Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Florencja nie jest miastem jak każde inne. Od wieków rzesze uczonych próbują uchwycić przyczyny jej wyjątkowości. To zainteresowanie wynika również z faktu, że trzynasto- i czternastowieczna Florencja jest znakomitym miejscem do obserwacji procesów rządzących historią nie tylko Włoch, ale także całej Europy. Książka nie jest podręcznikiem, choć autorzy otwierają jak najwięcej okien z widokiem na rozmaite aspekty życia dawnej Florencji, pokazują obrazy i przedstawiają punkty widzenia, które pozwolą wejść do tego twórczego, żyznego świata. Reszta opowieści toczy się na ulicach i placach Florencji, którą czytelnik, być może z tą książką w ręku, będzie miał przyjemność odwiedzić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 343
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
Come albero fiorito. Firenze tra medioevo e rinascimento.
Redaktor prowadzący
Michał Karpowicz
Redaktor naukowy
Dr hab. Henryk Litwin
Redakcja językowa
Leszek Kamiński z zespołem
Korekta
Mirosława Kostrzyńska
Projekt okładki
Ewa Majewska
Kompleksowy projekt typograficzny
Studio TYPO
Ilustracje na okładce i stronie tytułowej:
1. Francesco i Raffaello Petrini, Widok Florencji, ok. 1490, akwarela z miedziorytu Francesco Rosselliniego, z kolekcji Museo Firenze com’era, fot. akg-images / Rabatti & Domingie.
2. Witraż z herbem Medyceuszy w kościele Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny we Florencji, XV wiek, fot. Sailko, Wikimedia Commons, CC BY 3.0.
3. Mężczyźni w strojach z początku XV w., Florencja, rysunek z 4. ćwierci XIX wieku, z kolekcji Muzeum Narodowego w Krakowie, domena publiczna.
© Copyright by Mandragora s.r.l., 2016.
© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2023.
Wydanie pierwsze
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN: 978-83-8196-611-5
Florencja nie jest miastem jak każde inne. Od wieków rzesze uczonych opowiadają jej dzieje, próbując uchwycić przyczyny wyjątkowości zrodzonej ze spotkania geniuszu artystycznego z ambicjami osobistymi, rodzinnymi i politycznymi. To zainteresowanie wynika również z faktu, że trzynasto- i czternastowieczna Florencja jest znakomitym miejscem do obserwacji procesów rządzących historią nie tylko Włoch, ale także całej Europy.
Dzieje Florencji są zaskakujące i często zagmatwane, składają się na nie zaciekłe walki między stronnictwami, nienawiść i zemsta, ale także umiejętność znajdowania wciąż nowych rozwiązań politycznych. To przygody bankierów, fabrykantów i kupców, ostentacyjne bogactwo, ale i solidarność z biednymi, chorymi i osieroconymi. Są to wreszcie dzieje ludzi pozbawionych skrupułów, nierzadko bluźnierców, ale i ludzi niezachwianej, żarliwej wiary. Florencja w tamtych wiekach kipiała życiem, a jej ówcześni mieszkańcy wciąż mają wiele do przekazania tym, którzy pragną zrozumieć świat, również ten dzisiejszy. Właśnie dlatego chcieliśmy opowiedzieć o średniowiecznej i renesansowej Florencji.
Ta książka nie jest nowym wkładem do badań nad dziejami miasta ani podręcznikiem systematycznie opisującym wydarzenia dawnych wieków. W jej rozdziałach chcieliśmy otworzyć jak najwięcej okien z widokiem na rozmaite aspekty życia dawnej Florencji, pokazać obrazy i przedstawić punkty widzenia, które pozwolą wejść do tego twórczego, żyznego świata w wiośnie jego istnienia. Te krótkie rozdziały zostawiają miejsce dla wyobraźni: reszta opowieści toczy się za oknem, na ulicach i placach Florencji, którą Czytelnik, być może z tą książką w ręku, będzie miał przyjemność odwiedzić.
Silvia Diacciati, Enrico Faini, Lorenzo Tanzini, Sergio Tognetti
„Florencja jest jak kwitnące drzewo, którego pień i konary wyrastają z Piazza dei Signori” – śpiewa Rinuccio w jednoaktowej operze Giacoma Puciniego Gianni Schicchi. Jej premiera miała miejsce w nowojorskiej Metropolitan Opera w grudniu 1918 roku. Właśnie skończyła się wojna światowa: Włochy i Stany Zjednoczone zwyciężyły w niej razem. Muzyczne arcydzieło, lekkie i zabawne, zdawało się być manifestem nowej epoki. Dalsze słowa arii brzmią: „Florencja wypuszcza pąki i pną się ku gwiazdom masywne pałace i smukłe wieże!”. Kto wie, czy Amerykanie myśleli wtedy o wieży Palazzo Vecchio, czy o własnych drapaczach chmur. Być może właśnie w tej dwuznaczności tkwi sekret mitu Florencji, pierwowzoru wszelkiej liberalnej władzy, wszystkich nagłych i sensacyjnych fortun: „Dość małostkowej nienawiści i złośliwości! Niech żyją nowi ludzie i Gianni Scicchi!”.
Historia, którą opowiemy na tych stronicach, dotyczy władzy i tego, jak się zmieniała od roku 1000 do czasów Dantego (1265–1321). Zaczęliśmy od końca, od Palagio dei Signori, obecnego Palazzo Vecchio, wzniesionego w rekordowo krótkim czasie w latach 1299–1302; jego wieża to „kwitnące drzewo” Rinuccia, metafora całego miasta. Zaczęliśmy od pałacu, bo jest on – prawie zawsze – symbolem władzy, siedzibą tych, którzy rządzą, czy to będzie jeden człowiek, czy wielu signori (panów) jak we Florencji czasów Dantego. A gdybyśmy tak odkryli, że przez ponad sto lat władza we Florencji nie miała siedziby? Musimy sobie wyobrazić świat bardzo odmienny od naszego, bez punktów odniesienia, do których jesteśmy przyzwyczajeni: bez sztywnych reguł konstytucyjnych akceptowanych przez wszystkich, bez odziedziczonych instytucji politycznych ukształtowanych w pełni przed naszymi narodzinami, bez odwiecznych przywódców, których wizerunek wcale (lub prawie) nie doznaje uszczerbku przez dziesięciolecia. Przed wyruszeniem w tę osobliwą podróż prosimy Czytelnika o uzbrojenie się w sporą dawkę wyobraźni.
Kiedy władza mieszkała na placu San Giovanni
Zaczynamy od rzeczy łatwych. Około roku 1000 władza wyglądała zupełnie inaczej niż w roku 1300, ale przynajmniej miała siedzibę. Był nią wówczas pałac biskupi, istniejący w okolicy Baptysterium, być może niedaleko dzisiejszego pałacu biskupiego. Więcej niż nieliczne dokumenty zachowane z tamtej epoki mówi nam o tym legenda, która krążyła we Florencji na początku XI wieku. Pewnego wieczoru Ugo, margrabia prowincji Tuscia, rządzący w latach 970–1001, wierny poddany cesarza Ottona III, zaprosił na wieczerzę biskupa Florencji imieniem Podo. Prawdopodobnie byli wówczas w dobrych stosunkach mimo odwiecznego konfliktu interesów. Ugo zajmował budynek klasztorny św. Andrzeja (badiola Sant’Andrea) w dawnym sercu Florencji na zasadzie, którą dziś nazwalibyśmy „uprzywilejowanym najmem”. Oczywiście badiola należała do biskupa, pragnącego wszelkimi dostępnymi środkami oddziaływać na miejscowe życie religijne. Nie było jednak innego sposobu na pozbycie się możnego lokatora, jak tylko przy użyciu potężnej broni – perswazji. Podo schlebiał dobrotliwemu Ugonowi, porównując go do króla Dariusza, równie mężnego wobec wrogów, jak pokornego przed Bogiem. W zamian uzyskał zgodę na wyprowadzkę.
Ugo zaprosił Poda, ale nie wiemy, gdzie wówczas rezydował. Wkrótce potem, w 1001 roku, zmarł w Pistoi. Jego ciało zostało przewiezione do Florencji, co było śmiałym przedsięwzięciem, i do dziś spoczywa w Badii. Przez kilkadziesiąt lat żadna władza świecka nie nawiedzała regularnie Florencji; z dwóch możnych, którzy omawiali przy stole urbanistyczną przyszłość miasta, pozostał tylko jeden: biskup. Nic dziwnego, że to z jego inicjatywy kilka lat po pamiętnej wieczerzy rozpoczęto szeroko zakrojone prace budowlane.
Podo niebawem odszedł z tego świata i po krótkich rządach biskupa Gwidona katedrę objął sprawny i ambitny Hildebrand (1008–1024). To on postanowił wznieść na wzgórzu San Miniato imponującą bazylikę z przylegającym do niej potężnym klasztorem. Nie wiadomo, jak dalece zaawansowane były prace, gdy Hildebrand zmarł, jednak uczeni zgodnie widzą w nim inicjatora gruntownej przebudowy miasta i pomysłodawcę wyznaczenia Mercato Nuovo (Nowego Rynku), funkcjonującego pod finansową kontrolą episkopatu. Można go nazwać dobrym pasterzem florentyńskiego stada, oczywiście według wczesnośredniowiecznych standardów. Wkrótce po jego śmierci standardy te uległy znacznym zmianom, co sprawiło, że Hildebrand popadł w niemal całkowite zapomnienie. Anegdota, którą zamierzamy opowiedzieć, wyjaśnia dwie kwestie: jaki był charakter władzy biskupa i dlaczego on sam wydaje się być tak obcy dzisiejszej wrażliwości. Rzecz została spisana sto lat po śmierci Hildebranda, ale kontekst jest bez wątpienia wiarygodny. W Żywocie św. Jana Gwalberta, założyciela zakonu wallombrozjanów we wczesnych latach trzydziestych XI wieku, wspomniany został niejaki Guarino, mnich o wielkiej sile ducha i nieskazitelnej czystości serca, żyjący w klasztorze San Salvatore a Settimo przed przybyciem Jana Gwalberta. Guarino chciał przedyskutować z biskupem Hildebrandem kwestie dotyczące klasztoru, udał się więc na audiencję do Florencji. Tam stanął przed dostojnikiem i jego świtą. Możemy sobie wyobrazić, że dwór zebrał się w wielkiej sali pałacu biskupiego, gdzie panowała „rodzinna atmosfera”. Gdy bowiem Guarino przedstawił swoją sprawę, odpowiedział mu nie sam biskup, ale jego partnerka Alberga, z którą Hildebrand miał kilkoro dzieci. Niewiasta zwróciła się do niego uprzejmie i przykładnie: „Pozwól, że biskup zasięgnie rady wiernych, nim wyrazi opinię”. Ta odpowiedź rozgniewała mnicha głównie dlatego, że przemówiła kobieta, ale być może także z powodu zwłoki w rozstrzygnięciu sprawy.
W czasach, gdy miało miejsce opisane wydarzenie, nikogo nie gorszył biskup z żoną i dziećmi zasięgający opinii „wiernych” przed zajęciem stanowiska. Ci „wierni” to w rzeczywistości najpotężniejsi wasale, bez poparcia których nie mogła się obejść żadna średniowieczna władza. „Dwór” i „rada wiernych” to słowa, które w ówczesnym języku politycznym wyrażały ideę kolektywnego podejmowania decyzji. Konsensusu nie można było zignorować, chociaż dominowała zasada zależności hierarchicznej: biskup miał swoich wasali, ale sam był wasalem cesarza i to jemu zawdzięczał nominację. W tamtej epoce biskup był bardziej przywódcą politycznym niż duchowym, urzędnikiem cesarstwa, niekoniecznie świątobliwym. Nic zatem dziwnego, że Hildebrand nazywał cesarza „swoim panem”.
Z pałacu do portyku
Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy wrażliwość Guarina stała się udziałem większości Florentyńczyków. Nastąpiło to wkrótce po śmierci Hildebranda. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XI wieku obywateli kłuli już w oczy zarówno żonaci księża, jak i biskupi okazujący zbytnią uległość wobec cesarzy. Zmianę tę spowodowały dwa czynniki: z jednej strony silne oddziaływanie nowych zakonów (jak kameduli czy wallombrozjanie), szerzących swój styl życia także wśród kleru świeckiego, który miał bliski kontakt z wiernymi, z drugiej – nietolerancja mieszkańców miasta wobec duchownych traktujących dobra Kościoła jak majątek rodzinny.
Władza świecka i duchowa zaczęły się rozdzielać. Rozstanie było jednak trudnym procesem, toteż nic dziwnego, że towarzyszyły mu protesty ludności, bójki, przemoc, a nawet wojna, która latami przetaczała się przez ziemie włoskie i germańskie. Ostateczny cios władzy biskupa cesarskiego zadali Florentyńczycy w roku 1068. Po miesiącach napięć między biskupem Pietrem Mezzabarbą a zwolennikami Jana Gwalberta ci ostatni w dramatyczny sposób rozliczyli hierarchę. Wydarzenie to należy do najczęściej dyskutowanych w dziejach Florencji: według źródeł wallombrozjańskich zadecydowała próba ognia, czyli sąd Boży. Mnich Pietro Igneo miał przejść przez płonący stos bez szwanku, czym udowodnił winę biskupa i zmusił go do ustąpienia. Dzisiejsi uczeni bardzo ostrożnie podchodzą do tej relacji, jest jednak faktem, że po owej próbie – lub po tym, co się tam naprawdę stało – Pietro Mezzabarba opuścił tron biskupi. Sąd Boży miał się odbyć w Settimo, co zdaje się być zemstą mnicha Guarina z zaświatów. Wydarzenie to było swoistym Rubikonem nie tylko w dziejach Kościoła lokalnego, ale także w historii władzy jako takiej: odtąd żaden biskup, może z wyjątkiem Godfryda degli Alberti (1113–1145), nie reprezentował stabilnego przywództwa politycznego. Stary świat Kościoła cesarskiego dobiegł końca, na horyzoncie nie pojawiło się jednak nic nowego. Jedyną oczywistą rzeczą było to, że kolektywne podejmowanie decyzji powinno być bardziej widoczne nie tylko w praktyce, ale również w sferze języka.
Nowa, wywodząca się z Kanossy, dynastia margrabiów stanęła przed trudnym zadaniem zarządzania rozległym terytorium od Toskanii po Mantuę. Gorączkowa działalność jej przedstawicieli – najpierw Beatrice z mężem Godfrydem Brodatym z Lotaryngii, potem jej słynnej córki Matyldy z Kanossy (1045/46–1115) – polegała na ustawicznych wędrówkach z miasta do miasta i staraniach, by nie zamilkł głos sprawiedliwości. Sądownictwo bowiem podlegało suwerenowi, którego miejscowymi przedstawicielami byli margrabiowie. Florencja nie widywała ich przez długie miesiące, ale życie polityczne i działalność sądowa przez to nie zamarły, gdyż władcy z Kanossy otaczali się potężnymi wasalami i wykształconymi prawnikami. W każdym mieście mieli swoich ludzi, którzy na co dzień sprawowali władzę, a podczas krótkich odwiedzin tylko oficjalnie sankcjonowali ich dawno wprowadzone w życie decyzje. Tak więc nie władcy z Kanossy, lecz ich miejscowi stronnicy byli prawdziwymi architektami polityki miasta – wszyscy stanu świeckiego, choć niektórzy z doświadczeniem zdobytym w urzędach biskupich. Jest sprawą zrozumiałą, że tak licznie reprezentowana władza wymagała sporej przestrzeni uświęconej tradycją. Nic zatem dziwnego, że wielkie zgromadzenia, złożone ze zróżnicowanego tłumu starszyzny, uczonych i wojskowych pod przewodnictwem margrabiów, zasiadały w pałacu biskupim lub – częściej – tuż przy nim, w portyku, który musiał znajdować się gdzieś między Baptysterium a kościołem św. Reparaty. W ten sposób wysyłano sygnał: „Kroczymy drogą wytyczoną przez tradycję. Biskup się z nami zgadza i wysyła nam swoich ludzi. Zbieramy się tam, gdzie zawsze zbiera się władza: na uświęconej ziemi. Wsłuchujemy się w głos obywateli za pośrednictwem miejscowych wasali, tak jak przed nami czynił biskup”. Biskup jednak nie brał udziału w tych zgromadzeniach.
Na początku lat siedemdziesiątych XI wieku wydawało się, że sprawy nadal będą się toczyły w tym kierunku: papież i cesarz żyli w zgodzie. Matylda, kobieta w kwiecie wieku, wyznaczona na spadkobierczynię marchii Tuscia jeszcze nie objęła dziedzictwa. Wszystko zmieniło się nagle, gdy cesarz Henryk IV (1050–1106) wkrótce po osiągnięciu pełnoletności zapragnął wyznaczać biskupów, jak czynił jego ojciec do swej przedwczesnej śmierci w 1056 roku. Sprzeciwił się temu papież – energiczny i bezkompromisowy Grzegorz VII (1013/24–1085). Dało to początek prawdziwej wojnie, znanej jako walka o inwestyturę. Matylda opowiedziała się po stronie papieża, za co w 1081 roku Henryk odebrał jej lenna. Wskutek tego miasta, rzecz jasna, nie pogrążyły się w anarchii – jak już była mowa, wizyty władców służyły głównie sankcjonowaniu podjętych wcześniej decyzji – ale musiały obywać się bez tradycji, co dla ludzi średniowiecza było znacznie trudniejsze niż dla nas. Lokalni prawnicy i notable nadal się zbierali, by rozwiązywać ważne kwestie, ale nie mogli sformalizować swoich działań, powołując się na autorytet Matyldy. Florentyńczycy, także zbuntowani wobec cesarza, nawet nie wspominali jego imienia. Nikt im jednak nie zabronił gromadzić się tam, gdzie zawsze: między Baptysterium św. Jana, pałacem biskupim a kościołem św. Reparaty. W ten sposób podkreślali ciągłość władzy, ale też wykazywali się dalekowzrocznością, bo zawierzali czemuś ważniejszemu niż margrabiowie, być może nawet czemuś ważniejszemu niż sam cesarz: prawu interpretowanemu przez ekspertów, którzy uzyskali kwalifikacje w oficjalnie uznanych szkołach. Oznacza to, że kwestię legalności decyzji przesunęli z poziomu politycznego na techniczny, jakby mówili: „Jeśli ty, cesarzu, nie zgadzasz się z nami, nie wystarczy stwierdzenie, że jesteś od nas ważniejszy, musisz dowieść swych racji, rozumując w kategoriach prawnych, tak jak my czynimy z prawnikami wywodzącymi się z twoich własnych szkół”. Gdy w 1115 roku Matylda zmarła – bez spadkobierców, ale pogodzona z cesarzem – świat władzy znów się zmienił: miasta, a wraz z nimi Florencja, nauczyły się autonomii. W pierwszych dekadach XII wieku wspólnoty miejskie, niczym nastolatki zachłyśnięte uzyskaną samodzielnością, rzuciły się w wir brawurowych przedsięwzięć i zaczęły się angażować w politykę już nie tylko w obrębie własnych murów, ale również daleko poza nimi. Obywatele, także mieszkańcy Florencji, jeszcze nie wiedzieli, kim są, jeszcze nie pojmowali, że stanowią „wspólnotę”, ale świetnie rozumieli, że skończył się system poprzednich stuleci, gdy decyzje zapadały ponad ich głowami.
Rewanż biskupa
Wydawać by się mogło, że nastąpił przełom: hierarchię zastąpił „horyzontalizm”, to jest system, w którym każdy znaczy tyle samo, czyli – najprościej rzecz ujmując – prawdziwa demokracja. W rzeczywistości sprawa nie była tak oczywista i w żadnej miejskiej konfiguracji politycznej, nawet najbardziej „demokratycznej”, w istocie nie było równości.
W latach bezpośrednio po śmierci Matyldy do zmętnienia wód politycznych przyczyniło się kilka czynników. Pod parasolem ochronnym potężnej Kanossy rozkwitły wielkie rody szlacheckie kontrolujące rozległe terytoria między Florencją, Arezzo, Pistoią, Pizą i Bolonią – Guidi, Cadolinghi i Alberti. Ich przedstawicielom, jako potomkom urzędników cesarskich sprzed 1000 roku, przysługiwały tytuły hrabiowskie. Prym we Florencji wiodły dwa pierwsze rody, które mogły liczyć na silne poparcie wśród obywateli: Guidich wspierał Gherard Caponsacchi, a Cadolinghich – Giovanni di Donato (protoplasta rodziny Giandonatich). W roku 1113 zmarł jednak bezpotomnie Ugo Cadolinghi, ostatni przedstawiciel rodu. Skorzystała na tym rodzina Albertich, dotychczas mniej obecna na florenckiej scenie. Wdowa po Ugonie poślubiła bowiem jej przedstawiciela, Tancrediego Nontigiovę, wnosząc mu w wianie ziemie zmarłego męża. W tym samym roku udało się Albertim jeszcze jedno wielkie osiągnięcie: Godfryd, brat Nontigiovy, został biskupem Florencji. W ten sposób równowaga między wielkimi rodami została zachwiana na korzyść Albertich. Śmierć Matyldy była swoistym „wyzwoleniem” dla dzikich instynktów szlachty. Guidi i ich wasale, których znaczenie w mieście zmalało, masowo opuszczali Florencję, przedkładając nad nią zamki na prowincji i doskonale wyposażoną twierdzę Fiesole. Również wasale biskupa za bardziej roztropne uważali przebywanie w swych posiadłościach na wsi. Dopóki żyła Matylda, biskup był tylko nominalnym władcą w mieście. Odkąd na tronie biskupim zasiadł młody potomek politycznych konkurentów Guidich, hierarcha z dotychczasowego rywala stał się praktycznie ich panem. Nawet dawni wasale Cadolingih znaleźli się w niezręcznej sytuacji: niegdyś stanowili w mieście nieodzowne wsparcie dla ważnych figur na regionalnej szachownicy. Teraz spadkobiercy tego rodu mogli liczyć na znacznie solidniejsze i potężniejsze wsparcie ze strony samego biskupa.
Nic zatem dziwnego, że dokumenty mówią o burzliwym początku urzędowania Godfryda. Wielu liczących się florenckich duchownych odmówiło mu posłuszeństwa, wysuwając analogiczne oskarżenia, jakie pięćdziesiąt lat wcześniej kierowano wobec Pietra Mezzabarby. Zarzucano mu symonię, czyli – najprościej mówiąc – przedkładanie władzy politycznej nad duchową. Niczego mu nie udowodniono, gdyż nie wykazano, że uzyskał stanowisko w drodze przekupstwa, trzeba jednak przyznać, że Godfryd, choć nie miał żony, bardziej przypominał Hildebranda niż swoich bezpośrednich poprzedników. Pierwsze inicjatywy militarne Florencji noszą wyraźne piętno jego oddziaływania. Przez cały czas zasiadania na stolicy biskupiej próbował on skupić obywateli wokół idei podboju terytorialnego. I udało mu się to, na własną zgubę.
Pierwszym wielkim przedsięwzięciem militarnym Florentyńczyków poza murami miasta był podbój Montecascioli w 1119 roku. Zamek, pierwotnie własność Cadolinghich, został przejęty przez cesarza, który osadził tam nowego margrabiego Toskanii, Raboda, bladą imitację potężnej Matyldy. Rabodo poległ w tej bitwie. Po zaledwie kilku latach Florentyńczycy ponownie wyruszyli na wojnę z wrogami Albertich. Tym razem zaatakowali Fiesole, prawdopodobnie kontrolowane przez Guidich. W 1125 roku zdobyli miasto po długim i krwawym oblężeniu.
W tamtych latach wydawało się, że Godfryd znalazł sposób, by skupić władzę w pałacu biskupim, a przynajmniej umieścić swoich przedstawicieli tam, gdzie sprawowano władzę: sędzia Beniamino, wykształcony przedstawiciel świty Godfryda, był wówczas niczym powszechna w użyciu kuchenna przyprawa – jego obecność odnotowano wszędzie tam, gdzie omawiane były delikatne kwestie. Ale smok, którego wypuścił Godfryd, niedługo zwróci się przeciwko niemu.
Władza? Już tu nie mieszka!
Zdawać by się mogło, że Godfryd zdołał odwrócić bieg historii, działając raz na korzyść, raz na szkodę Florencji. W 1138 roku odnotowujemy zgromadzenie, podczas którego szlachcic z podbitych ziem deklaruje posłuszeństwo wobec miasta i jego konsulów. Władza obywatelska wreszcie otrzymała imię. Jeszcze nie ma mowy o komunie miejskiej, ale przynajmniej pojawiły się jej rozpoznawalne elementy w postaci tytulatury politycznej: konsulowie, jak w starożytnym Rzymie. W czyim imieniu działali owi konsulowie? Odpowiedź brzmi: episkopatu i miasta. Wysiłki Godfryda przyniosły owoce: Kościół był jedyną instytucją zdolną do reprezentowania Florencji. A gdzie był sam Godfryd, gdy konsulowie działali w imieniu jego instytucji? Wiemy tylko tyle, że w sierpniu 1138 roku, dwa miesiące po wspomnianej deklaracji posłuszeństwa, obłożył miasto ekskomuniką, karząc je pozbawieniem możliwości odprawiania nabożeństw. Najprawdopodobniej został zmuszony do ucieczki i wrócił dopiero w następnym roku dzięki zbrojnemu wsparciu nowego margrabiego Toskanii – Ulryka.
Nowo powstała władza konsulów na początku jawi się jako nadużycie: posługuje się bowiem nazwą tradycyjnej instytucji, episkopatu, bez zgody biskupa, jej reprezentanta. Jeśli hołd posłuszeństwa został złożony w pałacu biskupim, najprawdopodobniej zapobiegawczo usunięto z niego prawowitego lokatora.
W 1138 roku zdawało się, że sytuacja naprawdę uległa zmianie, tym razem definitywnie. Konsulowie reprezentowali niezależny organ. Choć prawdopodobnie ich liczba nie była stała i – jak można sobie wyobrazić – zmieniali się co roku, to jednak oni decydowali o wojnie lub pokoju i rozstrzygali spory w mieście. Krótko mówiąc, robili to, co margrabiowie i biskupi w poprzednim stuleciu. Możemy tak tylko przypuszczać, bowiem od roku 1138 aż do 1171 we Florencji nie słychać już o konsulach ani o wielkich zgromadzeniach jak za czasów Matyldy. Badacze są bezradni wobec tej luki w dokumentach. Rodzi się pytanie: to tylko brak zapisków czy coś więcej? Wspólnota istnieje, ale jej nie widać?
Choć nie potwierdzają tego archiwalia, prawdopodobnie w połowie XII wieku konsulowie nadal działali we Florencji. Nie wiadomo jednak, czy we wszystkich latach, czy przez cały rok i czy zawsze jako przedstawiciele całej wspólnoty. Wiemy na przykład, że w latach sześćdziesiątych XII wieku, w czasach gdy Fryderyk I Barbarossa (1125–1190) trzymał miasta Półwyspu Apenińskiego żelazną ręką, konsulów podporządkowywano mianowanemu przez cesarza burmistrzowi, zwanemu wówczas podestą, lub wręcz zastępowano ich tym urzędnikiem. Prawdopodobnie stało się tak również we Florencji. Znamienny zdaje się tu fakt, iż głównym podejrzanym o odegranie roli podesty jest Giandonati, przedstawiciel rodziny, która w czasach Matyldy dbała w mieście o interesy rodu Cadolinghich. Nawet narzucenie cesarskiego burmistrza nie tłumaczy jednak tak długiej przerwy w działaniu wspólnoty. Trzeba się jej wnikliwie przyjrzeć, gdy wreszcie pojawia się w dokumentach (od 1171 roku), by zrozumieć, jak była zorganizowana w tym mrocznym okresie. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to brak instytucji nadrzędnej z prawdziwego zdarzenia. Wprawdzie istnieli konsulowie miasta, ale równie dobrze mogło ich nie być. Niektóre ich funkcje przejmowali reprezentanci grup zawodowych, np. kupców czy żołnierzy konnych (milites). Co więcej, sądownictwo cywilne funkcjonowało bez oficjalnego zatwierdzenia przez konsulów: do wydania wyroku wystarczyła umowa między dwoma sędziami, częściej sprawy rozwiązywano za porozumieniem stron. Nie wiemy nic o sądownictwie karnym, ale warto wyjaśnić, że w średniowieczu rozpowszechniona była kompensacyjna koncepcja sprawiedliwości: zadowolenie pokrzywdzonego liczyło się bardziej niż adekwatne ukaranie sprawcy.
Warto się zastanowić, jak to możliwe, że tak silna i przedsiębiorcza społeczność jak florencka, w XII wieku wielokrotnie zaangażowana w zwycięskie wojny, zorganizowała się w sposób tak chaotyczny, bez stabilnej i rozpoznawalnej instytucji nadrzędnej. Sekret tkwi w jakości tkanki społecznej miasta. Zainteresowani życiem politycznym i ekonomią na poziomie wyższym niż egzystencjalny byli bardzo nieliczni według dzisiejszych pojęć i stanowili zaledwie 15–20% populacji męskiej. Jak na średniowieczne standardy był to jednak bardzo wysoki odsetek. Ta część ludności była przez długi czas dość jednorodna – w jej skład wchodzili właściciele nieruchomości miejskich i gruntów bezpośrednio za murami Florencji (w promieniu 6–10 km), kupcy zajmujący się handlem w skali regionu i wykwalifikowani żołnierze konni, najczęściej osoby, które odebrały wykształcenie na solidnym średnim poziomie, obejmującym znajomość wybranej literatury klasycznej i elementów prawa rzymskiego. Owa jednorodność wynikała również z faktu, iż w czasach Matyldy możni szlachcice (wasale biskupa, Kanossa, Guidi) opuścili miasto i dzięki swoim zamkom zdominowali sporą część rejonów wiejskich. Wśród Florentyńczyków nie brakowało ani ludzi bajecznie bogatych, ani szlachetnie urodzonych, ani gruntownie wykształconych (Ulbriachi, Visdomini, Cipriani), ani takich, którzy mieli wszystkie te cechy łącznie (Uberti). Nikt jednak nie był w stanie narzucić pozostałym stabilnej hegemonii.
Oczywiście podejmowano takie próby: nieliczne zachowane z tego okresu dokumenty mówią o zaciekłych walkach wewnątrz miasta i o zbrojnych wypadach z ufortyfikowanych siedzib najważniejszych rodów. Jednak nawet w tak brutalnym i destrukcyjnym okresie jak koniec lat siedemdziesiątych, gdy Uberti chcieli narzucić miastu swoje przywództwo, główny wysiłek rodów nakierowany był na pozyskanie sojuszników, nie poddanych. W każdym razie egalitarna struktura społeczna pozwalała na lekki aparat polityczny, którego rdzeniem nie były instytucje hierarchiczne, lecz rada (poświadczona archiwalnie dopiero od 1197 roku) i – prawdopodobnie – zgromadzenia zwoływane ad hoc dla rozwiązania najpilniejszych kwestii.
Gdy pod koniec stulecia grupa zarządzająca Florencją definitywnie przestała być anonimowa, stało się tak z dwóch powodów. Po pierwsze: miasta lombardzkie wygrały batalię z władzą cesarską: od 1183 roku, od pokoju w Konstancji, Fryderyk I Barbarossa uznawał, że mieszkańcy miast nie podlegają bezpośrednio jego przedstawicielom, lecz mają prawo do instytucji politycznych o szerokiej autonomii. Po drugie: nierówności społeczne pogłębiły się i po raz pierwszy pewna ograniczona liczba mężczyzn i rodów mogła zapisać swoje nazwiska w dziejach Florencji, wiążąc je z najważniejszymi instytucjami miasta. Oficjalne uznanie i bogactwo wreszcie nadały wspólnocie rozpoznawalne oblicze.
W 1193 roku zebrał się kwiat polityki obywatelskiej: burmistrz w osobie Gerarda Caponsacchiego, jego doradcy, czyli odpowiednicy konsulów, i siedmiu rektorów „kapituł sztuk”, czyli przedstawiciele miejscowych gildii rzemieślniczych. Nie dajmy się zwieść, tej konfiguracji nie był pisany długi żywot, niespełna cztery lata później archiwa miejskie znów poświadczają istnienie urzędów konsularnych. Okazją do wspomnianego spotkania było przejęcie zamku w okolicach miasta, a jego miejscem nieistniejący dziś kościół św. Cecylii, który stał w zachodniej części dzisiejszego Piazza della Signoria. Nie pałac biskupi, nawet nie portyk Baptysterium, ale zwykły kościół stał się tamtego dnia politycznym centrum miasta. Wieloaspektowy i niestabilny system miał prawdopodobnie nie jeden, lecz wiele ośrodków: zaledwie pięć lat później hołd mieszkańców podbitej miejscowości Figline został przyjęty w kościele św. Reparaty. Kościół św. Cecylii był jednak uprzywilejowaną scenerią najważniejszych wydarzeń politycznych – na przykład w 1219 roku mieściła się w nim jedna z kurii sądowych podesty.
Próba przypisania miastu stabilnej struktury organizacyjnej w latach około 1200 roku jest próżnym wysiłkiem. W jednym roku rządzą konsulowie, w następnym podesta z radcami. W jednym roku pojawiają się rektorzy kapituł cechów, by w następnym zniknąć, ustępując miejsca radzie miasta liczącej ponad stu członków. Ta plastyczność i pomysłowość miały zalety: pozwalały przekształcać instytucje zgodnie z potrzebami i szybko reagować na konflikty. Jeśli na przykład nowa grupa społeczna domagała się głosu w polityce, nie trzeba było dzielić i przesuwać zadań wyznaczonych przez konstytucję, która przecież nie istniała, wystarczyło stworzyć organ reprezentujący tę grupę. Krótko mówiąc, nie rozwiązywano konfliktu, lecz wygaszano go w kategoriach instytucjonalnych. W pewnym momencie system przestał odpowiadać samym Florentyńczykom. W latach 1197–1202 byli zaangażowani w bardzo trudną wojnę – oblężenie Semifonte in Valdelsa, ufortyfikowanej osady o miejskich ambicjach. Mieszkańcom Semifonte udało się wykorzystać wewnętrzne podziały polityki florenckiej i narazić metropolię znad rzeki Arno na poważne kłopoty. W tych niekorzystnych okolicznościach Florentyńczycy skłonni byli zaakceptować przyjęte przez wiele miast z północnych rejonów Półwyspu Apenińskiego rozwiązanie, które bez konieczności poświęcania tętniącej życiem sceny politycznej obiecywało jej uporządkowanie: radę z podestą stojącym na jej czele.
Bez stałej siedziby
W najlepszej tradycji polityki komunalnej leżało powoływanie kolejnych instytucji bez likwidowania dotychczasowych. Mieszkańcy miast w środkowych i północnych Włoszech, analizując dzieje swoich wspólnot, odkryli na nowo propagowany niegdyś przez Barbarossę urząd podesty. W tamtych czasach nie cieszył się on popularnością, bowiem – wybrany przez cesarza – miał za zadanie ograniczać wolność społeczności, a przede wszystkim dbać, by regularnie płaciła podatki. Gdyby jednak burmistrz został wybrany bezpośrednio przez daną wspólnotę, gdyby był człowiekiem dojrzałym i – najlepiej – pochodzącym z zewnątrz, mógłby pełnić funkcję arbitra, którego brakowało w miejskich rozgrywkach politycznych. To nie przypadek, że pierwszym „obcym” podestą Florencji był Paganello da Porcari z Lukki wybrany podczas oblężenia Semifonte, gwarantował on bowiem jednoznaczne zwierzchnictwo nad armią i poprowadził ją do zwycięstwa.
W rzeczywistości podesta nie ograniczał się do roli arbitra, ale proponował linię polityczną instytucjom miasta, zarządzał roboty publiczne (dwa mosty na Arno powstały z inicjatywy dwóch podestów) oraz nadzorował kampanie militarne. Jego pracę kontrolowały rady; we Florencji – jak w niemal wszystkich miastach – od 1228 roku istniały co najmniej dwie: Rada Generalna, licząca około 300 członków, i Rada Specjalna, w której skład wchodziło około 90 osób. Nie oznacza to, że barwne koterie rządzące Florencją na zawsze usunięto w cień. Podesta ich wysłuchiwał i z pewnością postępował zgodnie z ich wskazówkami, zawsze uważając, by nie zawieść zbytnio żadnej ze stron, i szukając kompromisu korzystnego dla ogółu obywateli. Była to, bez wątpienia, trudna praca. Ale nie musiał wszystkiego robić sam: towarzyszył mu zespół prawdziwych fachowców złożony z żołnierzy, policjantów, sędziów, notariuszy. W takim mieście jak Florencja ekipa podesty, zwana wówczas „familią”, mogła liczyć kilkadziesiąt osób, których zadaniem było zapewnienie szefowi minimum samodzielności działania, również militarnego, zależnie od rozwoju sytuacji. To trochę tak, jakby nowo wybrany burmistrz wymieniał na swoich ludzi całą administrację: biuro techniczne, prawne, straż miejską...
Rozbudowany aparat władzy potrzebował rozpoznawalnej i trwałej oprawy. Nic więc dziwnego, że od 1208 roku w archiwach Florencji napotykamy wzmianki o istnieniu ratusza. Nie wiemy dokładnie, gdzie był, ale wszystko wskazuje na to, że w pobliżu kościoła św. Cecylii. Z pewnością nie toczyła się tam cała polityka Florencji; podesta był arbitrem bardzo szeroko zakrojonej gry i żaden z ośrodków, które w niej uczestniczyły, nie rezygnował z publicznego pokazywania się w jakimś punkcie miasta. Rzemieślnicy mieli swoich przedstawicieli politycznych (kapituły cechów) już pod koniec poprzedniego stulecia, choć nie wiemy, gdzie się spotykali. Zrzeszenie najbogatszych kupców, zwane Calimalą, wzięło nazwę od ulicy, przy której urzędowało (calle mala, dosłownie „brzydka ulica”), biegnącej od Nowego Rynku, założonego przez Hildebranda, do brzegów Arno. Niestety nie wiemy, gdzie zbierali się przedstawiciele służb zmilitaryzowanych (consoli dei milities), ale dokumenty potwierdzają działalność ich zrzeszenia co najmniej do 1236 roku. Oprócz stowarzyszeń o charakterze zawodowym istniały czysto polityczne ośrodki władzy, skupione zwykle wokół wież obronnych i pałaców najznamienitszych rodów. W pierwszych latach XIII wieku połączyły się one w dwie duże korporacje lub sieci, które wkrótce potem dały początek dwóm najsłynniejszym partiom średniowiecza: gwelfów i gibelinów. Na tym nie koniec: obok licznych instytucji skupiających wyższe i średnie klasy społeczne w latach dwudziestych XIII wieku zaczęła stawiać pierwsze kroki organizacja ludowa, prawdopodobnie wyłoniona częściowo z okręgów, na które dzieliło się miasto, a częściowo z gildii rzemieślniczych. Jakkolwiek może się to wydawać dziwne, aż do 1235 roku, dopóki miasto toczyło wojny, najpierw z Semifonte, potem ze Sieną, wszystkie te zróżnicowane grupy znajdowały wspólny mianownik w mediacji podesty. Gdy opadła gorączka wojenna, ich drogi się rozeszły i dały o sobie znać spory szlachty z gminem, gwelfów z gibelinami. W latach 1236–1238 Florencja przekształciła się w jeden wielki konflikt wszystkich ze wszystkimi, o którym wiemy bardzo niewiele. Jedyną pewną rzeczą jest to, że podesta z 1236 roku, Guglielmo Venti z Genui, został wypędzony, ratusz zniszczony, a societas militium – organizacja skupiająca konnych wojaków – zniknęła ze sceny. Ludziom współczesnym, przyzwyczajonym do polityki opartej na zasadach konstytucyjnych, wszystko to może się wydawać katastrofą, ale w czasach, o których mówimy, było to tylko okazją do nowego początku: zmiana kierunku politycznego oznaczała także zmianę zasad gry.
W 1237 roku cesarz Fryderyk II (1194–1250), wnuk Barbarossy, zadał druzgocącą klęskę miastom lombardzkim. Na fali cesarskiego triumfu wypłynęła frakcja florenckich arystokratów, później nazwana „gibelinami”, która przejęła rządy, wykorzystując także pewne niezadowolenie społeczne. Władza zadomowiła się – dosłownie – w siedzibach rodów gibelińskich: Abati, Galigai, Soldanieri. To w ich pałacach do połowy stulecia urzędował podesta.
Władza buduje sobie dom
Pod koniec lat czterdziestych XIII wieku gibelini uważali się za niemal niezwyciężonych. Ich stosunek do plebejuszy stał się pogardliwy, a roztropność, która niegdyś zadecydowała o ich sukcesie, ustąpiła miejsca niepohamowanej arogancji. Jednak już wtedy pospólstwo, czyli część ludności tradycyjnie najbardziej oddalona od władzy, znacznie się wzbogaciło, pojawiły się plebejskie rodziny, które rywalizowały o wpływy ze starymi rodami i gdy tylko nadarzyła się okazja, sięgnęły po bezpośrednie rządy. Jesienią 1250 roku na terenach podmiejskich gibelini przegrali potyczkę ze zbiegłymi z Florencji gwelfami. Ich niepowodzenie militarne ośmieliło plebejuszy do rewolty, w wyniku której uciekł z miasta Fryderyk z Antiochii, nieślubny syn cesarza, ustanowiony przez ojca wikariuszem generalnym Toskanii. Przetrwały wszystkie dawne instytucje, ale główny ciężar władzy przeszedł na nową magistraturę, Dwunastu Starszych (Dodici Anziani), w całości złożoną z plebejskiej starszyzny. Gwarancją jej działania była milicja rekrutowana z poszczególnych okręgów miasta, której dowództwo powierzono kapitanowi ludu (capitano del popolo). Kapitan, podobnie jak podesta, pochodził z zewnątrz, był zawodowym politykiem, otoczył się „familią” i powołał własny trybunał, który, rzecz jasna, dawał plebejuszom nadzieję na równiejsze traktowanie. Nie istniał sztywny podział kompetencji podesty i kapitana, zasady funkcjonowania miejskiej machiny kształtowały się na podstawie o praktyki i bieżących potrzeb. Co więcej, wraz z powstaniem najwyższej władzy politycznej (Rady Dwunastu Starszych), rola obu cudzoziemskich dostojników sprowadziła się do utrzymania porządku publicznego (kapitan), dowództwa milicji (podesta) i zapewnienia sprawiedliwego działania sądów. Nadal zwoływano tradycyjne rady, generalną i specjalną, ale stopniowo traciły one na znaczeniu na rzecz mniejszych zgromadzeń, efektywniej reprezentujących zmienne układy sił. Nowa władza potrzebowała widomego znaku swojego prestiżu, czyli symbolicznej i reprezentacyjnej siedziby dla kapitana ludu.
W połowie lat pięćdziesiątych XIII wieku można już było podziwiać nowo wzniesiony gmach, usytuowany w sąsiedztwie Badii, a więc niezbyt oddalony od zburzonego ratusza i od miejsca posiedzeń Rady Dwunastu. Budowla, którą Florentyńczycy wiele lat później nazwać mieli Pałacem Bargello, pierwotnie wyglądała całkiem inaczej i nie przypominała – jak dzisiaj – ponurej twierdzy, lecz raczej lekką północnowłoską architekturę, a to dzięki szerokim podcieniom w przyziemiu i arkadowej loggii w pierwszej kondygnacji. Na fasadzie widniała inskrypcja, ułożona prawdopodobnie przez Brunetta Latiniego (1220/30–1294), przepowiadająca Florencji i jej nowej władzy wieki świetności. Jej fragment w wolnym przekładzie brzmi: „To wybranka Fortuny i podobnie jak Rzym wciąż rośnie w siłę i zawsze triumfuje”. Proroctwo mogło się sprawdzić w dłuższej perspektywie, ale kamienie pałacu okazały się znacznie trwalsze niż władza, którą miały honorować.
Przez dekadę nowa władza toczyła i wygrywała niezliczone bitwy w całej Toskanii, aż w końcu poległa w takiej, która mogła być triumfem: 4 września 1260 roku pod Montaperti wielka armia Florencji została pokonana przez mniej liczebne wojsko Sieny. To prawda, że do porażki znacznie przyczyniła się zdrada w szeregach florenckich. Ale zdrada była przecież rezultatem błędnych kalkulacji politycznych. Lata sukcesów militarnych plebejuszy wynikały z wyważonej postawy wobec dwóch stronnictw, na jakie podzieliła się szlachta. Fakt, że nie wpadli w pułapkę frakcji, gwarantował miastu silną kawalerię, tradycyjnie uformowaną ze szlachetnie urodzonych zawodowych rycerzy. W kampaniach wojennych zawsze korzystano z ich fachowych usług. Jednak w 1258 roku Dwunastu Starszych zbliżyło się do gwelfów, podejrzewając zalążki spisku w gibelińskim dowództwie. To osłabiło siłę kawalerii, a rezultaty uwidoczniły się pod Montaperti.
Odtąd, przez około 20 lat, Florencja znajdowała się w rękach szlachty i stronnictw, na które się podzieliła: najpierw gibelinów, później – po zmierzchu dynastii Hohenstaufów w latach 1266–1268 – gwelfów. Dwunastu Starszych zniknęło na zawsze, a kapitan ludu powrócił dopiero w latach siedemdziesiątych. Gwelfowie w okresie swych rządów do instytucji dawnego systemu dołączyli dwie nowe rady z cudzoziemcem, kapitanem ludu (capitano della Massa di Parte guelfa) na czele. Pozostawili najwyższą instytucję, która nadawała kierunek polityce miasta – radę Dwunastu Zacnych Mężów (tym razem) – całkowicie zależną od siebie. Krótko mówiąc, partia zdominowała i przejęła miasto, a jej członkowie mogli z pewnością liczyć na tak wiele, jak tylko sięga nasza wyobraźnia. Nic dziwnego zatem, że najbogatsi i najbardziej wpływowi spośród tych, którzy niegdyś strzegli władzy ludu, teraz zbliżyli się do wysoko urodzonych gwelfów i ich stronnictwa. Ludzie ze świeżo zdobytymi ogromnymi fortunami, którzy doszli do władzy dopiero w latach pięćdziesiątych, przyjęli przekonania polityczne i styl życia starej szlachty: kochali luksus i dbali o własny honor nawet za cenę pogwałcenia praw wspólnoty. Narodziła się nowa szlachta, złożona zarówno z rodów historycznych, jak i nowobogackich – Florentyńczycy nazywali ją magnaterią1.
Ostatni pałac
Władza ludowa, która zrobiła tak wiele, by wykorzenić z Florencji znienawidzone frakcje, przez jedną z tych frakcji została pochłonięta. Starsi zawiedli. Miasto jednak kipiało od dobrych rzemieślników, przedsiębiorczych kupców i wygłodniałych włościan szukających pracy. W burzliwych latach pod rządami ludu i obu stronnictw rozkwitła bankowość, włókiennictwo i handel międzynarodowy. Po całej Europie krążył już pieniądz, który miał się stać dumą i symbolem potęgi miasta: złoty floren. Gwałtownie rozwijająca się gospodarka potrzebowała wewnętrznej zgody i pokoju. Ideały magnatów zderzały się jednak z ideami plebejuszy, korzyści z wojny z dobrodziejstwem pokoju, zasady honoru z prawami wspólnoty. Setki wygnanych z Florencji gibelinów grasowały po wsiach i bezustannie knuły spiski, by wrócić do miasta i wypędzić z niego rywali. Krótko mówiąc, władza gwelfów dbała tylko o swoich magnatów, nie gwarantowała jednak dobra wspólnego. Na początku lat osiemdziesiątych sami gwelfowie przestali ufać sobie nawzajem, reżim bał się własnego cienia. W tych okolicznościach w ciągu zaledwie dwóch lat, między 1280 a 1282 rokiem, uchwalono konstytucję nowego porządku polityczno-instytucjonalnego. Przede wszystkim ogłoszono pokój między stronnictwami. Następnie zreorganizowano urzędy tak, by zasiedli w nich, w odpowiedniej proporcji, zarówno gwelfowie, czyli szlachcice (magnaci), jak i gibelinowie, czyli plebejusze. Nowa władza przyjęła nazwę prioriatu, ponieważ najważniejsza instytucja składała się z kolegium sześciu priorów (priori), czyli „pierwszych” cechów rzemieślniczych. Aby zostać priorem, trzeba było być członkiem któregoś ze stowarzyszeń zawodowych, a więc aktywnie uczestniczyć w kwitnącej gospodarce miasta. Jest rzeczą oczywistą, że lwią część nowych stanowisk objęli najbogatsi mieszczanie plebejskiego pochodzenia, nazywani wówczas popolo grasso (dosł. tłustym ludem). W latach dziewięćdziesiątych prioriat podjął się wykorzenienia walk między stronnictwami i krwawych starć na ulicach miasta. Ponieważ całego zło upatrywał w mentalności magnackiej, wykluczył magnatów ze wszelkich stanowisk publicznych, a każde ich działanie z użyciem przemocy miało się spotkać z karą znacznie bardziej surową, niż te nakładane na pospólstwo.
Nawet jeśli we władzach nie zasiadali przybyli ze wsi biedacy, orientacja polityczna Florencji u schyłku XIII wieku była wyraźnie „ludowa”. Czasy prioriatu nazywamy „drugą republiką”, bowiem stanowiły idealną ciągłość z „pierwszą republiką” z lat 1250–1260. Nowi rządzący myśleli szerzej i prowadzili politykę znacznie lepiej zorganizowaną i bardziej wszechobecną niż poprzednie pokolenia. Zasługę (lub winę) przypisać można nowym intelektualistom, wywodzącym się z ludu i ukształtowanym przez łaciński przekład Polityki Arystotelesa, takim jak notariusz i kancelista miejski Brunetto Latini czy kaznodzieja dominikanin Remigiusz z Girolami (?–1319/20). Stabilne i szczęśliwe społeczeństwo można zbudować na podstawie właściwej struktury władzy i rządu gotowego na zmiany – jak każdy rząd komunalny – ale już nie słaby, z nieuchwytną tożsamością, a nawet bez stałej siedziby. Od czasu wzniesienia Palazzo del Bargello plebejusze utożsamiali sukces z budową gmachu publicznego na siedzibę władzy. Tak też było u schyłku XIII wieku.
Priorzy wraz z gonfalonierem sprawiedliwości, czyli kimś w rodzaju przewodniczącego rady, to tak zwana Signoria, która stanowiła najwyższą władzę, decydującą o losach Florencji przez cały okres republikański. Signori (dosł. panowie) piastowali urząd zaledwie dwa miesiące, a wyłaniano ich w drodze skomplikowanej mieszanki losowania i wyborów. Aby uniknąć korupcji, przez cały okres pełnienia mandatu byli odizolowani od reszty miasta. Oczywiście pozostawali w stałym kontakcie ze światem dzięki korespondencji, ale pisanie i odczytywanie listów musiało się odbywać kolegialnie, nikt nie miał prawa działać samodzielnie lub potajemnie. Ta zbiorowa izolacja miała w sobie coś monastycznego, więc aby była skuteczna, należało zbudować klasztor.
Palazzo dei Priori, później Palazzo dei Signori, służył właśnie temu celowi. Nie był siedzibą wielkich rad miejskich ani tymczasową siedzibą zagranicznych notabli, ale instrumentem władzy, machiną polityczną, odpowiednią oprawą właściwych decyzji. Wzniesiona dla władzy budowla będzie się stopniowo powiększała, by pomieścić wszystkie jej organy: urzędy, które miały kontrolować i regulować życie obywateli z intensywnością, jakiej Florencja dotąd nie znała.
Epilog
Dante, wygnany w 1302 roku, gdy ukończono pierwszy etap budowy pałacu Signorii, chyba nigdy do niego nie wszedł – on, który rok wcześniej był priorem, uczeń Brunetta nieustający w poszukiwaniach sprawiedliwej formuły politycznej dla rządu swojej ojczyzny i innych komun miejskich. Iluzja, że wzniesienie pałacu zapewni sprawiedliwe rządy, miała krótki żywot, nie tylko w przypadku Dantego. Florentyńczycy dość szybko zrozumieli, że gdy rządzący dostaną gmach, to on, a nie wola ludu, będzie ich strzegł. W XIV wieku przebywanie w pałacu i znajomość jego rytuałów stawały się coraz wyraźniejszym znakiem klasy politycznej. Tak więc pałac budował autorytet władzy, a nie odwrotnie. Czas władzy efemerycznej, gdy aby dostrzec jej moc, trzeba było wytężyć całą wyobraźnię, definitywnie minął. W 1342 roku Walter z Brienne (1304/5–1356), książę Aten i gubernator Florencji, wybrał Palazzo dei Signori na swoją siedzibę i tylko siłą Florentyńczycy zdołali go stamtąd usunąć. Zwycięstwo jednak nie było efemeryczne, przez długi czas Florencja miała bowiem demonstrować sprzeciw wobec wszelkiej tyranii i czcić swoją wolność republikańską właśnie w cieniu górującej nad pałacem wieży Arnolfa. Jednak bardziej znaczące niż mit wolnościowy było niebezpieczeństwo przypisania miejsca do władzy: rządził ten, kto je zajmował. Krótko mówiąc: każdy uzurpator miał ułatwioną drogę.
Wróćmy do arii Rinuccia z opery Gianni Schicchi, od której zaczęliśmy. Pochwała „nowych ludzi” rozbrzmiewa promiennymi wersami; w cieniu kwitnącego drzewa – wieży Arnolfa – znaleźli schronienie najbardziej przedsiębiorczy wieśniacy, a potem przybysze z całego świata. I znów Florencja jak Nowy Jork. W nieco cukierkowej wizji librecisty Givacchina Forzana wersy te miały malować w jasnych barwach przyszłość średniowiecznej Florencji i współczesnego Zachodu, otworzyć serca niebyt bystrych krewnych Rinuccia w operze i opornej burżuazji europejskiej w rzeczywistym świecie. Dla nas, którzy wiedzą, jak to się skończyło – dla średniowiecznej Florencji i dla burżuazji lat dwudziestych XX wieku – jak złowroga przepowiednia brzmią słowa: „Przybędzie Giotto z lesistego Mugel / i Medyceusz, dzielny kupiec”. Medyceusze nie kazali się prosić: przybyli szybko i nie zadowolili się tylko cieniem pałacu.
14 grudnia 1295 roku zebrała się we Florencji rada złożona z tak zwanych kapituł rzemiosł, czyli przedstawicieli cechów, oraz „mędrców”, czyli grupy najbardziej wpływowych obywateli, wybranych przez władze na ciało doradcze. Najważniejszym punktem porządku obrad był sposób wyłaniania priorów, którzy mieli rządzić miastem przez dwumiesięczne kadencje. Sprawa delikatna i wielkiej wagi, bowiem zarówno wówczas, jak i dzisiaj ordynacja wyborcza to nie abstrakcyjne i neutralne reguły gry, lecz narzędzie faworyzowania którejś z rywalizujących ze sobą stron sceny politycznej. W archiwach Florencji zachowały się protokoły z dziesiątków podobnych posiedzeń, ale to przeszło do historii dzięki przemowie trzydziestoletniego intelektualisty, człowieka bez zaplecza politycznego, za to z rosnącym kapitałem powagi i szacunku – Dantego Alighieri. Zapis tego spotkania, mimo sztywnych sformułowań żargonu notarialnego i niszczącego upływu czasu, pozwala się domyślać bardzo ożywionej dyskusji. Wszyscy, którzy zabrali głos, byli zgodni co do podstawy wyboru: najpierw należało stworzyć listę uprawnionych do objęcia urzędu z wszystkich sześciu okręgów miejskich (podział na dzielnice datuje się dopiero od 1343 roku). Następnie specjalnie powołana komisja miałaby oceniać kandydatów i stopniowo eliminować ich nazwiska, aż pozostanie tylko sześciu przyszłych priorów. Problem polegał na tym, kto i jak miałby sporządzić wstępną listę, ponieważ było oczywiste, że wynik głosowania na ujęte w niej nazwiska podlegałby co najwyżej drobnym zmianom, ale w głównym zarysie byłby przewidywalny.
Punkt wyjścia stanowiła opinia niejakiego Neriego di Attagliante: listę potencjalnych kandydatów powinni sporządzić urzędujący priorzy w porozumieniu z władzami cechów, co wzmocniłoby ciągłość władzy i przyniosło jej korzyść. Sprzeciwił się temu Oddo Altoviti, reprezentant jednej z ważniejszych rodzin plebejskich, który zadanie wpisania na listę czterech nazwisk z każdego okręgu chciał powierzyć starszyźnie cechowej, ograniczając do minimum wpływ urzędujących władz. Wówczas głos zabrał Dante Alighieri, wysuwając postulat, by o listach w poszczególnych okręgach decydowały rady na podstawie opinii podkomisji złożonych w połowie z członków gildii, w połowie z doradców, czyli mędrców (sapientas). Była to propozycja kompromisowa, gdyż w przeciwieństwie do starszyzny cechów, mędrcy byli wybierani przez priorów, a więc ich podkomisja wpisywałaby na listę nazwiska osób przychylnych urzędującej władzy. Ostatecznie zdecydowano, że sporządzone zostaną dwie osobne listy, jedna przez gildie, druga przez mędrców, a zwołane ad hoc zgromadzenie ogółu obywateli będzie głosowało na każdą z nich naprzemiennie, dokonując reprezentatywnego wyboru „przetasowanych” kandydatów. Opinia Dantego, która w sposób umiarkowany uwzględniała aspiracje urzędującej władzy do kontrolowania wyborów, nie zdobyła poparcia, ale biorąc pod uwagę cierpienia, jakich poeta miał doświadczyć za poglądy wyrażane w nadchodzących latach, tym razem poszło całkiem nieźle.
Dziwna demokracja
P