca 1950 był w niewoli rosyjskiej. Czy lata rozłąki zamieniła teraz na jego śmierć? Jeśli wtedy myślała, że poległ, jeśli zaczęła akceptować jego odejście, podobnie jak czyniło wiele kobiet w tamtych czasach, to ta śmierć stała się dla niej na długo rzeczywistością. Czy jej zanikająca pamięć teraz do tego wróciła?
Filia kasy oszczędnościowej znajdowała się tylko parę minut drogi od domu. Moja matka pewnym krokiem podeszła do jednego z doradców bankowych. Położyła na ladzie wielką pustą torbę.
– Dzień dobry, czy mogę prosić o stan mojego konta? Sala Nohl – powiedziała statecznym, niemal uroczystym tonem. Po śmierci mojego ojca wróciła do panieńskiego nazwiska.
– Bardzo chętnie, łaskawa pani.
Urzędnik uprzejmie skinął głową. Matka uśmiechnęła się do mnie porozumiewawczo. Przez krótką chwilę poczułem się niepewnie. Właściwie to nie może być prawda. A może jednak?
– 3766 euro i 88 centów, łaskawa pani.
Podniosła wzrok.
– Nie, drugie konto.
Doradca jakby nie zrozumiał. Zwróciła się w moją stronę i z westchnieniem potrząsnęła głową, jakby przepraszała za nieudolność pracownika, który musi się jeszcze trochę douczyć, lecz ona wielkodusznie pominie to tym razem milczeniem.
– Łaskawa pani, bardzo mi przykro, ale ma pani u nas tylko to jedno konto.
– Ach tak, tylko to jedno, tak?
Kiwała niepewnie głową, coraz bardziej blednąc na twarzy. – Dobrze, wobec tego przyjdę jutro, jak będzie pański szef.
Biedak spojrzał na mnie z pytaniem w oczach.
– Bardzo proszę, łaskawa pani.
Ostrożnie wyprowadziłem ją na zewnątrz.
Na ulicy zatrzymała się po kilku krokach. Popatrzyła na mnie z przestrachem.
– Przecież to wszystko nie mogło mi się przyśnić.
Rozmawiałem z lekarzami, jak najdokładniej opisywałem swoje spostrzeżenia, także najwcześniejsze oznaki rozpoczynającego się rozpadu osobowości, i dowiedziałem się czegoś, co wiedziałem już od początku. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko towarzyszyć jej w tej nieuchronnej drodze, nim wejdzie do tunelu, którym krok po kroku będzie odchodziła w ciemność bez wspomnień. Psychiatra radził mi odwiedzać matkę jak najczęściej. Regularne rozmowy, kontakty towarzyskie mogłyby złagodzić przebieg choroby. Niełatwo mi te odwiedziny przychodziły. Potrzebowałem trochę czasu, by wniknąć myślami w jej świat. Uporządkować w sobie te obrazy udawało mi się zwykle dopiero później, gdy znowu byłem sam na sam z sobą i brzmieniem jej głosu.
Niektórzy czują jeszcze smak ciasta, które ich matka w niedzielę stawiała na stole, jakiegoś specjalnego posiłku, swojego ulubionego dania, którego zapach niezawodnie otwiera drzwi do zamkniętych pokojów dzieciństwa. Inni pamiętają jej perfumy, objęcia, czuwanie przy łóżku, kiedy chorowali, jej chód, ruchy, zarys pleców, kiedy gasiła światło i wychodziła z pokoju, pocałunek, który rozwiewał strach przed zaśnięciem, jej śmiech i współczujące łzy albo jej cichą, dającą oparcie obecność. W moim wypadku były to słowa. Słowa zamieniające się w obrazy, które stawały się moimi własnymi. Podłogą, ścianami, oknami i drzwiami mojego świata. Nic w moim dzieciństwie nie rozstrajało mnie bardziej niż milczenie matki. A teraz? Czy powoli prześliźnie się do świata, w którym wspólnego języka już nie będzie?
Psychiatra wyjaśnił mi, że nawet w szaleństwie pozostaje zachowany kontakt z rzeczywistością, tyle że niełatwo ją rozpoznać. „Jeśli na porannym obchodzie paranoik opowiada lekarzom, że pielęgniarz przez całą noc maltretował go elektromagnetycznym promieniowaniem, to można przypuszczać, że ów pielęgniarz poprzedniego wieczoru pewnie nie był dla pacjenta zbyt miły”. Ale sądząc z obserwacji, z moją matką nie jest jeszcze tak źle. Zapytałem o diagnozę. Uśmiechnął się, wzruszając ramionami. „Co panu da etykietka?”. Nie nalegałem. Cóż miałbym począć ze słowem, którego znaczenia nie potrafiłem ocenić? Przy pożegnaniu położył mi dłoń na ramieniu. Przez moment miałem wrażenie, jakbym go znał od zawsze. „Niech pan nie traci odwagi”.
W domu przeglądałem albumy ze zdjęciami, szukając śladów jej wcześniejszego życia. Od jakiegoś czasu nagrywałem nasze rozmowy. Teraz przesłuchiwałem nagrania i początkowe przerażenie ustępowało niespokojnej ciekawości. Zarazem czułem się jak podglądacz, intruz. Fotografie, tak teraz mi drogie, zawierały esencję jej życia, monetę spadającą w bezdeń ciemnej studni. Czy w zapominaniu naprawdę mogłem odkryć formę pamiętania? Do jakiego mrocznego lochu mnie to zaprowadzi? I co kryje się po drugiej stronie? Czy kształtujące przeżycia z przeszłości mogą trafiać na jeszcze głębiej położone pokłady, aby się zagęścić w nową rzeczywistość? Czy w zapominaniu odsłoniły się luki w dziejach naszej rodziny? Czy oficjalna wersja naszej historii była tylko udomowionym wspomnieniem, interpretacją ze skreśleniami i uzupełnieniami, jakich dokonujemy wszyscy, kiedy z niepasujących do siebie części egzystencji, z mnóstwa rzeczy nieprzetrawionych, usiłujemy uformować jakąś zrozumiałą całość? Przy każdych odwiedzinach ostrożnie dopytywałem, głębiej drążyłem. Im więcej czasu upłynęło od wydarzeń, tym lepiej moja matka zdawała je sobie przypominać. Historia moich rodziców zaczynała się mgliście rysować przed moimi oczami, magiczne migawkowe zdjęcia zanurzone w wywoływaczu utraconego czasu.
Stałem pod jej drzwiami w Spandau. Zadzwoniłem i niespokojnie czekałem. Przytłaczająca cisza. Szare i brudne wydawało się tutaj wszystko, chociaż osiedlowe uliczki utrzymywano w pedantycznym porządku. Powietrze przesycała wilgoć, na horyzoncie znowu zebrało się kilka burzowych chmur. A jeśli nikt mi nie otworzy? Może umarła? Może leży martwa w korytarzu albo padła jak długa na laminatowej podłodze w pokoju? Zadzwoniłem jeszcze raz. Czasami tylko głośno słuchała muzyki albo wyłączała dzwonek, żeby mieć spokój. Już sięgałem po komórkę, kiedy usłyszałem jej kroki. Nigdy nie była typem sportowym. Pamiętam z dzieciństwa, że na wakacjach całymi dniami siedziała pod parasolem słonecznym na plaży i patrzyła na morze. Ciało miała ociężałe i obrzmiałe. Nie wiedziałem, dlaczego. Wstyd mi było, kiedy na nią patrzyłem, bo pragnąłem mieć piękną, godną pożądania matkę, której wszyscy by mi zazdrościli, taką, która się elegancko ubiera, o ciemnych włosach, tak jak na zdjęciach z młodości. Ale od lat objadała się słodyczami, za sosami na maśle wręcz przepadała, płacąc za ten brak umiaru rosnącym poziomem cukru we krwi, jak się później dowiedziałem. Cukrzyca wieku podeszłego, brzmiało rozpoznanie, od kilku lat musiała trzy razy dziennie wstrzykiwać sobie insulinę. Jednym z najgorszych jej nawyków, dziwactwem, które wciąż na nowo mnie złościło i prześladowało przez całe dzieciństwo, były te jej wciąż zmieniane peruki, atrybut pewnej siebie kobiety lat sześćdziesiątych, jak głosiły reklamy. Któregoś razu wróciłem z przedszkola wcześniej, a tu otwiera mi jakaś obca osoba o włosach w kolorze byczej krwi, takim samym jak drzwi wejściowe. Patrzyłem na nią przerażony. Kto to jest? Gdzie mama? Pomyliłem numer domu czy co, a może rodzice już tu nie mieszkają? I co ja teraz zrobię? Dopiero brzmienie jej głosu przywróciło mnie do rzeczywistości.
Zza drzwi usłyszałem swoje imię. Głos wciąż jeszcze miała tak przenikliwy jak dawniej. Bojaźliwy, świdrujący, kiedy nie wiedziała, kto stoi za drzwiami, albo akurat się spieszyła, a ciemny i cichy, gdy się złościła, dźwięczny jak dzwon i melodyjny, gdy opowiadała którąś ze swoich niezliczonych historyjek. Drzwi się otworzyły. Moja matka na starość znów wypiękniała. W ciemnych spodniach i fiołkowym bliźniaku stała przede mną krucha i delikatna. Znowu zaczęła zwracać uwagę na to, w co się ubiera. Na przywitanie pocałowałem ją w oba policzki. Nagle odczułem potrzebę, by wziąć ją opiekuńczo w objęcia. Niepewnie położyłem rękę na jej ramieniu. Wzdrygnęła się, gdy jej dotknąłem, czy może usztywniła? Zrobiła unik? Czy mój dotyk był jej niemiły?
W salonie pochyliła się nad stolikiem do kawy. Palcami wygładziła małą prostokątną brokatową serwetkę. Za stołem stała pod ścianą szeroka, obita złotym aksamitem sofa. Jej wygięte na zewnątrz mahoniowe nogi zwężały się ku dołowi i kończyły trochę za małymi złotymi łapami. „Empir, z pałacu”, wyjaśniała matka każdemu gościowi poufałym tonem. Więcej nie miała zwyczaju mówić. Znalezione i wynalezione mieszała z przeżytym i wymyślonym. Niekiedy poprzestawała na aluzjach, kiedy indziej znów z lubością rozpływała się w szczegółowych opisach. O tym, że ciemny stół to imitacja, wspominała tylko po to, żeby podkreślić, że zna się na rzeczy. „Ale pasuje”, dodawała kategorycznym tonem. Tylko szaleniec by się z nią nie zgodził. Wszystko w tej ciasnocie przepełnionego dwupokojowego mieszkania pasowało. To było jej pied-à-terre, odkąd wyjechała z Berlina, aby ostatnich dwadzieścia lat życia ojca spędzić razem z nim w białym domu na księżycowym pustkowiu Andaluzji. W samym środku parku krajobrazowego Cabo de Gata, Przylądku Kota, usiłowała uciec od wspomnień. Na prawo od tarasu spojrzenie gubiło się w rozległym, wymiecionym do czysta pejzażu, w dole albo połyskiwało, albo szalało morze. Pustynia nad oceanem.
Usiadła teraz w swoim fotelu obok sofy. Znowu przyniosłem ze sobą urządzenie do nagrywania. Plan napisania książki o niej, o naszej rodzinie, o stosunku matki do mojego ojca, w ostatnich latach powoli dojrzał. Początkowo skradał się do mnie niczym kot włóczykij, raz za razem obwąchiwał, aby zaznaczyć zapachem swój rewir, nim się odwróci i sobie pójdzie. Tak, na początku rzeczywiście miałem wrażenie, jakby mi ktoś obsikiwał nogawkę. Przyjaciele i koledzy zachęcali mnie do opisania tych historii. Każdy argumentował po swojemu. Zauważałem, jak zawłaszczają te rekwizyty, epizody, zmieniające się w zależności od osoby, której o nich opowiadałem.
Mnie samemu te historie pozostawały obce, a jednocześnie nie dość obce. Liczne luki nasuwały pytania, którym nie miałem odwagi stawić czoła. Każda powieść rodzinna ma własną gramatykę, tworzy własne znaki, swoją składnię, przez co dla występujących w niej osób jest często mniej czytelna niż dla postronnego obserwatora. Obce rośnie w pobliżu. Bryła korzeniowa wielkością i objętością odpowiada koronie drzewa, z nami jest tak samo. Jako obcy tkwimy korzeniami w tym, co niewidoczne, rozrastamy się pod ziemią i rozprzestrzeniamy. Owoce, czyli to co widzimy, dojrzewające albo zgniłe, żywe albo martwe, odpowiadają temu, czego w przyrodzie widzieć nie możemy, a w rodzinie widzieć nam nie wolno. To tabu. Z lunatyczną pewnością widzi to każde dziecko.
Patrzyłem na jej twarz. Cienkie białe włosy nosiła mocno związane z tyłu w mały koczek. Ostatnich dwadzieścia lat w Hiszpanii dobrze jej zrobiło. Na słońcu jej depresja wyblakła, ona sama schudła, a peruki wyrzuciła do morza. Ten akt wyzwolenia zwrócił mi matkę, której prawie nigdy takiej nie widywałem. Z daleka przypominała delikatną młodą dziewczynę ze zdjęcia z 1932 roku. W wieku trzynastu lat miała ciemnobrązowe włosy, a spojrzenie smutne i poważne. Teraz siedziała naprzeciw mnie, dziewięćdziesięciojednoletnia, z pomarszczoną twarzą, w której dominował łukowaty nos, z dużymi dłońmi wciąż jeszcze ciekawie sięgającymi po wszystko. Ciało, na starość znowu szczupłe, zachowało sprężystość.
Poczułem słodkawy zapach dawnego życia. Przy wejściu wisiał na haku żółty beret mojego ojca. Ojciec miał go na sobie na łożu śmierci. Od tego czasu upłynęło dziewięć lat. Kiedy patrzyłem na ten beret, w powietrzu nadal unosił się zapach ojca, jakby nie opuścił on na dobre pomieszczenia, jakby w każdej chwili mógł zdjąć beret z wieszaka i w milczeniu wyjść jak zwykle na długi spacer. Matka powiodła oczami za moim spojrzeniem.
– Twój ojciec wcale do mnie nie pasował.
Na chwilę oniemiałem. Zdumiało mnie takie zdanie o dwojgu ludziach, którzy przez całe życie, z kilkoma przerwami, nie potrafili od siebie odejść.
– Był więc ktoś inny?
– Właściwie nie.
– Nigdy?
– Powiedziałabym, że właściwie nie.
Znałem inne historie, z innych czasów, ale teraz też nastały inne czasy. Wciąż jeszcze spoglądała na żółte nakrycie głowy.
– Mój ojciec spotkał go w Tiergartenie. I ten w którąś słoneczną niedzielę stanął u naszych drzwi. Wystrojony jak stróż w Boże Ciało. Od razu widziałam, że nie czuje się komfortowo. No i ten garnitur. Nie, naprawdę, zum Piiiepen1. – Umilkła na chwilę.
– Od razu się w nim zakochałaś?
– Ja?
– Tak.
Niepewnie pokiwała głową.
– Niektórych rzeczy jednak już tak dokładnie nie pamiętam, ale wiesz – prawdopodobnie tak.
– Miałaś wtedy…
– Trzynaście lat.
– A on?
– Siedemnaście.
Głowa osunęła się jej lekko na pierś, jakby matka zapadała w drzemkę. Po chwili mówiła dalej, z przymkniętymi oczami.
– Zobaczymy, ile czasu będzie potrzebował dzisiaj. Właściwie to bezczelność, on sobie znika i nawet nie przyjdzie mu do głowy, żeby powiedzieć, dokąd idzie i kiedy ma zamiar wrócić. I tak mam przez całe życie. Nie do wiaaary.
Zum Piiiepen (właśc. zum Piepen) – w dialekcie berlińskim: uśmiać się można, śmiech powiedzieć. – Ten i pozostałe przypisy pochodzą od tłumaczki. [wróć]
W maju 1915 roku, w bitwie pod Gorlicami, od strzału w pierś zginął balwierz Otto Joos, rzuciwszy się z bagnetem na linię wroga.
W parterowym mieszkaniu przy trzecim tylnym podwórzu na Kreuzbergu żona Ottona Anna z pomocą pośpiesznie przybyłej sąsiadki i swojej córeczki Erny urodziła syna. Niemowlę było nieduże i ważyło ledwie trzy kilo, mimo to sprawiało wrażenie zdumiewająco silnego. Poród trwał dwadzieścia minut.
– Biedny Steppke1, bez ojca! – Potrząsnęła głową sąsiadka.
– Przestań tak berlinić. Dziecko powinno słyszeć coś lepszego.
Anna dała małemu pierś. Starała się mówić możliwie wyraźnie i wytwornie, nagle skrzywiła się przestraszona.
– Aua. Ten to ma dobry ciąg.
– I co ty teraz zrobisz, kobieto? Będziesz miała jeszcze jedną gębę do wykarmienia.
Anna nie słuchała. Patrzyła na swojego nowo narodzonego.
– Co za pech z tym Ottonem. Że też wszyscy twoi umierają. Co za pech. No nie…
– Może pani już iść, Frau Kazuppke, Erna mi pomoże.
Drzwi się zamknęły. Frau Kazuppke jeszcze kilka razy potrząsnęła okrągłą głową i wytarła zakrwawione ręce w poplamiony fartuch. Już kilkorgu dzieciom w sąsiedztwie pomogła przyjść na świat, innym zaś powiększyć grono aniołków. Znała życie, wiedziała, że wraz z tym chłopcem pojawił się na świecie jeden kłopot więcej.
Erna podeszła po cichutku na swoich patykowatych nogach. Twarzyczkę o ostrych rysach delikatnie wsunęła nad ramieniem matki.
– Słodki – powiedziała beznamiętnie – jak będzie miał na imię?
– Otto. Jak jego ojciec.
Erna kiwnęła głową.
Kilka tygodni później, wybrawszy się do kościoła, Anna spotkała bezrobotnego murarza, Karla. Innych swoich mężczyzn też poznała w ławie kościelnej. Nie najgorsze miejsce na zawieranie znajomości. Każdy, kto tu przychodził, szukał skupienia, wewnętrznej refleksji albo pociechy dla udręczonej duszy. Po mszy łatwo zacząć rozmowę, pogaduszki. Albo i coś więcej. Kto szedł do kościoła wysłuchać słowa Pańskiego, ten gotów był się otworzyć. Tyle pewnego. I chyba nie mógł być takim znowu złym człowiekiem, skoro wierzył w coś wyższego, a coś wyższego dla Anny wiele znaczyło.
Karl był postawnym mężczyzną. Życie źle się z nim obeszło, Anna poznała się na tym od razu. Szerokie ramiona, a w dumnej piersi zranione serce, pociągały ją takie kontrasty. Patrzyła na niego jak na mieszkanie do sporego remontu, ale nader obiecujące. Dobrze, że konkurencja rzadko dostrzegała potencjał takich mężczyzn, w każdym razie nie tak szybko jak Anna. Jej pierwszy mąż Wilhelm, zwany Willim, na pewno kiedyś by do czegoś doszedł. Wprawdzie nie za bardzo lubił pracować, lecz u Anny coś takiego nie przechodziło. „Żadnego tchórzostwa w obliczu wroga”, powtarzała w swojej najlepszej niemczyźnie i dobrze wiedziała, o czym mówi. Sama nie szczędziła starań, nie wstydziła się żadnej pracy, żeby tylko ochronić rodzinę, stworzyć dzieciom i mężowi przyjemny dom. Co dzień ciepły posiłek, choć w grochówce rzadko pływało dość tłuszczu, o odrobinie kiełbasy nie wspominając, zawsze przygotowane kanapki do pracy czy do szkoły. Anna była biedna i pomysłowa. Nie bała się niczego i nikogo, nawet autorytetów. Dzięki wrodzonemu sprytowi, w sposób tyleż wyrafinowany, co pełen wdzięku, łatwo owijała sobie ludzi wokół palca, zwłaszcza tych zamożnych. Jako sprzątaczka miała wzięcie, była szybka, dokładna, godna zaufania. Często dostawała więcej niż tylko uzgodnioną zapłatę: coś z biżuterii, znoszoną sukienkę, sztućce, których ktoś nie chciał już mieć, albo jakiś stary mebel, który musiał ustąpić miejsca nowemu. Pracodawcy byli bardzo zadowoleni z młodej kobiety, tak żądnej wiedzy, z taką radością patrzącej na piękne wnętrza i nie zastanawiającej się nad tym, dlaczego ona sama nie może tak mieszkać. Prezenty rzadko zatrzymywała. Zwykle szybko znajdowała kupca, a uzyskaną sumę dokładała do oszczędności gromadzonych na gorsze czasy. Była kobietą przewidującą.
Williego wszystko to przerastało. Coraz bardziej zamykał się w sobie, zaczął pić, całymi nocami nie wracał do domu, aż wreszcie w którąś gwiaździstą noc powiesił się na gałęzi spróchniałego drzewa w lesie Tegeler Forst. Gałąź się pod jego ciężarem urwała i skręcił sobie kark. Z Willim Anna miała najstarszą córkę, siedmioletnią Ernę. Kochała ją, ale była dość mądra, żeby wiedzieć, że rośnie tu niezłe ziółko, które trzeba zawczasu upilnować albo ustrzec przed nim samym. Niestety, kilka młodych dziewczyn na wyższych piętrach domu, w którym mieszkała na parterze, uprawiało profesję horyzontalną. Kiedy Anna wracała zmęczona po pracy, wieczorni goście, onieśmieleni wezbraną żądzą, przemykali pod jej oknem. Grubi, chudzi, starzy, młodzi, ładni, brzydcy – z dobrego, lepszego i ze złego towarzystwa. Niektórzy stukali w jej okno, dzwonili do jej drzwi, bo była nie tylko młoda i ładna, lecz miała w sobie coś, co wielu mężczyzn uważa za „pociągające”. Jednak Anny nie można było kupić. Nie pogardzała tamtymi młodymi kobietami, lecz była dumna i raczej umarłaby z głodu, niżby się oddała za kilka marek któremuś z tych facetów. „Duma to jedyne, co uboga kobieta ma, tego nie wolno ci spieniężyć, bo będziesz niczym”. Ale ojciec Erny, Willi, był słaby. A na to i dobry Boże nie pomoże.
Pochowała Williego, a niedługo potem poznała w kościele Ottona. Z wyglądu był jego przeciwieństwem. Niski, raczej delikatny, o wąskich ramionach, pełnych wargach, z zawadiackim wąsikiem, starannie pielęgnowanym. Otto był fryzjerem. Nie pił, na dziwki nie chodził, miał spore oszczędności, giętki umysł, był pracowity, chociaż nieszczególnie ambitny. Ale jakąś przyszłość można było na tym budować. W krótkim czasie Anna zaczęła kłaść mu w uszy, że przecież mógłby zostać balwierzem. Jako balwierz lepiej by zarabiał na utrzymanie rodziny, byłby kimś, mógłby też robić operacje jak prawdziwy lekarz, usuwać zepsute zęby, przecinać wrzody. Wspólnymi siłami mogliby pewnie niedługo wynieść się z mieszkania na parterze, może do jakiegoś przy drugim podwórzu, ale przede wszystkim daleko od złego wpływu i jeszcze gorszego towarzystwa, przy czym nie tyle o dziwki jej chodziło, ile o ich klientów. Anna się ich bała. Nie ze względu na siebie, o nie, ale na małą Ernę. Wiedziała, że wśród mężczyzn wałęsających się po podwórzu po zapadnięciu zmroku są też zboczeńcy, którzy najpóźniej za dwa, trzy lata aż nazbyt chętnie będą wyciągali swoje paskudne łapska po jej małą Ernę.
Otto szybko wspiął się wyżej. Był zręczny i w innych warunkach pewnie zostałby chirurgiem. Z pomocą Anny zaszedłby może nawet tak daleko, ale nastała wojna, cztery lata okrucieństw, i Otto poległ za ojczyznę, tak jak wielu z jego rocznika, trzy miesiące wcześniej, niż sam został ojcem. Był wielką miłością Anny, dlatego wspólnemu synowi dała jego imię.
Ojczym Ottona Karl nie przepadał za chłopcem. Zazdrośnie obserwował każdy gest, każdą oznakę starania, jakie Anna okazywała synowi. Po narodzinach wspólnej córki, Ingeborg, było jeszcze gorzej. Karl miał w końcu własne dziecko. Bachory, jak nazywał Ernę i Ottona, mu ciążyły. Nie rozumiał, dlaczego ma harować na cudzy pomiot. Wojnę przeżył bez odznaczeń, a jedyne, co mu z tych czasów zostało, to ciężka trauma: nagłe ataki lęku, z coraz większą regularnością topione w alkoholu. Krok po kroku przenosił wojnę z zewnątrz do wewnątrz. Czego nie przepijał, to przegrywał w nadziei na odzyskanie utraconych pieniędzy. Z budowy go wyrzucono, prysło marzenie, że zostanie murarzem. Brał, co się nadarzało, zatrudniał się do prac dorywczych, najczęściej w fabryce. Był teraz robotnikiem niewykwalifikowanym, pomocnikiem, nikim. Utraconej dumy nadaremnie szukał na dnie butelki. W soboty dostawał kopertę z zapłatą, którą najczęściej przepijał jeszcze tej samej nocy. Potem chwiejnym krokiem wracał do domu i tłukł wszystkich jak popadło. Tylko nie swoją małą Inge.
Anna nie mogła go pohamować. Wiedziała, że musi zapewnić bezpieczeństwo Ottonowi i Ernie. Przez swoją chlebodawczynię dowiedziała się o możliwości wysyłania dzieci na wieś. Ponieważ Otto i Erna robili wrażenie zaburzonych, zabiedzonych, udało się jej stosunkowo szybko znaleźć miejsce dla obojga. Otto pojechał do jakiejś rodziny na Górnym Śląsku, Erna trafiła do Zagłębia Ruhry.
Anna ciężko przeżywała rozstanie, ale nie widziała innego wyjścia. Ostatnio Erna często uciekała z domu, a mały Otto zaczynał się jąkać ze strachu, gdy tylko widział swojego ojczyma Karla, choćby z daleka. Z pozoru obie strony zrobiły dobry interes. Dzieci były bezpieczne, a zastępczy rodzice dostawali od państwa porządny zastrzyk gotówki do domowego budżetu. Rozstanie trwało prawie cały rok. Czas wytchnienia dla Erny, a piekło dla Ottona, który trafił z deszczu pod rynnę.
O piątej rano wciąż jeszcze na wpół pijana Irmgard wyrywała go grubymi ramionami ze snu, w trzaskający mróz wrzucała do stojącej pod drzwiami na dworze kadzi z lodowatą wodą i przytrzymywała pokrywą tak długo, aż się prawie topił. Za każdym razem, kiedy on się miotał, ona miała szampańską zabawę. Otto szybko się zorientował, że podnosiła pokrywę dopiero wtedy, kiedy przestawał się ruszać. Poza tym odkrył, że między pokrywą a powierzchnią wody jest mała szczelina. Ostrożnie trzymał usta tuż nad wodą i chwytał powietrze, dopóki Irmgard nie podniosła pokrywy, żeby w ostatniej chwili, jak uważała, go wyciągnąć.
Otto zaczął się w nocy moczyć i załatwiać pod siebie. Zastępczy ojciec chwytał go wtedy za kołnierz i przeklinając zmuszał, żeby zeżarł „to gówno”. Jeśli Otto nie chciał, chlastał go zafajdanymi majtkami po twarzy. Na odchodnym się odgrażał, że jeszcze mu wybije z głowy te fanaberie. Otto już się nie jąkał, w ogóle przestał mówić. Potem przestał jeść. „Jak ktoś nie chce, znaczy nie potrzebuje”, niewzruszenie komentowała Irmgard jego zachowanie.
Po jedenastu miesiącach Anna uratowała syna od śmierci głodowej. Zabrała oboje dzieci z powrotem do Berlina. Zaprowadziła teraz żelazny rygor. Gdy tylko Karl podnosił rękę na któreś z nich, tłukła go szczotką po łapach albo całymi nocami nie dopuszczała do siebie.
W szkole Otto był najmniejszy i najsłabszy. Koledzy z klasy przejęli rolę ojca i dzień w dzień go prali. Kiedy któregoś razu twarz usmarowaną krwią i łzami znowu opłukiwał nad brudną umywalką w szkolnej toalecie śmierdzącej starymi sikami, obejrzał się w lustrze i uznał, że coś się musi zmienić. W nocy ukradł z jakiejś budowy parę ciężkich cegieł i walający się żelazny drąg. W cegle wyrobił otwory, drąg przyciął piłą na odpowiednią długość i zmajstrował sobie sztangę. Na podwórzu stało małe żelazne rusztowanie. Kobiety wieszały na poprzeczce swoje tanie dywany, aby je okładać trzcinową trzepaczką. Anna to zajęcie pozostawiała swojemu chłopu. „Przecież i tak nic nie robisz”. O miłości nie było już mowy. Kiedy się na niej kładł, rozkładała nogi i wydawała szybkie i głośne jęki, żeby mu stanął. Wkrótce Karl doszedł do wniosku, że trzepaczką można też okładać tyłki nieudanej rodziny.
Otto wstawał teraz codziennie dwie godziny wcześniej, przemykał koło chrapiącego ojczyma, najczęściej wyganianego na noc na tapczan w stołowym, i w gniewnym wspomnieniu o Irmgard, swojej dręczycielce, wylewał sobie kubeł lodowatej wody na nagie ciało, po czym w majtkach i podkoszulku z bawełny w prążki schodził do piwnicy, gdzie miał schowaną sztangę, i szedł na podwórze trenować. Początkowo prawie nie dawał rady podnieść ciężaru, podciągnąć się w górę na trzepaku czy zrobić na ziemi więcej niż trzy pompki. Ale wiedział, że jeżeli teraz się podda, będzie stracony na zawsze. Lekcja była jasna i prosta: dostawać łomot albo spuszczać łomot. Nawet nie był pewien, czy chce spuszczać łomot, ale wiedział, że nie chce więcej obrywać. Po kilku tygodniach okazało się, że cegły są już za lekkie. Dwie pełne skrzynki piwa, wyciągane spod łóżka ojczyma bełkocącego w półśnie i przywiązywane liną do sztangi, pozwoliły mu szybko poprawić wynik: od trzech serii po pięć powtórzeń do czterech serii po trzydzieści. Anna przyglądała się synowi przez okno i nie mówiła nic. Zrozumiała. Kiedy miała ziemniaki czy nawet masło i chleb, zawsze odkładała je dla Ottona. Pół roku później Otto wciąż jeszcze był niewysoki jak dawniej, ale wyrósł ze wszystkich swoich rzeczy. Z wyrobionymi muskułami spokojnie szedł do szkoły drogą, która tak długo była jego drogą krzyżową.
Paul Meister, śmiertelny wróg Ottona, przez wszystkich z nabożeństwem nazywany Paule, nie był najlotniejszy w klasie, ale w pięściach szybszy niż każdy kujon w tabliczce mnożenia. Sprzeciwiających się jego woli powalał na ziemię. A że i w mowie nie należał do najobrotniejszych, dowodził swoim wojskiem spojrzeniami.
Był grudniowy poniedziałek rano. Na szutrze pokrywającym szkolne podwórze leżała zimna warstwa szronu. Na pierwszej dużej przerwie Paule pańskimi gestami przydzielał chłopaków do dwóch drużyn piłki nożnej. Otto, nie mając zamiaru w niczym uczestniczyć, stał sobie w kącie. Akurat gdy starannie rozwijał kanapkę, którą dała mu matka, z całą siłą trafiła go w twarz utytłana gała. Strzelać to Paule umiał. Jego klakierzy ryczeli z uciechy.
– Otto głupek robi w portki kupę – wrzeszczał pryszczaty chudzielec. – Otto trzęsidupa pcha kanapki do brzucha – dodał chłopak o czerwonej twarzy, chowając się za Paulem. Ramiona odstawały mu od grubego torsu, jakby mu ktoś wyrwał kule spod pach.
Pewny siebie Paule kroczył w stronę Ottona. Zatrzymał się przed nim. Krótkim spojrzeniem rzuconym z ukosa wskazał mu miejsce w drużynie. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Otto prawym sierpowym zadał mu cios w wątrobę. Gdy Paule z trudem chwytał oddech, lewe ramię Ottona trafiło go najpierw pięścią, potem łokciem w twarz, łamiąc mu nos i kość jarzmową. Kiedy Otto na nim leżał i szorował jego twarzą po szutrze niczym starą szmatą, Paule nie mógł już sobie dokładnie przypomnieć, czy najpierw coś powiedział, a dopiero potem wybił Ottonowi kanapkę z ręki, czy też było odwrotnie.
Klakierzy odsunęli się bez słowa. Szukając pomocy, Paule obrócił ku nim krwawiącą twarz. Żaden się nie ruszył. Wszyscy z nabożną czcią gapili się na Ottona. To on był nowym królem. Z obojętną miną opuścił wolnym krokiem plac.
Kiedy wszyscy się rozpierzchli, z drugiej strony szkolnego podwórka wyszedł mu naprzeciw starszy chłopiec. Wyciągnął do Ottona rękę.
– Roland.
Otto spojrzał na niego w milczeniu. Znał tego ósmoklasistę ze słyszenia. Zawsze omijał takich szerokim łukiem. I tak by nie zwrócili na niego uwagi. Teraz pierwszy raz spojrzał mu w oczy. Niebiesko-białe mleko, pomyślał. Roland był od niego trochę wyższy. Miał kościste ręce, ramiona lekko odchylone od tułowia i dziwnie ugięte, nogi w postawie zrelaksowanej gotowości startowej. To fighter. Otto poznał od razu. Przybił wyciągniętą rękę.
Steppke – w dialekcie berlińskim: mały chłopiec. [wróć]
– Ten tutaj to Otto.
Stali w starej sali gimnastycznej. Zalatywało potem. Na matach trenowały młodziki, chłopcy w większości starsi i silniejsi od Ottona. Ubrani w czarne, obcisłe trykoty o krótkich nogawkach. Bezgłośnie zwierali się ciałami. Od czasu do czasu gwałtownie wypuszczali powietrze z płuc, aby z sapaniem uwolnić się z dźwigni albo uchwycić przeciwnika ramionami i nogami.
Mężczyzna, którego wszyscy nazywali szefem, miał może niewiele ponad dwadzieścia lat. Oczy pod niskim czołem patrzyły na Ottona nieruchomo i zimno, jakby chciał wymusić na nim jakieś zeznanie. Otto twardo nie odwracał wzroku.
– Początkujący?
Otto skinął głową. Szef wskazał drzwi po przeciwnej stronie.
– Idź do starszego kolesia po trykot. – Z tymi słowami odwrócił się znowu do swoich zapaśników, nie poświęcając mu już ani jednego spojrzenia. Otto przechodząc obserwował, z jaką łagodnością, ale zdecydowanie podchodzi do chłopaków, koryguje tu i ówdzie jakiś chwyt albo pokazuje inną postawę.
Przez następne tygodnie Otto regularnie trenował z Rolandem w związku zapaśniczym Klub Sportowy Lurich 02. Szefa widywał tylko z daleka, bo ten początkującymi się nie zajmował. Czasami słyszał jego cichy, chropawy głos, bardziej pasujący do mężczyzny pod pięćdziesiątkę. Młodzież podlegała „kolesiowi”, staremu rębajle, uzależnionemu od alkoholu, tak jak wielu z jego pokolenia. Zmrużone oczy w pooranej twarzy wyglądały jak obrócone na płask otwory strzelnicze, a cała postać jak opuszczona warownia trzymana niewidzialną ręką. Tak naprawdę mentorem Ottona był Roland. Nauczył go wszystkich trików i fint. Otto nabierał krzepy. Po powrocie z wyczerpującego treningu zapadał w głęboki, uszczęśliwiający sen. Za każdym razem poznawał nowy obszar własnego ciała. Z dnia na dzień miał więcej siły i potrafił używać jej z wyczuciem. Nauczył się zwyciężać, szybko przygważdżać przeciwnika do maty, a powalonego na łopatki przytrzymywać przez trzy sekundy. Reguły były proste: wykonywało się rzuty, przerzuty, zakładało dźwignię. Rywala należało sprowadzić do parteru i jak najszybciej położyć na łopatki. Otto budził strach swoim koronnym chwytem: wsuwał rękę między nogi przeciwnika, łapał go za udo i błyskawicznie podrywał w górę. Niebawem bardzo dobrze umiał stosować triki, rozwinął zaskakującą kreatywność w rozpoznawaniu i wykorzystywaniu mocnych i słabych stron przeciwnika tak, aby siła rywala trafiała w próżnię. Coraz bardziej upajał się nowym poczuciem ciała.
W domu ojczym Ottona niczym poturbowany przewodnik stada patrzył na przemianę chłopca. Raz podniósł na niego rękę. Zastygł w tej pozie jakby zdjęty nagłym bólem. Ciężko oddychał, potem się odwrócił. Było to krótko po kolacji. Wszyscy widzieli to upiorne przedstawienie. Karl znikł, a może był to już tylko jego cień, który czmychnął? Lekkie drganie jego powiek zauważył jedynie Otto.
Pokój, a może raczej tylko zawieszenie broni, nie utrzymał się długo. Któregoś wieczoru, kiedy Otto zmordowany po treningu, ale szczęśliwy, zamykał za sobą drzwi do mieszkania, trafił go mocny cios, ledwie o włos omijając w ciemności potylicę. Otto, któremu głowa poleciała do przodu, bezgłośnie osunął się na podłogę. Karl poderwał w górę krzesło kuchenne, by dokończyć dzieła, gdy nagle przeszył mu ciało piekący ból. Skomląc niczym ranne zwierzę, Karl w śmiertelnym strachu wyczołgał się z sieni. Z dziwnym spokojem Anna odłożyła rozżarzony pogrzebacz na piec i zajęła się synem. Opatrzyła mu rozbitą głowę i zaprowadziła go do łóżka. Wodą z lodem chłodziła mu rozpalone czoło. Kiedy poiła go łyk po łyku ciepłym mlekiem z miodem, długo na nią patrzył. Chwycił jej dłoń.
– Nie musisz się o mnie strachać, mamo. Potrafię tyrać do upadłego. Robotę zawsze znajdę. Zarobię na nas wszystkich. Rano o czwartej będę chciał teraz roznosić brykiet. Mam jeszcze całkiem inne pomysły. A ty będziesz mogła sobie odpocząć. Nie powinnaś wciąż harować na wszystkich.
Anna z dumą spoglądała na swojego jedynego syna. Miał teraz trzynaście lat i codziennie rano się golił. Widziała oczy i brodę jego ojca, widziała swego poległego męża.
Dziwne czasy. W latach wojny głodowali. Niektórzy synowie umarli wcześniej niż ich ojcowie, inni się urodzili, kiedy ojcowie już polegli.
– Otto – ujęła jego ręce – tylko przestań berlinić. Twój ojciec też tego nie robił. Był dobrym człowiekiem. Balwierzem, golił i operował wytworną klientelę. Nocną porą chłopcy powinni być w łóżku. Jeśli chcesz się stąd wyrwać, musisz przysiąść fałdów, a nie dźwigać brykiety.
Lubił ręce swojej matki. Że też wyszła za tego faceta. Ojczym nie nadawał się do niczego.
– Jo dam radę.
– Ja. – Uśmiechnęła się.
– Ja – powtórzył.
– I myj włosy, bo wyłysiejesz jak twój ojciec.
– Nie, mamo, na mojech grzebienie się łamiom, takie gęste mam.
– Moich – powiedziała.
– Moich.
– A ty tu czego?
Gburowaty facet patrzył na Ottona z góry.
– Do węgla – powiedział Otto. Wytrzymał badawcze spojrzenie.
– Roznosić czy pakować w worki? – Mężczyzna miał najwyżej dwadzieścia parę lat, ale wyglądał na pięćdziesiąt. Twarz i ręce czarne, barki szerokie, mocne ramiona. Skóra szorstka i poplamiona niczym stary skórzany fartuch. Otto nie spuszczał z niego wzroku. Skądś znał tego człowieka.
– Jedno i drugie – powiedział Otto i stanął na szeroko rozstawionych nogach.
Mężczyzna spojrzał na niego przez ciemne szparki powiek. Potem gwizdnął.
– No to chodź, mały, na dół. Zobaczymy, czy w robocie jesteś tak mocny jak w gębie. Większość tych, co tu przychodzą, nie ma jaj, a myśli, że sobie pogwiżdże i wszystko będzie cacy.
– Nie gwiżdżę przy robocie.
Skąd zna ten głos? Otto był za bardzo podekscytowany, żeby dłużej się nad tym zastanawiać.
W milczeniu zeszli po schodach do piwnicy czarnej jak smoła. Mężczyzna kaszlem torował sobie drogę przez czarne od sadzy powietrze. Otto otworzył szeroko oczy, czegoś takiego jeszcze nie widział. Pomieszczenie wypełniały tony ułożonych brykietów. Szef musi być strasznie bogaty.
– Kiedy zaczął pan z węglem?
– Moje kości mi mówią, że sto lat temu.
– A od kiedy to tutaj należy do pana?
Mężczyzna żartobliwie trzepnął go po głowie.
– Kto tutaj zadaje pytania, ja czy kto inny? – Otto zamilkł.
– Przerzuć lewą tonę z tyłu do prawej ściany tu z przodu.
– Po co?
– Chcesz studiować czy pracować?
Na widok ogromnej czarnej ściany studiowanie po raz pierwszy wydało się Ottonowi kuszącym zajęciem i zatęsknił za przytulną szkolną ławką, w której za kilka godzin uśnie z wyczerpania.
– Daję ci pół godziny. Jak sobie poradzisz, będzie trzydzieści fenigów, jak nie, to odpracowałeś naukę i możesz spływać. Zamknij usta, bo ci mucha wleci.
Nie racząc na niego spojrzeć, powlókł schodami w górę swoje ciężkie cielsko, milcząc tak samo jak wtedy, gdy schodzili na dół. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Otto szukał wyłącznika światła. Usłyszał jakiś szelest. W napięciu nasłuchiwał w ciemności. Najchętniej mówiłby głośno sam do siebie, ale może ten facet jeszcze stoi na górze pod drzwiami. Znowu coś zaszeleściło. Coś się poruszyło. Pewnie szczury. U nich na Hermannstraße ojczym raz zatłukł jednego w piwnicy. Bestia miała trzydzieści centymetrów długości i wielkie, ostre zęby. Oczy powoli przyzwyczajały się do mroku. Na próżno szukał wyłącznika światła, gdy z góry rozległ się znajomy, oschły głos:
– Za potłuczone brykiety będzie potrącone z zapłaty.
Kto to jest? Do diabła, zna go przecież…? Wszystko jedno, nie ma teraz czasu się zastanawiać. Przecież tu na dole musi coś być, co ułatwiłoby robotę. Czym wprawiano w ruch te olbrzymie palety? I co miał na myśli szef, kiedy mówił o lewej tonie z tyłu? Jakąś tonę z lewej strony z tyłu czy najdalszą tonę po lewej stronie? W takim wypadku musiałby najpierw usunąć dwa rzędy przed nią. Niemożliwe. W pół godziny nie da rady przełożyć każdego brykietu z osobna. Niezdecydowany rozglądał się wokół siebie. Nic. Czy nie powinien raczej się zmyć? Matka pewnie miała rację, za młody jest do takiej roboty, a opryskliwy ton zna już od swojego ojczyma, w tym celu nie musi dać się zamykać w piwnicy. Znowu usłyszał szelest. Brykiety były ułożone rzędami ciasno przy samych ścianach. Ale jeśli łażą tam szczury czy inne zwierzęta, to musi gdzieś być jakaś pusta przestrzeń, a jeśli jest pusta przestrzeń, to może coś jest tam zmagazynowane, coś, co potrzebne jest tu na dole. Jak, do cholery, ten węgiel wydostaje się na zewnątrz? Schody są na to o wiele za wąskie. Poza tym na górze nie było szczególnie brudno, ani śladu sadzy. Otto poruszał się po omacku.
Ach. Uderzył się o jakiś żelazny dźwigar. Ostrożnie opadł na kolana i sunął dalej w kierunku, z którego dochodził szelest. Mógł tam być szyb, przez który węgiel transportowano na górę. Stamtąd powinno też wpadać światło. Może gdzieś tam walały się jakieś narzędzia. Powoli zaczynało mu się podobać jego zadanie. Myślał o trzydziestu fenigach, ile by to było przez tydzień, ile przez miesiąc, jak często musiałby zarabiać po trzydzieści fenigów, żeby kupić matce coś specjalnego. Nowe radio. To byłaby fajna sprawa. Prezent ślubny ojczyma brzęczy jak metalowa puszka i ma parszywy odbiór. W sklepie z artykułami elektrycznymi stoi takie jedno na wystawie. Otto już nieraz rozpłaszczał nos o szybę, takie było piękne i wyjątkowe, widział je teraz przed sobą, kiedy tak posuwał się do przodu. Eleganckie okrągłe pokrętła na froncie, beżowe obicie z najdelikatniejszego materiału. Dźwięk musi mieć boski. Akurat odpowiedni do transmisji koncertów, których matka tak chętnie słucha. Skrzynka na pewno jest z mahoniu. To kosztuje majątek, pomyślał. Na takie ojczyma nigdy nie byłoby stać. Ale Otto wiedział, że matka o tym marzy. Klęczał pod wielką czarną ścianą. Wąski promień światła przeciskał się przez szczeliny między brykietami. To musi być tam. Na palcach, z wyciągniętymi ramionami, zdjął najwyższy rząd. Zrobiło się jaśniej. Głośny szelest. Powiódł wzrokiem w górę po jakiejś rurze spustowej. Słyszał, jak wspina się po niej szczur. Cztery metry wyżej znajdowała się duża krata. To ten szyb, którym węgiel zwożono na dół i wwożono na górę. Otto wspiął się na usunięty do połowy mur z brykietów. Co za idiota zastawił to dojście? I dlaczego? Stały tam dwa wózki taczkowe i ruchomy podnośnik. No to po sprawie. Reszta to bedka. Zanim wyznaczony czas upłynął, Otto stanął na górze przed szefem. Ten podniósł wzrok znad kieszonkowego zegarka.
– Dwadzieścia trzy minuty i dwanaście sekund.
– Reszta dla pana.
– Jutro rano o piątej. Chodzisz jeszcze do szkoły? – Otto skinął głową. – Co robi twój ojciec?
– Zginął na wojnie.
– Gdzie?
– Pod Gorlicami.
– Gdzie to jest?
– W Galicji.
– Cholerna wojna. Obu braci mi zabrała.
– Gdzie?
– Zagazowani pod Ypres. W Belgii. Bardzo byli dumni. Teraz to już niedługo będzie po wszystkim, pisali, niemieckim gazem zgasimy im świeczki w oczach. A wyszło inaczej. Obaj się marnie podusili. Gówniana ojczyzna. Okantowali nas, wylali na nas z góry kupę gnoju. Nawarzyli nam piwa i kto je teraz wypije? Na pewno nie oni. Popatrz no na te traktaty, co to je nam wcisnęli w Wersalu, jeszcze długo będą nam stać kością w gardle.
Włożył mu do ręki monetę. Otto patrzył na nią i nie mógł uwierzyć. To nie trzydzieści fenigów, to cała marka. Jest zamożnym człowiekiem.
– Nie przetrać wszystkiego od razu. Kto wie, jak długo będziemy jeszcze coś mieli. I nie zapominaj o szkole. Łebski jesteś. Nie zmarnuj tego. – Wyciągnął do niego stwardniałą dłoń. – Jutro o piątej. Egon jestem.
Otto stał wyprostowany, jakby go właśnie pasowano na rycerza. Pochwycił ciężką rękę i zaskoczony usłyszał własny mocny głos.
– Otto.
– Jo wim.
Jo tyż, pomyślał Otto. Egon mocno trzymał jego rękę. Ottonowi było tak, jak gdyby te małe, zimne oczy w czarnej twarzy nagle ogrzały całe pomieszczenie.
– Chudziak z ciebie, ale dobrześ trenował. W zapasach też może coś z ciebie być. Wielu myśli, że do zapasów trzeba siły, ale zwyciężają tylko tacy, co walczą z głową. Tylko nie zadawaj się z byle kim. U nas w związku też jest dużo hołoty. Takich chłopaków jak ty zjadają na śniadanie. I używaj zapaśnictwa prawidłowo. Sztuki zapasów uczono się po to, by chronić słabych i uciskanych, nie odwrotnie.
To ostatnie ubrał trochę nieporadnie w literacką niemczyznę.
– Żebyś nie zapomniał – dorzucił szybko swoim zwykłym obcesowym tonem.
Po raz pierwszy się uśmiechnął. Szerokim uśmiechem na wygarbowanej sadzą twarzy. Otto odwzajemnił uścisk ręki. Dobrze się domyślał. Egon to szef związku zapaśniczego Klub Sportowy Lurich 02.
Na ulicy słońce poraziło go jak błyskawica. Podskoczył z radości.
Ojczym obtarł usta dłonią, beknął z westchnieniem. Eintopf zjedzony.
– Jak na froncie, tylko lepszy.
Karl na froncie wytrwał niedługo. Któregoś dnia rano strzelił sobie z karabinu w lewą stopę i z powodu niezdolności do walki został odesłany do ojczyzny. Koledzy stanęli za nim, wiedzieli, że jest za słaby na tę wojnę, za słaby na takie życie. Żaden nie pisnął ani słowa o samookaleczeniu, chcieli mu oszczędzić sądu wojskowego. A teraz był robotnikiem niewykwalifikowanym, potężnie zbudowanym złamanym mężczyzną.
– W Wersalu drogo nam za to kazali zapłacić – powiedział oschle Otto.
– Co ty wygadujesz? Skończ z tymi głupotami, nie wyobrażaj sobie, smarkaczu. Popatrz na niego, matko, ze swoimi oślimi uszami chce teraz robić za mądralę.
Dlaczego matka musiała wyjść za tego idiotę? Otto czuł, jak wolno wzbiera w nim zimna złość.
– Osły z uszami mniejszymi niż moje niż moje zjadały już większe osty niż ciebie.
Spojrzał na matkę. Niż ty, powinnien był powiedzieć. Ugryzł się w język i błyskawicznie uchylił przed talerzem lecącym w jego stronę.
– Ładny gips – mruknęła Anna, zbierając skorupy.
Karl groźnie patrzył na nią wodnistymi oczami, po czym zerwał obrus ze stołu, ze wszystkim, co na nim stało. Dysząc, wskazał na podłogę.
– Posprzątane.
Kiedy matka całowała go na dobranoc, Otto spojrzał na nią z powagą. Mówił wolno i z namysłem.
– Mamo, chcę do Szkoły Wyższej.
Anna położyła mu dłoń na czole. Skinęła głową i zgasiła światło. Leżał z otwartymi oczami. Nie zaberlinił. Księżyc oświetlał pokój. Na ścianie leżał cień krzyża okiennego. Erna, siostra Ottona, wśliznęła mu się pod kołdrę.
– Ruchałeś się już? – Była od niego trzy lata starsza. Otto potrząsnął głową.
– Chcesz spróbować? – Wzięła jego rękę i poprowadziła po swoich chudych udach.
– Przestań, bo ci przyłożę.
– No to zrobię to sama – chichocząc, odwróciła się do ściany i mocno przylgnęła do niego małym tyłkiem.
– Założę się, że ruchasz lepiej niż starzy.
Otto walczył z narastającym obrzydzeniem. Wiedział, w jaki sposób Erna dorabia do kieszonkowego. Do burdelu na piętrze chodziła nie tylko sprzątać. Obliczał, ile uda mu się zarobić przez następne tygodnie. Musi się stąd wyrwać. Ze świetlanymi liczbami w głowie i przy akompaniamencie rytmicznych postękiwań siostry zapadł w niespokojny sen.
W następnych miesiącach co rano dostarczał sąsiadom brykiety. Wieczorami pomagał w delikatesach, nosił skrzynki, selekcjonował towar. Tym sposobem wchodził w posiadanie starego chleba, warzyw, sałaty, wszystkiego, co dla wytwornej klienteli nie było już dość świeże. Zabierał to do domu. Rodzina już nie musiała głodować.
Jako zapaśnik doszedł aż do mistrzostw okręgowych. Obok wzmocnienia fizycznego związek zapisał w swoim statucie rozwój umysłowych zdolności swoich członków. Robotnicy mieli odpoczywać od ciężkiej, monotonnej harówki przy maszynach, mówiło się o ideałach komunistycznych i świadomości klasowej. Otto po raz pierwszy usłyszał słowo edukacja.
Po raz drugi usłyszał o Szkole Wyższej.
– A tobie to na co? – zapytał go ojczym Karl.
– I tak nie zrozumiesz.
Karl patrzył na niego i nie wiedział, jak się ma zachować. Próbował nadać swojemu spojrzeniu stanowczość wymuszającą respekt. Przerwa wyszła za długa, za późno, żeby się nasrożyć. Zaczął dygotać. Robiło mu się gorąco i zimno. Po lewym ramieniu przebiegały mu mrówki. Kilka razy otworzył bezgłośnie usta, chwytał powietrze jak na wpół śnięta ryba, po czym osunął się bezprzytomnie na stół. Otto się zerwał, ściągnął go na podłogę, szybko i ostrożnie położył na plecach i obiema dłońmi rytmicznie uciskając klatkę piersiową, robił mu sztuczne oddychanie. Karl doszedł do siebie. Razem z matką przenieśli go do łóżka. Otto nawet przez sekundę się nie zastanawiał, nie czuł złości, żadnego wstrętu, ale też żadnej bliskości. Oczy matki spoczęły teraz na nim. Lepszy od każdego lekarza, pomyślała i nie powiedziała nic. Otto sprawdził ojczymowi puls.
– Wezwę karetkę.
Szef zwołał członków do pomieszczenia klubowego. Polegiwali w kręgu na wypastowanej podłodze, kiedy Egon wszedł między nich i usiadł. Od kilku tygodni te spotkania odbywały się regularnie, obecność była obowiązkiem, którego Otto nigdy nie zaniedbał. W przeciwieństwie do większości siedział wyprostowany i z wielkim zaciekawieniem chłonął słowa szefa. Egon powiódł spojrzeniem po zebranych, znudzone mamrotanie ucichło.
– Chcę wam dzisiaj opowiedzieć coś o Karolu Marksie. Któryś wie, kto to?
Robotnicy patrzyli na niego pustym wzrokiem.
– Dobra, czego nie ma, to jeszcze może być. Rzym też nie od razu zbudowano. Paulchen, nie gap się jak cielę na malowane wrota, tu chodzi o twoją przyszłość – zrobił znaczącą przerwę. – I przyszłość twoich bliskich, to nastawiaj uszu. Jeśli chociaż pół zdania zostanie wam, pachołkom, w głowie, to już się ten numer opłacił. – No więc ten Karol Marks to sobie kiedyś tak myślał i całe mnóstwo oleju w głowie na to spotrzebował, i wszystko, co przed nim zostało pomyślane i powiedziane, postawił z głowy na nogi. Dlatego jest to tak przydatne właśnie dla was, kapujecie?
Wszyscy w milczeniu kiwnęli głową.
– No ale co? – zaskrzeczał jakiś spocony rozczochraniec.
– Spokojnie, Brauner.
Za plecami Egona rozległo się ośle porykiwanie z uciechy.
– Jak widzę, wielkie umysły nas osaczają.
Śmiechy ucichły.
– No więc…
Otto czuł razem z Egonem, oddychał razem z nim. Widział, jak ten szybki, silny zapaśnik, który każdego sprowadzał do parteru, szuka słów. Jak się stara, by wszystko, czego się nauczył na marksistowskim szkoleniu dla robotników, przekazać dalej we własnych, zrozumiałych sformułowaniach – i jak bardzo mu się to nie udaje.
Egon znowu zrobił przerwę. Popatrzył na zgromadzonych.
– A jeśli fabryki nie mogą inwestować, bo banki nie pożyczają im już pieniędzy, to one, znaczy się te banki, też kiedyś nie będą miały forsy, bo fabryki i w ogóle wszyscy niczego już nie poniosą do banku i wtedy… wtedy wszystko przepadło i będzie po ptokach. Skończyłem.
Zapaśnicy bili brawo. Poza Ottonem żaden nie zrozumiał ani słowa.
W drodze do domu Otto zatrzymał się przed sklepem z artykułami elektrycznymi. Radio wciąż jeszcze stało na wystawie. Łagodnie omiótł spojrzeniem mahoniową skrzynkę. W lewym dolnym rogu widniał dumny napis, ciemny na jasnym tle eleganckiego materiału. „Enigma”. Otto wyobraził sobie matkę siedzącą w kuchni i słuchającą transmisji koncertów. Dźwięk niczym orzeł unosiłby się w przestrzeni. Nigdy by jej na myśl nie przyszło, żeby zapragnąć czegoś tak nadzwyczajnego. Każdy grosz oszczędzało się dla rodziny. I na złe czasy. Ale złe czasy były zawsze, myślał Otto. Innych nie znał. Na co więc czekać? Na jeszcze gorsze? Po co pracować, jeśli nie można sobie polepszyć życia? Co jest ważniejsze, lepsze życie czy życie mniej przyziemne? Na czym polega różnica? Czy przez mniej przyziemne można osiągnąć też lepsze? Wywody Egona kłębiły mu się w głowie. Wszystko brzmiało wtedy bardzo przekonywająco. Ale potem przypomniał sobie tępawe twarze swoich kolegów z klubu. Egon nie zdołał do nich dotrzeć. Dopóki nie będą mieli co do garnka włożyć, całe to gadanie będzie bez sensu. A więc najpierw coś lepszego, pomyślał Otto, a potem może coś mniej przyziemnego.
Dzwonek nad drzwiami ostro zadźwięczał, gdy Otto wchodził do sklepu. Zaleciało stęchlizną. Stary mężczyzna niechętnie podniósł wzrok znad kasy. Otto, nie zwracając nań uwagi, przyglądał się tylnej ściance radia. Co się za nią kryje? Jak są odbierane dalekie dźwięki? Gdzieś tam w jakiejś sali koncertowej siedzą muzycy orkiestrowi i kiedy grają, można dokładnie tę samą muzykę słyszeć jednocześnie w innym miejscu. Ludzie, którym nie starcza pieniędzy, by chodzić na koncerty, elegancko się ubrać, a po koncercie pójść jeszcze coś zjeść do jakiegoś lokalu, za sprawą radioodbiornika mogą być w tym samym czasie w tym samym miejscu. Sprzedawca niepostrzeżenie włączył radio. Otto kołysał się w rytmie swingującej muzyki tanecznej. Smród proszku na mole wdzierał mu się do nosa. Otto patrzył pytająco na sprzedawcę.
– Odbiornik radiowy do bezprzewodowej informacji i rozrywki. „Enigma”. Najlepszy model na rynku.
Stary dalej obracał pokrętłami. Zniekształcony gwar pomieszany ze strzępami muzyki. Z przytłumionego szumu fal wybił się dźwięczny głos: „…pionierskiemu wyczynowi Amelii Earhart, pierwszej kobiety, która przeleciała nad Atlantykiem, rok po legendarnym samotnym przelocie bez lądowania odbytym przez Charlesa Lindbergha na jednosilnikowym jednopłatowcu Spirit of Saint Louis…”.
– Trzydzieści trzy godziny i trzydzieści dwie minuty z Nowego Jorku do Paryża – powtórzył szeptem Otto. „…miliony ludzi na całym świecie śledziły w minionym roku relacje na ten temat w gazetach albo przy odbiorniku radiowym. Lindberg przez cały ten czas nie spał”, podkreślił dobitnie głos, „leciał sam jeden i pokonał całą odległość bez urządzenia do nawigacji, co dotychczas w locie nad morzem wydawało się niemożliwe. A teraz Amelia Earhart dowodzi, że kobiety talentem lotniczym nie ustępują w niczym mężczyznom. W ciągu zaledwie 20 godzin i 40 minut przeleciała trzysilnikowym Fokkerem Friendship nad Atlantykiem między Nową Fundlandią a Walią”1.
Nowa Fundlandia. To słowo niosło się echem w głowie Ottona.
– Ile kosztuje ten aparat? – zapytał bez cienia berlińskiego akcentu.
Sprzedawca wymienił sumę, od której Ottonowi zakręciło się w głowie. Pójdą na to wszystkie jego oszczędności. Niech tam. Warto. Matka będzie mogła słuchać koncertów, a on więcej się dowie o świecie. Widział przed sobą jej twarz, wiedział, że zarzuci mu rozrzutność, ale będzie się śmiała jak dziewczyna poproszona do tańca, która promieniejąc z radości odmawia, a za chwilę frunie po parkiecie.
– Może pan go dla mnie zarezerwować? Przyjdę jeszcze dzisiaj wieczorem i zapłacę.
Sprzedawca popatrzył nieufnie.
– Trzy godziny. Nie dłużej.
– Stoi.
Otto wyciągnął do starego człowieka rękę.
Rodzina zebrała się przy kuchennym stole. Karl niezdarnie majstrował przy pokrętłach nowego radioodbiornika.
– Zabierz łapy, bo popsujesz, kosztowało kupę forsy.
Drżenie przebiegło po twarzy Karla. Ze zmęczonych oczu trysnęły łzy. Otto stał zmieszany. Mniej przyziemnie, to znaczy: wyrwać się stąd, pomyślał, czując dławiący ucisk w gardle.
Dyrektor szkoły mierzył wzrokiem dziwną parę, która usiadła przed jego biurkiem. Matka i syn, to pewne, ale chłopak to charakterna sztuka, berlińczycy nazywają takich „’ne Marke”. Jego wiek trudno oszacować. I kto tutaj kogo przyprowadził, też nie jest jasne. Rozbawiony odchylił się w fotelu. Jakby wypadli z rysunku Zillego w sam środek biura, pomyślał. Zdjął okrągłe okulary, wyczekując czyścił zabrudzone szkła, po czym zdecydował, że najpierw skinieniem głowy zachęci chłopaka. – Dlaczego chcesz przyjść do nas?
– Coby się czego nauczyć.
– A czego?
– Jakbym wiedział, toby mnie tu nie było.
Otto czuł spojrzenie matki i starał się mówić wysokoniemieckim.
– Co robi twój ojciec? Nie chcesz iść w jego ślady i wyuczyć się jakiegoś rzemiosła?
– Pracuje w fabryce.
– Ach tak.
– Jego ojciec poległ na krótko przed narodzinami Ottona. Był balwierzem – pośpieszyła z pomocą synowi matka.
– Wojna. Tak. Wojna. – Bardzo mi przykro. A w jakiej fabryce pracuje twój ojczym?
– Raz tu, raz tam – zawsze, gdzie go potrzebują. A potrzebują go zawsze.
Otto sam był zaskoczony, że stawia Karla w tak dobrym świetle.
– No to pokaż swoje świadectwa.
Otto wręczył mu teczkę. Dyrektor w zamyśleniu przerzucał świadectwa pierwszych lat szkolnych Ottona.
– Teraz będzie inaczej, na początku nie wiedziałem, po co to wszystko, ale teraz już wiem.
– Mianowicie?
– To jest jak trening mięśniowy, choćby nie wiem jak bolało, trzeba po prostu ćwiczyć dalej.
Amelia Earhart odbyła ten lot w 1928 roku jako pasażerka, nie jako pilotka. [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki