Jadwiga - Marta Kwaśnicka - ebook + książka

Jadwiga ebook

Kwaśnicka Marta

4,5

Opis

Autorka podejmuje temat tytułowej Jadwigi (Andegaweńskiej) z kunsztem odtwarza duchowe i intelektualne realia ówczesnej Europy oraz z fascynacją opisuje krakowską metropolię. Jak przystało na twórczość eseistyczną nie unika wątku osobistego. Sugestywnie opisuje etap wczesnej młodości Jadwigi, związanej już z przeprowadzką do Krakowa, a także jej działalność na tronie piastowskim. Mierzy się z legendą przyszłej świętej, z literackimi ujęciami jej decyzji o odrzuceniu Wilhelma Habsburga i ślubie z Jagiełłą.

Marta Kwaśnicka (ur. 1981) – dziennikarka, jedna z najbardziej oryginalnych polskich blogerek. Autorka i współautorka  dwóch monografii o dziejach Towarzystwa Jezusowego. Od wielu lat współpracuje z portalem Polskiego Radia, teksty o kulturze publikowała m.in. w pismach „Czterdzieści i Cztery”, „Fronda”, „Presje”. Dotychczas, nakładem Teologii Politycznej, ukazała się jej debiutancka książka Krew z mlekiem uhonorowana nagrodą Identitas 2015, Nagrodą Literacką Czterech Kolumn, wyróżniona Feniksem 2015 oraz nominowana do Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza.

Nagrody:

Za książkę Jadwiga Marta Kwaśnicka otrzymała nagrodę Biblioteki Narodowej Skrzydła Dedala.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 200

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agtama

Nie oderwiesz się od lektury

Świetne eseje wokół króla Jadwigi Andegaweńskiej
00

Popularność




Seria „Czwarta Fala” Tom 3
komitet redakcyjny
Dariusz Karłowicz (przewodniczący), Marek A. Cichocki, Dariusz Gawin
redaktor prowadzący
Marek Rozbicki
redakcja językowa
Hermina Haintze
korekta
Katarzyna Górzyńska-Herbich
projekt graficzny
Maciej Masłowski
skład i łamanie
Hermina Haintze
projekt okładki
Michał Strachowski, Dariusz Karłowicz
zdjęcie na okładce
Ze zbiorów Muzeum Historycznego Miasta Krakowa
Szczególne podziękowania za wsparcie publikacji dla
Wojciecha Piaseckiego
Copyright © Marta Kwaśnicka 2015 Copyright © Fundacja Świętego Mikołaja 2015
ISBN 978-83-xxxxx
Wydanie I
wydawca
Fundacja Świętego Mikołaja
Redakcja „Teologii Politycznej”,ul. Marszałkowska 87 lok. 5, 00-683 Warszawa,tel. (48 22) 408 84 10, tel./faks (48 22) 625 17 14e-mail: [email protected],www.teologiapolityczna.pl
Copyright © by Fundacja Świętego Mikołaja
.

Wydanie książki Marty Kwaśnickiej było możliwe dzięki hojności:

Mariusza Antosiewicza, Marty Arendt, Przemysława Artemiuka, Jana Badowskiego, Emilii i Tomasza Badurków, Magdaleny Bajer, Piotra Bagińskiego, Rafała Balawejdera, Artura Banaszkiewicza, Tomasza Barszcza, Pauliny Bednarz-Łuczewskiej, ks. Stefana Bernata, prof. Andrzeja Bogusławskiego, Pawła Bonkowskiego, Przemysława Borowiaka, Marty Broniewskiej, Jerzego Broniszewskiego, Szymona Brzezińskiego, Tomasza Burka, Andrzeja Cehaka, Emilii Celińskiej, Zbigniewa Chlewińskiego, Zbigniewa Cholewy, prof. Marka A. Cichockiego, Róży i Jerzego Cieślińskich, Jarosława Cymermana, Michała Czarneckiego, Doroty i Piotra Dardzińskich, Marii Dechnik-Wiewióry i Krzysztofa Wiewióry, Dariusza Deki, prof. Dobrochny Dembińskiej-Siury, Elżbiety Derejskiej, Grzegorza Diłaniana, Joanny i Marcina Drofiszynów, Żanety Dudek, Róży i Marcina Dziekiewiczów, Marcina Dziurdy, Jadwigi i Marcina Emilewiczów, Agnieszki Fedorowicz-Kokot, Łukasza Ferchmina, Katarzyny i Bartosza Fingasów, Anny i Andrzeja Fister-Stogów, Marcina Gackowskiego, Marcina Gałązki, Anny i Juliusza Gałkowskich, Magdaleny i Dariusza Gawinów, Błażeja Gębury, Pawła Gniazdowskiego, Tomasza Gonciarza, Katarzyny Górskiej-Fingas, Romana Graczyka, Jerzego Gruszki, Piotra Grzybowskiego, Alicji i Krzysztofa Gurajów, Konrada Gutkowskiego, Macieja Hajdula, Tomasza Herczyka, Tomasza Horubały, Marii i Kazimierza Jakubowskich, Bogny i Igora Janke, Michała Janowskiego, Tomasza Jasińskiego, Przemysława Jaśkiewicza, Macieja Jesionkiewicza, Grzegorza Jeża, Wojciecha Kaczora, Wojciecha Karlika, Zofii i Janusza Karłowiczów, Anny Kawalec, Marii Klamut, Marty Beaty Klamut, Marii Ingeborgi Kleniewskiej-Wieczór, Szymona Klimczaka, Jacka Kobusa, Agnieszki Kołakowskiej, Barbary i Jakuba Koprów, Elżbiety Kosieradzkiej, Justyny i Pawła Kowalów, Andrzeja Kozickiego, Mateusza Kraski, Marcina Krawca, Tomasza Krawczyka, Izabelli Krzemińskiej, Marii Kudlickiej, Jerzego Kudlickiego, Marka Kuneckiego, Alicji Kwaśnickiej, Marty Kwaśnickiej, Stanisława Kwaśnickiego, Wojciecha Langera, prof. Ryszarda Legutki, Krzysztofa Leszczyńskiego, Antoniego Libery, Joanny Linczuk, Grzegorza Lizureja, Beaty i Apolinarego Lipskich, Magdaleny Zofii Lubelskiej, prof. Karola Tadeusza Lubelskiego, prof. Anny Łabno, Sławomira Łuczaka, Tomasza Machury, Tomasza i Niamh Machurów, Agnieszki Madej, Anny Madej, Anny Makowskiej, Szymona Małeckiego, Adama Marszka, Michała Mazura, Marcina Melzackiego, Jana Marka Metryckiego, Jolanty Michalewicz, Moniki Michaliszyn, Bartosza Michalskiego, Bogusława Mielca, Piotra Morawieckiego, Pawła Mościckiego, Joanny W. Napierały, Krzysztofa Nędzyńskiego, Marka Nowakowskiego, Tomasza Ociepki, Radosława Oklesińskiego, Huberta Ornass-Kubackiego, Adama Orzecha, Joanny i Jakuba Paciorków, Piotra Pałki, Tadeusza Panusia, Ewy i Jarosława Paradowskich, Jana Pawelca, Wojciecha Piaseckiego, Barbary Piechowskiej, Mieczysława Pielecha, Filipa Piestrzeniewicza, Przemysława Piętaka, Teresy Pol-Błachut, Kamila Poplaty, Macieja Ramusa, Bożeny Stefanii Ratter, Piotra Remiszewskiego, Justyny i Pawła Rojków, Macieja Ruczaja, Ewy i Michała Rżysko, Łukasza Siemiradzkiego, Danuty Prył-Silskiej i Jacka Silskiego, Marcina Sławety, Moniki i Wojciecha Smolaków, Michała Sobieckiego, Piotra Sobieszki, Joanny i Pawła Sobolewskich, Liliany Marii Sonik, Małgorzaty Sroki, Jacka Staniaszka, Bohdana Stankiewicza, Piotra Stawińskiego, prof. Zbigniewa Stawrowskiego, Marcina Sychowskiego, Jurka Sysaka, Łukasza Szały, Tadeusza Szawiela, Konrada Szczebiota, Anity i Michała Szczurowskich, Piotra Szlagowskiego, Tomasza Szopy, Aleksandra Szumilasa, Adama Szymanowskiego, Grażyny Szymborskiej, Marii i Mateusza Środoniów, Anny i Wojciecha Świebodów, Jakuba Tomaszewskiego, Wojciecha Tomczyka, Macieja Trząskiego, Agnieszki Uklańskiej, Urszuli i Andrzeja Wacławczyków, Lucyny Wajler-Śliwak, Izabeli Wawrzyńskiej, Mariusza Wasilewskiego, Katarzyny Węgrzyn, Wojciecha Widłaka, Rafała Wierzchosławskiego, Aleksandry Wierzchowskiej, Krzysztofa Wilemborka, Pawła Wilskiego, Łukasza Wojciechowskiego, Dawida Wojcieszka, Grzegorza Wojdygi, Marcina Wolskiego, Jacka Wosickiego, Kingi i Jakuba Wudarskich, Grzegorza Zarzecznego, Małgorzaty i Marka Zdrojewskich, Marty Zielińskiej, Beaty Zubowicz, Jarosława Zoppy, Pauliny Żejmo

O dosyć... dosyć... ciężar tej korony

Za wielki dla mnie... jak robak zgnieciony

Olbrzyma stopą..., chylę się ku ziemi...

Korona swymi kolcami ostrymi

Wpiła się w duszę i krew ssie serdeczną

J. Szujski, Królowa Jadwiga

Uczucia moje ludzkie podruzgotam,

Serce rozbiję... miecz jak drzazgę złamię,

Sławą rycerza od siebie pomiotam,

Koronę zrzucę – krzyż wezmę na ramię:

Tylko niech sobie tym dniem zarobotam

Wieczyste światło... i to złote znamię...

Które się w Bożym królestwie pokaże,

Zmartwychwstającym kościom złocąc twarze...

J. Słowacki, Król-Duch

Rozdział I

Kobieta z marmuru

W południowej nawie krakowskiej katedry postawiono sarkofag z białego marmuru kararyjskiego, jednego z najbardziej płodnych kulturowo rodzajów kamienia. To szlachetna skała, mleczna, czasami lekko popielata, z regularną siecią żyłek i plam. Marmur z Carrary jest sławny od czasów starożytnych; ceni się go jako materiał piękny, a przy tym dobrze współpracujący z dłutem. Można go znaleźć w rzymskim Panteonie i na kolumnie Trajana, tworzyli w nim Bernini i Michał Anioł. Wybór takiego kamienia jest zatem deklaracją kulturową – i właśnie dlatego sumptem Karola Lanckorońskiego w 1902 roku Antoni Madeyski wykonał z tego marmuru sarkofag dla Królowej Jadwigi Andegaweńskiej.

Artysta wzorował się na nagrobku Ilarii del Carretto, wyrzeźbionym w XV wieku dla katedry w Lukce przez Jacopa della Quercia, bardziej znanego z marmurowej oprawy Radosnego Źródła, Fonte Gaia, w Sienie. Jadwiga z sarkofagu Madeyskiego jest, jak na materiał i wzorzec przystało, niezwykle piękna, choć – parząc na miękkie poduszki i modną fryzurę lukkańskiej Ilarii – trzeba powiedzieć szczerze: w stosunku do owocu włoskiego quattrocenta dzieło polskiego rzeźbiarza pokazuje piękno nieco ascetyczne i pozbawione charakteru. Jadwiga ma smukły nos i lekko otwarte usta. Jej włosy przykrywa welon. Jest pogrążona we śnie, ma złożone ręce (Ilaria – nie), a u jej stóp leży pies, symbol wierności. Marmur zaś, z którego ją wyrzeźbiono, jest niemal nieskazitelnie jednolity, kremowy, jakby odlano go z jakiejś masy. Jest w tym wszystkim sporo sublimacji, tak charakterystycznej dla okresu zaborów.

Pierwsza wersja nagrobka była inna, bardziej zbliżona do rzeźby z Lukki. Włosy Jadwigi nie były wprawdzie upięte (jak u Ilarii), tylko rozpuszczone opadały miękko na poduszkę. Ręce Królowej miały być skrzyżowane na podołku, w prawej dłoni dodatkowo miała trzymać książkę. Projekt jednak nie spodobał się nad Wisłą. Madeyskiemu nakazano odejście od estetyki włoskiego renesansu i stworzenie czegoś nawiązującego raczej do gotyku, który dominował w Krakowie w chwili śmierci Jadwigi.

Ostatecznie w grudniu 1902 roku na Wawelu stanął doskonale wszystkim znany nagrobek: nie tyle gotycki, ile w ogóle bezczasowy, podobny nieco do typu ikonograficznego Matki Boskiej Niepokalanie Poczętej. Reakcje były skrajne. Jan Sas Zubrzycki odnalazł w nim swój ideał kobiety, „rozmiłował się w twarzy, którą miał przed sobą” i ponieważ tak go rozogniły zimne marmury, chciał ich dotknąć, „wyciągnął dłonie... ale postać... pełna mocy ducha... była posągiem!”. Takie są losy niektórych polskich uniesień. Całe szczęście zawsze, kiedy ktoś przeżywa coś podobnego, ktoś inny w pobliżu zaczyna kasłać z zakłopotania. Wyspiański był zdegustowany. W listach szydził ze zbieractwa kustoszy Wawelu i nazywał nagrobek Andegawenki „stearynową Jadwigą Madeyskiego”. Bardzo raziła go woskowa lalka, całkowicie pozbawiona ekspresji. Jego smak był odmienny od gustów Lanckorońskiego i kardynała Puzyny; chciał potężnych i upiornych wizji, koronowanych czaszek, jarzących się blado zbroi. Tymczasem tematu witraży, które Wyspiański miałby przygotować na potrzeby Katedry Wawelskiej, oficjalnie nigdy nie podjęto. Znamy jedynie ich projekty. Wystarczy przejść się do Muzeum Narodowego, żeby je zobaczyć. Umieszczone w oknach katedry, uczyniłyby z niej misterium, w którym nie byłoby miejsca na wygładzone, kompromisowe dzieło Madeyskiego.

Gustaw Herling-Grudziński, przewrotnie wykorzystując termin Słowackiego, pisał wielokrotnie o polskim narodowym „przeanieleniu” – Polacy uwielbiają widzieć siebie jako nieskalane ofiary, jako marmurowe posągi, leżące na mlecznym piedestale, pogrążone we śnie, najlepiej ze złożonymi rękami. Ostatecznie sarkofag Królowej wygląda w ten sposób nie bez przyczyny. Oczywiście Słowackiemu chodziło oryginalnie o coś innego. Miał na myśli raczej walkę o osobistą i wspólnotową doskonałość, wojnę toczoną z własnymi ograniczeniami i lenistwem, zmaganie trudne i pełne ofiar, zmaganie, w którym zdarzają się upadki – ale niepokojące i trudne idee na ogół ulegają spłyceniu, zwłaszcza kiedy idą w dziwnym przebraniu, jakim bez wątpienia jest filozofia genezyjska Słowackiego. Łatwiej jest bowiem zachłystywać się nieszczęściem i przedstawiać je jako zasługę moralną, łatwiej uciekać w krainę melancholii. I w tym duchu w XIX wieku przekształcono Jadwigę; święta monarchini, poświęcająca szczęście osobiste dla dobra swojego kraju, porzucająca, jak wtedy mówiono, prawdziwą miłość dla unii z Litwą, powinna była być bardziej z ducha, mniej z kości.

Nagrobek wrósł tymczasem w katedrę i stał się najbardziej znanym wizerunkiem Andegawenki, tym, który staje przed oczami, kiedy o niej mowa. Trochę nam się Jadwiga, pierwszy polski kanonizowany monarcha, w tych kararyjskich marmurach i odcieleśnionych zachwytach zatraciła. Tymczasem pod jej jasną skórą, zupełnie nie kamienną, płynęła krew Kapetyngów, Arpadów, Habsburgów i Piastów, bulgotały bałkańskie instynkty. Przeżywała niemal współczesne dramaty. Nie mogła urodzić dziecka Jagielle, choć bardzo pragnęła. Do tego sprawa z Wilhelmem, przez którą stała się przedmiotem plotek na wielu zachodnich dworach. Postępowała jednak konsekwentnie, starała się jak najlepiej uczynić zadość swojemu pochodzeniu i przeznaczeniu.

Rozdział II

Martel

Pradziadkiem Jadwigi w linii prostej był Karol Martel, bohater Boskiej Komedii Dantego. Dante bardzo go kochał, umieścił go w Raju, co przecież samo w sobie jest niezwykłym wyróżnieniem, bo poeta wtrącał do Piekieł wszystkich: królów, papieży i swoich najlepszych przyjaciół. W dodatku poświęcił Martelowi sporo miejsca – niemal całą pieśń ósmą i część dziewiątej Raju.

Martel był synem Karola II Anjou i Marii Węgierskiej – stąd jego prawa do Węgier, których królem został w 1290 roku, chociaż tak naprawdę nigdy nie udało mu się nimi władać. Był także dziedzicem Neapolu, rodowej Andegawenii i kilku innych fragmentów Europy. Powinien też władać Sycylią, ale ta wymknęła się Andegawenom z rąk w 1282 roku przez Nieszpory Sycylijskie, antyfrancuskie powstanie w Palermo. Wyspa przeszła wtedy pod panowanie dynastii Aragońskiej. Karola Martela ożeniono z Habsburżanką, Klemencją, córką Rudolfa Habsburga, którą ponoć bardzo kochał. Umarli oboje w 1295 roku w czasie zarazy i pozostawili troje dzieci, w tym Karola Roberta, króla Węgier, męża polskiej Elżbiety Łokietkówny i dziadka Jadwigi.

Dantego Karol Martel poznał rok przed swoją śmiercią, w 1294 roku, podczas krótkiego, trzytygodniowego pobytu we Florencji. Dziwna może się wydawać ta zażyłość – szczególnie jak na tak niedługie spotkanie – między wielkim władcą in spe a poetą, który najlepsze lata miał jeszcze przed sobą, ale – jak możemy wierzyć – była to przyjaźń prawdziwa i wzajemna. Dante nigdy nie zapomniał Karola. W Raju umieścił go w sferze Wenus, a zatem tam, gdzie króluje miłość. Kiedy na stronach Boskiej Komedii Karol zbliża się do poety, chóry serafinów zapowiadają go jako uczonego męża, który już za życia znał i śpiewał wersy dzieł florentyńczyka. Pada wówczas nawet cytat z Biesiady, innego dzieła Dantego: Voi che intendendo il terzo ciel movete – Wy, którzy poruszacie trzecie niebo pojmowaniem.

Biesiada powstała na wygnaniu, wiele lat po spotkaniu z Martelem, ale fragment, który znalazł się w Komedii, to jednocześnie początek canzony napisanej jeszcze we Florencji. Zapewne w 1294 roku Dante osobiście wykonał ją przed obliczem króla, dlatego to po niej rozpoznali się w niebie. Canzona ta jest ważna z jeszcze innego, bardziej przyziemnego powodu. Jest dowodem na lekkość niektórych serc wodzących piórami.

Pieśń nie powstała przecież dla Martela, ale wcześniej, zapewne około roku 1290, czyli zaraz po śmierci Beatrycze. Poeta zakochał się we florenckiej bladej piękności o zielonych oczach, kiedy byli dziećmi, ale potem każde z nich zostało wydane za kogoś innego. Beatrycze zmarła młodo, w wieku dwudziestu czterech lat, a Dante opiewał ją do końca życia. W Boskiej Komedii, pisanej wiele lat później, szmaragdooka jest przewodniczką po zaświatach. Pojawia się już na początku poematu, aby wysłać zakochanego w niej poetę w podróż, która ma go odmienić. Powierza go Wergiliuszowi, a ten prowadzi go po Piekle i Czyśćcu. Beatrycze powraca pod koniec Czyśćca i zabiera Dantego do Raju, aby mógł poznać, czym jest prawdziwa Miłość, uczucie, które porusza wszystko, co istnieje, niebo i ziemię. Potem znika, przesyłając mu ostatni uśmiech.

Nie przypominałabym tej fabuły, gdyby chodziło w niej jedynie o tęskne westchnienia poety. Dolce stil nuovo, nowy słodki styl, na którym wychował się Dante we Florencji, cały krążył wokół miłości. Opierał się na symbolach i dwuznacznościach. Tak jak u trubadurów, u których zapożyczyli się poeci znad Arno, w dolce stil nuovo uczucie było siłą odmieniającą życie. Nie zawsze zmieniało je na lepsze: przysparzało cierpień, zmuszało kochającego do niekończących się skarg i hołdów – a hołdy w nadmiarze także bywają męczące. Toskańczycy byli jednak kreatywni, dodali więc do dawnej idei miłości dworskiej nowe odcienie. W erotykach pojawiły się metafizyczne dreszcze. Na przykład u Guida Cavalcantiego, mentora Dantego, miłość bywała fatalna: kto pokochał, był stracony, bo uczucie musiało zostać odwzajemnione, a potem skonsumowane, nawet jeśli okoliczności temu nie sprzyjały. Szał miłosny był chorobą, a kobieta – demonem, który sprowadzał obłęd.

Florentyńczycy znaleźli jednak i inne wyjście – dodali do poezji trubadurów także element mistyczny; miłość stała się nad Arno sposobem na uzyskanie iluminacji, ścieżką wiodącą w rzeczywistość pozaziemską. I Dante nie poszedł za swoim mentorem Cavalcantim – filozofię fol’ amor skrytykował w postaci Franceski da Rimini, kobiety, która upadła, bo za bardzo wierzyła w swoje literackie uniesienia. Francesca, biedna Francesca, była średniowieczną Emmą Bovary; sądziła, że miłość jest obłędem, przed którym nie ma ratunku – bo tak ją nauczyły pisma poetów. To piękne słowa wtrąciły ją w stan upojenia, z którym nie miała zamiaru walczyć. Została potępiona i wystawiona na wieczny wicher, miotający nią w czeluściach piekielnych. Dante zaś w swoim arcydziele wybrał drogę przebóstwienia: jego Beatrycze straciła śmiertelne ciało, przestała być obiektem śmiercionośnej żądzy. To jednak z powodu jej oczu poeta szedł wszędzie, gdzie ona zechciała go posłać: do Piekła, do Czyśćca, potem do Raju. Dzięki tej podróży poznał i opisał wszystkie rodzaje miłości nieuporządkowanej, a potem – stopnie miłości doskonałej.

Poemat florentyńczyka jest ostatnim przedromantycznym wyznaniem wiary w potęgę słowa, które miało być narzędziem wystarczająco silnym i precyzyjnym, aby zgłębiać Boskie tajemnice, przebijać się w zaświaty. Dante wierzył, że poezja powinna być miejscem samopoznania i metamorfozy autora; że właśnie literatura, jak liturgia, może przeistoczyć człowieka – zarówno tego, który pisze swoje wersy, jak i jego słuchaczy. Nie wiem, czy to nie zbyt wielkie wymagania wobec słów i czy nie nazbyt pochlebna opinia twórcy o nim samym i jego sztuce. Być może nie – istnieją przecież teksty, które ciągną nas za sobą, holują. Są dzieła, po których nie jesteśmy już tacy sami, które – dosłownie – wchodzą nam do głowy i już tam zostają na zawsze, jako coś, co uruchomiło w nas jakiś nieodwracalny proces. Czy jednak poezja może nas zakorzeniać w dziedzinie ducha – nie wiem. Już za Petrarki, zaledwie jedno pokolenie po Dantem, literatura stała się tylko sposobem na opisywanie własnych przygód i cierpień, rzemiosłem jak inne – polem stylistycznych i formalnych popisów, za które otrzymuje się doczesne laury. Nie licząc krótkich profetycznych interludiów, sztuka słowa była w historii właśnie tym.

Dante wcale nie był zatem oryginalny, kiedy pisał o miłości. Pod pewnymi względami był wręcz epigonem w stosunku do swoich florenckich mistrzów. Ale po tym przecież poznajemy geniuszy – że biorą od swoich nauczycieli wszystko, co tamci mają do zaoferowania, aby potem przetworzyć to po swojemu i ze znanych elementów zbudować zupełnie nowy gmach. Każde arcydzieło to wytwór jakiejś szkoły – i zawsze jest równocześnie zerwaniem z tą szkołą; punktem, w którym to, co ją konstytuowało, zostaje unicestwione lub przeniesione na nowy poziom. Beatrycze Dantego to klasyczny przykład miłości mistycznej, sięgającego za grób duchowego uczucia, które – jak każą nam wierzyć jego florenccy teoretycy – uwzniośla czujące ją cor gentile, szlachetne serce.

Niektórzy sądzą, że w Boskiej Komedii – i w uczuciach poety – powstała jednak pewna ambiwalencja. Być może. Jorge Luis Borges w Dziewięciu esejach dantejskich pisał, że moment, kiedy Beatrycze uśmiecha się do Dantego po raz ostatni, to tragiczna chwila, jałowy finał wielkiej podróży. Ukochana kobieta Dantego pozostała niedotykalna, bezcielesna. Nigdy nie przesiadywali razem na rozgrzanych schodach, nie zachwycali się nijakością dnia i tym, że sens wszystkiego, co robią, sprowadza się do tego, że robią to razem. Nie dane im było doświadczyć wielu banalnych chwil, z których składa się zwykła, ziemska miłość, tak bardzo uwikłana w codzienność i ciało. Jeśli nie ma takiej bliskości, uczucie pozostaje niepełne. Miłość, która ma za scenerię jedynie kręgi piekielne i sfery niebieskie, jest w jakiś sposób nieludzka. Dlatego Borges ma dla Dantego jedynie sarkazm Latynosa: Boska Komedia to lament zawiedzionego kochanka, który stara się pocieszać frazesami o przebóstwionym, anielskim uczuciu. Wędrówka skończyła się fiaskiem; emocje wysublimowały się w nieśmiertelne tercyny i rozpłynęły wśród obłoków. Miłość pozostała niematerialna, nieodwzajemniona w sposób, który uczyniłby z niej temat zwykłego erotyku – a zatem tak naprawdę nie istniała w ogóle. Dante podążał za Beatrycze, ale ona mu się wymknęła. Nigdy nie była jego.

Giovanni Papini wskazywał na zupełnie inny problem – teologiczny. Jego zdaniem Beatrycze stała się prywatnym Bogiem Dantego, gwarancją doskonałości Nieba. O ile zatem Borges widział w Boskiej Komedii złudzenia nieodwzajemnionej miłości, o tyle Papini – bałwochwalstwo. Myślę jednak – żeby zakończyć ten wątek, poboczny przecież wobec historii Jadwigi i Martela – że sprawa Beatrycze jest doktrynalnie prosta. Kiedy szmaragdooka znika, Dante wie już, że miłością doskonałą jest miłość Boga, a Beatrycze – jako wabik, który przyprowadził go do Raju – nie jest mu potrzebna. To chyba najpiękniejszy aspekt Boskiej Komedii – próbuje nas przekonać, że niektóre osoby pojawiają się na naszej drodze jako uosobiona łaska. Oczy Beatrycze byłyby w tym ujęciu sprytnym trikiem Opatrzności – to one skłoniły poetę do kontemplacji Boskich prawd. Ale to tylko odpowiedź Papiniemu. Życiową kąśliwość Borgesa odparować jest trudniej.

Niemniej jednak, pomimo całej tej teologicznej otoczki, wspomniana wcześniej canzona Dantego Voi che intendendo to utwór o rozterce poety, który zaraz po śmierci Beatrycze zakochał się ponownie. Jego wybranką była pewna donna gentile, bezimienna piękna pani, która pocieszała go po stracie; pocieszała pewnie bardziej niż Beatrycze kiedykolwiek mogłaby to robić jako wierna małżonka kogoś innego. W ogóle – Dante był kochliwy. Giovanni Papini wspomina o kilkunastu burzliwych romansach arcypoety, spośród których najbardziej pikantna była chyba namiętność do okrutnej Pietry. Tak zwane canzoni pietrose ponoć długo nie były w smak XIX-wiecznym znawcom Dantego, bo autorowi Boskiej Komedii nie wypadało kochać w sposób aż tak nieuporządkowany. A jednak historycy są zgodni – obok Beatrycze była zapewne i Pietra, i inne jeszcze kobiety, wreszcie donna gentile. Na tym ostatnim, szybkim podboju miłosnym, dokonanym w czasie żałoby, ucierpiała nieco poetycka sława Dantego, bo nawet jego wielbiciele uznali, że nie wypada mu zakochiwać się tak szybko. Trzeba jednak oddać Dantemu pewną sprawiedliwość: miał wyrzuty sumienia. To o nich opowiada w Voi che intendendo, waży racje, stara się przenieść nowy związek na jakiś inny, bardziej wzniosły poziom. Donna gentile staje się Filozofią, podczas gdy Beatrycze jest Teologią; jedna zatem prowadzi do drugiej w sposób elegancki i bezkonfliktowy, jak u świętego Tomasza. Od starożytności wiadomo, że zajmowanie się filozofią jest konieczne, by w pełni docenić naukę o rzeczach Boskich. Sublimacyjne zdolności poetów stanowią dla mnie nieustający powód zadziwienia.

Ostatecznie najważniejsza pozostała Beatrycze i to ona poprowadziła Dantego po Niebie (ale i donna pojawia się chyba sporadycznie w Komedii – jako Łucja, przynajmniej tak twierdzi Barbara Reynolds, biografka poety). Kiedy Martel wsłuchiwał się w słodkie dźwięki poezji Dantego, zapewne nie wiedział, że był świadkiem wielkiego dialogu sumienia i że pod fasadą rymów działo się więcej niż można przypuszczać; że emocjonalna popędliwość łączyła się tam z pragnieniem pozostania spójnym i ze zwykłą ziemską słabością.

Takie były literackie – i nie tylko – okoliczności spotkania w Boskiej Komedii. Idąc za swoją ukochaną, Dante usłyszał własne wersy i dostrzegł króla. – Powiedz mi, ktoście? – spytał, przeczuwając spotkanie z przyjacielem, który na razie był jeszcze tylko anonimowym blaskiem.

O, jakież wówczas rozbłysną jasnoście

w jej łonie, na kształt świetlanej pobudki,

gdy radość z mych słów wzmogła jej radoście!...

Tak płonąc, rzecze: – „Żywot mój był krótki

na świecie; przeto, iż go śmierć przerywa,

zło tam obfitsze mogło wydać skutki.

Rozkosz mnie moja przed tobą ukrywa,

topiąc w promieniach, co mię tak bogacą,

jak jedwabnika przędza połyskliwa.

Dosyć kochałeś mię i miałeś za co,

bo, gdybym się z wami został, miłość nasza

maiłaby się, jak te co nie tracą

liści.” [...]

(przeł. Alina Świderska)

Assai m’amasti, e avesti ben onde;

che s’io fossi giù stato, io ti mostrava

di mio amor più oltre che le fronde.

Możemy przypuszczać, że podczas krótkiego spotkania we Florencji Dante znalazł w Karolu admiratora zafascynowanego swoim autorem, jak to czasami bywa z niektórymi czytelnikami. Poeta nie mógł zaś pozostać obojętny na zachwyty pięknego, młodego księcia o szlachetnych instynktach, tak jak to czasami bywa z autorami, którzy znajdą wiernych i rozumnych słuchaczy, w tym wypadku jeszcze wyjątkowo ustosunkowanych, co z pewnością wpłynęło na temperaturę uczucia. Andegaweni byli kształceni w poezji, potrafili ją docenić, byli też, jak na Kapetyngów przystało, piękni i dobrze zbudowani. Miłość była zatem nieunikniona. Maiłaby się, pisze poeta, gdyby nie przedwczesna śmierć Martela. Skłonność tego typu jest albo przejściowa, albo przekształca się w przyjaźń, chyba że śmierć jednej ze stron zmieni ją w prywatny mit, który potem hołubi się we wspomnieniach. I tak było chyba w tym przypadku, Dante po tylu latach nadal się do tej bliskości przyznawał. Dosyć mię kochałeś, assai m’amasti, mówi doń Karol na stronach poematu. I miałeś za co. Zło mogło się rozpanoszyć na świecie po mojej przedwczesnej śmierci. Gdybym nie umarł, byłbym prawdziwie cnotliwym władcą.

Już mi zalśniła na czole korona

ziem co je Dunaj w swą falę zanurzy,

gdy z niemieckiego uchodzi zagona.

Na stronach Boskiej Komedii władca Węgier wypowiada się także na temat talentów i cech charakteru: kształtuje je ręka Opatrzności, a nie skomplikowane przepływy królewskich genów. Bracia dzielą pochodzenie, a przecież tak często są osobami różnego formatu.

Natura rodząc, pokolenia kształci,

tak iż rodzicom dzieci są podobne,

lecz Bóg porządek zmienia, choć nie gwałci.

[........................................................................]

Natura, jeśli los jej się przygodzi

z nią nie do stroju (jak każde nasienie

na wrogiej glebie), złym owocem wschodzi.

Dante stara się tutaj pokazać różnicę między Karolem Martelem a jego bratem, Robertem – bo to Robert ostatecznie stał się dziedzicem Neapolu, kosztem syna Martela, Karola Roberta. Młodsza linia Andegawenów, a więc potomkowie Roberta, przejęli pałace pod Wezuwiuszem, a linii starszej, pierworodnej, „naszej”, w rękach zostały jedynie Węgry. Nie można jednak nie zauważyć, że w tym fragmencie pobrzmiewa także egalitarna nuta i że jest to zapewne ukłon w stronę geniuszu poetów, który zwykł się przecież pojawiać wbrew okolicznościom rodzinnym i zwyczajom przodków. Jest to ukłon, który na kartach Boskiej Komedii Dante składa sam sobie.

Tylko szlachetny monarcha jest odpowiednim przyjacielem dla genialnego artysty. Właśnie taki, kochany i opiewany przez arcypoetę, był Karol Martel, pradziadek Jadwigi.

Rozdział III

Neapol. Opowieść idioty

Chociaż od czasów Jadwigi sporo się w Krakowie zmieniło, niektóre rzeczy pozostały niezmienne. Ostatecznie jest to miasto długiego trwania. Przybyłą z południa Królową mogły dziwić tutejsze mgły. Pojawiają się o każdej porze roku, ale te najbardziej efektowne zdarzają się wiosną i jesienią. Nawet teraz, kiedy wyglądam przez okno, widzę jedynie tępą biel. Miasto leży w kotlinie i bardzo często – tak często, że stało się to już jego wizytówką – wypełnia się mleczną zawiesiną, bardzo gęstą, niemal kleistą, przez którą nie widać nawet tego, co oddalone o kilka metrów. Podczas takich mgieł Wawel w ogóle znika z krajobrazu. Panuje wtedy, jak teraz, przenikliwy chłód, nawet jeśli nad falami białego puchu świeci słońce, które złoci cienie lub sprawia, że biel niemal się jarzy. Wieczorami światło latarni gra z gałęziami drzew i zostawia na zawiesinie ciemne smugi. 

Kiedy mieszka się w Krakowie, do tych wilgotnych obłoków znad Wisły po prostu trzeba przywyknąć. Ich najsłynniejszym dokumentalistą był Wyspiański. Wiek po nim – są tutaj nadal. Zdarzały się też na pewno w czasach Jadwigi. Z naturą miejsca trudno wygrać, to ona zawsze pokona nas i pochłonie.

*

Karolowi Robertowi, synowi Martela, dziadkowi Jadwigi, bogate dziedzictwo ojca rozeszło się w rękach jak obłok. Neapol utracił na rzecz stryja Roberta. Zostały mu Węgry, chociaż i na nie było wówczas sporo chętnych, bo władza Andegawenów nie była przecież nad Dunajem mocno ugruntowana. Właśnie dlatego Karol Robert znalazł naturalnego sojusznika w świeżo zjednoczonej Polsce, a na jego dworze pojawiła się młodziutka królowa, Elżbieta Łokietkówna, córka Łokietka, siostra Kazimierza Wielkiego.