Jagna i biały wilk - Ewa Nowak - ebook + książka

Jagna i biały wilk ebook

Ewa Nowak

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wakacyjne przygody zwariowanej Jagny i jej przyjaciół.

Jagna spędza wakacje u babci Basi. Oczywiście, jak to Jagna, ma głowę pełną niewiarygodnych pomysłów.

Babcia mieszka w leśniczówce w środku lasu, gdzie co rusz można spotkać różne zwierzęta, a w gęstwinie czają się niespodzianki. W takich okolicznościach nie można się nudzić. Szczególnie gdy ma się dwóch wiernych towarzyszy: brata – Tymka i Adriana – wakacyjnego kolegę.

Do tej wesołej ekipy dołącza jeszcze Wiktor. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że Wiktor to… wilk. Na dodatek… biały wilk.

Co z tego wyniknie? Jakie przygody ich spotkają? Czy nie wpadną w żadne tarapaty?

Dołącz do Jagny i jej przyjaciół! Sprawdź, jak mijają im wakacje wśród przyrody i zwierząt oraz poznaj z nimi tajemnice, jakie skrywa las.

Więcej przygód Jagny przeczytasz w książce Jagna i ekowyzwania.

Książka dla dzieci w wieku 9+

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 110

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



1. Wysoki chłopiec, czyli tam jest wilk

Na drogę wybiegł wysoki chłopiec. Tatusz wbił nogę w pedał hamulca i koła zabuksowały o miękki piaszczysty grunt. Samochód stanął w miejscu, zostawiając za sobą tuman piachu.Jagna poczuła, jak pasy przyszpiliły ją do fotela. Spojrzała na siedzącego koło niej Tymka, ale spał twardo i nie zareagował na hamowanie.

– Ja mu tu zaraz… – mruknął pod nosem Tatusz, wysiadając z samochodu.

Chciał powiedzieć dzieciakowi, jakie to niebezpieczne, niemądre i w ogóle „nie”, ale nie zdążył, bo z samochodu wyskoczyła Jagna i znajomo wyglądający chłopiec aż podskoczył z radości.

– Cześć, Jaga!

Jagna i chłopiec objęli się i uściskali jak starzy znajomi.

– Jak fajnie, że jesteś! Już się nie mogłem doczekać.

Chłopiec miał niezliczoną ilość strupów: na policzkach, na czole, na rękach, na nogach. Widać było, że nie boi się przedzierania przez najgęstsze krzaki.

– Cześć, Adrianku. – Tatusz podszedł do chłopca i przywitał się z nim równie serdecznie jak Jagna. – Dlaczego wyskoczyłeś tak na drogę? A gdybym cię potrącił?

– Wujku, bo tam jest wilk! Już wcześniej go widziałem, ale teraz blisko wsi podszedł i ja się boję.

– Adrianku, w tych lasach nie ma wilków. To na pewno pies, który się zgubił… – powiedział Tatusz.

– Ma mnie wujek za głupiego? Chyba umiem odróżnić psa od wilka! I Mario jest od kilku dni niespokojny, a świnie wyczuwają takie sprawy.

Tatusz popatrzył na leśny dukt. Stare, trzystuletnie dęby mieszały się z powyginanymi przez nawałnice sosnami. Tuż przy drodze gęsty szpaler pachnących jak w perfumerii akacji tworzył nieprzeniknioną dla oka kolczastą, zieloną kurtynę.

Tatusz westchnął. Poprzedniego dnia wieczorem wrócił z dyżuru, potem wciągnęła go lektura książki o przedwojennej Warszawie, więc zasnął dopiero o północy. Po długiej podróży, a wcześniej spakowaniu dzieciaków, tankowaniu i wielokrotnym sprawdzaniu, czy wszystko na pewno wzięli, chciało mu się pić, był głodny i jak zawsze po długiej podróży marzył tylko o tym, żeby przestały go boleć plecy.

– Trudno, Tatuszu – zaczęła Jagna. – Chciało się mieć dzieci, to teraz musisz dać im dobry przykład. Mam nadzieję, że to będzie agresywna wadera z młodymi – dodała, żeby sprowokować Tatusza, a widząc, że Tatusz nie zna tego słowa, dodała z niewinną minką: – Wadera to… wilczyca.

– O nie! Wracaj do samochodu, i ty, Adrian, też. Tylko ja idę, zrozumiano? Gdzie jest ten wilk? – Tatusz zwrócił się do Adriana.

– Koło Głuchego Jaru – powiedział Adrian. – Nie trafisz tam sam, wujku. Zresztą trzeba uważać, bo w środku lasu są stare studnie.

Tatusz zmarszczył czoło. Był tu wiele razy i niby znał okolicę, ale o Głuchym Jarze słyszał pierwszy raz.

– Ty zostajesz – powiedział Tatusz, widząc, że Jagna szykuje się do marszu.

– Mowy nie ma! Kiedy będę miała drugą okazję, żeby zobaczyć na własne oczy wilka? Pan Burza padnie, jak mu o tym napiszę. Będę grzeczna.

Jagna teatralnym gestem uderzyła się w tors.

– Jasne. Na pewno – mruknął pod nosem Tatusz.

Dopiero wtedy Adrian zauważył rozpłaszczony na szybie policzek śpiącego Tymka.

– Kto to jest?

– Tymek, mój brat.

– Brat? Przecież ty nie masz brata, zwłaszcza takiego grzywiastego.

– Bo to teraz jest mój brat. Był moim kolegą z klasy, mieszkał w domu dziecka, a teraz jesteśmy jego rodziną.

Adrian wzruszył ramionami.

– Ten wilk jest okropnie chudy i się słania, a żebra mu sterczą bardziej niż mnie.

Zadarł koszulkę i pokazał opalony na brązowo chudy brzuch.

Tatusz wrócił do samochodu, wziął butelkę z wodą i torbę z kanapkami, które zostały z podróży. Potem otworzył bagażnik i wyjął z niego pasek od szlafroka.

– Co ty chcesz zrobić? – zapytała zdezorientowana Jagna.

– Nie wiem. Pierwszy raz w życiu idę do słaniającego się wilka. Weź telefon, Tygrysico, i zadzwoń do babci. Powiedz, że się spóźnimy, ale nie pisz nic o wilku, bo się babcia niepotrzebnie zdenerwuje.

Jagna sięgnęła po komórkę i już miała napisać to, co kazał jej tata, ale uśmiechnęła się i pomyślała: „A co tam! Niech babcia też ma trochę rozrywki”.

„Babciu, spóźnimy się – napisała. – Wyszedł na nas wilk, który ma wściekliznę. Jeśli nie przyjedziemy w ciągu godziny, to znaczy, że nas pożarł”.

2. Tam jest, czyli szczekanioskowytowarczenie

To był tysiącletni las pełen gęstych, rozpanoszonych wszędzie roślin. Trzeba było chronić twarz, a i tak gałązki sosny raz po raz chłostały Jagnę po policzkach.

Pachniały tu nie tylko akacje, ale oni tego nie czuli, tak byli skupieni na tym, żeby stawiać ostrożne, bezszelestne kroki.

Od strony kępy olch rozległo się szczekanioskowytowarczenie i cała trójka domorosłych tropicieli zamarła w bezruchu.

– Tam jest! – Adrian pokazał ręką na piaszczysty pagórek. – Ostatnio mój tata też go tam widział.

– Gdzie?

Poza wystającymi konarami sosen i pełnymi piasku wykrotami nic nie było widać.

– Widzi wujek to białe? – szepnął Adrian.

– Adrianku, w Polsce nie ma białych wilków…

Pięćdziesiąt metrów przed nimi poruszyło się coś białego. Ponad ściółką pokazały się szpiczaste uszy, a potem cała reszta: znacznie dłuższe niż u psa łapy, gęsto owłosiony tors, który wyglądał prawie jak biała lwia grzywa, ogromny ogon, a do tego długi wąski pysk z czarnymi wąsami i wyszczerzonymi na nich ostrymi zębiskami. Jakikolwiek był to gatunek zwierzęcia, ostatnio jadł dawno temu.

Tatusz otarł ramieniem czoło i z trudem przełknął ślinę.

Białe wychudzone zwierzę wbiło w nich czujne przerażone oczyska. Sądząc po sylwetce, kiedyś był to prawdziwy król lasu, ale teraz został z niego tylko wymizerowany strzęp. Brzuch miał zapadnięty, wystające żebra żałośnie rozpierały skórę na bokach. Widząc ludzi, usiadł, zadarł łeb w kierunku nieba i zawył. Ból, strach, głód – to wszystko było w tym wyciu. Nic dziwnego, że Jagnie zakręciły się łzy w oczach.

– Tato, on jest chory czy tylko głodny?

Tatusz był co prawda medykiem, ale na weterynarii się nie znał.

– To jednak tylko pies – powiedział rozczarowany Adrian.

– Przed chwilą mówiłeś, że to wilk i żebym nie robił z ciebie głupiego – przypomniał mu Tatusz.

– Ja tu mieszkam, wujku, i wiem, jak wygląda wilk. A to jest pies, raczej chyba na pewno.

Adrian cmoknął na zwierzę. Ten zamerdał podkulonym ogonem, ale gdy tylko chłopiec zrobił krok w jego stronę, wyszczerzył paszczę i pokazał uzębienie, jakiego nie powstydziłby się żaden wilk.

– Na ziemię! – wydał rozkaz Tatusz.

Zwierzę warczało i po chwili też położyło się na ściółce, a jego czujne oczy wpatrywały się w ludzi z napięciem.

– Macie leżeć i nie wykonywać gwałtownych ruchów – zarządził Tatusz.

Pokazał czworonogowi butelkę, z której wylał trochę wody. Zwierzę otworzyło pysk, oblizało się i zaskomlało.

– Chce mu się pić? Tatuszu, masz w co nalać? Może w but…

– W mój but?

– W twój, bo ja mam sandały.

Jagna uniosła głowę i spojrzała na nogi Adriana. Był w wysokich krytych butach, bo jak wszyscy miejscowi wiedział, że są tu żmije.

Tatusz przez chwilę się wahał, ale w końcu nalał wody do buta i czołgając się, wycofał na bezpieczną odległość.

Zwierzę uważnie ich obserwowało, ale nie podeszło do buta ani nie tknęło rzuconych w jego kierunku kanapek.

– Jagna, dzwoń do babci. Niech tu przyjedzie z jakimś ekopatrolem czy strażą leśną. Potrzebna jest klatka…

– Jak tu przyjadą myśliwi, to go zabiją. Widziałem, jak dobijają sarenkę. Najpierw ją zagnali w krzaki, wyciągnęli noże… – Adrian zaczął się rozkręcać.

– Dobrze, dobrze, już nie wymyślaj. Nikt go nie zabije – powiedział Tatusz, ale w jego głosie nie było przekonania. Przecież nawet nie wiedział, czy to pies, wilk, czy jakaś krzyżówka tych gatunków. Umiał przyjąć poród, nawet czworaczków, ale o tym, co robić, gdy spotka białego wilka w środku lasu, nikt mu nigdy nie powiedział.

– Babcia nie odbiera…

Za ich plecami coś zaszeleściło i spomiędzy gęstych gałęzi akacji wyszedł Tymek.

– O, wilczak grenlandzki – powiedział, ziewając, i bez wahania ruszył w kierunku zwierzęcia.

– Stój!

Przestraszony tym krzykiem Tymek potknął się o wystający z piachu korzeń sosny i z hukiem runął na mech.

– Chyba się złamałem w nodze – jęknął.

– To ten z domu dziecka? – mruknął Adrian. – Tymek rymcimcim.

Wilczak w dwóch susach był przy Tymku.

Chłopiec poczuł na twarzy ciepły oddech i szorstki język.

– Widzisz, piesku, jak mnie boli… – powiedział Tymek, gramoląc się z ziemi.

Ku zaskoczeniu wszystkich zwierzę położyło się na grzbiecie. Uderzając grubym ogonem o piach, wznosiło tumany kurzu i patrzyło na Tymka pełnymi czułości ślepiami. Przebierało zachęcająco długimi łapami, a pod sierścią w pachwinie widać było kilka wytatuowanych liter i cyfr.

– Jaki fajny! To twój? – zapytał Tymek, masując stłuczone kolano.

– Tymku, odsuń się od niego. To jest jakiś obcy pies czy nawet wilk, może być chory…

– Nie, one tak zawsze chudo wyglądają. To wilczak grenlandzki, czyli taki domowy biały wilk. Znam tę rasę.Kiedyś przychodziła do nas pani Aneta na dogoterapię i miała właśnie takiego psa, i też albinosa. Tylko nie pamiętam, jak miał na imię… On miał wytatuowany numer sto dziewięć, to pamiętam. O rany! – Tymek nachylił się nad psem. – To jest on! Widzicie: LAD sto dziewięć. To jest pies pani Anety! LAD sto dziewięć. Co ty tu robisz? Zgubiłeś się? A pamiętasz Typsona, pamiętasz mnie? – Tymek i pies śmiali się do siebie, obaj zachwyceni tym nieoczekiwanym spotkaniem.

– Chyba nie jest takim ostatnim rymcimcimem. Ty się bałeś podejść, a Tymek nie – powiedziała zadziornie Jagna, ale Adrian wzruszył tylko ramionami, udając, że nic go to nie obchodzi.

Biały ogromny pies wyglądał teraz zupełnie inaczej. Oczy mu się śmiały, a wielkie zębiska już nie wyglądały groźnie, układały się w szczęśliwy psi uśmiech. Pies wyraźnie znał Tymka, wyróżniał go z całej grupy, cieszył się, że spotyka starego znajomego. Zachowywał się bardzo spokojnie, ale trzymał dystans od ludzi, słowa Tymka się potwierdzały – pies był starannie nauczony, jak zachowywać się wobec ludzi. O zostawieniu go w lesie nie było mowy. Po krótkiej naradzie i ustaleniu, że muszą jak najszybciej zgłosić znalezienie psa, ruszyli. Zwierzę poszło za nimi.

Tatusz prowadził samochód, ale nie odrywał wzroku od wstecznego lusterka, w którym odbijali się ogromny biały pies, Jagna i Tymek.

Adrian powiedział, że już dość się w życiu nachodził, i jechał na siedzeniu pasażera. Tatusz zaś jechał wolno. Nierozsądnie usiłował zachęcić obcego psa, żeby wsiadł do samochodu, ale ten za nic w świecie nie chciał tego zrobić, szedł więc przy Tymku i Jagnie.

– Czarny bucior w lesie został, za to wilczak nam się dostał – zrymował Tymek swoim zwyczajem. – Ale tu jest świetnie – dodał.

„Świetnie?” – zaśmiała się w duchu Jagna i pomyślała, że przecież Tymek jeszcze nie widział żadnego z jej ukochanych miejsc. Dopiero zobaczy, co to znaczy prawdziwe „świetnie”.

3. Sarniak, czyli od jutra się odchudzam

W ślimaczym tempie przejeżdżali przez mostek nad dziką i pełną meandrów rzeką Bóbr. Pachniało wilgocią, słońce odbijało się od tafli pomarańczowymi cekinami, a nad wysokimi topolami krążyły chmary gniazdujących tu wron.

– Widok jak z obrazka – powiedział Tatusz i znowu zerknął w lusterko.

Jagna i Tymek stanęli. Wilczak też stanął i zastrzygł spiczastymi uszami.

– Dzieci, dlaczego nie idziecie?

– On coś wyczuł, wujku. Nie chce iść – powiedział Tymek, głaszcząc nastroszoną sierść.

– Pewnie wyczuł bobra. One wieczorem wychodzą grasować. A ta wajcha to do czego? – zapytał Adrian.

Tatusz zobaczył, że pies z nosem przy ziemi zbiega z mostu i znika mu z oczu. Po chwili obserwował plecy biegnących w ślad za nim dzieci.

– Jagna! Tymek! Wracajcie! – krzyknął, wychylając się z okna.

– Wujku! – wołał Tymek. – Tu ktoś jest!

– Tato, tu się ktoś topi!

Tatusz wychylił się przez okno, ale ani dzieci, ani białego psa już nie zobaczył. Zbiegli pod most.

– To na pewno bóbr. Nie utopi się – wyjaśnił ze stoickim spokojem Adrian. – A ta wajcha, bo mi, wujku, nie odpowiedziałeś, to do czego jest?

– Zostań tu – powiedział Tatusz, wyskakując z samochodu.

Zanim trzasnął drzwiami, Adrian już siedział na fotelu kierowcy i z radością trzymał ręce na kierownicy.

„Od jutra się odchudzam” – pomyślał Tatusz, z trudem zbiegając po stromym brzegu rzeki.

Zrozumiał, że dzieci mają rację. W wodzie coś było i raczej nie był to bóbr, tylko jakby pies, sarna albo mały dzik. W każdym razie to coś, rwane przez wartki nurt rzeki, rozpaczliwie przebierało łapkami.

Wilczak biegał jak oszalały, szczekając, jakby wołał kogoś na pomoc. Oglądał się na ludzi, wchodził w płytką przybrzeżną wodę i wracał. Bóbr w tym miejscu ostro zakręcał, na domiar złego około dwustu metrów dalej była spora różnica poziomów i na rzece tworzył się kamienisty wodospad. Dla walczącego z prądem rzeki zwierzątka było to bardzo niebezpieczne.

– To chyba piesek. On się topi! – krzyczał Tymek, a z oczu płynęły mu łzy.

– A gdzie jest pies ? – zapytała Jagna.

Nigdzie go nie było. Na brzegu zostały tylko ślady jego olbrzymich łap i połamane kaczeńce.

Nagle zobaczyli, jak skacze z mostu. Niepojęte, jakim cudem tak chude zwierzę miało w sobie tyle siły.

– Jeśli się uratują, to przysięgam, że do końca wakacji nie zjem ani jednego loda – powiedziała twardo Jagna. – Zejdźmy niżej, bo oni tam wyjdą – dodała i ruszyli brzegiem w dół rwącej, spienionej rzeki.

Pokonując pęd gnającej w dół wody, wilczak dopłynął do pieska i chwycił go za kark.

– On go pożera! – wrzasnął Tymek

– Przestań! Nikt nikogo nie pożera. On go holuje – powiedziała Jagna, chociaż sama panicznie się bała, że ten cały wilczak jest jednak wilkiem, do tego bardzo głodnym wilkiem.

Wilczak ruszył z pieskiem w poprzek rzeki, ale przeliczył się z siłami. Nurt był tu tak rwący, że z takim obciążeniem ledwo dawał radę przesuwać się do brzegu.

– Ja nie mogę na to patrzeć – powiedział Tymek i odwrócił się plecami do rzeki.

W końcu zwierzę wyczuło grunt pod łapami i wygramoliło się na płyciznę.

– To jest… – zaczęła Jagna, ale nie wiedziała, czy to jeleń, czy sarna.

Coś jeleniowatego, rudego i mokrego leżało, z trudem łapiąc powietrze w przerażone płuca.

Adrian zszedł po zboczu.

– Sarny od jelenia nie odróżniają – powiedział z miną nadleśniczego. – Jeleń miałby kropki… Wujku, bagażnik się otworzył i nie wiem, jak zamknąć.

Wszyscy spojrzeli na porzucony na moście samochód.

Do wsi było jeszcze około pięciuset metrów. W pobliżu stało tylko jedno siedlisko i właśnie z niego przez skrzypiącą furtkę wyszedł człowiek w kapeluszu i z widłami w rękach.

– To pan Średni Dziabąg – powiedział Adrian, wyraźnie czując respekt przed nadchodzącym człowiekiem i jego widłami.

– A wy co tu robicie? To moja ziemia.

Pan Średni Dziabąg wyglądał na niezbyt miłego obywatela. Spojrzał na wilczaka i na leżącą koło niego sarnę.

– Tu wypłynęła, na moim brzegu, to moja jest. Zabierać się z mojej łąki!

– Na pewno nie! – wrzasnęła Jagna, prężąc się i nie czując, że Tatusz powstrzymuje ją za ramię. – Mało panu, że kury pan w klatkach męczył?! To nie pana sarna, tylko…

– Niech pan uciszy córunię, bo jej zrobię coś złego. Z miasta przyjechali i myślą, że im wszystko wolno. Dawać sarninę i wynocha mi stąd – powiedział groźnie i splunął między kaczeńce.

– Zaraz, panie Dziabąg, tak nie można – zaczął Tatusz, ale po raz kolejny tego dnia nie udało mu się dokończyć. Od strony bagien ciągnących się aż do Tarnawy zawarczał silnik i zaraz potem z tumanów kurzu wyłonił się lśniący żółty skuter.

– O, pani Żmijewska jedzie! – krzyknął Adrian i aż podskoczył z radości. – Pani doktor! Pani doktor! Tutaj! – Podskakiwał, machając podrapanymi rękami.

4. Bez rodziców, czyli doktor Żmijewska

Jagna i Tatusz dobrze znali poprzedniego weterynarza, ponurego i mrukowatego doktora Zadrę, który uważał, że zwierzę jest po to, żeby je zjadać. Podczas poprzednich wakacji Adrian mówił Jagnie, że Zadra przechodzi wreszcie na emeryturę i chce zamieszkać w Zielonej Górze, bo kocha teatr. Adrian nie mógł się doczekać, kiedy ten antypatyczny weterynarz wreszcie wyniesie się z Wysokiej. Marzenie Adriana się spełniło i do Wysokiej sprowadziła się nowa pani weterynarz.

– Dzień dobry państwu. – Kiwnęła głową wszystkim zgromadzonym. – Co tym razem, Adrianku, wyprawiasz?

Uśmiechnęła się do podrapanego na rękach i nogach chłopca, z którym najwyraźniej była w znakomitej komitywie.

– Zobacz, ciociu, znalazłem białego wilka w Głuchym Jarze, i ten mój wilk uratował sarenkę! – krzyczał Adrian, mimo że pani doktor stała tuż obok niego.

– Noga – rzuciła komendę pani doktor i wilczak już siedział przy jej nodze. – Gdzie ty byłeś?– zwróciła się do białego olbrzyma, a ten położył się na ziemi i zakrył pysk łapami, jakby się czegoś wstydził.

Tymek z wrażenia aż otworzył usta. Co to znaczyło? To był pies tej pani weterynarz? Zanim zdążył o cokolwiek zapytać, lekarka poklepała psa po łbie i groźnie spojrzała na pana Średniego Dziabąga i na lśniące w słońcu widły.

– Co tu się dzieje?

– Nic. Zabieram, co moje, i idę.

– Nie wolno! To my uratowaliśmy sarniaka, bo go nurt porwał… – zaczął Tymek.

– A co mnie to obchodzi? To moje mięso – powiedział pan Dziabąg. – Moje pole tu do brzegu dochodzi. Pasztet się zrobi.

– Panie Dziabąg, chyba już na ten temat rozmawialiśmy. Proszę zabrać widły i iść do domu, bo – lekarka uniosła palce w górę – inaczej może pan zapomnieć, wie pan o czym.

– Dobrze, dobrze. Co to, pogadać sobie nie można? – powiedział pan Dziabąg i niechętnie odszedł w kierunku swojego siedliska.

– On jest niegroźny, tylko tak gadać głupio lubi. Co za dzień… Ja się chyba z tego wszystkiego nie przedstawiłam! Żmijewska.

Podała Tatuszowi drobną dłoń i uścisnęła jego rękę tak mocno, że Tatusz lekko jęknął.

– Zięć pani nadleśniczej, tak? Mówiła mi Basia, że pan dzieci na wakacje przywiezie. Ty pewnie jesteś Tymek, a ty Jagna?

– Czy to jest pani pies? Tymek mówi, że go zna, to możliwe? – zapytała Jagna.

Okazało się, że to jak najbardziej możliwe. To pies Anety, siostry pani weterynarz, wszystko się zgadza. Tak jak powiedział Tymek, rodowodowy wilczak grenlandzki, czyli biały wilk domowy. To pies przewodnik, ratownik i terapeuta. Ma teczkę pełną certyfikatów, jak jakiś profesor. Napracował się już w życiu. Pracował w szpitalach, domach dziecka, domach opieki, ogrodach zoologicznych, azylach, rezerwatach. Był nawet w lasach Amazonii, bo ta rasa wyczuwa zapach gadów. Niestety, teraz wszystko się zmieniło, pani doktor nie chce o tym opowiadać – gdy to mówiła, łzy zakręciły jej się w oczach, więc nikt o nic nie zapytał – ale Aneta już nie może się nim opiekować. Zwróciła się o pomoc do siostry i właśnie trzy dni temu pies został przywieziony do Wysokiej, dlatego Adrian go jeszcze nie zna. Niestety, on nie może zostać na stałe u pani doktor i trzeba mu pilnie poszukać nowej rodziny. Znaleźli go koło Głuchego Jaru? Tam? No właśnie, właśnie. Pani doktor nie da rady się nim zajmować, a on potrzebuje na stałe towarzystwa. Ma niespożytą energię, a pani doktor ma masę pracy i, sami widzieli, sąsiad miał się nim opiekować i co? Pies pewnie zapędził się pomagać jakiejś sarnie albo innej łani, bo on ma znakomity zmysł orientacji, zresztą czego on nie ma znakomitego. Sam by wrócił do domu pani doktor, ale najwyraźniej poznał Tymka po zapachu, bo psy nie zapominają zapachów i dlatego za nimi poszedł. Zresztą, to jego jedyna wada. Aneta zawsze to podkreślała, jest czasami zbyt ufny. Piękny, prawda? Rodzina, do której trafi, będzie miała z niego ogromny pożytek, jest niezwykle opiekuńczy.

Wilczak wstał i zniecierpliwiony szczeknął, patrząc w kierunku krzaków. Doktor Żmijewska dopiero teraz zobaczyła wystające z przybrzeżnej zieleni bezbronne, mokre kopytka i w jednej chwili spoważniała.

– Co wyście najlepszego zrobili?! Ile razy mam powtarzać, żeby nie porywać młodych! Ach, ci miastowi, same z wami kłopoty. Babcię nadleśniczą mają, a takie błędy robią. Sarna nie jest cały czas przy młodych, często odchodzi, ale to nie znaczy, że porzuciła dziecko. Po co ją zabieraliście? I pan na to pozwolił? Podobno jest pan lekarzem?

Doktor Żmijewska obrzuciła Tatusza oburzonym spojrzeniem, zatrzymując wzrok na jego bosej stopie.

Tatusz chciał coś odpowiedzieć, ale Jagna go ubiegła. Opowiedziała doktor Żmijewskiej, co i jak.

– A, to przepraszam za pochopną ocenę. – Pani doktor uderzyła się w klatkę piersiową. – Nerwów już nie mam do porywania zwierzętom ich dzieci. Pokażcie go.

Ukucnęła koło wynędzniałego sarniaka i pogłaskała go po grzbiecie.

– Ma jakieś dwa tygodnie, musi jeszcze pić mleko. No i skończyło się jego dobre życie. – Westchnęła i poprawiła szalejące na wietrze włosy.

– Ale dlaczego? – zdziwił się Tatusz, który nieraz widział, jak tutejsi ludzie odchowywali sarny, jeże, króliczki, które potem biegały po podwórku z kurami, indykami i kozami. – Przecież da się go odchować…

– No da się, da. Czy ja mówię, że się nie da? Na pewno go wykarmicie, tylko co on za życie będzie miał? Nigdy nie będzie żył wśród swoich, w lesie, dziki. Przeżyje, ale marne życie go czeka.

– Bez rodziców – powiedział Tymek.

Pani doktor uważnie na niego spojrzała i zapytała dość niespodziewanie jak na to, że znali się kilka minut, czy Tymek jest może z domu dziecka.

– Skąd pani wie?

– Stąd, że jak ktoś ma rodziców, to nie myśli, jak to jest ich nie mieć. Ja też jestem z domu dziecka. Byłam w ośmiu placówkach, aż wziął mnie do siebie woźny, który przyjmował od ludzi stare psy, żeby mogły sobie spokojnie u niego dokonać żywota. Dlatego zostałam weterynarzem.

Pani doktor przerwała, bo spomiędzy nawłoci z głośnym gdakaniem wypadła czarna puchata kwoka. Wymijając krzaki i trawy, pędziła przed siebie, a za nią, piszcząc i potykając się na chudych łapeczkach, lawirowały puchate kurczaki. Całą tę rodzinę coś wyraźnie przestraszyło.

– Proszę pani, czy to jest żmija? – zapytał cichutko Tymek.

Wszyscy spojrzeli tam, gdzie patrzył.

Na piachu leżał lśniący miedziany wąż. Miał z metr długości, szpiczasty ogon, a pod oczami dwie jaśniejsze plamy. W słońcu łuski na nim opalizowały tak, jakby był pomalowany złotem. Ludzie, wilczak ani sarniak najwyraźniej go nie obchodzili. Wyszukał sobie miejsce na kamieniu i zwinął się w zgrabny, wężowy kłębek, wysuwając co chwila rozdwojony język.

– To zaskroniec. Niegroźny – powiedziała pani Żmijewska.– Wybrał się na przedwieczorne polowanie. Żmija jest grubsza i ma czarny zygzak, ale też specjalnie groźna nie jest, o ile się jej nie nadepnie albo nie zdenerwuje, nie krzyczy nad uchem i nie zaczepia, bo wtedy może zaatakować. Żmije to spokojne istoty. Wiem coś o tym, bo w końcu mam je w herbie. – Zaśmiała się. – A co do Wiktora…

Jagna drgnęła. To jest Wiktor? Przecież tak miał na imię zrobiony przez jej wujka robot, który wyglądał jak biały wilk. Co za przypadek…

– Racja, to jest przecież Wiktor. Tak ma na imię tata – powiedział cicho Tymek.

Pani doktor z porozumiewawczym uśmiechem szturchnęła go w ramię.

– Widzisz, i to też jest Wiktor.

– Zabiera go teraz pani? A czy… Tatuszu, błagam. Czy on może z nami zostać… przynajmniej aż znajdzie mu pani nową rodzinę.

– Przyznam, że przyszło mi to do głowy. Basia mi o was sporo opowiadała, więc cóż… zgadza się pan? – od razu wyciągnęła rękę w kierunku Tatusza – Świetnie. Zdrowy, bezpieczny, znany mi pies, powierzam go waszej opiece, chociaż to raczej on będzie was pilnował. Aha, ważna sprawa, zgodnie z przepisami w lesie trzeba zawsze psa na smyczy trzymać, ale z Wiktorem można przy nodze po lesie chodzić, bo to specjalna rasa, dzikie zwierzęta się go nie boją i on nie ma instynktu drapieżnika – już wam mówiłam, to nie jest typowy pies. Wiktor, Wiktor, zostajesz! Twoi ludzie – wydała komendę i w tej sekundzie Wiktor wspiął się na tylne łapy i zaczął szczekać. – Wiktor się zgadza, widzicie. Jestem spokojna, bo Basia ma rękę do zwierząt i wszystkim się zajmie. Specjalnie wzięła urlop na wasz przyjazd, żeby być z wami cały czas. Aha, sarniaka karmcie mlekiem, które dałam waszej babci dla warchlaka. Do zobaczenia!

Wskoczyła na siodełko, uruchomiła silnik i po chwili został po niej tylko zapach spalin.

– Głupie imię. I co z tego, że jego tata też ma tak na imię? Valencio albo Mrokosław, to są dobre wilcze imiona – szepnął do Jagny Adrian, ale nie znalazł u niej zrozumienia.

– Przestań. On ma na imię Wiktor i niech będzie Wiktor. Poza tym to imię pasuje do kogoś takiego jak biały wilk domowy.

Trzeba było wziąć sarniaka na ręce i zanieść do domu.

– Tymek, chcesz nieść?– zapytała Jagna.

Adrian aż otworzył usta ze zdziwienia. Nie mógł zrozumieć, dlaczego temu ciamajdzie z domu dziecka Jagna pozwala robić najfajniejsze rzeczy i w ogóle po co ona go tu przywiozła. Przecież zawsze spędzali lato razem. I komu to przeszkadzało?

5. Nowy wnuczek, czyli babcia Basia

Sarniak był cięższy, niż Tymek się spodziewał. Siedział struchlały z przerażenia, nie wiedząc, dokąd go zabierają.

Przeszli przez całą wieś, skręcili koło poczty i dotarli do otwartej na oścież bramy.

Samochód Tatusza wjechał na teren pełen starych rosochatych lip, trzystuletnich dębów o dziwacznie powyginanych konarach, rozłożystych, pełnych ptasich gniazd jałowców, akacji, wiązów oraz zamieszkanych przez gawrony topoli. Piętrowy budynek po starej niemieckiej szkole przeszedł jego najśmielsze oczekiwania: wysoka bryła z czerwonej cegły, strych z oknami na dwie strony, spadzisty czerwony dach, weranda, spory zadaszony ganek, a całą południową ścianę budynku gęsto porastało dzikie wino. Zza jałowców wyglądały dwa czekające na chętnych hamaki, miejsce na ognisko, drewutnia, garaż, obrośnięta malwami altana, drewniany stół dla co najmniej dziesięciu osób. Kogut piał, między drzewami wygrzewały się w słońcu cztery koty. To miejsce było pełne życia.

Jagna popatrzyła na Tymka zadowolona, że posesja babci Basi zrobiła na nim aż takie wrażenie. A przecież jeszcze nie widział żadnego z jej ukochanych miejsc!

Wiktor napił się ciepłej od słońca deszczówki i ucząc się tutejszych zapachów, obiegł teren w dwie minuty. Tatusz zamknął bramę, żeby Wiktor nie wybiegł na drogę i nie zaginął, ale pies nie miał takiego zamiaru. Doleciał tylko do furtki, rozejrzał się i wrócił sprawdzić, czy stado mu się nie rozbiegło. Potem odwrócił się w stronę drogi i cicho zawarczał, informując, że zaraz coś się zdarzy.

Na podwórko wjechał ciemnozielony forester, a z szoferki wyskoczyła pucołowata pani w zielonym mundurze nadleśniczej. Na widok gości rozpromieniła się.

– Wilk was jednak nie pożarł, co? – powiedziała, kładąc Wiktorowi rękę na łbie. – Już mi nasza kochana pani weterynarz wszystko wyjaśniła. Fajnie, że będzie z nami. Przywita się ktoś ze mną?

– Babcia! – Jagna rzuciła się na powitanie.

Babcia Basia wyglądała na drobną osobę, ale była tak silna, że bez trudu uniosła Jagnę, a potem podeszła do Tymka.

– A więc tak wygląda mój nowy wnuczek. Cieszę się, że z nami jesteś, Tymku. Ja jestem babcia Basia, a tak w ogóle to jestem tu nadleśniczą. To mój kochany las – pokazała na gęste drzewa okalające posesję – wszystko ci tu pokażę. Akurat skończyliśmy z zabezpieczaniem starych studni, skończyliśmy sadzić młodniak i mam nadzieję, że nie wyskoczy nic nowego i od jutra będę z wami cały czas. Z wami i z Wiktorem, i z tobą, Adrianku, oczywiście też. I jeszcze sarniątko mi tu przynieśliście. Trzeba je jak najszybciej nakarmić.

Nie minęło pół godziny, a babcia Basia była już w kolorowej sukience, klapkach i słomkowym kapeluszu. Nie przypominała najważniejszej w całym lesie pani nadleśniczej, tylko bardzo wesołą babcię.

Z kępy starych lip zerwały się cztery sójki i przekrzykując się, poleciały w kierunku bagien. Najedzony już Wiktor uniósł łeb i zastrzygł uszami. Znów dla wszystkich było jasne, że ktoś do nich idzie.

– Pupa, czekaj! Pupa!

Najpierw usłyszeli wesoły głos doktor Żmijewskiej, a potem na podwórko weszła czarna koza z białym brzuchem. Zobaczyła wilczaka i stanęła zaniepokojona, Wiktor zaś na jej widok podszedł do Jagny i Tymka gotowy do obrony, gdyby koza okazała się agresywna.

Jagna doskonale znała tę kozę. Należała do weterynarza Zadry. Najwidoczniej nowa pani weterynarz przejęła nie tylko obowiązki poprzedniego lekarza, ale też jego inwentarz.

– Spokojnie, Wiktor, spokojnie. To jest Pupa – powiedziała Jagna.

– Pupa nie znosi psów. Jest we wsi postrachem i niejednego już pobodła. A tu proszę! On chyba zna i kozy – skwitowała babcia Basia, patrząc, jak Wiktor i Pupa nawiązują znajomość.

– Głupi biały wilk – rzucił Adrian.

– Nie mów tak, on wszystko rozumie – zareagował natychmiast Tymek.

6. Mario, czyli jak nakarmić sarniaka

Na widok Pupy sarniak wyraźnie się ożywił i nabrał animuszu. Nawet wtulił się w nią jak trzeba, ale nie chciał pić jej mleka. Tatusz, babcia, pani doktor, Jagna i Tymek robili, co mogli, ale to nie pomogło.

– To się nie uda – powiedział Adrian. – Mario by go od razu przekonał – dodał niby od niechcenia.

Pani doktor uśmiechnęła się i potargała jasną czuprynę Adriana. Powiedziała, że knurek nawet tak wybitnie inteligentny jak Mario raczej nie pomoże sarniakowi, ale Adrian nie dawał za wygraną.

Tymek nie miał pojęcia, kim jest Mario, ani co znaczy „knurek”, ale uznał, że pewnie samo się to wyjaśni.

– Może i racja – mruknęła pani doktor. – Karmienie butelką to ostateczność. Leć po niego.

– E, wystarczy, że go zawołam. – Adrian się uśmiechnął.

Wsadził w usta dwa palce i powietrze przeszył tak głośny gwizd, że okoliczne ptaki zamarły. Nic się jednak nie wydarzyło.

Adrian gwizdnął drugi raz.

– Adrianku, nie, na pewno nie – powiedziała pani doktor. – Zostawicie Pupę i sarniaka samych, bo my go na pewno stresujemy, a ja pójdę z Adrianem tak na wszelki wypadek. To dobranoc wszystkim!

Babcia, Tatusz i Jagna pokiwali smutno głowami. Tymek nie rozumiał, co znaczy „na wszelki wypadek”.

– On się cały czas martwi, że jego tata… zrobił coś… złego Mariowi, tej jego śwince, to znaczy temu knurkowi, że coś zrobi… no wiesz, złego coś – powiedziała Jagna wymijająco.

Na podwórku zapadła cisza, oczywiście nie licząc normalnych o tej porze odgłosów zwierząt.

– „Fałszywy alarm. Tomaszewski nie zauważył, że zamknął Maria w domu”. – Babcia odczytała wiadomość i z ulgą odetchnęła.

– Zamknął świnię w domu? – zdziwił się Tymek.

– To nie jest zwykła świnia. Jutro go poznasz, to sam zobaczysz. To jest knurek filozof. Lubi, jak mu sie czyta. Ma nawet swoją kartę w bibliotece – powiedziała Jagna, uśmiechając się do swoich wspomnień.

Pupa zorientowała się, na czym ma polegać jej rola. Obwąchała sarniaka i ustawiła się smakowitymi wymionami tuż koło jego pyszczka, ale sarniak nawet nie podniósł głowy. Leżał na podkulonych nóżkach ze smętnym wzrokiem wbitym w ziemię.

– Czy jemu jest zimno? – zapytał Tymek.

– Jest tylko smutny, samotny i przerażony, jak każde dziecko, kiedy w pobliżu nie ma rodziców – powiedziała babcia Basia.

– A może on się boi Wiktora?

Babcia chwilę pomyślała i powiedziała, że to całkiem możliwe.

– Niech Tymek idzie z Wiktorem do ogrodu.

Wiktor podszedł do Tymka i stanął przy nim, a kiedy Tymek wstał, ruszył za nim. Wtedy sarniak też się podniósł i poszedł za nimi.

– A, takie buty… – mruknęła babcia. – Wiktor go raczej nie nakarmi, ale… On uważa Wiktora za swoją mamę, więc trzeba to wykorzystać.

Babcia Basia przyniosła małe wiaderko. Podeszła do Pupy i pogłaskała ją po mądrym kozim łbie. Pupa zabeczała przyzwalająco i ustawiła się do dojenia. Zręczne ręce babci Basi tylko śmigały po nabrzmiałych mlekiem wymionach.

Wiktor – wyraźnie zainteresowany kozim mlekiem – siedział wyprostowany i nie spuszczał wzroku z wiaderka.

Babcia cmoknęła na niego. Wiktor spojrzał na Tymka, a kiedy ten kiwnął głową, pochylił łeb nad wiaderkiem i zaczął pić. A potem, chociaż nikt mu nie mówił, co trzeba robić, polizał pyszczek sarniaka.

– Będzie pił?

Jagna i Tymek chwycili się za ręce. Sarniak ostrożnie wysunął wąski języczek, ale po chwili go schował.

– Pupcia z małym do obórki – zarządziła babcia. – A potem czas pomyśleć o własnych żołądkach.

Na podwórku zrobiło się zamieszanie. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że Wiktor bezszelestnie wymknął się z posesji.

– A może byśmy się popluskali? – zaproponował Tatusz. – Ja jutro z rana wracam, więc to moja jedyna okazja.

– No to ciach! Rozbierać się, zanim woda się ochłodzi – powiedziała babcia

Po chwili cała czwórka chlapała się w ogrzanej słońcem wodzie. Piszczeli, śpiewali, polewali się, aż na podwórku zrobiło się mokro, i właśnie wtedy przybiegł do nich Wiktor.

– A ten gdzie był? Co on ma w pysku? – zapytała babcia.

Tuż koło mokrej nogi Tatusza Wiktor upuścił wilgotny but.

7. Odprawa załogi, czyli Hildegarda

Wypluskani w deszczówce leżeli w jednym z pokojów, które kiedyś były salami szkolnymi. Zastanawiali się, jak mogły się nazywać dzieci, które uczyły się tu niemieckiego alfabetu: Hildegarda, Petra, Ute, Otto, Jürgen, Heike.

Przerzucali się imionami, kiedy zadzwoniła Mamika. Tatusz włączył głośnik w telefonie.

– Mam dziesięć minut do odprawy załogi. Mówcie szybko, czy dojechaliście bez problemów i jak wam minął pierwszy dzień wakacji.

Jagna już otwierała usta, ale zamknęła je i poczekała, żeby Tymek odezwał się pierwszy.

Niestety, Tymek nie miał wprawy w rozmowach z rodzicami. Chciał opowiedzieć, że znaleźli wilka i sarniątko, że trochę boi się tego wielkiego skrzypiącego domu, ale powiedział tylko „dobrze, wszystko w porządku”, bo co innego można powiedzieć swojej nowej mamie w dwie minuty?

8. Chrapanie dorosłych, czyli nietoperze

Tymkowi chciało się spać, a od wrażeń i świeżego powietrza zamykały mu się oczy, gdy usłyszał, że ktoś wchodzi po schodach. Nastała cisza, potem coś upadło na podłogę, ktoś uderzył o drzwi, klamka się poruszyła i do pokoju wszedł Wiktor. W pysku trzymał wilgotny but Tatusza.

– On umie otwierać drzwi? Ciekawe, co jeszcze umie? – zastanawiała się Jagna.

Wiktor położył łeb na kołdrze.

– On chce z nami spać? Od razu widać, że pracował przy dogoterapii. Myślisz, że możemy mu pozwolić? Twoja babcia się zgodzi? – zapytał Tymek.

– Jesteśmy dziećmi i możemy robić różne rzeczy. No, wskakuj.

Jagna klepnęła łóżko i Wiktor jednym susem już na nim był. Ułożył się wzdłuż dzieci i w łóżku zrobiło się bardzo ciepło.

Jagna czuła, że ze zmęczenia same opadają jej powieki. Nagle zza otwartego okna usłyszeli głośne pohukiwanie i Tymek podskoczył jak na sprężynach. Jagna ziewnęła, pokazując mu, że nie ma się czym denerwować.

– To sowa?

– Nie, puchacz. One tu od dziesięciu lat mieszkają i dlatego je dobrze słychać, ale się tobą nie interesują. Mają swoje puchaczowe sprawy. O nie! Zobacz, nietoperz wleciał do pokoju! Widocznie strony domu mu się pomyliły. Puchacze mają okienko od północy, a nietoperze od zachodu.

Tymek chwycił poduszkę i w panice przykrył nią głowę.

– Co robisz?

– Chronię włosy, żeby się nie wkręcił.

– Co za bzdury! Żaden nietoperz nie wkręci ci się we włosy. Nie bój się, one są fajne. To jedyne latające ssaki – uspokajała go Jagna.

Otworzyła okno na oścież i przykucnęła na łóżku.

Nieufny Tymek obserwował precyzyjny lot nietoperza po pokoju. W końcu ssak trafił do okna i bezszelestnie zniknął im z oczu.

– I już go nie ma. Kiedyś widziałam, jak mama nietoperzyca karmi małego…

– Gdzie to widziałaś?

– Mieszkają po drugiej stronie strychu. Babcia im wstawia cegły z dziurami. Chodź! Fajnie, że jest księżyc, to będzie dobrze widać.

Ruszyli na bosaka. Wiktor także się podniósł, ale wystarczyło, że Tymek powiedział: „ty zostajesz”, i nawet łapy nie spuścił z łóżka.

Z sąsiednich pomieszczeń dochodziły dźwięki chrapania.

– Ale Tatusz i babcia chrapią – stwierdziła Jagna.

Wiktor zastrzygł uszami i otworzył pysk.

– On wszystko rozumie! Jest wyjątkowo mądry – rzucił Tymek.

– Nie ma głupich zwierząt, są tylko głupi ludzie – powiedziała szeptem Jagna.

Na niskim poddaszu babcia stworzyła nietoperzom idealne warunki. Cegły, stara szafa, kilka przybitych do sufitu skrzynek. Nic dziwnego, że ssaki upodobały sobie to miejsce. Było ich tu kilkanaście. Niektóre jeszcze spały, inne przemieszczały się po belce.

– Na lewo i w górę… widzisz, to jest kotna samica. Zresztą teraz tu nie ma samców, tylko kolonia mamuś z dzieciakami.

– A gdzie są tatusiowie?

– Na jakimś innym strychu albo w bunkrze.

Jagna się uśmiechnęła… Jak to fajnie, że nie jest u babci sama. Co prawda zazwyczaj byli z nią rodzice i wtedy głównie spacerowali po lesie albo zostawała z babcią i wtedy spędzała czas na podwórku u Adriana. A teraz wszystko się zmieniło. To, co jej już spowszedniało, mogła pokazać Tymkowi.

Księżyc świecił jak reflektor, zza okna dochodziło pohukiwanie puszczyków. Pachniały akacje, na podwórku w krzakach coś szeleściło. Noc sprzyjała obserwacji.

Dzieci przyglądały się rodzinie nietoperzy. Każdy pokryty był krótkim, ale gęstym futerkiem, miał wydłużony czarny pyszczek z czarnym nosem i okrągłymi, czujnymi oczkami – trochę jak u miniaturowego psiaka. Łapki były zakończone zgrabnymi palcami z ostrymi pazurkami, którymi nietoperze bez trudu chwytały się nawet maleńkich wyłomów w dachu.

Niektóre maluchy wisiały przytulone do swoich mam, inne piły mleko, jeszcze inne rwały się już do samodzielności.

– Ale im dobrze – powiedział Tymek.

9. Nietoperze, czyli poniemiecka fabryka amunicji

Jagna nie wiedziała, czy już zasnęła, czy jeszcze nie, kiedy usłyszała szybkie kroki. Ktoś wchodził po schodach.

Do pokoju zajrzała babcia.

– No i gdzie łaziliście po nocy?

Jagna i Tymek opowiedzieli o obserwacji rodziny nietoperzy.

– Tak, nietoperze są niesamowite. A od tej zimy mamy kolonię w bunkrach w poniemieckiej fabryce amunicji. Pójdziemy tam któregoś dnia, jeśli będziecie chcieli.

– Babciu… – Tymek ostrożnie wymówił to słowo. Pierwszy raz w życiu miał babcię. – A możemy pojechać jutro?

Jutro? Jagna chciała pokazać mu sześć gniazd bocianich, gliniankę, bagna, dom malarza z arystokratyczną kocicą Wanessą, a poza tym mieli odwiedzić Adriana.

– Jutro to nie wiem, bo musimy pilnie opryskać młodniaki, ale któregoś dnia pojedziemy na pewno. Jeszcze się ich dość naoglądasz. Nietoperzy u nas nie brakuje.

Jagna odetchnęła.

10. Świt, czyli ciepłe ucho Wiktora

Godzinę przed świtem ucichły słowiki, a zaczął dzwonić skowronek. Tymek – nieprzyzwyczajony do takich hałasów – przekręcił się na drugi bok i trafił nosem prosto w ciepłe ucho Wiktora.

W zeszłym roku o tej porze był jeszcze w domu dziecka. Czekał na tatę, licząc dni do jego odwiedzin, ale tata nawet nie zadzwonił. Tymek przeleżał tydzień w dusznym pokoju, bo tak mu to lato obrzydło. A teraz miał rodzinę i nie nudził się w domu dziecka. Był w niesamowitym miejscu, z nietoperzami z jednej strony strychu i puszczykami z drugiej. Od otwartego na oścież okna wiało wilgotnym chłodem poranka. Tymek na bosaka podszedł do okna. Wiktor zerwał się i już był przy nim.

– Spokojnie, nigdzie nie idę – szepnął Tymek.

11. Wolność, czyli co to jest klępa

Kuchnia powitała ich słonecznym blaskiem. Tatusz wyjechał już do Warszawy. W zlewie została po nim filiżanka, a na stole leżała wyrwana z zeszytu kartka.

Kochani!

Jadę do domu. Myjcie się. Nie zabierajcie telefonów do lasu, bo tu jest słaby zasięg i tylko je zgubicie. Myjcie zęby CODZIENNIE!!! Trzymajcie się blisko Wiktora i słuchajcie we wszystkim babci.

Cudownych wakacji,

Wasz Tatusz

Pod spodem był dopisek innym charakterem pisma:

Klępa wpadła z małym w bagno koło Zajęczych Moczarów. Zjedzcie i możecie podejść. Tylko od strony brzóz, nie od glinianki, bo tam już grzęzawisko. Wiktor ma cały czas być z wami i cały czas przy nodze. Pilnujcie się Wiktora. CAŁY CZAS!!!

Wasza BB.

– To my mamy sami chodzić po lesie? – zdziwił się Tymek.

Jagna się uśmiechnęła. Na jej przyjazd babcia zawsze brała urlop, ale gdy tylko rodzice Jagny wyjeżdżali, często okazywało się, że babcia jest jednak niezbędna w lesie.

– Musisz oswoić się z myślą, że możemy chodzić sami, dokąd tylko chcemy. To nie miasto, gdzie rodzice nie odstępują dzieci na krok i nie spuszczają z nich z oka. Tu rządzi wolność – zakończyła zadziornie.

– Wolność – mruknął Tymek. – A co to jest klępa?

– Samica łosia. Tu żyje wiele łosi, bo są rzeki, mokradła i bagna. Łosie, dziki, sarny i jelenie robią sobie specjalne babrzyska, żeby się babrać w błocie, kiedy jest upał albo za dużo much. Łosie są bardzo inteligentne, więc musiało się wydarzyć coś okropnego. Może cielak gdzieś ugrzązł i klępa poszła go ratować. Nie ubieraj się. Idziemy w piżamach. W końcu to wakacje.

Tymek błyskawicznie włożył trampki. Nawet nie chciał słyszeć o traceniu czasu na śniadanie. Tymczasem najpierw trzeba było zadbać o wszystkie zwierzęta. Dopiero wtedy Jagna chwyciła torbę z pokrojonym chlebem, dwa banany, i tak zaopatrzeni wybiegli na drogę.

12. Dziabąg, czyli zwierzęta cierpią tak samo

Było dopiero po szóstej rano, a Wysoka już tętniła życiem. Jagna pokazała Tymkowi dziuplę w wierzbie, w której mieszka rodzina dzięciołów, największe w okolicy jemioły na topolach, cztery bocianie gniazda ulokowane niemal jedno obok drugiego. Do tego psy: Azora, Brutusa i Kazika, z których każdy miał inny wygląd, charakter i swoją niepowtarzalną historię życia.

Tymek szedł koło Jagny, ale niepokoiło go ujadanie, szarpanie łańcuchów, wyrywanie się do siatki i pokazywanie kłów.

– Te psy nic nam nie zrobią?

– Raczej nie. To Wiktor je denerwuje. Popisuje się.

Wiktor miał zadarty łeb i wysoko uniesiony ogon.

– Biedne psy… – Tymek patrzył na uwiązanego koło starej beczki czarnego psa. – Jaki on ma krótki łańcuch!

– Niektórzy ludzie nie bardzo lubią zwierzęta. Tu mieszka Najstarszy Dziabąg, on wręcz nienawidzi zwierząt. Babcia kiedyś mu odebrała psa, bo trzymał go cały dzień w takim kojcu na słońcu, bez cienia, wody i dobrej budy. Dziabąg ciągle dostaje mandaty. Miał nawet sprawę w sądzie, bo tak zaniedbał swoje krowy. Ale nic z tego nie pomaga. Dobrze, że przynajmniej nie ma dzieci. – Jagna zaśmiała się, ale Tymka to nie rozśmieszyło.

– Zwierzęta cierpią tak samo. Strasznie to wszystko niesprawiedliwe. Można się urodzić tak jak ty albo tak jak ja. Być jak Wiktor albo jak ten pies. Nie ma sprawiedliwości.

– A wy co tu, dzieciaki? Do domu! Już mi się stąd zabierać. – Najstarszy Dziabąg był niemal identyczny jak Średni, tylko zamiast wideł dzierżył w ręku kosę.

– Jak pan psa trzyma? Jaki on chudy…

– A wasz jaki jest? Na policję zgłoszę, że psa macie zagłodzonego. Wynocha mi stąd! – Dziabąg uniósł kosę i nią pogroził.– Mądralina z miasta przyjechała i mnie uczyć będzie. Mój pies i mogę robić z nim, co chcę. Bierz ich! – rzucił komendę.

Biedny, chudy pies zaczął szarpać łańcuchem i ujadać jeszcze bardziej.

– Powiemy babci, to się tym zajmie.

Jagna chwyciła Tymka za rękaw i skręcili w drogę prowadzącą na mokradła.

– Ciekawe, co u Adriana?– zapytała sama siebie Jagna.

Wiktor jednak nie skręcił. Szczekał i patrzył w kierunku drogi, która prowadziła do Stawów Jana.

– Co chcesz nam powiedzieć? – Jagna popatrzyła za Wiktorem, który stanął kilka metrów od nich, ale na innej drodze, niż oni wybrali. – Tam mieszka Adrian – powiedziała.

Wiktor zaprowadził ich prosto na podwórko Tomaszewskich.

– On chyba przed tą panią Anetą należał do jakiegoś szpiega – rzuciła zdziwiona.

– To nie jest wykluczone, albo do niewidomego – dodał Tymek.

13. Którędy idziemy, czyli to jest właśnie Mario

Jagna śmiało weszła na podwórko. Bez wahania podeszła do uwiązanego na łańcuchu, na szczęście dłuższym, rudo-białego kundelka. Ten na widok Wiktora położył się na plecach i zaczął machać grubym krótkim ogonem.

Z domu dochodził głos Adriana:

Krąży Ziemia, Mars i Jowisz,

Merkury z Plutonem,

Wenus, Saturn, Uran, Neptun –

wszystkie w jedną stronę.

Dziewięć planet obok siebie

kręci się bez końca

i choć każda z nich jest inna,

krążą wokół Słońca.

– Adrian! – Jagna krzyknęła w stronę otwartego okna, w którym tańczyła na wietrze firanka. – Kończ rozdział, idziemy na moczary!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki