Jabłoń - Christian Berkel - ebook + książka

Jabłoń ebook

Berkel Christian

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Jeśli ktoś znowu zapyta, gdzie jest ten wielki, nasycony życiem epos o historii niemieckiej, teraz możemy odpowiedzieć: tutaj, napisał go Christian Berkel. To nie żaden piszący aktor. To pisarz w całym tego słowa znaczeniu. I to jaki”.

DANIEL KEHLMANN

„Przez wiele lat uciekałem od mojej historii. Potem wymyśliłem ją na nowo”.

Aby napisać powieść o swojej rodzinie, aktor Christian Berkel chodził do archiwów, czytał korespondencję, odbywał podróże. Na kanwie całego stulecia historii Niemiec osnuł wielką sagę rodzinną – opowieść o niezwykłej miłości.

Christian Berkel z wielką elegancją plecie trzymającą w napięciu fabułę powieści o swojej rodzinie. Opowiada o trzech pokoleniach, o ich drogach prowadzących od Ascony, przez Berlin, Paryż, Gurs i Moskwę, aż do Buenos Aires. Kończy historią dwojga kochających się ludzi, którzy różnią się od siebie tak, że bardziej już nie można, a jednak przez całe życie nie potrafią od siebie odejść. Książka zyskała status bestsellera „Der Spiegel”.

Christian Berkel, urodzony w 1957 roku w Berlinie Zachodnim, należy do najbardziej znanych niemieckich aktorów filmowych i teatralnych. Zagrał w wielu europejskich produkcjach filmowych i w hollywoodzkich blockbusterach. Za swoje kreacje aktorskie otrzymał m.in. nagrodę „Bambi”, „Złotą Kamerę” i „Deutscher Fernsehpreis” (Nagrodę Telewizji Niemieckiej). Grał w nominowanym do Oscara filmie "Upadek", w "Eksperymencie" Olivera Hirschbiegla, w "Czarnej księdze" Paula Verhoevena i "Bękartach wojny" Quentina Tarantino.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 407

Oceny
3,6 (7 ocen)
2
1
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Cisza…

Cisza.

Drzewo z trza­skiem runęło na zie­mię. Ktoś coś krzyk­nął. Męż­czyźni ponow­nie włą­czyli elek­tryczną piłę. Wizg roz­cią­gał się w cza­sie i nabrzmie­wał, piła zata­piała zęby w następ­nej sośnie. Nie mia­łem odwagi się odwró­cić. Serce mi się ści­snęło. Nie­malże sły­sza­łem, jak z wolna wyry­wają się z ziemi korze­nie stu­let­niego olbrzyma, jak w upadku zała­muje się jego opór.

Sie­dzia­łem na czer­wo­nym klin­kie­ro­wym słu­pie u wej­ścia do naszego nowego domu. Po dru­giej stro­nie ulicy cią­gnęły się w poran­nym słońcu jeden za dru­gim świeżo poma­lo­wane płoty, a za nimi pośród pod­miej­skiej sie­lanki uja­dały psy. Za moimi ple­cami, w wyso­kiej po kolana tra­wie zacza­ro­wa­nego ogrodu, o jakim marzy każde dziecko, leżało osiem mar­twych sosen. Osiem. Liczy­łem. Zostało już tylko jedno małe, krzywe drzewo. Nie miało pójść na ścię­cie. Ojciec mi obie­cał. W cmen­tar­nej ciszy ostroż­nie obej­rza­łem się za sie­bie.

Stra­ci­łem rów­no­wagę. Upa­dek jak z hor­roru. Z całej siły sta­ra­łem się utrzy­mać kie­ru­nek prze­ciwny do ruchu wska­zó­wek zegara. Spa­da­jąc czy też opa­da­jąc, nim moja sze­ścio­let­nia głowa ude­rzyła o kamienne płyty, wciąż widzia­łem to drzewo w jego nie­po­zor­nym pięk­nie. Pro­mie­nie słońca prze­zie­rały przez liście, owoce poły­ski­wały. Jesz­cze stało. Samo. Wcale nie zagu­bione. Prze­korne. Moja jabłoń.

1

– Co, znowu odwie­dzamy mamu­się?

A cóż to tę kwia­ciarkę obcho­dzi? I ten nie­skry­wany wyrzut w gło­sie. Co ona może wie­dzieć? Tu, w Span­dau, każdy zna każ­dego. Nie, to nie do znie­sie­nia. Szybko zapła­ci­łem i wysze­dłem ze sklepu.

Z kwia­tami w ręce skrę­ci­łem w wąską uliczkę mię­dzy blo­kami. A jed­nak już wtedy pomy­ślano o tym, żeby te kloce zgru­po­wać wokół traw­nika. Rodzice wyna­jęli tu miesz­ka­nie, gdy sprze­dali dom we Froh­nau, aby więk­szość roku spę­dzać w Hisz­pa­nii. Ojciec speł­nił przy­rze­cze­nie, które zło­żył mojej matce kil­ka­dzie­siąt lat wcze­śniej, w latach pięć­dzie­sią­tych, kiedy wró­ciła z Argen­tyny i nie potra­fiła się odna­leźć w Niem­czech. Ten kraj nie był już jej ojczy­zną, nie mógł się ponow­nie nią stać.

– Wchodź szybko.

Matka stała w drzwiach, miała na sobie tylko szla­frok. Zanim zdą­ży­łem jej wci­snąć kwiaty do ręki, wcią­gnęła mnie do przed­po­koju. Od moich ostat­nich odwie­dzin minęło kilka tygo­dni. Jesień prze­szła w desz­cze i śniegi. Zro­biło się zimno.

– Mam ci coś do powie­dze­nia.

W malut­kim salo­nie odwró­ciła się i odrzu­ciła w tył głowę.

– Wyszłam za mąż.

Nad osie­dlem prze­le­ciał z hukiem samo­lot. Ojciec zmarł dzie­więć lat temu, 24 grud­nia 2001 roku.

– Dla­czego nic mi nie mówi­łaś? – spy­ta­łem.

Spoj­rzała na mnie badaw­czo, odcze­kała chwilę.

– Nic się nie martw, on też już umarł.

– Jak… ale…

– Na wątrobę.

– Ach.

– Tak samo jak twój ojciec, on też zszedł na wątrobę, ale już dawno temu, w wojen­nych cza­sach. Zupeł­nie nagle upadł. Mar­twy. Z Car­lem było podob­nie. Two­jego ojca poznał na woj­nie. Razem byli w Rosji w obo­zie.

– Jak to… kto umarł w Rosji?

– Jak to kto? Twój ojciec.

– Nie.

– Nie? – zaśmiała się, nie wie­rząc wła­snym uszom. – Ja chyba wiem lepiej, był prze­cież moim mężem, nawet jeśli za Adolfa nie mogli­śmy się pobrać.

– Nie, nie mógł umrzeć pod­czas wojny, bo prze­cież bym się nie uro­dził… albo on nie byłby moim ojcem.

– Oczy­wi­ście, że był twoim ojcem. Jesz­cze by tego bra­ko­wało, żeby nie był! Co ty wyga­du­jesz? Na lep­szy pomysł nie wpa­dłeś?

– Prze­cież uro­dzi­łem się w 1957 roku, on nie mógł zgi­nąć na woj­nie, to zna­czy – nie mógł umrzeć, a dwa­na­ście lat po woj­nie mnie spło­dzić…

Patrzyła na mnie roze­źlona.

– Chyba masz coś nie tak z głową. – Nie spusz­czała ze mnie zmęt­nia­łego wzroku. – Co za bzdury, no nie! To teraz posłu­chaj, Carl zosta­wił mi w spadku bar­dzo dużo pie­nię­dzy, chciał mnie zabez­pie­czyć, wiesz, no i dla­tego, że wciąż miał przeze mnie kło­poty ze swoją rodziną.

– Dla­czego?

– No bo on był z Ben­zów – zro­biła prze­rwę i popa­trzyła na mnie zna­cząco.

– Ben­zów?

– Tak. Daim­ler-Benz.

Nazwa stur­lała się jej z języka niczym ośmio­cy­lin­dro­wiec.

– Ale dla­czego miał przez cie­bie pro­blemy ze swoją rodziną?

– Ty rze­czy­wi­ście cza­sem ciężko kapu­jesz. No jak to dla­czego? Oni oczy­wi­ście oba­wiali się łow­czyń spad­ków. Poza tym Carl był znacz­nie młod­szy ode mnie. To im natu­ral­nie też nie paso­wało.

– Ile miał lat?

– Tak dokład­nie to nie pamię­tam. Czter­dzie­ści sie­dem? Co nieco już zapo­mi­nam, wiesz? Może czter­dzie­ści sześć, czyli pod pięć­dzie­siątkę albo pięć­dzie­siąt parę… no tak.

– Myśla­łem, że był razem z tatą w nie­woli u Rosjan?

– Prze­cież ci mówi­łam. Znowu nie słu­cha­łeś?

– Nie, tylko że nie mógł być wtedy pod pięć­dzie­siątkę… no bo skoro razem z tatą był w rosyj­skim obo­zie…

Mia­łem nadzieję, że się podda, cho­ciaż wie­dzia­łem, że nie potrafi. Daw­niej sprzecz­no­ści też jej nie prze­szka­dzały. Mimo to spró­bo­wa­łem.

– Wła­ści­wie powi­nien był być wtedy mniej wię­cej w twoim wieku.

– Ale nie był. Był trzy­dzie­ści lat młod­szy. Koniec kropka. No więc, posłu­chaj, prze­lał na moje konto dwa miliony euro. A ja tych pie­nię­dzy nie potrze­buję, chcia­łam je poda­ro­wać tobie i two­jej sio­strze. – Zado­wo­lona patrzyła na mnie pro­mien­nym wzro­kiem.

– O, to bar­dzo miło z two­jej strony, ale może jed­nak zechcesz je zatrzy­mać?

– Po co? Mam dosyć, a za długo żyć też nie chcę. Znam już wszystko na wylot, no i nie mam ochoty się nudzić. – Aha, zanim pój­dziemy do banku po pie­nią­dze, chcia­ła­bym jesz­cze poje­chać do Inter­con­ti­nen­talu. – Spoj­rza­łem na nią pyta­jąco.

– Carl i ja spę­dzi­li­śmy tam noc poślubną, a następ­nego dnia rano caaał­kiem po pro­oostu zosta­wi­łam tam ślubną suk­nię. Pew­nie wciąż wisi u nich w sza­fie. Chcia­ła­bym ją jed­nak mieć.

Przy­sze­dłem z note­sem peł­nym zapi­sków, sie­dzę naprze­ciwko mojej matki, chcę ją wypy­tać o ojca – a ona mi tu opo­wiada o swoim ślu­bie z Car­lem Ben­zem.

Zro­zu­mia­łem, że czas, który chcę odszu­kać, nie został zapo­mniany. On się na moich oczach zaczął roz­sy­py­wać. Z jej życia pozo­stały tylko frag­menty. Poszcze­gólne motywy poja­wiały się w róż­nych warian­tach, łączone na nowo, jakby ktoś pociął obraz na czę­ści, nie­które pogu­bił, a inne poskła­dał w nową całość. Jakby w zapo­mi­na­niu powsta­wała nowa kar­to­gra­fia duszy.

A mój ojciec, z któ­rym dzie­liła życie już jako trzy­na­sto­latka – mój ojciec znikł, zmarły dawno temu w Rosji, zastą­piony przez Carla Benza.

Ojciec od marca 1945 roku do końca 1950 był w nie­woli rosyj­skiej. Czy lata roz­łąki zamie­niła teraz na jego śmierć? Jeśli wtedy myślała, że poległ, jeśli zaczęła akcep­to­wać jego odej­ście, podob­nie jak czy­niło wiele kobiet w tam­tych cza­sach, to ta śmierć stała się dla niej na długo rze­czy­wi­sto­ścią. Czy jej zani­ka­jąca pamięć teraz do tego wró­ciła?

Filia kasy oszczęd­no­ścio­wej znaj­do­wała się tylko parę minut drogi od domu. Moja matka pew­nym kro­kiem pode­szła do jed­nego z dorad­ców ban­ko­wych. Poło­żyła na ladzie wielką pustą torbę.

– Dzień dobry, czy mogę pro­sić o stan mojego konta? Sala Nohl – powie­działa sta­tecz­nym, nie­mal uro­czy­stym tonem. Po śmierci mojego ojca wró­ciła do panień­skiego nazwi­ska.

– Bar­dzo chęt­nie, łaskawa pani.

Urzęd­nik uprzej­mie ski­nął głową. Matka uśmiech­nęła się do mnie poro­zu­mie­waw­czo. Przez krótką chwilę poczu­łem się nie­pew­nie. Wła­ści­wie to nie może być prawda. A może jed­nak?

– 3766 euro i 88 cen­tów, łaskawa pani.

Pod­nio­sła wzrok.

– Nie, dru­gie konto.

Doradca jakby nie zro­zu­miał. Zwró­ciła się w moją stronę i z wes­tchnie­niem potrzą­snęła głową, jakby prze­pra­szała za nie­udol­ność pra­cow­nika, który musi się jesz­cze tro­chę douczyć, lecz ona wiel­ko­dusz­nie pomi­nie to tym razem mil­cze­niem.

– Łaskawa pani, bar­dzo mi przy­kro, ale ma pani u nas tylko to jedno konto.

– Ach tak, tylko to jedno, tak?

Kiwała nie­pew­nie głową, coraz bar­dziej bled­nąc na twa­rzy. – Dobrze, wobec tego przyjdę jutro, jak będzie pań­ski szef.

Bie­dak spoj­rzał na mnie z pyta­niem w oczach.

– Bar­dzo pro­szę, łaskawa pani.

Ostroż­nie wypro­wa­dzi­łem ją na zewnątrz.

Na ulicy zatrzy­mała się po kilku kro­kach. Popa­trzyła na mnie z prze­stra­chem.

– Prze­cież to wszystko nie mogło mi się przy­śnić.

Roz­ma­wia­łem z leka­rzami, jak naj­do­kład­niej opi­sy­wa­łem swoje spo­strze­że­nia, także naj­wcze­śniej­sze oznaki roz­po­czy­na­ją­cego się roz­padu oso­bo­wo­ści, i dowie­dzia­łem się cze­goś, co wie­dzia­łem już od początku. Nie pozo­stało mi nic innego, jak tylko towa­rzy­szyć jej w tej nie­uchron­nej dro­dze, nim wej­dzie do tunelu, któ­rym krok po kroku będzie odcho­dziła w ciem­ność bez wspo­mnień. Psy­chia­tra radził mi odwie­dzać matkę jak naj­czę­ściej. Regu­larne roz­mowy, kon­takty towa­rzy­skie mogłyby zła­go­dzić prze­bieg cho­roby. Nie­ła­two mi te odwie­dziny przy­cho­dziły. Potrze­bo­wa­łem tro­chę czasu, by wnik­nąć myślami w jej świat. Upo­rząd­ko­wać w sobie te obrazy uda­wało mi się zwy­kle dopiero póź­niej, gdy znowu byłem sam na sam z sobą i brzmie­niem jej głosu.

Nie­któ­rzy czują jesz­cze smak cia­sta, które ich matka w nie­dzielę sta­wiała na stole, jakie­goś spe­cjal­nego posiłku, swo­jego ulu­bio­nego dania, któ­rego zapach nie­za­wod­nie otwiera drzwi do zamknię­tych poko­jów dzie­ciń­stwa. Inni pamię­tają jej per­fumy, obję­cia, czu­wa­nie przy łóżku, kiedy cho­ro­wali, jej chód, ruchy, zarys ple­ców, kiedy gasiła świa­tło i wycho­dziła z pokoju, poca­łu­nek, który roz­wie­wał strach przed zaśnię­ciem, jej śmiech i współ­czu­jące łzy albo jej cichą, dającą opar­cie obec­ność. W moim wypadku były to słowa. Słowa zamie­nia­jące się w obrazy, które sta­wały się moimi wła­snymi. Pod­łogą, ścia­nami, oknami i drzwiami mojego świata. Nic w moim dzie­ciń­stwie nie roz­stra­jało mnie bar­dziej niż mil­cze­nie matki. A teraz? Czy powoli prze­śliź­nie się do świata, w któ­rym wspól­nego języka już nie będzie?

Psy­chia­tra wyja­śnił mi, że nawet w sza­leń­stwie pozo­staje zacho­wany kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią, tyle że nie­ła­two ją roz­po­znać. „Jeśli na poran­nym obcho­dzie para­noik opo­wiada leka­rzom, że pie­lę­gniarz przez całą noc mal­tre­to­wał go elek­tro­ma­gne­tycz­nym pro­mie­nio­wa­niem, to można przy­pusz­czać, że ów pie­lę­gniarz poprzed­niego wie­czoru pew­nie nie był dla pacjenta zbyt miły”. Ale sądząc z obser­wa­cji, z moją matką nie jest jesz­cze tak źle. Zapy­ta­łem o dia­gnozę. Uśmiech­nął się, wzru­sza­jąc ramio­nami. „Co panu da ety­kietka?”. Nie nale­ga­łem. Cóż miał­bym począć ze sło­wem, któ­rego zna­cze­nia nie potra­fi­łem oce­nić? Przy poże­gna­niu poło­żył mi dłoń na ramie­niu. Przez moment mia­łem wra­że­nie, jak­bym go znał od zawsze. „Niech pan nie traci odwagi”.

W domu prze­glą­da­łem albumy ze zdję­ciami, szu­ka­jąc śla­dów jej wcze­śniej­szego życia. Od jakie­goś czasu nagry­wa­łem nasze roz­mowy. Teraz prze­słu­chi­wa­łem nagra­nia i począt­kowe prze­ra­że­nie ustę­po­wało nie­spo­koj­nej cie­ka­wo­ści. Zara­zem czu­łem się jak pod­glą­dacz, intruz. Foto­gra­fie, tak teraz mi dro­gie, zawie­rały esen­cję jej życia, monetę spa­da­jącą w bez­deń ciem­nej studni. Czy w zapo­mi­na­niu naprawdę mogłem odkryć formę pamię­ta­nia? Do jakiego mrocz­nego lochu mnie to zapro­wa­dzi? I co kryje się po dru­giej stro­nie? Czy kształ­tu­jące prze­ży­cia z prze­szło­ści mogą tra­fiać na jesz­cze głę­biej poło­żone pokłady, aby się zagę­ścić w nową rze­czy­wi­stość? Czy w zapo­mi­na­niu odsło­niły się luki w dzie­jach naszej rodziny? Czy ofi­cjalna wer­sja naszej histo­rii była tylko udo­mo­wio­nym wspo­mnie­niem, inter­pre­ta­cją ze skre­śle­niami i uzu­peł­nie­niami, jakich doko­nu­jemy wszy­scy, kiedy z nie­pa­su­ją­cych do sie­bie czę­ści egzy­sten­cji, z mnó­stwa rze­czy nie­prze­tra­wio­nych, usi­łu­jemy ufor­mo­wać jakąś zro­zu­miałą całość? Przy każ­dych odwie­dzi­nach ostroż­nie dopy­ty­wa­łem, głę­biej drą­ży­łem. Im wię­cej czasu upły­nęło od wyda­rzeń, tym lepiej moja matka zda­wała je sobie przy­po­mi­nać. Histo­ria moich rodzi­ców zaczy­nała się mgli­ście ryso­wać przed moimi oczami, magiczne migaw­kowe zdję­cia zanu­rzone w wywo­ły­wa­czu utra­co­nego czasu.

Sta­łem pod jej drzwiami w Span­dau. Zadzwo­ni­łem i nie­spo­koj­nie cze­ka­łem. Przy­tła­cza­jąca cisza. Szare i brudne wyda­wało się tutaj wszystko, cho­ciaż osie­dlowe uliczki utrzy­my­wano w pedan­tycz­nym porządku. Powie­trze prze­sy­cała wil­goć, na hory­zon­cie znowu zebrało się kilka burzo­wych chmur. A jeśli nikt mi nie otwo­rzy? Może umarła? Może leży mar­twa w kory­ta­rzu albo padła jak długa na lami­na­to­wej pod­ło­dze w pokoju? Zadzwo­ni­łem jesz­cze raz. Cza­sami tylko gło­śno słu­chała muzyki albo wyłą­czała dzwo­nek, żeby mieć spo­kój. Już się­ga­łem po komórkę, kiedy usły­sza­łem jej kroki. Ni­gdy nie była typem spor­to­wym. Pamię­tam z dzie­ciń­stwa, że na waka­cjach całymi dniami sie­działa pod para­so­lem sło­necz­nym na plaży i patrzyła na morze. Ciało miała ocię­żałe i obrzmiałe. Nie wie­dzia­łem, dla­czego. Wstyd mi było, kiedy na nią patrzy­łem, bo pra­gną­łem mieć piękną, godną pożą­da­nia matkę, któ­rej wszy­scy by mi zazdro­ścili, taką, która się ele­gancko ubiera, o ciem­nych wło­sach, tak jak na zdję­ciach z mło­do­ści. Ale od lat obja­dała się sło­dy­czami, za sosami na maśle wręcz prze­pa­dała, pła­cąc za ten brak umiaru rosną­cym pozio­mem cukru we krwi, jak się póź­niej dowie­dzia­łem. Cukrzyca wieku pode­szłego, brzmiało roz­po­zna­nie, od kilku lat musiała trzy razy dzien­nie wstrzy­ki­wać sobie insu­linę. Jed­nym z naj­gor­szych jej nawy­ków, dzi­wac­twem, które wciąż na nowo mnie zło­ściło i prze­śla­do­wało przez całe dzie­ciń­stwo, były te jej wciąż zmie­niane peruki, atry­but pew­nej sie­bie kobiety lat sześć­dzie­sią­tych, jak gło­siły reklamy. Któ­re­goś razu wró­ci­łem z przed­szkola wcze­śniej, a tu otwiera mi jakaś obca osoba o wło­sach w kolo­rze byczej krwi, takim samym jak drzwi wej­ściowe. Patrzy­łem na nią prze­ra­żony. Kto to jest? Gdzie mama? Pomy­li­łem numer domu czy co, a może rodzice już tu nie miesz­kają? I co ja teraz zro­bię? Dopiero brzmie­nie jej głosu przy­wró­ciło mnie do rze­czy­wi­sto­ści.

Zza drzwi usły­sza­łem swoje imię. Głos wciąż jesz­cze miała tak prze­ni­kliwy jak daw­niej. Bojaź­liwy, świ­dru­jący, kiedy nie wie­działa, kto stoi za drzwiami, albo aku­rat się spie­szyła, a ciemny i cichy, gdy się zło­ściła, dźwięczny jak dzwon i melo­dyjny, gdy opo­wia­dała któ­rąś ze swo­ich nie­zli­czo­nych histo­ry­jek. Drzwi się otwo­rzyły. Moja matka na sta­rość znów wypięk­niała. W ciem­nych spodniach i fioł­ko­wym bliź­niaku stała przede mną kru­cha i deli­katna. Znowu zaczęła zwra­cać uwagę na to, w co się ubiera. Na przy­wi­ta­nie poca­ło­wa­łem ją w oba policzki. Nagle odczu­łem potrzebę, by wziąć ją opie­kuń­czo w obję­cia. Nie­pew­nie poło­ży­łem rękę na jej ramie­niu. Wzdry­gnęła się, gdy jej dotkną­łem, czy może usztyw­niła? Zro­biła unik? Czy mój dotyk był jej nie­miły?

W salo­nie pochy­liła się nad sto­li­kiem do kawy. Pal­cami wygła­dziła małą pro­sto­kątną bro­ka­tową ser­wetkę. Za sto­łem stała pod ścianą sze­roka, obita zło­tym aksa­mi­tem sofa. Jej wygięte na zewnątrz maho­niowe nogi zwę­żały się ku dołowi i koń­czyły tro­chę za małymi zło­tymi łapami. „Empir, z pałacu”, wyja­śniała matka każ­demu gościowi poufa­łym tonem. Wię­cej nie miała zwy­czaju mówić. Zna­le­zione i wyna­le­zione mie­szała z prze­ży­tym i wymy­ślo­nym. Nie­kiedy poprze­sta­wała na alu­zjach, kiedy indziej znów z lubo­ścią roz­pły­wała się w szcze­gó­ło­wych opi­sach. O tym, że ciemny stół to imi­ta­cja, wspo­mi­nała tylko po to, żeby pod­kre­ślić, że zna się na rze­czy. „Ale pasuje”, doda­wała kate­go­rycz­nym tonem. Tylko sza­le­niec by się z nią nie zgo­dził. Wszystko w tej cia­sno­cie prze­peł­nio­nego dwu­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia paso­wało. To było jej pied-à-terre, odkąd wyje­chała z Ber­lina, aby ostat­nich dwa­dzie­ścia lat życia ojca spę­dzić razem z nim w bia­łym domu na księ­ży­co­wym pust­ko­wiu Anda­lu­zji. W samym środku parku kra­jo­bra­zo­wego Cabo de Gata, Przy­lądku Kota, usi­ło­wała uciec od wspo­mnień. Na prawo od tarasu spoj­rze­nie gubiło się w roz­le­głym, wymie­cio­nym do czy­sta pej­zażu, w dole albo poły­ski­wało, albo sza­lało morze. Pusty­nia nad oce­anem.

Usia­dła teraz w swoim fotelu obok sofy. Znowu przy­nio­słem ze sobą urzą­dze­nie do nagry­wa­nia. Plan napi­sa­nia książki o niej, o naszej rodzi­nie, o sto­sunku matki do mojego ojca, w ostat­nich latach powoli doj­rzał. Począt­kowo skra­dał się do mnie niczym kot włó­czy­kij, raz za razem obwą­chi­wał, aby zazna­czyć zapa­chem swój rewir, nim się odwróci i sobie pój­dzie. Tak, na początku rze­czy­wi­ście mia­łem wra­że­nie, jakby mi ktoś obsi­ki­wał nogawkę. Przy­ja­ciele i kole­dzy zachę­cali mnie do opi­sa­nia tych histo­rii. Każdy argu­men­to­wał po swo­jemu. Zauwa­ża­łem, jak zawłasz­czają te rekwi­zyty, epi­zody, zmie­nia­jące się w zależ­no­ści od osoby, któ­rej o nich opo­wia­da­łem.

Mnie samemu te histo­rie pozo­sta­wały obce, a jed­no­cze­śnie nie dość obce. Liczne luki nasu­wały pyta­nia, któ­rym nie mia­łem odwagi sta­wić czoła. Każda powieść rodzinna ma wła­sną gra­ma­tykę, two­rzy wła­sne znaki, swoją skład­nię, przez co dla wystę­pu­ją­cych w niej osób jest czę­sto mniej czy­telna niż dla postron­nego obser­wa­tora. Obce rośnie w pobliżu. Bryła korze­niowa wiel­ko­ścią i obję­to­ścią odpo­wiada koro­nie drzewa, z nami jest tak samo. Jako obcy tkwimy korze­niami w tym, co nie­wi­doczne, roz­ra­stamy się pod zie­mią i roz­prze­strze­niamy. Owoce, czyli to co widzimy, doj­rze­wa­jące albo zgniłe, żywe albo mar­twe, odpo­wiadają temu, czego w przy­ro­dzie widzieć nie możemy, a w rodzi­nie widzieć nam nie wolno. To tabu. Z luna­tyczną pew­no­ścią widzi to każde dziecko.

Patrzy­łem na jej twarz. Cien­kie białe włosy nosiła mocno zwią­zane z tyłu w mały koczek. Ostat­nich dwa­dzie­ścia lat w Hisz­pa­nii dobrze jej zro­biło. Na słońcu jej depre­sja wybla­kła, ona sama schu­dła, a peruki wyrzu­ciła do morza. Ten akt wyzwo­le­nia zwró­cił mi matkę, któ­rej pra­wie ni­gdy takiej nie widy­wa­łem. Z daleka przy­po­mi­nała deli­katną młodą dziew­czynę ze zdję­cia z 1932 roku. W wieku trzy­na­stu lat miała ciem­no­brą­zowe włosy, a spoj­rze­nie smutne i poważne. Teraz sie­działa naprze­ciw mnie, dzie­więć­dzie­się­cio­jed­no­let­nia, z pomarsz­czoną twa­rzą, w któ­rej domi­no­wał łuko­waty nos, z dużymi dłońmi wciąż jesz­cze cie­ka­wie się­ga­ją­cymi po wszystko. Ciało, na sta­rość znowu szczu­płe, zacho­wało sprę­ży­stość.

Poczu­łem słod­kawy zapach daw­nego życia. Przy wej­ściu wisiał na haku żółty beret mojego ojca. Ojciec miał go na sobie na łożu śmierci. Od tego czasu upły­nęło dzie­więć lat. Kiedy patrzy­łem na ten beret, w powie­trzu na­dal uno­sił się zapach ojca, jakby nie opu­ścił on na dobre pomiesz­cze­nia, jakby w każ­dej chwili mógł zdjąć beret z wie­szaka i w mil­cze­niu wyjść jak zwy­kle na długi spa­cer. Matka powio­dła oczami za moim spoj­rze­niem.

– Twój ojciec wcale do mnie nie paso­wał.

Na chwilę onie­mia­łem. Zdu­miało mnie takie zda­nie o dwojgu ludziach, któ­rzy przez całe życie, z kil­koma prze­rwami, nie potra­fili od sie­bie odejść.

– Był więc ktoś inny?

– Wła­ści­wie nie.

– Ni­gdy?

– Powie­dzia­ła­bym, że wła­ści­wie nie.

Zna­łem inne histo­rie, z innych cza­sów, ale teraz też nastały inne czasy. Wciąż jesz­cze spo­glą­dała na żółte nakry­cie głowy.

– Mój ojciec spo­tkał go w Tier­gar­te­nie. I ten w któ­rąś sło­neczną nie­dzielę sta­nął u naszych drzwi. Wystro­jony jak stróż w Boże Ciało. Od razu widzia­łam, że nie czuje się kom­for­towo. No i ten gar­ni­tur. Nie, naprawdę, zum Piiie­pen1. – Umil­kła na chwilę.

– Od razu się w nim zako­cha­łaś?

– Ja?

– Tak.

Nie­pew­nie poki­wała głową.

– Nie­któ­rych rze­czy jed­nak już tak dokład­nie nie pamię­tam, ale wiesz – praw­do­po­dob­nie tak.

– Mia­łaś wtedy…

– Trzy­na­ście lat.

– A on?

– Sie­dem­na­ście.

Głowa osu­nęła się jej lekko na pierś, jakby matka zapa­dała w drzemkę. Po chwili mówiła dalej, z przy­mknię­tymi oczami.

– Zoba­czymy, ile czasu będzie potrze­bo­wał dzi­siaj. Wła­ści­wie to bez­czel­ność, on sobie znika i nawet nie przyj­dzie mu do głowy, żeby powie­dzieć, dokąd idzie i kiedy ma zamiar wró­cić. I tak mam przez całe życie. Nie do wia­aary.

Zum Piiie­pen (właśc. zum Pie­pen) – w dia­lek­cie ber­liń­skim: uśmiać się można, śmiech powie­dzieć. – Ten i pozo­stałe przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki. [wróć]

2

W maju 1915 roku, w bitwie pod Gor­li­cami, od strzału w pierś zgi­nął bal­wierz Otto Joos, rzu­ciw­szy się z bagne­tem na linię wroga.

W par­te­ro­wym miesz­ka­niu przy trze­cim tyl­nym podwó­rzu na Kreu­zbergu żona Ottona Anna z pomocą pośpiesz­nie przy­by­łej sąsiadki i swo­jej córeczki Erny uro­dziła syna. Nie­mowlę było nie­duże i ważyło led­wie trzy kilo, mimo to spra­wiało wra­że­nie zdu­mie­wa­jąco sil­nego. Poród trwał dwa­dzie­ścia minut.

– Biedny Step­pke1, bez ojca! – Potrzą­snęła głową sąsiadka.

– Prze­stań tak ber­li­nić. Dziecko powinno sły­szeć coś lep­szego.

Anna dała małemu pierś. Sta­rała się mówić moż­li­wie wyraź­nie i wytwor­nie, nagle skrzy­wiła się prze­stra­szona.

– Aua. Ten to ma dobry ciąg.

– I co ty teraz zro­bisz, kobieto? Będziesz miała jesz­cze jedną gębę do wykar­mie­nia.

Anna nie słu­chała. Patrzyła na swo­jego nowo naro­dzo­nego.

– Co za pech z tym Otto­nem. Że też wszy­scy twoi umie­rają. Co za pech. No nie…

– Może pani już iść, Frau Kazup­pke, Erna mi pomoże.

Drzwi się zamknęły. Frau Kazup­pke jesz­cze kilka razy potrzą­snęła okrą­głą głową i wytarła zakrwa­wione ręce w popla­miony far­tuch. Już kil­korgu dzie­ciom w sąsiedz­twie pomo­gła przyjść na świat, innym zaś powięk­szyć grono anioł­ków. Znała życie, wie­działa, że wraz z tym chłop­cem poja­wił się na świe­cie jeden kło­pot wię­cej.

Erna pode­szła po cichutku na swo­ich paty­ko­wa­tych nogach. Twa­rzyczkę o ostrych rysach deli­kat­nie wsu­nęła nad ramie­niem matki.

– Słodki – powie­działa bez­na­mięt­nie – jak będzie miał na imię?

– Otto. Jak jego ojciec.

Erna kiw­nęła głową.

Kilka tygo­dni póź­niej, wybraw­szy się do kościoła, Anna spo­tkała bez­ro­bot­nego mura­rza, Karla. Innych swo­ich męż­czyzn też poznała w ławie kościel­nej. Nie naj­gor­sze miej­sce na zawie­ra­nie zna­jo­mo­ści. Każdy, kto tu przy­cho­dził, szu­kał sku­pie­nia, wewnętrz­nej reflek­sji albo pocie­chy dla udrę­czo­nej duszy. Po mszy łatwo zacząć roz­mowę, poga­duszki. Albo i coś wię­cej. Kto szedł do kościoła wysłu­chać słowa Pań­skiego, ten gotów był się otwo­rzyć. Tyle pew­nego. I chyba nie mógł być takim znowu złym czło­wie­kiem, skoro wie­rzył w coś wyż­szego, a coś wyż­szego dla Anny wiele zna­czyło.

Karl był postaw­nym męż­czy­zną. Życie źle się z nim obe­szło, Anna poznała się na tym od razu. Sze­ro­kie ramiona, a w dum­nej piersi zra­nione serce, pocią­gały ją takie kon­tra­sty. Patrzyła na niego jak na miesz­ka­nie do spo­rego remontu, ale nader obie­cu­jące. Dobrze, że kon­ku­ren­cja rzadko dostrze­gała poten­cjał takich męż­czyzn, w każ­dym razie nie tak szybko jak Anna. Jej pierw­szy mąż Wil­helm, zwany Wil­lim, na pewno kie­dyś by do cze­goś doszedł. Wpraw­dzie nie za bar­dzo lubił pra­co­wać, lecz u Anny coś takiego nie prze­cho­dziło. „Żad­nego tchó­rzo­stwa w obli­czu wroga”, powta­rzała w swo­jej naj­lep­szej niem­czyź­nie i dobrze wie­działa, o czym mówi. Sama nie szczę­dziła sta­rań, nie wsty­dziła się żad­nej pracy, żeby tylko ochro­nić rodzinę, stwo­rzyć dzie­ciom i mężowi przy­jemny dom. Co dzień cie­pły posi­łek, choć w gro­chówce rzadko pły­wało dość tłusz­czu, o odro­bi­nie kieł­basy nie wspo­mi­na­jąc, zawsze przy­go­to­wane kanapki do pracy czy do szkoły. Anna była biedna i pomy­słowa. Nie bała się niczego i nikogo, nawet auto­ry­te­tów. Dzięki wro­dzo­nemu spry­towi, w spo­sób tyleż wyra­fi­no­wany, co pełen wdzięku, łatwo owi­jała sobie ludzi wokół palca, zwłasz­cza tych zamoż­nych. Jako sprzą­taczka miała wzię­cie, była szybka, dokładna, godna zaufa­nia. Czę­sto dosta­wała wię­cej niż tylko uzgod­nioną zapłatę: coś z biżu­te­rii, zno­szoną sukienkę, sztućce, któ­rych ktoś nie chciał już mieć, albo jakiś stary mebel, który musiał ustą­pić miej­sca nowemu. Pra­co­dawcy byli bar­dzo zado­wo­leni z mło­dej kobiety, tak żąd­nej wie­dzy, z taką rado­ścią patrzą­cej na piękne wnę­trza i nie zasta­na­wia­ją­cej się nad tym, dla­czego ona sama nie może tak miesz­kać. Pre­zenty rzadko zatrzy­my­wała. Zwy­kle szybko znaj­do­wała kupca, a uzy­skaną sumę dokła­dała do oszczęd­no­ści gro­ma­dzo­nych na gor­sze czasy. Była kobietą prze­wi­du­jącą.

Wil­liego wszystko to prze­ra­stało. Coraz bar­dziej zamy­kał się w sobie, zaczął pić, całymi nocami nie wra­cał do domu, aż wresz­cie w któ­rąś gwiaź­dzi­stą noc powie­sił się na gałęzi spróch­nia­łego drzewa w lesie Tege­ler Forst. Gałąź się pod jego cię­ża­rem urwała i skrę­cił sobie kark. Z Wil­lim Anna miała naj­star­szą córkę, sied­mio­let­nią Ernę. Kochała ją, ale była dość mądra, żeby wie­dzieć, że rośnie tu nie­złe ziółko, które trzeba zawczasu upil­no­wać albo ustrzec przed nim samym. Nie­stety, kilka mło­dych dziew­czyn na wyż­szych pię­trach domu, w któ­rym miesz­kała na par­te­rze, upra­wiało pro­fe­sję hory­zon­talną. Kiedy Anna wra­cała zmę­czona po pracy, wie­czorni goście, onie­śmie­leni wez­braną żądzą, prze­my­kali pod jej oknem. Grubi, chu­dzi, sta­rzy, mło­dzi, ładni, brzydcy – z dobrego, lep­szego i ze złego towa­rzy­stwa. Nie­któ­rzy stu­kali w jej okno, dzwo­nili do jej drzwi, bo była nie tylko młoda i ładna, lecz miała w sobie coś, co wielu męż­czyzn uważa za „pocią­ga­jące”. Jed­nak Anny nie można było kupić. Nie pogar­dzała tam­tymi mło­dymi kobie­tami, lecz była dumna i raczej umar­łaby z głodu, niżby się oddała za kilka marek któ­re­muś z tych face­tów. „Duma to jedyne, co uboga kobieta ma, tego nie wolno ci spie­nię­żyć, bo będziesz niczym”. Ale ojciec Erny, Willi, był słaby. A na to i dobry Boże nie pomoże.

Pocho­wała Wil­liego, a nie­długo potem poznała w kościele Ottona. Z wyglądu był jego prze­ci­wień­stwem. Niski, raczej deli­katny, o wąskich ramio­nach, peł­nych war­gach, z zawa­diac­kim wąsi­kiem, sta­ran­nie pie­lę­gno­wa­nym. Otto był fry­zje­rem. Nie pił, na dziwki nie cho­dził, miał spore oszczęd­no­ści, giętki umysł, był pra­co­wity, cho­ciaż nie­szcze­gól­nie ambitny. Ale jakąś przy­szłość można było na tym budo­wać. W krót­kim cza­sie Anna zaczęła kłaść mu w uszy, że prze­cież mógłby zostać bal­wie­rzem. Jako bal­wierz lepiej by zara­biał na utrzy­ma­nie rodziny, byłby kimś, mógłby też robić ope­ra­cje jak praw­dziwy lekarz, usu­wać zepsute zęby, prze­ci­nać wrzody. Wspól­nymi siłami mogliby pew­nie nie­długo wynieść się z miesz­ka­nia na par­te­rze, może do jakie­goś przy dru­gim podwó­rzu, ale przede wszyst­kim daleko od złego wpływu i jesz­cze gor­szego towa­rzy­stwa, przy czym nie tyle o dziwki jej cho­dziło, ile o ich klien­tów. Anna się ich bała. Nie ze względu na sie­bie, o nie, ale na małą Ernę. Wie­działa, że wśród męż­czyzn wałę­sa­ją­cych się po podwó­rzu po zapad­nię­ciu zmroku są też zbo­czeńcy, któ­rzy naj­póź­niej za dwa, trzy lata aż nazbyt chęt­nie będą wycią­gali swoje paskudne łap­ska po jej małą Ernę.

Otto szybko wspiął się wyżej. Był zręczny i w innych warun­kach pew­nie zostałby chi­rur­giem. Z pomocą Anny zaszedłby może nawet tak daleko, ale nastała wojna, cztery lata okru­cieństw, i Otto poległ za ojczy­znę, tak jak wielu z jego rocz­nika, trzy mie­siące wcze­śniej, niż sam został ojcem. Był wielką miło­ścią Anny, dla­tego wspól­nemu synowi dała jego imię.

Ojczym Ottona Karl nie prze­pa­dał za chłop­cem. Zazdro­śnie obser­wo­wał każdy gest, każdą oznakę sta­ra­nia, jakie Anna oka­zy­wała synowi. Po naro­dzi­nach wspól­nej córki, Inge­borg, było jesz­cze gorzej. Karl miał w końcu wła­sne dziecko. Bachory, jak nazy­wał Ernę i Ottona, mu cią­żyły. Nie rozu­miał, dla­czego ma haro­wać na cudzy pomiot. Wojnę prze­żył bez odzna­czeń, a jedyne, co mu z tych cza­sów zostało, to ciężka trauma: nagłe ataki lęku, z coraz więk­szą regu­lar­no­ścią topione w alko­holu. Krok po kroku prze­no­sił wojnę z zewnątrz do wewnątrz. Czego nie prze­pi­jał, to prze­gry­wał w nadziei na odzy­ska­nie utra­co­nych pie­nię­dzy. Z budowy go wyrzu­cono, pry­sło marze­nie, że zosta­nie mura­rzem. Brał, co się nada­rzało, zatrud­niał się do prac doryw­czych, naj­czę­ściej w fabryce. Był teraz robot­ni­kiem nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­nym, pomoc­ni­kiem, nikim. Utra­co­nej dumy nada­rem­nie szu­kał na dnie butelki. W soboty dosta­wał kopertę z zapłatą, którą naj­czę­ściej prze­pi­jał jesz­cze tej samej nocy. Potem chwiej­nym kro­kiem wra­cał do domu i tłukł wszyst­kich jak popa­dło. Tylko nie swoją małą Inge.

Anna nie mogła go poha­mo­wać. Wie­działa, że musi zapew­nić bez­pie­czeń­stwo Otto­nowi i Ernie. Przez swoją chle­bo­daw­czy­nię dowie­działa się o moż­li­wo­ści wysy­ła­nia dzieci na wieś. Ponie­waż Otto i Erna robili wra­że­nie zabu­rzo­nych, zabie­dzo­nych, udało się jej sto­sun­kowo szybko zna­leźć miej­sce dla obojga. Otto poje­chał do jakiejś rodziny na Gór­nym Ślą­sku, Erna tra­fiła do Zagłę­bia Ruhry.

Anna ciężko prze­ży­wała roz­sta­nie, ale nie widziała innego wyj­ścia. Ostat­nio Erna czę­sto ucie­kała z domu, a mały Otto zaczy­nał się jąkać ze stra­chu, gdy tylko widział swo­jego ojczyma Karla, choćby z daleka. Z pozoru obie strony zro­biły dobry inte­res. Dzieci były bez­pieczne, a zastęp­czy rodzice dosta­wali od pań­stwa porządny zastrzyk gotówki do domo­wego budżetu. Roz­sta­nie trwało pra­wie cały rok. Czas wytchnie­nia dla Erny, a pie­kło dla Ottona, który tra­fił z desz­czu pod rynnę.

O pią­tej rano wciąż jesz­cze na wpół pijana Irm­gard wyry­wała go gru­bymi ramio­nami ze snu, w trza­ska­jący mróz wrzu­cała do sto­ją­cej pod drzwiami na dwo­rze kadzi z lodo­watą wodą i przy­trzy­my­wała pokrywą tak długo, aż się pra­wie topił. Za każ­dym razem, kiedy on się mio­tał, ona miała szam­pań­ską zabawę. Otto szybko się zorien­to­wał, że pod­no­siła pokrywę dopiero wtedy, kiedy prze­sta­wał się ruszać. Poza tym odkrył, że mię­dzy pokrywą a powierzch­nią wody jest mała szcze­lina. Ostroż­nie trzy­mał usta tuż nad wodą i chwy­tał powie­trze, dopóki Irm­gard nie pod­nio­sła pokrywy, żeby w ostat­niej chwili, jak uwa­żała, go wycią­gnąć.

Otto zaczął się w nocy moczyć i zała­twiać pod sie­bie. Zastęp­czy ojciec chwy­tał go wtedy za koł­nierz i prze­kli­na­jąc zmu­szał, żeby zeżarł „to gówno”. Jeśli Otto nie chciał, chla­stał go zafaj­da­nymi majt­kami po twa­rzy. Na odchod­nym się odgra­żał, że jesz­cze mu wybije z głowy te fana­be­rie. Otto już się nie jąkał, w ogóle prze­stał mówić. Potem prze­stał jeść. „Jak ktoś nie chce, zna­czy nie potrze­buje”, nie­wzru­sze­nie komen­to­wała Irm­gard jego zacho­wa­nie.

Po jede­na­stu mie­sią­cach Anna ura­to­wała syna od śmierci gło­do­wej. Zabrała oboje dzieci z powro­tem do Ber­lina. Zapro­wa­dziła teraz żela­zny rygor. Gdy tylko Karl pod­no­sił rękę na któ­reś z nich, tłu­kła go szczotką po łapach albo całymi nocami nie dopusz­czała do sie­bie.

W szkole Otto był naj­mniej­szy i naj­słab­szy. Kole­dzy z klasy prze­jęli rolę ojca i dzień w dzień go prali. Kiedy któ­re­goś razu twarz usma­ro­waną krwią i łzami znowu opłu­ki­wał nad brudną umy­walką w szkol­nej toa­le­cie śmier­dzą­cej sta­rymi sikami, obej­rzał się w lustrze i uznał, że coś się musi zmie­nić. W nocy ukradł z jakiejś budowy parę cięż­kich cegieł i wala­jący się żela­zny drąg. W cegle wyro­bił otwory, drąg przy­ciął piłą na odpo­wied­nią dłu­gość i zmaj­stro­wał sobie sztangę. Na podwó­rzu stało małe żela­zne rusz­to­wa­nie. Kobiety wie­szały na poprzeczce swoje tanie dywany, aby je okła­dać trzci­nową trze­paczką. Anna to zaję­cie pozo­sta­wiała swo­jemu chłopu. „Prze­cież i tak nic nie robisz”. O miło­ści nie było już mowy. Kiedy się na niej kładł, roz­kła­dała nogi i wyda­wała szyb­kie i gło­śne jęki, żeby mu sta­nął. Wkrótce Karl doszedł do wnio­sku, że trze­paczką można też okła­dać tyłki nie­uda­nej rodziny.

Otto wsta­wał teraz codzien­nie dwie godziny wcze­śniej, prze­my­kał koło chra­pią­cego ojczyma, naj­czę­ściej wyga­nia­nego na noc na tap­czan w sto­ło­wym, i w gniew­nym wspo­mnie­niu o Irm­gard, swo­jej drę­czy­cielce, wyle­wał sobie kubeł lodo­wa­tej wody na nagie ciało, po czym w majt­kach i pod­ko­szulku z bawełny w prążki scho­dził do piw­nicy, gdzie miał scho­waną sztangę, i szedł na podwó­rze tre­no­wać. Począt­kowo pra­wie nie dawał rady pod­nieść cię­żaru, pod­cią­gnąć się w górę na trze­paku czy zro­bić na ziemi wię­cej niż trzy pompki. Ale wie­dział, że jeżeli teraz się podda, będzie stra­cony na zawsze. Lek­cja była jasna i pro­sta: dosta­wać łomot albo spusz­czać łomot. Nawet nie był pewien, czy chce spusz­czać łomot, ale wie­dział, że nie chce wię­cej obry­wać. Po kilku tygo­dniach oka­zało się, że cegły są już za lek­kie. Dwie pełne skrzynki piwa, wycią­gane spod łóżka ojczyma beł­ko­cą­cego w pół­śnie i przy­wią­zy­wane liną do sztangi, pozwo­liły mu szybko popra­wić wynik: od trzech serii po pięć powtó­rzeń do czte­rech serii po trzy­dzie­ści. Anna przy­glą­dała się synowi przez okno i nie mówiła nic. Zro­zu­miała. Kiedy miała ziem­niaki czy nawet masło i chleb, zawsze odkła­dała je dla Ottona. Pół roku póź­niej Otto wciąż jesz­cze był nie­wy­soki jak daw­niej, ale wyrósł ze wszyst­kich swo­ich rze­czy. Z wyro­bio­nymi musku­łami spo­koj­nie szedł do szkoły drogą, która tak długo była jego drogą krzy­żową.

Paul Meister, śmier­telny wróg Ottona, przez wszyst­kich z nabo­żeń­stwem nazy­wany Paule, nie był naj­lot­niej­szy w kla­sie, ale w pię­ściach szyb­szy niż każdy kujon w tabliczce mno­że­nia. Sprze­ci­wia­ją­cych się jego woli powa­lał na zie­mię. A że i w mowie nie nale­żał do naj­obrot­niej­szych, dowo­dził swoim woj­skiem spoj­rze­niami.

Był gru­dniowy ponie­dzia­łek rano. Na szu­trze pokry­wa­ją­cym szkolne podwó­rze leżała zimna war­stwa szronu. Na pierw­szej dużej prze­rwie Paule pań­skimi gestami przy­dzie­lał chło­pa­ków do dwóch dru­żyn piłki noż­nej. Otto, nie mając zamiaru w niczym uczest­ni­czyć, stał sobie w kącie. Aku­rat gdy sta­ran­nie roz­wi­jał kanapkę, którą dała mu matka, z całą siłą tra­fiła go w twarz uty­tłana gała. Strze­lać to Paule umiał. Jego kla­kie­rzy ryczeli z ucie­chy.

– Otto głu­pek robi w por­tki kupę – wrzesz­czał prysz­czaty chu­dzie­lec. – Otto trzę­si­dupa pcha kanapki do brzu­cha – dodał chło­pak o czer­wo­nej twa­rzy, cho­wa­jąc się za Pau­lem. Ramiona odsta­wały mu od gru­bego torsu, jakby mu ktoś wyrwał kule spod pach.

Pewny sie­bie Paule kro­czył w stronę Ottona. Zatrzy­mał się przed nim. Krót­kim spoj­rze­niem rzu­co­nym z ukosa wska­zał mu miej­sce w dru­ży­nie. Potem wszystko poto­czyło się bar­dzo szybko. Otto pra­wym sier­po­wym zadał mu cios w wątrobę. Gdy Paule z tru­dem chwy­tał oddech, lewe ramię Ottona tra­fiło go naj­pierw pię­ścią, potem łok­ciem w twarz, łamiąc mu nos i kość jarz­mową. Kiedy Otto na nim leżał i szo­ro­wał jego twa­rzą po szu­trze niczym starą szmatą, Paule nie mógł już sobie dokład­nie przy­po­mnieć, czy naj­pierw coś powie­dział, a dopiero potem wybił Otto­nowi kanapkę z ręki, czy też było odwrot­nie.

Kla­kie­rzy odsu­nęli się bez słowa. Szu­ka­jąc pomocy, Paule obró­cił ku nim krwa­wiącą twarz. Żaden się nie ruszył. Wszy­scy z nabożną czcią gapili się na Ottona. To on był nowym kró­lem. Z obo­jętną miną opu­ścił wol­nym kro­kiem plac.

Kiedy wszy­scy się roz­pierz­chli, z dru­giej strony szkol­nego podwórka wyszedł mu naprze­ciw star­szy chło­piec. Wycią­gnął do Ottona rękę.

– Roland.

Otto spoj­rzał na niego w mil­cze­niu. Znał tego ósmo­kla­si­stę ze sły­sze­nia. Zawsze omi­jał takich sze­ro­kim łukiem. I tak by nie zwró­cili na niego uwagi. Teraz pierw­szy raz spoj­rzał mu w oczy. Nie­bie­sko-białe mleko, pomy­ślał. Roland był od niego tro­chę wyż­szy. Miał kości­ste ręce, ramiona lekko odchy­lone od tuło­wia i dziw­nie ugięte, nogi w posta­wie zre­lak­so­wa­nej goto­wo­ści star­to­wej. To figh­ter. Otto poznał od razu. Przy­bił wycią­gniętą rękę.

Step­pke – w dia­lek­cie ber­liń­skim: mały chło­piec. [wróć]

3

– Ten tutaj to Otto.

Stali w sta­rej sali gim­na­stycz­nej. Zala­ty­wało potem. Na matach tre­no­wały mło­dziki, chłopcy w więk­szo­ści starsi i sil­niejsi od Ottona. Ubrani w czarne, obci­słe try­koty o krót­kich nogaw­kach. Bez­gło­śnie zwie­rali się cia­łami. Od czasu do czasu gwał­tow­nie wypusz­czali powie­trze z płuc, aby z sapa­niem uwol­nić się z dźwi­gni albo uchwy­cić prze­ciw­nika ramio­nami i nogami.

Męż­czy­zna, któ­rego wszy­scy nazy­wali sze­fem, miał może nie­wiele ponad dwa­dzie­ścia lat. Oczy pod niskim czo­łem patrzyły na Ottona nie­ru­chomo i zimno, jakby chciał wymu­sić na nim jakieś zezna­nie. Otto twardo nie odwra­cał wzroku.

– Począt­ku­jący?

Otto ski­nął głową. Szef wska­zał drzwi po prze­ciw­nej stro­nie.

– Idź do star­szego kole­sia po try­kot. – Z tymi sło­wami odwró­cił się znowu do swo­ich zapa­śni­ków, nie poświę­ca­jąc mu już ani jed­nego spoj­rze­nia. Otto prze­cho­dząc obser­wo­wał, z jaką łagod­no­ścią, ale zde­cy­do­wa­nie pod­cho­dzi do chło­pa­ków, kory­guje tu i ówdzie jakiś chwyt albo poka­zuje inną postawę.

Przez następne tygo­dnie Otto regu­lar­nie tre­no­wał z Rolan­dem w związku zapa­śni­czym Klub Spor­towy Lurich 02. Szefa widy­wał tylko z daleka, bo ten począt­ku­ją­cymi się nie zaj­mo­wał. Cza­sami sły­szał jego cichy, chro­pawy głos, bar­dziej pasu­jący do męż­czy­zny pod pięć­dzie­siątkę. Mło­dzież pod­le­gała „kole­siowi”, sta­remu rębajle, uza­leż­nio­nemu od alko­holu, tak jak wielu z jego poko­le­nia. Zmru­żone oczy w poora­nej twa­rzy wyglą­dały jak obró­cone na płask otwory strzel­ni­cze, a cała postać jak opusz­czona warow­nia trzy­mana nie­wi­dzialną ręką. Tak naprawdę men­to­rem Ottona był Roland. Nauczył go wszyst­kich tri­ków i fint. Otto nabie­rał krzepy. Po powro­cie z wyczer­pu­ją­cego tre­ningu zapa­dał w głę­boki, uszczę­śli­wia­jący sen. Za każ­dym razem pozna­wał nowy obszar wła­snego ciała. Z dnia na dzień miał wię­cej siły i potra­fił uży­wać jej z wyczu­ciem. Nauczył się zwy­cię­żać, szybko przy­gważ­dżać prze­ciw­nika do maty, a powa­lo­nego na łopatki przy­trzy­my­wać przez trzy sekundy. Reguły były pro­ste: wyko­ny­wało się rzuty, prze­rzuty, zakła­dało dźwi­gnię. Rywala nale­żało spro­wa­dzić do par­teru i jak naj­szyb­ciej poło­żyć na łopatki. Otto budził strach swoim koron­nym chwy­tem: wsu­wał rękę mię­dzy nogi prze­ciw­nika, łapał go za udo i bły­ska­wicz­nie pod­ry­wał w górę. Nie­ba­wem bar­dzo dobrze umiał sto­so­wać triki, roz­wi­nął zaska­ku­jącą kre­atyw­ność w roz­po­zna­wa­niu i wyko­rzy­sty­wa­niu moc­nych i sła­bych stron prze­ciw­nika tak, aby siła rywala tra­fiała w próż­nię. Coraz bar­dziej upa­jał się nowym poczu­ciem ciała.

W domu ojczym Ottona niczym potur­bo­wany prze­wod­nik stada patrzył na prze­mianę chłopca. Raz pod­niósł na niego rękę. Zastygł w tej pozie jakby zdjęty nagłym bólem. Ciężko oddy­chał, potem się odwró­cił. Było to krótko po kola­cji. Wszy­scy widzieli to upiorne przed­sta­wie­nie. Karl znikł, a może był to już tylko jego cień, który czmych­nął? Lek­kie drga­nie jego powiek zauwa­żył jedy­nie Otto.

Pokój, a może raczej tylko zawie­sze­nie broni, nie utrzy­mał się długo. Któ­re­goś wie­czoru, kiedy Otto zmor­do­wany po tre­ningu, ale szczę­śliwy, zamy­kał za sobą drzwi do miesz­ka­nia, tra­fił go mocny cios, led­wie o włos omi­ja­jąc w ciem­no­ści poty­licę. Otto, któ­remu głowa pole­ciała do przodu, bez­gło­śnie osu­nął się na pod­łogę. Karl pode­rwał w górę krze­sło kuchenne, by dokoń­czyć dzieła, gdy nagle prze­szył mu ciało pie­kący ból. Skom­ląc niczym ranne zwie­rzę, Karl w śmier­tel­nym stra­chu wyczoł­gał się z sieni. Z dziw­nym spo­ko­jem Anna odło­żyła roz­ża­rzony pogrze­bacz na piec i zajęła się synem. Opa­trzyła mu roz­bitą głowę i zapro­wa­dziła go do łóżka. Wodą z lodem chło­dziła mu roz­pa­lone czoło. Kiedy poiła go łyk po łyku cie­płym mle­kiem z mio­dem, długo na nią patrzył. Chwy­cił jej dłoń.

– Nie musisz się o mnie stra­chać, mamo. Potra­fię tyrać do upa­dłego. Robotę zawsze znajdę. Zaro­bię na nas wszyst­kich. Rano o czwar­tej będę chciał teraz roz­no­sić bry­kiet. Mam jesz­cze cał­kiem inne pomy­sły. A ty będziesz mogła sobie odpo­cząć. Nie powin­naś wciąż haro­wać na wszyst­kich.

Anna z dumą spo­glą­dała na swo­jego jedy­nego syna. Miał teraz trzy­na­ście lat i codzien­nie rano się golił. Widziała oczy i brodę jego ojca, widziała swego pole­głego męża.

Dziwne czasy. W latach wojny gło­do­wali. Nie­któ­rzy syno­wie umarli wcze­śniej niż ich ojco­wie, inni się uro­dzili, kiedy ojco­wie już pole­gli.

– Otto – ujęła jego ręce – tylko prze­stań ber­li­nić. Twój ojciec też tego nie robił. Był dobrym czło­wie­kiem. Bal­wie­rzem, golił i ope­ro­wał wytworną klien­telę. Nocną porą chłopcy powinni być w łóżku. Jeśli chcesz się stąd wyrwać, musisz przy­siąść fał­dów, a nie dźwi­gać bry­kiety.

Lubił ręce swo­jej matki. Że też wyszła za tego faceta. Ojczym nie nada­wał się do niczego.

– Jo dam radę.

– Ja. – Uśmiech­nęła się.

– Ja – powtó­rzył.

– I myj włosy, bo wyły­sie­jesz jak twój ojciec.

– Nie, mamo, na mojech grze­bie­nie się łamiom, takie gęste mam.

– Moich – powie­działa.

– Moich.

4

– A ty tu czego?

Gbu­ro­waty facet patrzył na Ottona z góry.

– Do węgla – powie­dział Otto. Wytrzy­mał badaw­cze spoj­rze­nie.

– Roz­no­sić czy pako­wać w worki? – Męż­czy­zna miał naj­wy­żej dwa­dzie­ścia parę lat, ale wyglą­dał na pięć­dzie­siąt. Twarz i ręce czarne, barki sze­ro­kie, mocne ramiona. Skóra szorstka i popla­miona niczym stary skó­rzany far­tuch. Otto nie spusz­czał z niego wzroku. Skądś znał tego czło­wieka.

– Jedno i dru­gie – powie­dział Otto i sta­nął na sze­roko roz­sta­wio­nych nogach.

Męż­czy­zna spoj­rzał na niego przez ciemne szparki powiek. Potem gwizd­nął.

– No to chodź, mały, na dół. Zoba­czymy, czy w robo­cie jesteś tak mocny jak w gębie. Więk­szość tych, co tu przy­cho­dzą, nie ma jaj, a myśli, że sobie pogwiż­dże i wszystko będzie cacy.

– Nie gwiż­dżę przy robo­cie.

Skąd zna ten głos? Otto był za bar­dzo pod­eks­cy­to­wany, żeby dłu­żej się nad tym zasta­na­wiać.

W mil­cze­niu zeszli po scho­dach do piw­nicy czar­nej jak smoła. Męż­czy­zna kasz­lem toro­wał sobie drogę przez czarne od sadzy powie­trze. Otto otwo­rzył sze­roko oczy, cze­goś takiego jesz­cze nie widział. Pomiesz­cze­nie wypeł­niały tony uło­żo­nych bry­kie­tów. Szef musi być strasz­nie bogaty.

– Kiedy zaczął pan z węglem?

– Moje kości mi mówią, że sto lat temu.

– A od kiedy to tutaj należy do pana?

Męż­czy­zna żar­to­bli­wie trzep­nął go po gło­wie.

– Kto tutaj zadaje pyta­nia, ja czy kto inny? – Otto zamilkł.

– Prze­rzuć lewą tonę z tyłu do pra­wej ściany tu z przodu.

– Po co?

– Chcesz stu­dio­wać czy pra­co­wać?

Na widok ogrom­nej czar­nej ściany stu­dio­wa­nie po raz pierw­szy wydało się Otto­nowi kuszą­cym zaję­ciem i zatę­sk­nił za przy­tulną szkolną ławką, w któ­rej za kilka godzin uśnie z wyczer­pa­nia.

– Daję ci pół godziny. Jak sobie pora­dzisz, będzie trzy­dzie­ści feni­gów, jak nie, to odpra­co­wa­łeś naukę i możesz spły­wać. Zamknij usta, bo ci mucha wleci.

Nie racząc na niego spoj­rzeć, powlókł scho­dami w górę swoje cięż­kie ciel­sko, mil­cząc tak samo jak wtedy, gdy scho­dzili na dół. Drzwi zatrza­snęły się z hukiem. Otto szu­kał wyłącz­nika świa­tła. Usły­szał jakiś sze­lest. W napię­ciu nasłu­chi­wał w ciem­no­ści. Naj­chęt­niej mówiłby gło­śno sam do sie­bie, ale może ten facet jesz­cze stoi na górze pod drzwiami. Znowu coś zasze­le­ściło. Coś się poru­szyło. Pew­nie szczury. U nich na Hermannstraße ojczym raz zatłukł jed­nego w piw­nicy. Bestia miała trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów dłu­go­ści i wiel­kie, ostre zęby. Oczy powoli przy­zwy­cza­jały się do mroku. Na próżno szu­kał wyłącz­nika świa­tła, gdy z góry roz­legł się zna­jomy, oschły głos:

– Za potłu­czone bry­kiety będzie potrą­cone z zapłaty.

Kto to jest? Do dia­bła, zna go prze­cież…? Wszystko jedno, nie ma teraz czasu się zasta­na­wiać. Prze­cież tu na dole musi coś być, co uła­twi­łoby robotę. Czym wpra­wiano w ruch te olbrzy­mie palety? I co miał na myśli szef, kiedy mówił o lewej tonie z tyłu? Jakąś tonę z lewej strony z tyłu czy naj­dal­szą tonę po lewej stro­nie? W takim wypadku musiałby naj­pierw usu­nąć dwa rzędy przed nią. Nie­moż­liwe. W pół godziny nie da rady prze­ło­żyć każ­dego bry­kietu z osobna. Nie­zde­cy­do­wany roz­glą­dał się wokół sie­bie. Nic. Czy nie powi­nien raczej się zmyć? Matka pew­nie miała rację, za młody jest do takiej roboty, a opry­skliwy ton zna już od swo­jego ojczyma, w tym celu nie musi dać się zamy­kać w piw­nicy. Znowu usły­szał sze­lest. Bry­kiety były uło­żone rzę­dami cia­sno przy samych ścia­nach. Ale jeśli łażą tam szczury czy inne zwie­rzęta, to musi gdzieś być jakaś pusta prze­strzeń, a jeśli jest pusta prze­strzeń, to może coś jest tam zma­ga­zy­no­wane, coś, co potrzebne jest tu na dole. Jak, do cho­lery, ten węgiel wydo­staje się na zewnątrz? Schody są na to o wiele za wąskie. Poza tym na górze nie było szcze­gól­nie brudno, ani śladu sadzy. Otto poru­szał się po omacku.

Ach. Ude­rzył się o jakiś żela­zny dźwi­gar. Ostroż­nie opadł na kolana i sunął dalej w kie­runku, z któ­rego docho­dził sze­lest. Mógł tam być szyb, przez który węgiel trans­por­to­wano na górę. Stam­tąd powinno też wpa­dać świa­tło. Może gdzieś tam walały się jakieś narzę­dzia. Powoli zaczy­nało mu się podo­bać jego zada­nie. Myślał o trzy­dzie­stu feni­gach, ile by to było przez tydzień, ile przez mie­siąc, jak czę­sto musiałby zara­biać po trzy­dzie­ści feni­gów, żeby kupić matce coś spe­cjal­nego. Nowe radio. To byłaby fajna sprawa. Pre­zent ślubny ojczyma brzę­czy jak meta­lowa puszka i ma par­szywy odbiór. W skle­pie z arty­ku­łami elek­trycz­nymi stoi takie jedno na wysta­wie. Otto już nie­raz roz­płasz­czał nos o szybę, takie było piękne i wyjąt­kowe, widział je teraz przed sobą, kiedy tak posu­wał się do przodu. Ele­ganc­kie okrą­głe pokrę­tła na fron­cie, beżowe obi­cie z naj­de­li­kat­niej­szego mate­riału. Dźwięk musi mieć boski. Aku­rat odpo­wiedni do trans­mi­sji kon­cer­tów, któ­rych matka tak chęt­nie słu­cha. Skrzynka na pewno jest z maho­niu. To kosz­tuje mają­tek, pomy­ślał. Na takie ojczyma ni­gdy nie byłoby stać. Ale Otto wie­dział, że matka o tym marzy. Klę­czał pod wielką czarną ścianą. Wąski pro­mień świa­tła prze­ci­skał się przez szcze­liny mię­dzy bry­kie­tami. To musi być tam. Na pal­cach, z wycią­gnię­tymi ramio­nami, zdjął naj­wyż­szy rząd. Zro­biło się jaśniej. Gło­śny sze­lest. Powiódł wzro­kiem w górę po jakiejś rurze spu­sto­wej. Sły­szał, jak wspina się po niej szczur. Cztery metry wyżej znaj­do­wała się duża krata. To ten szyb, któ­rym węgiel zwo­żono na dół i wwo­żono na górę. Otto wspiął się na usu­nięty do połowy mur z bry­kie­tów. Co za idiota zasta­wił to doj­ście? I dla­czego? Stały tam dwa wózki tacz­kowe i ruchomy pod­no­śnik. No to po spra­wie. Reszta to bedka. Zanim wyzna­czony czas upły­nął, Otto sta­nął na górze przed sze­fem. Ten pod­niósł wzrok znad kie­szon­ko­wego zegarka.

– Dwa­dzie­ścia trzy minuty i dwa­na­ście sekund.

– Reszta dla pana.

– Jutro rano o pią­tej. Cho­dzisz jesz­cze do szkoły? – Otto ski­nął głową. – Co robi twój ojciec?

– Zgi­nął na woj­nie.

– Gdzie?

– Pod Gor­li­cami.

– Gdzie to jest?

– W Gali­cji.

– Cho­lerna wojna. Obu braci mi zabrała.

– Gdzie?

– Zaga­zo­wani pod Ypres. W Bel­gii. Bar­dzo byli dumni. Teraz to już nie­długo będzie po wszyst­kim, pisali, nie­miec­kim gazem zga­simy im świeczki w oczach. A wyszło ina­czej. Obaj się mar­nie podu­sili. Gów­niana ojczy­zna. Okan­to­wali nas, wylali na nas z góry kupę gnoju. Nawa­rzyli nam piwa i kto je teraz wypije? Na pewno nie oni. Popatrz no na te trak­taty, co to je nam wci­snęli w Wer­salu, jesz­cze długo będą nam stać kością w gar­dle.

Wło­żył mu do ręki monetę. Otto patrzył na nią i nie mógł uwie­rzyć. To nie trzy­dzie­ści feni­gów, to cała marka. Jest zamoż­nym czło­wie­kiem.

– Nie prze­trać wszyst­kiego od razu. Kto wie, jak długo będziemy jesz­cze coś mieli. I nie zapo­mi­naj o szkole. Łeb­ski jesteś. Nie zmar­nuj tego. – Wycią­gnął do niego stward­niałą dłoń. – Jutro o pią­tej. Egon jestem.

Otto stał wypro­sto­wany, jakby go wła­śnie paso­wano na ryce­rza. Pochwy­cił ciężką rękę i zasko­czony usły­szał wła­sny mocny głos.

– Otto.

– Jo wim.

Jo tyż, pomy­ślał Otto. Egon mocno trzy­mał jego rękę. Otto­nowi było tak, jak gdyby te małe, zimne oczy w czar­nej twa­rzy nagle ogrzały całe pomiesz­cze­nie.

– Chu­dziak z cie­bie, ale dobrześ tre­no­wał. W zapa­sach też może coś z cie­bie być. Wielu myśli, że do zapa­sów trzeba siły, ale zwy­cię­żają tylko tacy, co wal­czą z głową. Tylko nie zada­waj się z byle kim. U nas w związku też jest dużo hołoty. Takich chło­pa­ków jak ty zja­dają na śnia­da­nie. I uży­waj zapa­śnic­twa pra­wi­dłowo. Sztuki zapa­sów uczono się po to, by chro­nić sła­bych i uci­ska­nych, nie odwrot­nie.

To ostat­nie ubrał tro­chę nie­po­rad­nie w lite­racką niem­czy­znę.

– Żebyś nie zapo­mniał – dorzu­cił szybko swoim zwy­kłym obce­so­wym tonem.

Po raz pierw­szy się uśmiech­nął. Sze­ro­kim uśmie­chem na wygar­bo­wa­nej sadzą twa­rzy. Otto odwza­jem­nił uścisk ręki. Dobrze się domy­ślał. Egon to szef związku zapa­śni­czego Klub Spor­towy Lurich 02.

Na ulicy słońce pora­ziło go jak bły­ska­wica. Pod­sko­czył z rado­ści.

5

Ojczym obtarł usta dło­nią, bek­nął z wes­tchnie­niem. Ein­topf zje­dzony.

– Jak na fron­cie, tylko lep­szy.

Karl na fron­cie wytrwał nie­długo. Któ­re­goś dnia rano strze­lił sobie z kara­binu w lewą stopę i z powodu nie­zdol­no­ści do walki został ode­słany do ojczy­zny. Kole­dzy sta­nęli za nim, wie­dzieli, że jest za słaby na tę wojnę, za słaby na takie życie. Żaden nie pisnął ani słowa o samo­oka­le­cze­niu, chcieli mu oszczę­dzić sądu woj­sko­wego. A teraz był robot­ni­kiem nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­nym, potęż­nie zbu­do­wa­nym zła­ma­nym męż­czy­zną.

– W Wer­salu drogo nam za to kazali zapła­cić – powie­dział oschle Otto.

– Co ty wyga­du­jesz? Skończ z tymi głu­po­tami, nie wyobra­żaj sobie, smar­ka­czu. Popatrz na niego, matko, ze swo­imi oślimi uszami chce teraz robić za mądralę.

Dla­czego matka musiała wyjść za tego idiotę? Otto czuł, jak wolno wzbiera w nim zimna złość.

– Osły z uszami mniej­szymi niż moje niż moje zja­dały już więk­sze osty niż cie­bie.

Spoj­rzał na matkę. Niż ty, powin­nien był powie­dzieć. Ugryzł się w język i bły­ska­wicz­nie uchy­lił przed tale­rzem lecą­cym w jego stronę.

– Ładny gips – mruk­nęła Anna, zbie­ra­jąc sko­rupy.

Karl groź­nie patrzył na nią wod­ni­stymi oczami, po czym zerwał obrus ze stołu, ze wszyst­kim, co na nim stało. Dysząc, wska­zał na pod­łogę.

– Posprzą­tane.

Kiedy matka cało­wała go na dobra­noc, Otto spoj­rzał na nią z powagą. Mówił wolno i z namy­słem.

– Mamo, chcę do Szkoły Wyż­szej.

Anna poło­żyła mu dłoń na czole. Ski­nęła głową i zga­siła świa­tło. Leżał z otwar­tymi oczami. Nie zaber­li­nił. Księ­życ oświe­tlał pokój. Na ścia­nie leżał cień krzyża okien­nego. Erna, sio­stra Ottona, wśli­znęła mu się pod koł­drę.

– Rucha­łeś się już? – Była od niego trzy lata star­sza. Otto potrzą­snął głową.

– Chcesz spró­bo­wać? – Wzięła jego rękę i popro­wa­dziła po swo­ich chu­dych udach.

– Prze­stań, bo ci przy­łożę.

– No to zro­bię to sama – chi­cho­cząc, odwró­ciła się do ściany i mocno przy­lgnęła do niego małym tył­kiem.

– Założę się, że ruchasz lepiej niż sta­rzy.

Otto wal­czył z nara­sta­ją­cym obrzy­dze­niem. Wie­dział, w jaki spo­sób Erna dora­bia do kie­szon­ko­wego. Do bur­delu na pię­trze cho­dziła nie tylko sprzą­tać. Obli­czał, ile uda mu się zaro­bić przez następne tygo­dnie. Musi się stąd wyrwać. Ze świe­tla­nymi licz­bami w gło­wie i przy akom­pa­nia­men­cie ryt­micz­nych postę­ki­wań sio­stry zapadł w nie­spo­kojny sen.

W następ­nych mie­sią­cach co rano dostar­czał sąsia­dom bry­kiety. Wie­czo­rami poma­gał w deli­ka­te­sach, nosił skrzynki, selek­cjo­no­wał towar. Tym spo­so­bem wcho­dził w posia­da­nie sta­rego chleba, warzyw, sałaty, wszyst­kiego, co dla wytwor­nej klien­teli nie było już dość świeże. Zabie­rał to do domu. Rodzina już nie musiała gło­do­wać.

Jako zapa­śnik doszedł aż do mistrzostw okrę­go­wych. Obok wzmoc­nie­nia fizycz­nego zwią­zek zapi­sał w swoim sta­tu­cie roz­wój umy­sło­wych zdol­no­ści swo­ich człon­ków. Robot­nicy mieli odpo­czy­wać od cięż­kiej, mono­ton­nej harówki przy maszy­nach, mówiło się o ide­ałach komu­ni­stycz­nych i świa­do­mo­ści kla­so­wej. Otto po raz pierw­szy usły­szał słowo edu­ka­cja.

Po raz drugi usły­szał o Szkole Wyż­szej.

– A tobie to na co? – zapy­tał go ojczym Karl.

– I tak nie zro­zu­miesz.

Karl patrzył na niego i nie wie­dział, jak się ma zacho­wać. Pró­bo­wał nadać swo­jemu spoj­rze­niu sta­now­czość wymu­sza­jącą respekt. Prze­rwa wyszła za długa, za późno, żeby się nasro­żyć. Zaczął dygo­tać. Robiło mu się gorąco i zimno. Po lewym ramie­niu prze­bie­gały mu mrówki. Kilka razy otwo­rzył bez­gło­śnie usta, chwy­tał powie­trze jak na wpół śnięta ryba, po czym osu­nął się bez­przy­tom­nie na stół. Otto się zerwał, ścią­gnął go na pod­łogę, szybko i ostroż­nie poło­żył na ple­cach i obiema dłońmi ryt­micz­nie uci­ska­jąc klatkę pier­siową, robił mu sztuczne oddy­cha­nie. Karl doszedł do sie­bie. Razem z matką prze­nie­śli go do łóżka. Otto nawet przez sekundę się nie zasta­na­wiał, nie czuł zło­ści, żad­nego wstrętu, ale też żad­nej bli­sko­ści. Oczy matki spo­częły teraz na nim. Lep­szy od każ­dego leka­rza, pomy­ślała i nie powie­działa nic. Otto spraw­dził ojczy­mowi puls.

– Wezwę karetkę.

6

Szef zwo­łał człon­ków do pomiesz­cze­nia klu­bo­wego. Pole­gi­wali w kręgu na wypa­sto­wa­nej pod­ło­dze, kiedy Egon wszedł mię­dzy nich i usiadł. Od kilku tygo­dni te spo­tka­nia odby­wały się regu­lar­nie, obec­ność była obo­wiąz­kiem, któ­rego Otto ni­gdy nie zanie­dbał. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści sie­dział wypro­sto­wany i z wiel­kim zacie­ka­wie­niem chło­nął słowa szefa. Egon powiódł spoj­rze­niem po zebra­nych, znu­dzone mam­ro­ta­nie uci­chło.

– Chcę wam dzi­siaj opo­wie­dzieć coś o Karolu Mark­sie. Któ­ryś wie, kto to?

Robot­nicy patrzyli na niego pustym wzro­kiem.

– Dobra, czego nie ma, to jesz­cze może być. Rzym też nie od razu zbu­do­wano. Paul­chen, nie gap się jak cielę na malo­wane wrota, tu cho­dzi o twoją przy­szłość – zro­bił zna­czącą prze­rwę. – I przy­szłość two­ich bli­skich, to nasta­wiaj uszu. Jeśli cho­ciaż pół zda­nia zosta­nie wam, pachoł­kom, w gło­wie, to już się ten numer opła­cił. – No więc ten Karol Marks to sobie kie­dyś tak myślał i całe mnó­stwo oleju w gło­wie na to spo­trze­bo­wał, i wszystko, co przed nim zostało pomy­ślane i powie­dziane, posta­wił z głowy na nogi. Dla­tego jest to tak przy­datne wła­śnie dla was, kapu­je­cie?

Wszy­scy w mil­cze­niu kiw­nęli głową.

– No ale co? – zaskrze­czał jakiś spo­cony roz­czo­chra­niec.

– Spo­koj­nie, Brau­ner.

Za ple­cami Egona roz­le­gło się ośle pory­ki­wa­nie z ucie­chy.

– Jak widzę, wiel­kie umy­sły nas osa­czają.

Śmie­chy uci­chły.

– No więc…

Otto czuł razem z Ego­nem, oddy­chał razem z nim. Widział, jak ten szybki, silny zapa­śnik, który każ­dego spro­wa­dzał do par­teru, szuka słów. Jak się stara, by wszystko, czego się nauczył na mark­si­stow­skim szko­le­niu dla robot­ni­ków, prze­ka­zać dalej we wła­snych, zro­zu­mia­łych sfor­mu­ło­wa­niach – i jak bar­dzo mu się to nie udaje.

Egon znowu zro­bił prze­rwę. Popa­trzył na zgro­ma­dzo­nych.

– A jeśli fabryki nie mogą inwe­sto­wać, bo banki nie poży­czają im już pie­nię­dzy, to one, zna­czy się te banki, też kie­dyś nie będą miały forsy, bo fabryki i w ogóle wszy­scy niczego już nie poniosą do banku i wtedy… wtedy wszystko prze­pa­dło i będzie po pto­kach. Skoń­czy­łem.

Zapa­śnicy bili brawo. Poza Otto­nem żaden nie zro­zu­miał ani słowa.

W dro­dze do domu Otto zatrzy­mał się przed skle­pem z arty­ku­łami elek­trycz­nymi. Radio wciąż jesz­cze stało na wysta­wie. Łagod­nie omiótł spoj­rze­niem maho­niową skrzynkę. W lewym dol­nym rogu wid­niał dumny napis, ciemny na jasnym tle ele­ganc­kiego mate­riału. „Enigma”. Otto wyobra­ził sobie matkę sie­dzącą w kuchni i słu­cha­jącą trans­mi­sji kon­cer­tów. Dźwięk niczym orzeł uno­siłby się w prze­strzeni. Ni­gdy by jej na myśl nie przy­szło, żeby zapra­gnąć cze­goś tak nad­zwy­czaj­nego. Każdy grosz oszczę­dzało się dla rodziny. I na złe czasy. Ale złe czasy były zawsze, myślał Otto. Innych nie znał. Na co więc cze­kać? Na jesz­cze gor­sze? Po co pra­co­wać, jeśli nie można sobie polep­szyć życia? Co jest waż­niej­sze, lep­sze życie czy życie mniej przy­ziemne? Na czym polega róż­nica? Czy przez mniej przy­ziemne można osią­gnąć też lep­sze? Wywody Egona kłę­biły mu się w gło­wie. Wszystko brzmiało wtedy bar­dzo prze­ko­ny­wa­jąco. Ale potem przy­po­mniał sobie tępawe twa­rze swo­ich kole­gów z klubu. Egon nie zdo­łał do nich dotrzeć. Dopóki nie będą mieli co do garnka wło­żyć, całe to gada­nie będzie bez sensu. A więc naj­pierw coś lep­szego, pomy­ślał Otto, a potem może coś mniej przy­ziemnego.

Dzwo­nek nad drzwiami ostro zadźwię­czał, gdy Otto wcho­dził do sklepu. Zale­ciało stę­chli­zną. Stary męż­czy­zna nie­chęt­nie pod­niósł wzrok znad kasy. Otto, nie zwra­ca­jąc nań uwagi, przy­glą­dał się tyl­nej ściance radia. Co się za nią kryje? Jak są odbie­rane dale­kie dźwięki? Gdzieś tam w jakiejś sali kon­cer­to­wej sie­dzą muzycy orkie­strowi i kiedy grają, można dokład­nie tę samą muzykę sły­szeć jed­no­cze­śnie w innym miej­scu. Ludzie, któ­rym nie star­cza pie­nię­dzy, by cho­dzić na kon­certy, ele­gancko się ubrać, a po kon­cer­cie pójść jesz­cze coś zjeść do jakie­goś lokalu, za sprawą radio­od­bior­nika mogą być w tym samym cza­sie w tym samym miej­scu. Sprze­dawca nie­po­strze­że­nie włą­czył radio. Otto koły­sał się w ryt­mie swin­gu­ją­cej muzyki tanecz­nej. Smród proszku na mole wdzie­rał mu się do nosa. Otto patrzył pyta­jąco na sprze­dawcę.

– Odbior­nik radiowy do bez­prze­wo­do­wej infor­ma­cji i roz­rywki. „Enigma”. Naj­lep­szy model na rynku.

Stary dalej obra­cał pokrę­tłami. Znie­kształ­cony gwar pomie­szany ze strzę­pami muzyki. Z przy­tłu­mio­nego szumu fal wybił się dźwięczny głos: „…pio­nier­skiemu wyczy­nowi Ame­lii Ear­hart, pierw­szej kobiety, która prze­le­ciała nad Atlan­ty­kiem, rok po legen­dar­nym samot­nym prze­lo­cie bez lądo­wa­nia odby­tym przez Char­lesa Lind­ber­gha na jed­no­sil­ni­ko­wym jed­no­pła­towcu Spi­rit of Saint Louis…”.

– Trzy­dzie­ści trzy godziny i trzy­dzie­ści dwie minuty z Nowego Jorku do Paryża – powtó­rzył szep­tem Otto. „…miliony ludzi na całym świe­cie śle­dziły w minio­nym roku rela­cje na ten temat w gaze­tach albo przy odbior­niku radio­wym. Lind­berg przez cały ten czas nie spał”, pod­kre­ślił dobit­nie głos, „leciał sam jeden i poko­nał całą odle­głość bez urzą­dze­nia do nawi­ga­cji, co dotych­czas w locie nad morzem wyda­wało się nie­moż­liwe. A teraz Ame­lia Ear­hart dowo­dzi, że kobiety talen­tem lot­ni­czym nie ustę­pują w niczym męż­czy­znom. W ciągu zale­d­wie 20 godzin i 40 minut prze­le­ciała trzy­sil­ni­ko­wym Fok­ke­rem Friend­ship nad Atlan­ty­kiem mię­dzy Nową Fun­dlan­dią a Walią”1.

Nowa Fun­dlan­dia. To słowo nio­sło się echem w gło­wie Ottona.

– Ile kosz­tuje ten apa­rat? – zapy­tał bez cie­nia ber­liń­skiego akcentu.

Sprze­dawca wymie­nił sumę, od któ­rej Otto­nowi zakrę­ciło się w gło­wie. Pójdą na to wszyst­kie jego oszczęd­no­ści. Niech tam. Warto. Matka będzie mogła słu­chać kon­cer­tów, a on wię­cej się dowie o świe­cie. Widział przed sobą jej twarz, wie­dział, że zarzuci mu roz­rzut­ność, ale będzie się śmiała jak dziew­czyna popro­szona do tańca, która pro­mie­nie­jąc z rado­ści odma­wia, a za chwilę fru­nie po par­kie­cie.

– Może pan go dla mnie zare­zer­wo­wać? Przyjdę jesz­cze dzi­siaj wie­czo­rem i zapłacę.

Sprze­dawca popa­trzył nie­uf­nie.

– Trzy godziny. Nie dłu­żej.

– Stoi.

Otto wycią­gnął do sta­rego czło­wieka rękę.

Rodzina zebrała się przy kuchen­nym stole. Karl nie­zdar­nie maj­stro­wał przy pokrę­tłach nowego radio­od­bior­nika.

– Zabierz łapy, bo popsu­jesz, kosz­to­wało kupę forsy.

Drże­nie prze­bie­gło po twa­rzy Karla. Ze zmę­czo­nych oczu try­snęły łzy. Otto stał zmie­szany. Mniej przy­ziem­nie, to zna­czy: wyrwać się stąd, pomy­ślał, czu­jąc dła­wiący ucisk w gar­dle.

Dyrek­tor szkoły mie­rzył wzro­kiem dziwną parę, która usia­dła przed jego biur­kiem. Matka i syn, to pewne, ale chło­pak to cha­rak­terna sztuka, ber­liń­czycy nazy­wają takich „’ne Marke”. Jego wiek trudno osza­co­wać. I kto tutaj kogo przy­pro­wa­dził, też nie jest jasne. Roz­ba­wiony odchy­lił się w fotelu. Jakby wypa­dli z rysunku Zil­lego w sam śro­dek biura, pomy­ślał. Zdjął okrą­głe oku­lary, wycze­ku­jąc czy­ścił zabru­dzone szkła, po czym zde­cy­do­wał, że naj­pierw ski­nie­niem głowy zachęci chło­paka. – Dla­czego chcesz przyjść do nas?

– Coby się czego nauczyć.

– A czego?

– Jak­bym wie­dział, toby mnie tu nie było.

Otto czuł spoj­rze­nie matki i sta­rał się mówić wyso­ko­nie­miec­kim.

– Co robi twój ojciec? Nie chcesz iść w jego ślady i wyuczyć się jakie­goś rze­mio­sła?

– Pra­cuje w fabryce.

– Ach tak.

– Jego ojciec poległ na krótko przed naro­dzi­nami Ottona. Był bal­wie­rzem – pośpie­szyła z pomocą synowi matka.

– Wojna. Tak. Wojna. – Bar­dzo mi przy­kro. A w jakiej fabryce pra­cuje twój ojczym?

– Raz tu, raz tam – zawsze, gdzie go potrze­bują. A potrze­bują go zawsze.

Otto sam był zasko­czony, że sta­wia Karla w tak dobrym świe­tle.

– No to pokaż swoje świa­dec­twa.

Otto wrę­czył mu teczkę. Dyrek­tor w zamy­śle­niu prze­rzu­cał świa­dec­twa pierw­szych lat szkol­nych Ottona.

– Teraz będzie ina­czej, na początku nie wie­dzia­łem, po co to wszystko, ale teraz już wiem.

– Mia­no­wi­cie?

– To jest jak tre­ning mię­śniowy, choćby nie wiem jak bolało, trzeba po pro­stu ćwi­czyć dalej.

Ame­lia Ear­hart odbyła ten lot w 1928 roku jako pasa­żerka, nie jako pilotka. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki