Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzydzieści niesamowitych dni ze wschodnimi krajobrazami w tle
Ewa od lat marzyła, by rzucić wszystko i ruszyć na Wschód: najpierw koleją transsyberyjską dojechać aż do Irkucka, a następnie pójść za ciosem i kolejnymi pociągami przez mongolskie stepy dotrzeć aż do Chin. Udało się i… tak właśnie powstała ta książka! Oto zapis szalonej, trzydziestodniowej wyprawy przez świat wschodnich kultur, odmiennych mentalności i niecodziennych krajobrazów widzianych zza okna rozpędzonego pociągu. W lekki i humorystyczny sposób opowiada o paradoksach życia w Moskwie, nostalgicznym bezkresie mongolskich stepów czy fascynującym chaosie charakterystycznym dla Pekinu, Szanghaju i Hongkongu. Czy ty też dasz się uwieść pełnemu kontrastów Wschodowi?
Od dawna marzyłam o wyprawie koleją transsyberyjską przez Rosję, stepy Mongolii aż do Chin… Robiłam wiele podejść, aby zrealizować swój cel – rozmowy ze znajomymi, planowanie kwestii urlopu, oglądanie zdjęć, filmów, sprawdzanie hoteli i w koło Macieju to samo – ale nigdy nie było tego konkretnego kroku do przodu. Każdego chyba dopadłoby zwątpienie, że ten wyjazd kiedykolwiek się uda, więc dopadło i mnie. Nie potrwało ono jednak długo, bo nie przestawałam o tym mówić – i pewnego dnia ktoś powiedział mi krótko:
– Nie myśl tyle, musisz to w końcu zrealizować!
To był dla mnie jasny komunikat i motywacja, by zabrać się za szkicowanie planu wycieczki.
Ewa Nowak
Urodziła się w Warszawie w 1988 roku. Ukończyła studia prawnicze oraz studium prawa rosyjskiego. Współpracuje z producentami spożywczymi z Syberii poprzez import ich unikatowych wyrobów do krajów unijnych. Pasjonatka motocykli – jej kolekcja składa się z ponad dwustu pięćdziesięciu sztuk miniaturowych jednośladów. Podróżniczka – przemierza świat koleją, ponieważ uważa, że w ten sposób lepiej pozna kulturę danego narodu. Miłośniczka tradycji i architektury Wschodu – głównie Rosji, którą stale odkrywa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 355
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W podziękowaniu Rodzicom za podróżnicze inspiracje, Towarzyszom wyprawy za niezapomnianą przygodę oraz Piotrowi Koczorowskiemu ze Szczecina
Od dawna marzyłam o wyprawie koleją transsyberyjską przez Rosję, stepy Mongolii aż do Chin… Wcześniej czytałam na ten temat artykuły w Internecie albo innych książkach podróżniczych, ale nigdy nie udało mi się znaleźć wszystkich interesujących mnie informacji w jednym miejscu. Stąd pomysł na tekst, który macie przed sobą, i dlatego pisałam go z nadzieją, że moje opracowanie okaże się Wam przydatne, a podróż interesująca. Robiłam wiele podejść, aby zrealizować swój cel – rozmowy ze znajomymi, planowanie kwestii urlopu, oglądanie zdjęć, filmów, sprawdzanie hoteli i w koło Macieju to samo – ale nigdy nie było tego konkretnego kroku do przodu. Każdego chyba dopadłoby zwątpienie, że ten wyjazd kiedykolwiek się uda, więc dopadło i mnie. Nie potrwało ono jednak długo, bo nie przestawałam o tym mówić – i pewnego dnia ktoś powiedział mi krótko:
– Nie myśl tyle, musisz to w końcu zrealizować!
To był dla mnie jasny komunikat i motywacja, by zabrać się za szkicowanie planu wycieczki.
W mojej opowieści pojawi się nie tylko historia początku zamiłowania do Wschodu przeplatana opowieściami o różnych okresach pobytu w Moskwie, ale również dokładny opis i wskazówki dotyczące samej podróży koleją transsyberyjską krok po kroku.
Pamiętam jak dziś dzień wyjazdu ze znajomymi z liceum na zieloną szkołę do Gdańska. Było to co prawda wieki temu, ale wspomnienia nadal mnie trzymają. Niby nic nadzwyczajnego, bo to przecież znane, polskie miasto – dla mnie to było jednak wielkie przeżycie. Nie bez powodu! To właśnie wtedy po raz pierwszy miałam okazję jechać pociągiem. Zawsze uwielbiałam podróżować. Z rodziną zdarzało się, że wyjeżdżaliśmy kilka razy do roku, lubiliśmy zwiedzać miasta, odpoczywać na plaży, ale zawsze jeździliśmy samochodem – to oczywiście nadal bardzo lubię, ale pociąg… POCIĄG TO JEST TO! Uwielbiam ten środek transportu. Uspokaja mnie. Ten stukot, rozmazujące się krajobrazy za oknem, ten specyficzny zapach dworców. To wszystko wpływa na mnie kojąco. W przeciwieństwie do skrzydlatych potworów, które na samą myśl wywołują u mnie palpitację serca. Miałam okazję pofrunąć raz na dwugodzinnej trasie, był to lot w jedną stronę, na szczęście tę powrotną. Mimo że nie strzeliłam nawet jednego procentowego kieliszka, to totalnie nie pamiętam, jak udało mi się stamtąd wyczołgać, taki pożerał mnie stres. To był pierwszy i raczej ostatni raz, kiedy to na wysokości przynajmniej dziesięciu kilometrów odmawiałam błagalną modlitwę o przetrwanie.
Gdy byłam w klasie maturalnej, zrodziło się u mnie ogromne zamiłowanie do języka rosyjskiego. Tutaj przesyłam wielkie podziękowania Ani N., która w tamtym okresie męczyła mnie nowymi słówkami i gramatyką. Do teraz pamiętam jej gromkie:
– Jak się tego nie nauczysz – ubju kak sobaku![1]
Milutko, prawda? Ale dziś bardzo się lubimy. Wówczas postanowiłam sobie, że jak tylko osiągnę odpowiedni poziom języka, to udam się właśnie do Moskwy. Szczególnie że Ania opowiadała mi, jak wiele jest tam do zobaczenia i jak to miasto jest niezwykle zróżnicowane architektonicznie. Z dnia na dzień czułam coraz większą chęć jego poznania i przekonania się na własne oczy, o czym w ogóle mowa. Zawzięcie siedziałam z nosem w książkach i posłusznie wykonywałam wszystkie ćwiczenia, by zacząć właściwie władać językiem.
Minął niespełna rok, nim przyszedł czas na zakup biletów na kolej. Do Moskwy wybrałam się z moją koleżanką Sarą, która tak jak ja nigdy wcześniej nie przekraczała granicy ze Wschodem. Planowałyśmy wyjazd tylko we dwie, bo ja dalej chciałam kontynuować naukę rosyjskiego, a jej zależało na poznaniu miasta, dlatego razem ze mną zapisała się na zajęcia na uniwersytecie.
To jak, ruszamy z tematem?
[1]Ubju kak sobaku! (ros.) – Zabiję jak psa.
Rozdział I
Pamiętam dzień wyjazdu. Piękne wrześniowe popołudnie, teoretycznie koniec okresu urlopowego w Polsce… Ale nie dla mnie – przede mną przygoda życia, mająca swój planowy start o 16:50 w pociągu „Polonez”!
Zanim wszystko się zacznie, trzeba kupić bilety, czterysta sześćdziesiąt złotych od osoby w jedną stronę – i już ja i Sara z walizkami w pełnej euforii stoimy na peronie. Rodzice nie przestają gadać o tym, że powinnyśmy na każdym kroku zachować ostrożność, w końcu jedziemy zupełnie same do obcego kraju, tysiąc trzysta kilometrów od Warszawy, w której właśnie się znajdujemy. Kiwam potakująco głową, ledwo słuchając, co do mnie mówią, przecież nasłuchałam się tego wszystkiego w domu, ale wiadomo, mam dziewiętnaście lat i się martwią. Oczyma wyobraźni już siedzę w środku. Zanim jednak nastąpi to w rzeczywistości, musimy minąć konduktora, który stoi przed wejściem do pociągu. Jest to mężczyzna średniego wzrostu, lekko przygarbiony, w typowym dla kolei uniformie. Ochrypłym głosem prosi nas o paszporty i bacznie się przyglądając, pyta po rosyjsku, jakie jest nasze obywatelstwo. Dumnie odpowiadam za siebie i koleżankę, po czym, nie czekając na jego reakcję, wsiadamy do pociągu. Drzwi zamykają się za nami z głośnym „klik”, po chwili słyszymy gwizdek, więc szybko machamy bliskim i z uśmiechem zajmujemy swoje miejsca.
Pociąg sunął powoli, uśmiech nie schodził mi z twarzy, za chwilę wjedziemy na ostatnią stację w Warszawie: Warszawa Wschodnia. Potem tylko Mińsk Mazowiecki, Mrozy, Siedlce, Łuków, Międzyrzec Podlaski, Biała Podlaska, Terespol i: „Hej, przygodo!” – w nieznane.
Ledwo opuściłyśmy stolicę, a już było słychać otwierające się butelki z winem, w powietrzu unosił się zapach owoców, którymi pasażerowie obdarowywali się nawzajem. My zabrałyśmy ze sobą polskie czekoladki, na wszelki wypadek, jakby trzeba było kogoś przekupić, będąc już w Moskwie, w końcu słodycze to najsłodsza z łapówek. Niestety nasz środek płatniczy na nagłe wypadki szybko zaczął się rozchodzić na wymianie spożywki, niczym na targu w średniowieczu. Towarzystwo błyskawicznie złapało kontakt i każdy czuł się nad wyraz swobodnie. Przed nami dziewiętnaście godzin drogi – do Moskwy miałyśmy dotrzeć następnego dnia rano. W przedziałach było słychać różne opowieści, śmiech, chichoczące dzieci, które zagłuszały chwilową ciszę wszelkimi brzęczącymi zabawkami.
Od dwudziestej drugiej w pociągu obowiązuje cisza nocna; od tej pory można w nim „urzędować”, ale trzeba być nieco ciszej. Towarzyszami podróży byli Rosjanie, na tej trasie byłyśmy jak dwa zagubione odludki z Polszy[2]. Ludzie chętnie nawiązywali z nami kontakt i przysiadali się do nas, w końcu „Polonez” (jego nazwa pochodzi od poloneza Ogińskiego, w Rosji – Pożegnanie ojczyzny) to symbol polsko-radzieckiej przyjaźni, który swój bieg zaczął w czerwcu 1973 roku. Dlatego też, niesione falą historycznego ducha pociągu, po paru godzinach jazdy nawet my zaczęłyśmy odwiedzać przedziały innych podróżnych. W czasie tych wędrówek zauważyłam, że stali bywalcy posiadają dużą wiedzę na temat swojego głównego środka lokomocji. Dowiedziałam się między innymi, że za czasów PRL (Polskaja Narodnaja Respublika) w skład pociągu wchodziło nawet dwadzieścia wagonów, a na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych masowo przewożono nim towary deficytowe, jak na przykład telewizory marki Rubin. Niestety w połowie lat dziewięćdziesiątych spadła opłacalność handlu drobnicowego.
***
Wagon, jakim podróżowałyśmy, miał przedziały, tak zwane kupe[3], czteroosobowe. Dwie dolne, dwie górne półki. Na każdej z nich była starannie przygotowana, pachnąca biała pościel oraz mały ręcznik. Można było wybrać przedziały mieszane, męskie albo damskie. My zdecydowałyśmy się na przedział damski z górnymi półkami, abyśmy w sytuacji, gdyby droga nam się dłużyła i zechciałybyśmy poleżeć, nie były zmuszone wyrzucać naszego współlokatora z dolnego siedziska, tylko same weszły sobie na górę po metalowej, niezbyt wygodnej drabince. Dodatkowo każdy wagon wyposażony był w całkiem przyzwoitą łazienkę, z której można było korzystać bez obrzydzenia.
Kobiety, z którymi znalazłyśmy się w przedziale, to: czterdziestodwuletnia Nina, która urodziła się w Tatarstanie, ale z powodu pracy swego ojca, kiedy była jeszcze dzieckiem, wraz z rodziną musiała przenieść się do Moskwy, i pięćdziesięcioczteroletnia Tamara – stomatolog, która akurat wracała z konferencji w Berlinie. Obydwie zadawały wiele pytań. Ciekawe były, jak wygląda życie w Polsce, na przykład jakie są nasze tradycje czy jakie otrzymujemy wynagrodzenia w różnych profesjach.
Siedząc przy stoliku, Tamara chwyciła za metalowy uchwyt z napisem „RZD” (Rosyjskie Drogi Kolejowe), w którym znajdowała się przezroczysta szklanka z gorącą herbatą. Po łapczywym wypiciu wrzątku skrzywiła się, pytając:
– Dziewuszka, dlaczego tak naprawdę Polacy nie lubią Rosjan?
Oho! – pomyślałam – zestaw pytań niewygodnych. Po czym odpowiedziałam:
– Prawdę mówiąc, nigdy nie spotkałam się bezpośrednio z negatywną opinią o Rosjanach. Ogólnie każdy naród na kogoś narzeka. A co do Rosjan, pewnie jest to związane z historią… poza tym często wypowiadają się osoby, które nigdy nie miały z nimi styczności.
– No właśnie – potwierdziła z lekkim smutkiem, po czym szybko zmieniła temat.
W tym czasie na mojej górnej półce, która znajdowała się po prawej stronie od wejścia, zrobiło się dość chłodno. Nie zauważyłam, kiedy któraś z dziewczyn przekręciła gałki klimatyzacji. W związku z tym, że wywietrzniki umiejscowione są w suficie, jakieś trzydzieści centymetrów nad moją głową, powiew chłodu dawał się we znaki. Przykryłam się pachnącą świeżością kołdrą i leżąc na brzuchu, patrzyłam na zmieniające się widoki za oknem. W oddali biegały jakieś dzieciaki z kijkami w ręku, ktoś zawzięcie grzebał przy masce czerwonego gruchota, a na polanie leniwie pasły się krowy.
Wejście do przedziału Sary wyrwało mnie z błogiego stanu obserwacji. Biedna wróciła z toalety, od godziny narzeka na ból brzucha. Mogłyśmy nie jeść tylu owoców, zanim ich nie umyłyśmy, ale ludzie, którzy nas poczęstowali, byli tak mili, że nie sposób było im odmówić.
– To już granica! – krzyknęła Tamara.
Dojechaliśmy do Terespola – do bramy między Wschodem a Zachodem.
Zerwałam się z górnej półki, wygrzebałam z zapchanego jedzeniem plecaka paszport i czekałam na przyjście celnika.
Najpierw odwiedziła nas ekipa polskiej straży granicznej, zadając pytania, dokąd się wybieramy, na ile, gdzie będziemy, co ze sobą zabrałyśmy i tak dalej. Minęło kilka minut, lecz na zegarku było już godzinę później – to wszystko z powodu zmiany czasu. Znaleźliśmy się teraz w Brześciu na Białorusi; tutaj dotyczył nas już czas taki sam jak w Mińsku czy w Moskwie. Odsunęłam do końca zasłonę okna, by zobaczyć, co dzieje się na zewnątrz.
Po peronie snuli się zamyśleni mężczyźni, racząc się dymem z papierosów; niektórzy z nich żegnali się ze swoimi zapłakanymi kobietami i zmierzali w stronę wagonu. My natomiast czekałyśmy na przyjście pogranicznika[4].
– Zdrawstwujtie, dokumienty pożalujsta[5] – rzekł umundurowany białoruski celnik.
Jego wzrok nie był zbyt miły. Patrzył na mnie, jakbym przewoziła co najmniej walizkę dolarów, a ja przecież miałam w bagażu tylko bluzki, spodnie, kilka par gaci i skarpetek. Był jednak niedowiarkiem i musiałam pokorniutko otworzyć swoją wypchaną po brzegi walizkę. Nasze paszporty powędrowały razem z nim, a my tymczasem wjechaliśmy do ogromnego garażu.
Ze względu na zmianę rozstawu szyn pociąg musiał zostać podniesiony (z nami w środku), by zmienić jego wózki. Jeździliśmy do przodu i do tyłu, wytelepało nas jak na chińskiej karuzeli. Po czterdziestu minutach ruszyliśmy dalej.
W nocy zatrzymywaliśmy się jeszcze na granicy białorusko-rosyjskiej, która w 2016 roku została zniesiona. Dziś to przejście dla turystów jest niby nielegalne – niby, bo kasy wciąż sprzedają bilety na tę trasę i mimo że rok 2016 już dawno za nami, przejeżdżam nią do dziś, bez przykrych doświadczeń.
Droga mijała bardzo szybko, nie wiem, czym zakończyła się pogawędka z naszymi współlokatorkami, bo jak uchyliłam ciężkie od niewyspania powieki, zauważyłam, że nadszedł świt. Kilka minut później usłyszałam, jak konduktor wagonu łomocze w zamknięte drzwi naszego kupe, byśmy zdążyły rozbudzić się przed dojazdem do celu.
Poszewki należało zdjąć z kołdry i poduszki, następnie ułożyć w kostkę i pozostawić w przedziale. Kiedy pociąg zbliżał się do stacji Moskwa Belorusskaja, pomału zaczęłyśmy szykować się do wyjścia.
Na dworcu czekał na nas mój kolega Vadim. Dość wysoki, niestandardowy chłopak o ciemnych, kręconych włosach i wdzięcznej przerwie między zębami, przez którą zapewne byłby w stanie pokazać język. Vadima poznałam przez Skype’a, gdy szukałam kontaktu z rodowitym Rosjaninem, by kształcić język. Poświęcił mi dużo czasu, tłumaczył niezrozumiałe dla mnie słowa, pisał je na czacie komunikatora, kiedy zupełnie nie wiedziałam, o co mu chodzi. Wtedy musiałam już tylko wstukać dany wyraz w translator i… EUREKA! W końcu wiedziałam, co chłopak miał na myśli! Było wiele śmiechu, wiele nieporozumień językowych, był to naprawdę fajny czas. Po kilku miesiącach naszej wspólnej nauki na odległość nawet przyjechał na kilka dni do Warszawy, byśmy poznali się na żywo. Oczywiście nie obeszło się bez komentarzy jego najbliższych, którzy sceptycznie podchodzili do tego pomysłu. Przestrzegali go, że jak przyjedzie do Polski, może czyhać na niego niebezpieczeństwo. Może zostać porwany, a następnie obudzić się bez nerki albo innego organu, o ile w ogóle by się obudził. Mój internetowy kolega wykazał się jednak odwagą i sam, z niedużą walizką, przybył do naszej stolicy.
Pociąg zatrzymał się. Konduktor poprosił o chwilę cierpliwości. Starannie otworzył drzwi i wyszedł jako pierwszy, a za nim ruszyła kolejka podróżujących.
Nasz wagon znajdował się prawie na samym końcu metalowego węża. Po wymianie mocnych uścisków z Vadimem ruszyliśmy przed siebie. Peron był bardzo długi, przez głośniki co chwila były nadawane informacje o odjazdach i przyjazdach różnych pociągów. Dworzec Białoruski, o zielono-białych barwach, nazywany jest również stacją Moskwa–Passażyrskaja–Smolenskaja, która została otwarta w 1870 roku. Tuż obok niego znajduje się stacja metra Białorusskaja, na którą właśnie weszliśmy.
Vadim pomógł nam ciągnąć walizki i zaprowadził do akademika Uniwersytetu Moskiewskiego, w którym miałyśmy gościć przez czternaście dni. Większość ludzi wybiera jako miejsce szkoleń w Rosji Uniwersytet Puszkina, jednak – jakkolwiek by patrzeć – jak już się wspinać, to na sam szczyt!
Sam Uniwersytet to przeogromne gmaszysko zbudowane na powierzchni ponad trzystu dwudziestu hektarów według projektu Lwa Władimirowicza Rudniewa. Usytuowany jest w jednej z najwyższych części miasta – na Wzgórzach Worobiowych (kiedyś Leninowskich). Wzgórza te cieszą się dużą popularnością wśród młodzieży, która często przychodzi tu po skończonych zajęciach. Nie brakuje tu również malarzy, którzy przelewają na płótna wystające z ziemi wieżowce, a także nowożeńców, pozujących do sesji fotograficznej na tle panoramy Moskwy. Z miejsca tego widać również stadion Łużniki i moskiewskie drapacze chmur, co przypomina mi największy w Europie ogród na Dachach BUW-u (Biblioteka Uniwersytecka w Warszawie). Pięknie zagospodarowana przestrzeń, słynąca z kosmologicznych rzeźb Ryszarda Stryjeckiego, robi wrażenie na niejednym turyście. Poza tym ogrody często przyciągają pary uwieczniające swoją miłość między bogatą roślinnością, na tle fontanny, stawu albo – jak na Worobiowych Wzgórzach – po prostu na tle panoramy miasta.
Na powierzchni całego kompleksu uniwersyteckiego znajdują się obiekty sportowe takie jak: sale gimnastyczne, tory łyżwiarskie, baseny, korty tenisowe czy też pola golfowe. Oprócz tego jest też piękny park z fontannami i ogród botaniczny. Tak więc, by obejść cały teren, potrzeba niekrótkiej chwili. Jest to jeden z siedmiu wieżowców (jedna z „sióstr” Stalina) w Moskwie, o wysokości dwustu trzydziestu pięciu metrów, zaprojektowany w stylu socrealizmu. Pomysł na budowę tak wysokich gmachów, łączących w sobie rosyjską architekturę ze stylem neogotyckim, wyszedł od sowieckiego rewolucjonisty, dyktatora i polityka komunistycznego Józefa Stalina. Wszystkie Siedem Sióstr Stalina charakteryzuje poziomowana sylwetka, masywna u podstawy, zwężająca się do smukłej iglicy, często zakończonej symboliczną radziecką gwiazdą.
Poza budynkiem uczelni w tym samym stylu powstały również: pięciogwiazdkowy luksusowy hotel Ukraina, z którego roztacza się widok na rzekę Moskwę (niestety nie dla psa kiełbasa i z Sarą musiałyśmy obejść się smakiem); dom na Wybrzeżu Kotielniczeskim, który jest typowym budynkiem mieszkalnym; gmach Ministerstwa Spraw Zagranicznych; dom na Placu Kudryńskim – również znajdują się w nim typowe mieszkania; Hotel Leningradskaja (dziś Hilton Moscow Leningradskaja Hotel); wieżowiec na Placu Czerwonej Bramy oraz nigdy nieukończony administracyjny budynek w Zarjadje.
Koniec końców, jak już wiecie, to tylko jedna z „sióstr Stalina” okazała się łaskawa i nas na te kilka dni przygarnęła. Konstrukcją przypomina ona warszawski Pałac Kultury, tyle że nieco większych rozmiarów. Budynek jest siedzibą najbardziej znanego Uniwersyteu w Rosji, założonego 23 stycznia 1755 roku przez cesarzową Elżbietę Piotrowną, dzięki pomysłowi rzuconemu przez Michaiła Łomonosowa (uniwersytet nosi właśnie jego imię: Moskiewski Uniwersytet Państwowy im. Michaiła Łomonosowa, ros. MGU).
Zanim weszliśmy do gmachu uniwersytetu, już przy drzwiach stał pokaźnych rozmiarów ochroniarz w ciemnozielonej czapce z delikatnie wystającym czarnym daszkiem. Miał na sobie starannie zapięty zielony mundur i wysokie prawie do kolan sznurowane buty. Od niechcenia rzucił na nas okiem, wskazał dłonią innego nadętego mężczyznę. Ten zaś wnikliwie nam się przyglądał, kartkując nasze paszporty. Po chwili wyszeptał coś pod nosem i zaprowadził do odpowiedniej osoby, która wydaje przepustki upoważniające do przekroczenia bram uczelni. Uzyskują je jedynie uczęszczający na zajęcia, bo przypadkowy turysta może jedynie pomarzyć, by wejść do środka. Jedna mała biała kartka, spokojnie mieszcząca się do wizytownika, z kilkoma pieczątkami i podpisami pozwoliła nam uczynić krok dalej.
Kolejnym etapem były zdjęcia mordek do legitymacji – tak od razu po tej dziewiętnastogodzinnej podróży pociągiem, przejechaniu siedmiu stacji metra z dwiema przesiadkami, co zajęło nam przecież zaledwie „chwilę”, następnie jeszcze przemarsz z tobołami właśnie tutaj… Więc zgadnijcie, jak na nich wyszłyśmy… Dramat!
Stawiałyśmy pierwsze kroki w jednym z największych budynków Moskwy. Mnóstwo sal, korytarzy, w każdym miejscu tłum uradowanych studentów. Część siedziała na ławkach i czytała z zainteresowaniem książki, inni podpierali ściany, wdzięcząc się do siebie. Weszłyśmy przypadkiem na stołówkę, z której unosił się zapach pysznego jedzenia. Ślinka ciekła, ale to nie był moment na konsumpcję.
Błądząc po akademickim labiryncie, wreszcie dotarłyśmy do naszego lokum. Okazało się, że należą do nas dwie nieduże komnaty[6]. Skromne umeblowanie jak za dawnych czasów. W środku delikatnie było czuć zapach stęchlizny, ale… otworzymy okno i da się przeżyć. Stojące pod oknem łóżko przypominające wąską, lekarską kozetkę, obdrapane, drewniane biurko, na którym nie było nawet lampki, no i ciemny, drewniany regał na ciuchy i wszystkie inne pierdoły.
Pośrodku tych dwóch pokoi była łazienka. Otwierając drzwi, wymieniłyśmy dość wymowne spojrzenia. Niestety tutaj wietrzenie nawet przez miesiąc nic by nie pomogło. Oprócz zapachu zakiszonych w pralce ubrań, w kabinie prysznicowej – o ile można w ogóle ją tak nazwać – walały się długie, czarne kłaki! Podeszłam więc do zardzewiałej, cienkiej słuchawki prysznicowej, by strumieniem niczym sik pająka (oczywiście mam na myśli, że było tak słabe ciśnienie) usunąć ten rażący w oczy widok.
– Wzięłaś klapki? – zapytała moja zniesmaczona podruga[7].
– Na szczęście – odpowiedziałam krótko.
Pod małym, zardzewiałym kranem leżały dezynfekujące środki, których zapewne nie zawahamy się użyć, kiedy wrócimy tu ponownie.
UNIWERSYTET MOSKIEWSKI MGU
MUZEUM HISTORYCZNE
Minęło zaledwie trzydzieści minut, zanim wyszłyśmy do Vadima (on niestety musiał zostać przed wrotami uczelni). Byłyśmy trochę zmęczone podróżą, jednak nie mogłam doczekać się, kiedy na własne oczy uwidzę[8] Plac Czerwony, zajmujący powierzchnię trzystu trzydziestu metrów długości i siedemdziesięciu metrów szerokości. Miejsce to było wielokrotnie przebudowywane, burzono i wznoszono na nim pomniki, cerkwie oraz targowiska, stąd też w XV wieku nosił nazwę Placu Targowego. Dopiero w XVII wieku nazwa została zmieniona na Plac Czerwony, który dziś jest głównym centrum życia społecznego Rosji. To właśnie na nim odbywają się najważniejsze dla rosyjskiego państwa defilady, obchody, święta i inne istotne wydarzenia.
Tego dnia pogoda nie była słoneczna. Niebo było zasnute chmurami i wiał dość chłodny wiatr. Szliśmy w stronę metra mniej więcej dwadzieścia minut, po czym znaleźliśmy się na czerwonej linii, na stacji Uniwersytet i jadąc przez siedem przystanków, dojechaliśmy do naszej docelowej stacji – Ohotnyj Rjad.
Będąc jeszcze w podziemiach, przeciskaliśmy się przez chmarę ludzi, którzy nie zważając na innych, gnali przed siebie. To zagęszczenie to nie tylko efekt godzin szczytu, ale również znajdującego się tu ogromnego centrum handlowego o takiej samej nazwie jak stacja metra, czyli Centrum Targowe Ohotnyj Rjad, które przypomina warszawskie Złote Tarasy. Wyszliśmy na powierzchnię, na Plac Maneżowy, który łączy Plac Czerwony z jedną z najdłuższych i najbardziej znanych ulic Moskwy, ulicą Twerską, obfitującą w eleganckie, drogie butiki oraz restauracje. Wspomniany Plac Maneżowy to swoją drogą świetne miejsce na to, by spotkać się ze znajomymi, pospacerować lub po prostu przycupnąć na ławce z książką w ręku, w samym centrum miasta. Jest tutaj także dom jazdy konnej, tak zwany Maneż, w którym często odbywają się różnego rodzaju wystawy.
Pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to wielki budynek hotelu Four Seasons, który usytuowany jest kilka kroków od wyjścia z metra. Przyjemność nocowania w nim zarezerwowana jest raczej dla elit – stwierdzam po stojących przed nim wypucowanych, eleganckich limuzynach (nie jest to oczywiście jedyny taki lanserski hotel w tym mieście). Następne, co zauważam, to pomnik Gieorgija Żukowa – radzieckiego dowódcy wojskowego, który dumnie siedzi na koniu, wskazując prawą dłonią swój cel. Żukow zasłynął jako jeden z głównych dowodzących Armią Czerwoną podczas trwania II wojny światowej. Monument znajduje się na tle ogromnego budynku z czerwonej cegły ze srebrnym dachem. Vadim, jako nasz prywatny przewodnik, właśnie opowiada, że jest to Moskiewskie Państwowe Muzeum Historyczne założone w 1872 roku według projektu Władimira Sherwooda. Dziś nie będziemy tam wchodzić, to jednak nie przeszkadzało Vadimowi dalej snuć opowieści o mijanym miejscu.
W tym muzeum znajdują się miliony przeróżnych eksponatów. Ci, którzy tu przyjeżdżają i chcą poznać nieco historię, mogą w jednym miejscu zobaczyć życie miasta od czasów jego powstania aż do dziś. Są w nim różne mapy, starożytne narzędzia, a nawet biżuteria.
Wejście na Plac Czerwony rozpoczęliśmy od przejścia przez Bramę Zmartwychwstania, która wcześniej nazywana była Triumfalnymi Wrotami, ze względu na wjeżdżających przez nią carów. Nad bramą mieści się też malutka kapliczka Matki Boskiej Iwierskiej, pod którą często zbierali się zwyczajni mieszkańcy po to, by odmówić modlitwę o zdrowie lub o pomyślność w swoich działaniach.
Kiedy znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni Placu, wiatr stawał się coraz silniejszy. Zaczęło robić się zimno, na szczęście emocje rozgrzewały mnie od środka, co dodawało mi sił.
Krasnaja Ploszczad – w języku rosyjskim dokładnie oznacza Plac Czerwony, który wcześniej określany był mianem „Pięknego Placu” (etymologia słowa krasnyj wywodzi się od krasiwyj, czyli piękny). „Piękny Plac” zamknięty jest dla jakichkolwiek samochodów, chyba że chodzi o rządowe limuzyny lub pojazdy wojskowe.
Po lewej stronie od wspomnianej wcześniej Bramy naszym oczom ukazał się Sobór Kazańskiej Ikony Matki Bożej. Ikona, która w nim się znajduje, przez Rosjan otaczana jest wielkim kultem ze względu na przyniesienie szczęścia księciu Dymitrowi Pożarskiemu podczas zwycięskiej kampanii przeciwko okupującym Moskwę Polakom. Vadim powiedział nam o tym z wielką dumą, a ja nie wiedziałam, czy mam radować się razem z nim, czy jednak temat przemilczeć.
Przechodząc przez pełną różnych knajpek ulicę Nikolską, trafiliśmy do pięknie zdobionego budynku o nazwie GUM, czyli Główny Dom Towarowy (Glawnyj Uniwersalnyj Magazin), powstałego pod koniec XIX wieku. Jak wiadomo, obok galerii handlowej nie można było przejść obojętnie. Ten kilkupiętrowy gmach ma żelazno-szklaną konstrukcję powiązaną z formami staroruskiej architektury. W jego wnętrzu znajduje się około dwustu, niestety nie najtańszych sklepów, dlatego Rosjanie często nazywają go „wystawą cen”. Choć z tego, co mi wiadomo, na niektórych te ceny na pewno wrażenia nie robią, w końcu stolica Rosji jest miastem z największą liczbą miliarderów. Fontanny, balustrady, a także rzeźby wskazują na ekskluzywność tego miejsca.
GUM nie zawsze był jednak miejscem handlu. Pod koniec lat dwudziestych Stalin odebrał obiektowi tę funkcję i stworzył w nim siedzibę komitetu zarządzającego pięcioletnim planem rozwoju gospodarki narodowej. Dopiero po jego śmierci znów wróciła pierwotna rola. Dziś można kupić tam absolutnie wszystko. Ciuchy luksusowych marek, wyszukane jedzenie, drogie zabawki, nowoczesną elektronikę albo przepyszne lody umiejscowione w malutkiej budce, po które jest wieczna kolejka. Wchodząc na najwyższe, trzecie piętro można przekąsić jakiś dobry rosyjski smakołyk i z góry obserwować grasujących po sklepie ludzi. Galeria robi niesamowite wrażenie zimą – co miałam okazję potwierdzić osobiście – kiedy to pojawiają się w niej charakterystyczne dla świąt Bożego Narodzenia zdobienia. Kartonowe pudełka pozawijane w kolorowe papiery, ogromna choinka, a na niej bombki wielkości arbuzów, a nawet żywa rosyjska Śnieżynka chodząca między wpatrującymi się w witryny sklepów ludźmi, trzymając w ręku koszyczek z łakociami dla dzieci. Już w samym sklepie można poczuć się jak w bajce.
Zimą Plac Czerwony zupełnie różni się od tego letniego, co potwierdziły moje kolejne przyjazdy. Kiedy prószy śnieg, to miejsce staje się wręcz magiczne. Tuż przed GUM-em rozstawia się wielkie lodowisko, nie ma też problemu z wypożyczeniem na miejscu łyżew. Przyznam, że kiedy wybrałam się tu kilka miesięcy później, osobiście nie skorzystałam z tej przyjemności, bo nie miałam odwagi wyjąć stopy z cieplutkiego, obszytego misiem buta, by włożyć ją w plastikowe, zimne łyżwy przy temperaturze minus dwudziestu pięciu stopni. Natomiast patrzenie na figurnoje katanije[9] innych osób było przyjemne. Z placu robi się wielkie targowisko połączone z mnóstwem rozrywek. Często serwowana jest herbata z varjenijem – to typowe dla Rosjan. Moje ulubione varjenije (czyli coś podobnego do naszej polskiej konfitury) jest z owocami rokitnika syberyjskiego, który w Rosji nazywany jest oblepihą. Piszę o tym, bo uważam, że każdy, kto odwiedzi Moskwę zimą, powinien koniecznie jej spróbować, nie tylko ze względu na walory smakowe, ale również zdrowotne – rokitnik, jako złoto Syberii, dostarcza organizmowi mnóstwa witamin, które ochronią go chociażby przed przeziębieniem. Oczywiście na placu znajdzie się też sporo grzanego wina, piwa czy konkretniejszych trunków. Smakosze trafią na stoiska, gdzie sprzedawane są rosyjskie pielmieni[10] z mięsiwem lub tak zwana zupa rybna ucha z wielkiego, żeliwnego kotła. Nie zabraknie również stoisk dla tych, którzy chcieliby przyodziać się w jakąś rosyjską chustę, czapkę uszatkę czy walonki. Oprócz tego znajdzie się również coś dla najmłodszych, na przykład zabawki z kreskówek, takie jak Czieburaszka czy Krokodil Giena. Do tego wszystkiego czas będzie umilać muzyka, grana i śpiewana przez zespoły rosyjskie. Melodie są skoczne, dlatego w chłodne dni nie brakuje tych, co chętnie przytupują nóżką.
Wszystko pięknie, świątecznie, magicznie, ale jeśli ktoś z was chciałby spędzić w tym urokliwym miejscu sylwestra, to – jeśli nie chcecie być stratowani – poważnie się zastanówcie. Ja koniecznie chciałam zobaczyć, jak w rzeczywistości wygląda niebo pokryte fajerwerkami tuż nad Placem Czerwonym. W ciągu dnia codziennego przemieszcza się tu tysiące osób, nie mówiąc już o dniu trzydziestym pierwszym grudnia. Wspomnę przy okazji, że Nowy Rok w Rosji obchodzony jest dwukrotnie: pierwszy raz pierwszego stycznia, według kalendarza gregoriańskiego, a drugi raz – czternastego, tak zwany staryj nowyj god – według kalendarza juliańskiego. To podwójne świętowanie wynika z dekretu Piotra I, który zarządził, że huczne obchodzenie Nowego Roku w noc z trzydziestego pierwszego grudnia na pierwszego stycznia pozwoli stać się Rosji bardziej europejską. Sylwester jest dla Rosjan jednym z najważniejszych wydarzeń w ciągu całego roku, podczas którego mogą nieustannie bawić się na ulicach miasta, tańczyć, jeść, pić, brać udział w różnych grach i zabawach. Temperatura, jaka panowała tego dnia, to około minus dwudziestu pięciu stopni. Należy więc zwracać uwagę na wysunięte dachy, z których często (szczególnie poza centrum miasta) wiszą zamarznięte ogromne sople lodu. Strach pomyśleć, co by było, gdyby… Choć można to zwizualizować, przypominając sobie scenę słynnego amerykańskiego melodramatu Uwierz w ducha, w którym przyjaciel głównego bohatera granego przez Particka Swayzego oberwał wbijającym się w niego kawałkiem szyby. Koniec tego był marny.
Niemniej w mojej sytuacji zaczęło robić się ciepło, kiedy ledwo starczało miejsca, by złapać oddech. Tutaj pozwolę sobie na wtrącenie zapewne znanego wszystkim przysłowia: „w kupie zawsze raźniej”, a w tym przypadku i cieplej. Kiedy zbliżała się północ, ja próbowałam „przeczołgać się” tunelami metra do światełka, czytaj: wyjścia, by zdążyć na powitanie Nowego Roku.
Mnóstwo mundurowych, jazgot wszystkich wyczekujących na wybicie zegara. Ciężko skupić myśli, ale przecież sama tego chciałam.
DING – usłyszałam gong zegara. Wpatrywałam się w oświetlone od latarni niebo. Wizja jego pokrycia przez fajerwerki nie została spełniona. Na ulicach rozbrzmiewała wesoła muzyka, ludzie zaczęli składać sobie życzenia i tańcować, gdzie popadnie. Kilka minut po północy pojawiło się kilka fajerwerków, które odpalali śmiałkowie z okien samochodu, i tak właśnie wyglądał Sylwester, który dopiero miał się wydarzyć… ale może nie uprzedzajmy faktów i wróćmy do teraźniejszości.
PLAC CZERWONY
GUM
SOBÓR WASYLA BŁOGOSŁAWIONEGO/POMNIK MININA
ZMIANA WARTY
MURY KREMLA
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
[2]Polszy (ros.) – Polski.
[3]Kupe (ros.) – przedział.
[4]Pogranicznik (ros.) – celnik.
[5]Zdrawstwujtie, dokumienty pożalujsta (ros.) – Dzień dobry, dokumenty poproszę.
[6]Komnaty (ros.) – pokoje.
[7]Podruga (ros.) – koleżanka.
[8]Uwidiet (ros.) – zobaczyć.
[9]Figurnoje katanije (ros.) – jazda figurowa.
[10]Pielmieni (ros.) – pierożki.
Daleko po torach. Rosja, Mongolia i Chiny
ISBN: 978-83-8219-951-2
© Ewa Nowak i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Paweł Pomianek
Korekta: Emilia Kapłan
Okładka i mapy: Wioleta Melerska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek