Jak nie być buddystą - Dzongsar Jamyang Khyentse - ebook

Jak nie być buddystą ebook

Dzongsar Jamyang Khyentse

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Myślisz, że jesteś buddystą? To pomyśl jeszcze raz.

W tej ożywczej i prowokacyjnej książce mistrz buddyzmu tybetańskiego – Dzongsar Jamyang Khyentse – wyzywa buddyjski świat, kwestionując powszechnie przyjęte błędne przekonania, stereotypy i wyobrażenia. W sposób nadzwyczaj sugestywny i oryginalny wyjaśnia istotę buddyzmu w czterech punktach, które przedstawia jako wyzwanie:

  1. Czy potrafisz przyjąć, że wszystkie rzeczy są nietrwałe i nie ma żadnej esencjonalnie istniejącej materii ani koncepcji, która byłaby trwała?
  2. Czy potrafisz przyjąć, że wszystkie emocje to ból i cierpienie, że nie ma emocji, która byłaby czystą przyjemnością?
  3. Czy potrafisz przyjąć, że wszystkie zjawiska są złudne i puste?
  4. Czy potrafisz przyjąć, że oświecenie jest pozakoncepcyjne, a więc to nie raj, w którym panuje idealny błogostan, lecz uwolnienie się od złudzeń?

Według Dzongsara Jamyang Khyentse’go możemy się uważać za buddystę tylko wtedy, gdy stanowczo udzielimy twierdzącej odpowiedzi na wszystkie cztery pytania.

Na czym więc polega bycie buddystą? Być może nie urodziłeś się w buddyjskim kraju czy rodzinie, być może nie nosisz szat i nie golisz głowy, być może jesz mięso, a twoim idolem jest Eminem albo Paris Hilton. Nie znaczy to jednak, że nie możesz być buddystą.

Dzongsar Jamyang Khyentse (ur. 1961) – tybetańsko-bhutański lama, znany filmowiec (scenarzysta i reżyser m.in filmów Puchar Himalajów oraz Podróżnicy i magowie), artysta i pisarz, autor bestsellerów na temat buddyzmu. Jest spadkobiercą legendarnych mistrzów buddyjskich: Dziamjanga Kjence Łangpo (1820–1892) i Dzongsara Kjence Cieki Lodro (1893-1959). Zdobył sobie powszechne uznanie jako znakomity nauczyciel i autor niezwykle ambitnych projektów, takich jak choćby przekład całego tybetańskiego kanonu buddyjskiego na języki zachodnie (84000.co – Translating the Words of the Buddha). Stoi na czele organizacji charytatywnych i klasztorów, gdzie sprawuje opiekę nad około tysiącem sześciuset mnichów zamieszkałych w sześciu klasztorach i instytutach w Azji. Mówi o sobie jako o tradycjonaliście, bo jest przeciwnikiem dopasowywania nauk Buddy do potrzeb współczesnych odbiorców, ale też żarliwym krytykiem sentymentalnego przywiązania do kultury tybetańskiej. W swej książce Jak nie być buddystą zachęca do zrewidowania najbardziej fundamentalnych założeń i przekonań oraz do wkroczenia na autentyczną buddyjską ścieżkę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 167

Oceny
4,6 (12 ocen)
9
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monsterinforest

Nie oderwiesz się od lektury

Super
10

Popularność




Wstęp

Pewnego razu, podró­żu­jąc samo­lo­tem przez Atlan­tyk, sie­dzia­łem na środ­ko­wym miej­scu w środ­ko­wym rzę­dzie, obok sym­pa­tycz­nego męż­czy­zny, który naj­wy­raź­niej chciał zawrzeć ze mną zna­jo­mość. Widząc moją ogo­loną głowę i bor­dowe szaty, uznał, że jestem bud­dy­stą. Gdy zaczęto ser­wo­wać posi­łek, męż­czy­zna zapro­po­no­wał uprzej­mie, że zamówi dla mnie zestaw wege­ta­riań­ski. Odgadł traf­nie, że ma do czy­nie­nia z bud­dy­stą, zatem od razu przy­jął, że nie jem mięsa. To był począ­tek naszej roz­mowy. Lot trwał długo, a więc dla zabi­cia nudy zaczę­li­śmy dys­ku­to­wać o bud­dy­zmie.

Z bie­giem lat uświa­do­mi­łem sobie, że ludzie koja­rzą bud­dyzm ze spo­ko­jem, medy­ta­cją i stro­nie­niem od prze­mocy. Wielu naj­wy­raź­niej sądzi, że wystar­czy mieć sza­fra­nowo-bor­dowe szaty, aby być bud­dy­stą. Jestem fana­tycz­nym bud­dy­stą, toteż tak dobra repu­ta­cja nie­uchron­nie wpra­wia mnie w dumę – zwłasz­cza ten brak agre­sji, który sta­nowi nader rzad­kie zja­wi­sko w dzi­siej­szych cza­sach, peł­nych wojen i prze­mocy, szcze­gól­nie prze­mocy na tle reli­gij­nym. Można by sądzić, że od zara­nia dzie­jów reli­gia sze­rzy agre­sję. Obec­nie w donie­sie­niach środ­ków prze­kazu główne miej­sce zaj­muje prze­moc eks­tre­mi­stów reli­gij­nych. A jed­nak zary­zy­kuję twier­dze­nie, że my, bud­dy­ści, dotąd nie zhań­bi­li­śmy się pod tym wzglę­dem. Prze­moc ni­gdy nie była narzę­dziem krze­wie­nia bud­dyzmu. Zara­zem jed­nak, jako zaawan­so­wany bud­dy­sta, odczu­wam pewne nie­za­do­wo­le­nie, gdy bud­dyzm spro­wa­dzany jest tylko do wege­ta­ria­ni­zmu, stro­nie­nia od prze­mocy, spo­koju i medy­ta­cji. Książę Sid­dhar­tha, który wyrzekł się wygód i luk­su­sów pała­co­wego życia i posta­nowił osią­gnąć oświe­ce­nie, z pew­no­ścią poszu­ki­wał cze­goś wię­cej niż oka­zji do bez­czyn­nego sie­dze­nia w zaro­ślach.

Bud­dyzm jest w grun­cie rze­czy bar­dzo pro­sty, a jed­nak nie­ła­two go obja­śnić. Bo to nie­wy­obra­żal­nie zło­żone, roz­le­głe i głę­bo­kie zja­wi­sko. Nie można go uznać za sys­tem reli­gijny ani teistyczny, trudno jed­nak zapre­zen­to­wać go tak, aby nie wyglą­dał jak teo­ria lub reli­gia. Gdy bud­dyzm docie­rał do róż­nych kra­jów, przy­swa­jał sobie ich kul­turę, a to jesz­cze bar­dziej skom­pli­ko­wało cały obraz. Teistyczne pułapki – takie jak kadzi­dła, dzwonki, kolo­rowe czapki – przy­cią­gają uwagę, ale zara­zem mogą sta­no­wić prze­szkody. Ludzie zaczy­nają myśleć, że na tym wyczer­puje się istota bud­dyzmu.

Cza­sem – roz­cza­ro­wany, że nauki Sid­dhar­thy nie zyskały aż tak wielu zwo­len­ni­ków, jak bym sobie tego życzył, kiedy indziej zaś powo­do­wany oso­bi­stą ambi­cją – roz­wa­żam dla zabawy pomysł zre­for­mo­wa­nia i uprosz­cze­nia bud­dy­zmu po to, by stał się łatwiej­szy i bar­dziej „pury­tań­ski”. Błę­dem jest jed­nak wyobra­ża­nie sobie (co cza­sem robię) bud­dy­zmu jako okro­jo­nego zestawu prak­tyk – takich jak medy­ta­cja trzy razy dzien­nie, okre­ślony ubiór i wyzna­wa­nie prze­ko­nań ide­olo­gicz­nych. Myślimy, że wów­czas nawró­ci­li­by­śmy cały świat. Fak­tycz­nie, gdy­by­śmy mogli zagwa­ran­to­wać, że takie prak­tyki przy­niosą natych­mia­stowe nama­calne efekty, byłoby może wię­cej bud­dy­stów na świe­cie. Ale gdy otrzą­sam się z tych fan­ta­zji (co rzadko mi się zda­rza), mój trzeźwy umysł prze­strzega mnie, że świat pełen ludzi mie­nią­cych się bud­dy­stami nie­ko­niecz­nie byłby świa­tem lep­szym.

Wielu nie­słusz­nie uważa, że Budda jest „bogiem” bud­dy­zmu; nawet w kra­jach powszech­nie uwa­ża­nych za bud­dyj­skie, takich jak Korea, Japo­nia i Bhu­tan, nie­któ­rzy wyka­zują podob­nie teistyczne podej­ście. Dla­tego wła­śnie w książce tej okre­śle­nia Sid­dhar­tha i Budda sto­so­wane są zamien­nie – aby przy­po­mi­nać, że Budda był zwy­kłym czło­wie­kiem, który stał się buddą.

W zasa­dzie to nic dziw­nego, że nie­któ­rzy sądzą, że bud­dy­ści są wyznaw­cami histo­rycz­nej postaci zwa­nej Buddą. A jed­nak sam Budda wska­zy­wał, że nie powin­ni­śmy czcić kon­kret­nej osoby, lecz raczej jej mądrość. Podob­nie uważa się, że rein­kar­na­cja i karma sta­no­wią zasad­ni­cze wie­rze­nia bud­dy­zmu. Poku­tują jesz­cze inne nie­po­ro­zu­mie­nia tego rodzaju. Na przy­kład bud­dyzm tybe­tań­ski czę­sto­kroć okre­ślany jest jako „lama­izm”, a w nie­któ­rych przy­pad­kach zen w ogóle nie zali­cza się do bud­dy­zmu. Odro­binę lepiej poin­for­mo­wani ludzie uży­wają słów „pustka” i „nir­wana”, choć tak naprawdę nie rozu­mieją ich zna­cze­nia.

Gdy docho­dzi do takiej roz­mowy jak moja poga­wędka ze współ­to­wa­rzy­szem podróży, osoba nie­zo­rien­to­wana może spy­tać: „W takim razie na czym polega bycie bud­dy­stą?”. To naj­trud­niej­sze pyta­nie. Jeśli ktoś istot­nie jest zain­te­re­so­wany tą sprawą, wyczer­pu­jąca odpo­wiedź wykra­cza poza ramy zdaw­ko­wej roz­mowy przy posiłku, bo uogól­nie­nia mogą pro­wa­dzić do nie­po­ro­zu­mień. Załóżmy jed­nak, że chcemy udzie­lić wła­ści­wej odpo­wie­dzi – która odwo­łuje się do pod­wa­lin tej ponad dwu­ipół­ty­siąc­let­niej tra­dy­cji.

Czło­wiek jest bud­dy­stą wtedy, gdy przyj­muje cztery nastę­pu­jące prawdy:

Wszyst­kie zja­wi­ska zło­żone są nie­trwałe.

Wszyst­kie emo­cje to ból.

Wszyst­kie rze­czy pozba­wione są esen­cjo­nal­nego ist­nie­nia.

Nir­wana jest poza­kon­cep­cyjna.

Te cztery zda­nia, wypo­wie­dziane przez samego Buddę, zwane są „czte­rema pie­czę­ciami”. Tra­dy­cyj­nie pie­częć ozna­cza rodzaj stem­pla, który sta­nowi potwier­dze­nie auten­tycz­no­ści. Dla uprosz­cze­nia i płyn­no­ści powyż­sze cztery zda­nia będziemy nazy­wać „pie­czę­ciami” albo „praw­dami” – któ­rych nie należy jed­nak mylić z bud­dyj­skimi czte­rema szla­chet­nymi praw­dami, doty­czą­cymi wyłącz­nie aspek­tów cier­pie­nia. Choć uważa się, że w czte­rech pie­czę­ciach mie­ści się cała istota bud­dy­zmu, mało kto chce o nich słu­chać. Brzmią przy­gnę­bia­jąco, więc ludzie tracą zain­te­re­so­wa­nie, zanim głę­biej zba­dają sprawę. Zmie­niamy temat roz­mowy i na tym koniec.

Prze­sła­nie kry­jące się w czte­rech pie­czę­ciach należy rozu­mieć dosłow­nie – nie meta­fo­rycz­nie ani mistycz­nie. I należy trak­to­wać je poważ­nie. Jed­nak pie­czę­cie nie są przy­ka­za­niami. Gdy zaczniemy je kon­tem­plo­wać, zoba­czymy, że nie ma w nich nic mora­li­stycz­nego ani reli­gij­nego. Nie wspo­mina się o złym ani dobrym postę­po­wa­niu. Są to bowiem prawdy świec­kie oparte na mądro­ści, a mądrość to główny cel bud­dy­sty. Moral­ność i etyka stoją na dru­gim miej­scu. Kilka sztach­nięć papie­ro­sem albo jakiś wybryk nie ozna­cza, że ktoś nie może być bud­dy­stą. Zara­zem nie powin­ni­śmy sądzić, że mamy cał­ko­wi­cie wolną rękę i możemy postę­po­wać nie­mo­ralne lub nie­go­dzi­wie.

Ogól­nie rzecz ujmu­jąc, mądrość pocho­dzi z umy­słu, który kie­ruje się tym, co bud­dy­ści nazy­wają „wła­ści­wym poglą­dem”. Nie trzeba się jed­nak uwa­żać za bud­dy­stę, by mieć wła­ściwy pogląd. Osta­tecz­nie to wła­śnie pogląd deter­mi­nuje naszą moty­wa­cję i dzia­ła­nie. To wła­śnie pogląd pro­wa­dzi nas bud­dyj­ską ścieżką. Jeśli oprócz przyj­mo­wa­nia czte­rech prawd potra­fimy postę­po­wać wła­ści­wie, sta­jemy się jesz­cze lep­szymi bud­dy­stami. Na czym więc polega bycie bud­dy­stą?

Jeśli nie możesz przy­jąć, że wszyst­kie rze­czy zło­żone i kre­owane są nie­trwałe, jeśli uwa­żasz, że ist­nieje jakaś zasad­ni­cza sub­stan­cja lub kon­cep­cja, która jest trwała, wtedy nie jesteś bud­dy­stą.

Jeśli nie możesz przy­jąć, że wszyst­kie emo­cje to ból, jeśli uwa­żasz, że w nie­któ­rych emo­cjach kryje się czy­sta przy­jem­ność, wtedy nie jesteś bud­dy­stą.

Jeśli nie możesz przy­jąć, że wszyst­kie zja­wi­ska są złudne i puste, jeśli wie­rzysz, że nie­które rze­czy ist­nieją esen­cjo­nal­nie, wtedy nie jesteś bud­dy­stą.

I w końcu jeśli uwa­żasz, że oświe­ce­nie ist­nieje w sfe­rze czasu, prze­strzeni i mocy, wtedy nie jesteś bud­dy­stą.

A więc na czym polega bycie bud­dy­stą? Być może nie uro­dzi­łeś się w bud­dyj­skim kraju ani bud­dyj­skiej rodzi­nie, być może nie nosisz szat i nie golisz głowy, być może jesz mięso, a twoim ido­lem jest Emi­nem albo Paris Hil­ton. Nie zna­czy to jed­nak, że nie możesz być bud­dy­stą. Aby nim być, musisz przy­jąć, że wszyst­kie zło­żone zja­wi­ska są nie­trwałe, że wszyst­kie emo­cje to ból, że wszyst­kie rze­czy pozba­wione są wewnętrz­nego ist­nie­nia, a oświe­ce­nie jest poza­kon­cep­cyjne.

Nie trzeba nie­ustan­nie, bez końca pamię­tać o tych czte­rech praw­dach. Jed­nak powinny zako­rze­nić się w naszym umy­śle. Prze­cież nie cho­dzimy po świe­cie, przez cały czas pamię­ta­jąc, jak się nazy­wamy. Ale gdy ktoś nas o to zapyta, natych­miast przy­po­mi­namy sobie swoje nazwi­sko. Bez waha­nia. Możemy uznać, że każdy, kto przyj­muje te cztery prawdy, nawet nie­za­leż­nie od nauk Buddy, nawet jeśli ni­gdy nie sły­szał o Bud­dzie Śakja­mu­nim, kro­czy tą samą ścieżką co on.

Gdy pró­bo­wa­łem wyja­śnić te kwe­stie mojemu współ­to­wa­rzy­szowi podróży, usły­sza­łem ciche chra­pa­nie i uświa­do­mi­łem sobie, że zasnął. Dla niego nasza roz­mowa nie oka­zała się ucieczką od nudy.

Uwiel­biam uogól­niać, dla­tego w tej książce roi się od uogól­nień. Uspra­wie­dli­wiam się jed­nak sam przed sobą twier­dze­niem, że oprócz uogól­nień my, ludzie, nie mamy wielu środ­ków poro­zu­mie­wa­nia się. Oto kolejne uogól­nie­nie.

Nie napi­sa­łem tej książki po to, by nakło­nić ludzi do podą­ża­nia śla­dem Buddy Śakja­mu­niego, do przej­ścia na bud­dyzm i prak­ty­ko­wa­nia dharmy. Celowo nie wspo­mi­nam o żad­nych tech­ni­kach medy­ta­cyj­nych, prak­ty­kach ani man­trach. Przede wszyst­kim zależy mi bowiem na poka­za­niu tej wyjąt­ko­wej czę­ści bud­dyzmu, która odróż­nia go od innych poglą­dów. Co takiego powie­dział indyj­ski książę, że zaskar­bił sobie wielki sza­cu­nek i podziw, nawet u scep­tycz­nie myślą­cych współ­cze­snych naukow­ców pokroju Alberta Ein­ste­ina? Co takiego odkrył, że tysiące piel­grzy­mów wyko­nuje pokłony w dro­dze z Tybetu do Bodh­gai? Co odróż­nia bud­dyzm od świa­to­wych reli­gii? Uwa­żam, że odpo­wie­dzi kryją się wła­śnie w czte­rech pie­czę­ciach, dla­tego posta­no­wi­łem wyja­śnić te nie­ła­twe poję­cia za pomocą jak naj­prost­szych słów.

Sid­dhar­tha chciał przede wszyst­kim dotrzeć do źró­dła pro­blemu. Bud­dyzm prze­kra­cza gra­nice kul­tu­rowe. Jego war­tość nie zamyka się w ramach jed­nego spo­łe­czeń­stwa, nie mie­ści się w żad­nym ustroju czy sys­te­mie poli­tycz­nym. Sid­dhar­tha nie był zain­te­re­so­wany trak­ta­tami aka­de­mic­kimi ani teo­riami, które można udo­wod­nić naukowo. Nie zaj­mo­wał się tym, czy Zie­mia jest pła­ska, czy okrą­gła. Wyka­zy­wał prak­tycz­ność innego rodzaju. Chciał zgłę­bić przy­czyny cier­pie­nia. Mam nadzieję, że uda mi się poka­zać, że jego nauki nie są roz­bu­do­wa­nym sys­te­mem inte­lek­tu­alno-filo­zo­ficz­nym, o któ­rym czy­tamy, a potem odkła­damy go do lamusa, lecz prag­ma­tycz­nym, logicz­nym poglą­dem, który może być prak­ty­ko­wany przez każ­dego czło­wieka. Aby ten cel osią­gnąć, posłu­guję się przy­kła­dami z naj­roz­ma­it­szych dzie­dzin życia – od roman­tycz­nego zauro­cze­nia po naro­dziny naszej cywi­li­za­cji. I choć przy­kłady przy­ta­czane przez Sid­dhar­thę były zupeł­nie inne, jego prze­sła­nie pozo­staje aktu­alne po dziś dzień.

Lecz Sid­dhar­tha mówił rów­nież, że jego słów nie należy przyj­mo­wać na wiarę, bez ich prze­ana­li­zo­wa­nia. Tym bar­dziej nie należy ślepo wie­rzyć w słowa czło­wieka tak prze­cięt­nego jak ja. Dla­tego zachę­cam do roz­wa­żań nad tre­ścią tej książki.

Zło­żo­ność i nie­trwa­łość

Budda nie był bytem nie­biań­skim, lecz zwy­kłym czło­wie­kiem. Ale nie do końca zwy­kłym, bo uro­dził się jako książę. Nazwany Sid­dhar­tha Gau­tama, wiódł dostat­nie życie – miesz­kał w Kapi­la­wa­stu, w pięk­nym pałacu z buj­nymi ogro­dami peł­nymi pawi, miał kocha­jącą żonę i syna, ubó­stwia­ją­cych go rodzi­ców, wier­nych pod­da­nych i gro­madę nadob­nych kur­ty­zan. Ojciec, Śud­dho­dana, dokła­dał sta­rań, by zaspo­ka­jano wszyst­kie jego potrzeby i zachcianki – ale w obrę­bie pała­co­wych murów. Albo­wiem kiedy Sid­dhar­tha był dziec­kiem, astro­log prze­po­wie­dział, że w póź­niej­szych latach książę wybie­rze życie pustel­nika. Śud­dho­dana nato­miast za wszelką cenę chciał, aby syn odzie­dzi­czył po nim tron. Dni w pałacu upły­wały w luk­su­sie, bez­pie­czeń­stwie i względ­nym spo­koju. Sid­dhar­tha ni­gdy się nie kłó­cił z krew­nymi; trosz­czył się o nich i bar­dzo ich kochał. Wła­ści­wie pozo­sta­wał w zgo­dzie ze wszyst­kimi – oprócz jed­nego kuzyna, z któ­rym mie­wał spię­cia.

W miarę upływu lat zaczął się inte­re­so­wać swoim kra­jem i świa­tem leżą­cym poza jego gra­ni­cami. Speł­nia­jąc prośby syna, król zgo­dził się wypu­ścić go poza mury na wyprawę, ale zara­zem wydał bar­dzo ści­słe instruk­cje woź­nicy rydwanu, Czan­nie: książę powi­nien oglą­dać tylko to, co jest piękne i zdrowe. Sid­dhar­cie bar­dzo spodo­bały się góry i rzeki oraz bujna przy­roda. Lecz w dro­dze powrot­nej zoba­czył chłopa, który jęczał przy dro­dze, wijąc się z bólu z powodu strasz­li­wej cho­roby. Dotąd Sid­dhar­tha żył w oto­cze­niu rosłych straż­ni­ków i powab­nych dwó­rek. Dla­tego poję­ki­wa­nia i widok wynisz­czo­nego cho­robą czło­wieka sta­no­wiły dla niego wstrząs. Ten obraz kru­cho­ści ludz­kiego ciała wywarł na nim ogromne wra­że­nie. Do pałacu książę powró­cił z cięż­kim ser­cem.

Wyglą­dało na to, że z cza­sem otrzą­snął się z szoku, a jed­nak zapra­gnął wybrać się na kolejną wyprawę. Śud­dho­dana znów się zgo­dził, acz nie­chęt­nie. Tym razem Sid­dhar­tha zoba­czył uty­ka­jącą bez­zębną sta­ru­chę. Natych­miast roz­ka­zał woź­nicy zatrzy­mać rydwan.

– Dla­czego ona tak dziw­nie cho­dzi? – spy­tał.

– Bo jest stara, książę – odparł Czanna.

– Co zna­czy „stara”?

– Czę­ści jej ciała zużyły się i zepsuły od dłu­giego życia.

Wstrzą­śnięty Sid­dhar­tha pole­cił woź­nicy wra­cać do pałacu.

Odtąd już nikt nie zdo­łał poha­mo­wać jego roz­bu­dzo­nej cie­ka­wo­ści – co jesz­cze znaj­duje się za pała­co­wymi murami? Książę poje­chał z Czanną na trze­cią wyprawę. Znów roz­ko­szo­wał się pięk­nem swo­jej kra­iny, oglą­dał góry i potoki. Ale w dro­dze powrot­nej do domu natknęli się na czte­rech żałob­ni­ków nio­są­cych umar­łego w palan­ki­nie. Sid­dhar­tha ni­gdy w życiu nie widział nic podob­nego. Czanna wyja­śnił, że kru­che ciało jest w rze­czy­wi­sto­ści mar­twe.

– Czy śmierć przy­cho­dzi też po innych? – spy­tał książę.

– Tak – odrzekł woź­nica. – Przy­cho­dzi po wszyst­kich.

– Po mojego ojca też przyj­dzie? Nawet po mojego syna?

– Tak, po każ­dego. Nie­ważne, bogacz czy bie­dak, czło­wiek wyso­kiego stanu czy niskiego, nikt nie ujdzie śmierci. Taki jest los wszyst­kich, któ­rzy rodzą się na tym świe­cie.

Sły­sząc po raz pierw­szy histo­rię o począt­kach urze­czy­wist­nie­nia Sid­dhar­thy, możemy odnieść wra­że­nie, że był osobą wyjąt­kowo naiwną. Dzi­wimy się, że książę, wycho­wy­wany na następcę tronu, zada­wał tak pro­stac­kie pyta­nia. Ale to my jeste­śmy naiwni. Dziś, w dobie infor­ma­cji, ota­czają nas wize­runki roz­padu i śmierci – widzimy egze­ku­cje, walki byków, krwawe mordy. Ale obrazy te nie przy­po­mi­nają nam o wła­snym losie, lecz służą roz­rywce i czer­pa­niu zysków. Śmierć stała się towa­rem na rynku. Więk­szość z nas nie kon­tem­pluje śmierci na głęb­szym pozio­mie. Nie dopusz­czamy do sie­bie myśli, że nasze ciało i śro­do­wi­sko zbu­do­wane są z nie­trwa­łych ele­men­tów, które mogą się roz­paść za naj­lżej­szym dotknię­ciem. Oczy­wi­ście zda­jemy sobie sprawę, że pew­nego dnia umrzemy. Ale więk­szość uważa, że na razie nie ma się czym mar­twić – chyba że aku­rat zdia­gno­zo­wano u kogoś śmier­telną cho­robę. W tych rzad­kich chwi­lach, gdy przy­po­mi­namy sobie o śmierci, myślimy: „Cie­kawe, ile odzie­dzi­czę w spadku”. Albo: „Gdzie krewni roz­sy­pią moje pro­chy?”. Dla­tego to my jeste­śmy naiw­nia­kami.

* * *

Po trze­ciej wypra­wie Sid­dhar­tha był auten­tycz­nie przy­gnę­biony, ponie­waż zdał sobie sprawę, że nie potrafi uchro­nić swo­ich pod­da­nych, rodzi­ców, a przede wszyst­kim uko­cha­nej żony Jaśo­dhary i syna Rahuli przed nie­uchronną śmier­cią. Mógł zapo­biec takim nie­szczę­ściom jak ubó­stwo, głód i bez­dom­ność, ale nie potra­fił powstrzy­mać nadej­ścia sta­ro­ści i śmierci. Nękany tymi upo­rczy­wymi myślami, pró­bo­wał poroz­ma­wiać z ojcem o śmier­tel­no­ści. Śud­dho­dana – co zro­zu­miałe – był zanie­po­ko­jony, że syn tak bar­dzo zaj­muje się dyle­ma­tami, które uwa­żał za kwe­stie teo­re­tyczne. Ponadto mar­twił się coraz bar­dziej, że spełni się prze­po­wied­nia astro­loga i Sid­dhar­tha wybie­rze żywot ascety, zamiast odzie­dzi­czyć kró­le­stwo jako pra­wo­wity następca tronu. W tam­tych cza­sach czę­sto się zda­rzało, że zamożni, mający wysoką pozy­cję Hin­dusi zosta­wali asce­tami. Zatem sta­rał się roz­wiać nie­po­koje Sid­dhar­thy, ale wciąż pamię­tał o prze­po­wiedni.

Oka­zało się, że nie są to prze­lotne melan­cho­lijne nastroje. Sid­dhar­tha popadł w istną obse­sję. Aby syn nie pogrą­żył się w coraz głęb­szej depre­sji, Śud­dho­dana zaka­zał mu opusz­czać pałac i pota­jem­nie pole­cił dwo­rza­nom pil­no­wać księ­cia. Jed­no­cze­śnie, jak każdy tro­skliwy ojciec, sta­rał się rato­wać sytu­ację, a więc ukry­wał przed Sid­dhar­thą wszel­kie oznaki roz­padu i śmierci.

DZIE­CIĘCE GRZE­CHOTKI I INNE ZABIEGI

Pod wie­loma wzglę­dami jeste­śmy tacy sami jak Śud­dho­dana. W codzien­nym życiu sta­ramy się odru­chowo ukry­wać prawdę przed sobą i innymi. Napo­mi­namy się, żeby „się nad tym nie roz­wo­dzić”, i szu­kamy pozy­tyw­nych potwier­dzeń. Obcho­dząc uro­dziny, zdmu­chu­jemy świeczki na tor­cie – nie dostrze­ga­jąc, że zga­słe pło­myki można rów­nież postrze­gać jako przy­po­mnie­nie, że zbli­ży­li­śmy się do śmierci o kolejny rok. Syl­we­stra świę­tu­jemy petar­dami i szam­pa­nem, nie dopusz­cza­jąc do sie­bie myśli, że stary rok już nie wróci, a nowy to wielka nie­wia­doma – bo prze­cież wszystko może się zda­rzyć.

Gdy dopada nas nie­miła świa­do­mość, że „wszystko może się zda­rzyć”, celowo odwra­camy od tego uwagę, jak matka odwra­ca­jąca uwagę dziecka za pomocą grze­chotki albo innej zabawki. Gdy czu­jemy się przy­gnę­bieni, idziemy na zakupy, do restau­ra­cji lub do kina. Snu­jemy różne fan­ta­zje i pla­nu­jemy życiowe osią­gnię­cia – dom na plaży, nagrody i tro­fea, wcze­sna eme­ry­tura, świetny samo­chód, wspa­niali przy­ja­ciele i rodzina, sława, miej­sce w Księ­dze rekor­dów Guin­nessa. Na póź­niej­szym eta­pie życia pra­gniemy mieć wier­nego part­nera, z któ­rym mogli­by­śmy wybrać się na wycieczkę dookoła świata albo hodo­wać rasowe pudle. Cza­so­pi­sma i tele­wi­zja ugrun­to­wują takie wzorce szczę­ścia i suk­cesu, wciąż two­rząc nowe ilu­zje, które nas mamią. Te wyobra­że­nia o suk­ce­sie to wła­śnie „dzie­cięce grze­chotki” dla doro­słych. Każ­dego dnia mamy mnó­stwo zajęć, ale czy cokol­wiek – w naszym myśle­niu lub dzia­ła­niu – wska­zuje, że uświa­da­miamy sobie, jak kru­che jest życie? Tra­cimy czas w kolejce do mul­ti­kina, żeby zoba­czyć kiep­ski film. Albo pędzimy do domu, żeby zdą­żyć na reality show w tele­wi­zji. Sia­damy i oglą­damy reklamy w ocze­ki­wa­niu na pro­gram, a… życie ucieka.

* * *

Prze­lotna odsłona sta­ro­ści i śmierci wystar­czyła, aby Sid­dhar­tha zapra­gnął odkryć całą prawdę o rze­czy­wi­sto­ści. Po trze­ciej wypra­wie kilka razy pró­bo­wał wymknąć się z pałacu na wła­sną rękę, ale bez powo­dze­nia. A potem stało się coś nad­zwy­czaj­nego: pew­nej nocy, po typo­wej uczcie i hulan­kach, tajem­ni­czy urok spadł na pałac, obez­wład­nia­jąc cały dwór oprócz Sid­dhar­thy. Książę obszedł sale i zoba­czył, że wszy­scy, od samego króla po ostat­nich słu­żą­cych, zapa­dli w głę­boki sen. Bud­dy­ści wie­rzą, że ta zbio­rowa sen­ność nastała dzięki zasłu­dze wszyst­kich ludzi, ponie­waż było to zda­rze­nie, które zapo­cząt­ko­wało naro­dziny wyjąt­ko­wej istoty.

Zwol­nione z obo­wiązku przy­po­do­ba­nia się rodzi­nie kró­lew­skiej, kur­ty­zany spały w nie­dba­łych pozach, chra­piąc roz­dzia­wio­nymi ustami, trzy­ma­jąc opier­ście­nione dło­nie w misach z curry. Zbrzy­dły nagle niczym zdep­tane kwiaty. Sid­dhar­tha nie rzu­cił się do zapro­wa­dza­nia porządku – co być może my byśmy zro­bili. Widok ten tylko wzmoc­nił jego deter­mi­na­cję. Prze­brzmiała uroda kobiet była kolejną oznaką nie­trwa­ło­ści. Gdy wszyst­kich zmo­rzył sen, książę mógł wresz­cie nie­zau­wa­że­nie wyjść z pałacu. Spoj­rzał po raz ostatni na Jaśo­dharę i Rahulę, po czym prze­padł w obję­ciach nocy.

* * *

Pod wie­loma wzglę­dami przy­po­mi­namy Sid­dhar­thę. Może nie jeste­śmy ary­sto­kra­tami ze sta­dem pawi, ale mamy wła­sne kariery, udo­mo­wione koty i nie­zli­czone obo­wiązki. Mamy swoje pałace – jed­no­po­ko­jowe klitki w slum­sach, dwu­pię­trowe domy na przed­mie­ściach albo apar­ta­menty w Paryżu. Mamy też Jaśo­dhary i Rahule. A jed­nak wszystko idzie przez cały czas na opak. Psują się urzą­dze­nia, wybu­chają kłót­nie z sąsia­dami, prze­cieka dach. Umie­rają ci, któ­rych kochamy. Albo wyglą­dają tru­pio ran­kiem, zanim się obu­dzą – leżąc w nie­dba­łej pozie jak kur­ty­zany w pałacu Sid­dhar­thy. Może cuchną papie­ro­sami lub sosem czosn­ko­wym po pizzy z poprzed­niego wie­czora. Czy­nią nam wyrzuty i prze­żu­wają jedze­nie z otwar­tymi ustami. A jed­nak trwamy przy nich z wła­snej woli, nie pró­bu­jemy ucie­kać. Albo, jeśli mamy już naprawdę dość, zry­wamy zwią­zek tylko po to, żeby zacząć kolejny z drugą osobą. To błędne koło ni­gdy nam się nie znu­dzi, ponie­waż wciąż mamy nadzieję i wiarę, że gdzieś czeka na nas ide­alny part­ner albo raj­ska Szan­gri-la. Gdy zaś odczu­wamy codzienne iry­ta­cje, odru­chowo myślimy, że umiemy nad wszyst­kim zapa­no­wać: to się da napra­wić, powta­rzamy sobie, zro­bimy to bez trudu tak samo, jak myjemy zęby. I znów czu­jemy, że niczego nam nie bra­kuje.

Być może sądzimy, że dzięki doświad­cze­niom życio­wym pew­nego dnia zyskamy pełną doj­rza­łość. Liczymy, że sta­niemy się sta­rymi mędr­cami podob­nymi do Jody. Nie zda­jemy sobie sprawy, że doj­rza­łość to tylko kolejny aspekt roz­padu. Na pod­świa­do­mym pozio­mie łudzimy się nadzieją, że doży­jemy takiego etapu, gdy nie będziemy już musieli niczego napra­wiać. Że przyj­dzie dzień, o któ­rym z per­spek­tywy czasu można będzie powie­dzieć: „Odtąd żyłem długo i szczę­śli­wie”. Takie mamy posta­no­wie­nie i świę­cie wie­rzymy w jego reali­za­cję. Jakby wszyst­kie nasze doświad­cze­nia do tej pory – całe nasze życie – były tylko próbą gene­ralną. Uwa­żamy, że nasz wielki występ dopiero nadej­dzie, a więc po co mie­li­by­śmy żyć dniem dzi­siej­szym?

Dla więk­szo­ści ludzi te nie­ustanne regu­la­cje, prze­aran­żo­wy­wa­nie i poprawki są defi­ni­cją „codzien­no­ści”. W rze­czy­wi­sto­ści cze­kamy, aby życie dopiero się roz­po­częło. Naga­by­wani przy­zna­jemy, że dążymy do jakie­goś przy­szłego ide­ału – będzie to eme­ry­tura w leśni­czówce z bali w Ken­ne­bunk­port albo w cha­cie gdzieś w Kosta­ryce. Lub marzymy, że ostat­nie lata prze­ży­jemy w jakimś wyide­ali­zo­wa­nym lasku z chiń­skiego malo­wi­dła, będziemy pogod­nie medy­to­wać w pawi­lo­nie her­ba­cia­nym z wido­kiem na wodo­spad i sadzawkę z kar­piami.

Mamy rów­nież skłon­ność do myśle­nia, że kiedy już umrzemy, świat będzie ist­niał na­dal. Będzie świe­ciło to samo słońce, te same pla­nety będą się obra­cać – bo w naszym mnie­ma­niu działo się tak od zara­nia dzie­jów. Nasze dzieci „posiądą zie­mię”. To poka­zuje, jak mało wiemy o zmien­no­ści świata i jego zja­wisk. Dzieci cza­sem umie­rają wcze­śniej niż rodzice. I nie zawsze speł­niają ich nadzieje. Być może z naszego słod­kiego boba­ska wyro­śnie ćpa­jący koka­inę ban­dzior, który będzie przy­pro­wa­dzał do domu podej­rzane panienki. Ze skraj­nie pra­wi­co­wych rodzin wywo­dzą się cza­sem naj­bar­dziej osten­ta­cyjni homo­sek­su­ali­ści, podob­nie jak dziecko bez­tro­skich hipi­sów może w życiu doro­słym zostać neo­kon­ser­wa­ty­stą. A jed­nak wciąż lgniemy do arche­typu rodziny i marzymy, że nasza krew, kształt naszej szczęki, nazwi­sko i tra­dy­cja zostaną unie­śmier­tel­nione w potom­stwie.

POSZU­KI­WA­NIE PRAWDY TO BŁĄD?

Należy rozu­mieć, że książę Sid­dhar­tha nie porzu­cił rodzin­nych obo­wiąz­ków; nie uległ poku­sie, żeby przy­łą­czyć się do wspól­noty upra­wia­ją­cej eko­lo­giczną żyw­ność, nie podą­żył za żad­nym roman­tycz­nym marze­niem. Opu­ścił dom jako sumienny mąż i ojciec, który zre­zy­gno­wał z wygód po to, aby zapew­nić naj­bliż­szym to, co naj­waż­niej­sze – choć oni w ten spo­sób chyba tego nie postrze­gali. Możemy sobie tylko wyobra­zić roz­pacz i żal Śud­dho­dany, gdy obu­dził się naza­jutrz. Takie samo roz­cza­ro­wa­nie prze­ży­wają dziś rodzice, któ­rych nasto­let­nie dziecko ucie­kło do Kat­mandu albo na Ibizę w pogoni za jakąś uto­pijną wizją – podob­nie jak robiły to dzieci kwiaty w latach sześć­dzie­sią­tych (wiele pocho­dziło z zamoż­nych, ustat­ko­wa­nych rodzin). Sid­dhar­tha nie nosił dzwo­nów ani kol­czy­ków i nie far­bo­wał wło­sów na różowo. Zamiast tego zrzu­cił ksią­żęcy strój. Zre­zy­gno­wał z atry­bu­tów wyso­kiego sta­tusu i wykształ­ce­nia, odział się w skra­wek tka­niny i stał wędrow­nym mni­chem.

Nasze spo­łe­czeń­stwo, nawy­kłe do oce­nia­nia ludzi na pod­sta­wie tego, co mają, a nie kim są, wola­łoby, żeby Sid­dhar­tha pozo­stał w pałacu, wiódł dalej aksa­mitne życie i utrwa­lał kró­lew­ski ród. Wzo­rem suk­cesu w naszym świe­cie jest Bill Gates. Rzadko kiedy myślimy, że suk­ces odniósł Gan­dhi. W nie­któ­rych spo­łe­czeń­stwach azja­tyc­kich, podob­nie jak na Zacho­dzie, rodzice wywie­rają pre­sję na dzieci, aby bez względu na wszystko odno­siły jak naj­więk­sze suk­cesy w szkole. Dzieci potrze­bują naj­lep­szych stopni, aby się dostać do naj­lep­szych uni­wer­sy­te­tów, a potem potrze­bują naj­lep­szych stopni na uni­wer­sy­te­cie, by dostać naj­lep­szą posadę w banku. A wszystko po to, aby dana rodzina mogła trwać jako „dyna­stia”.

Wyobraźmy sobie, że nasz syn nagle porzuca wspa­niałą, popłatną karierę, bo uświa­do­mił sobie nie­uchron­ność sta­ro­ści i śmierci. Nie widzi już sensu w czter­na­sto­go­dzin­nym dniu pracy, pod­li­zy­wa­niu się sze­fowi, wście­kłym zwal­cza­niu kon­ku­ren­cji, nisz­cze­niu śro­do­wi­ska natu­ral­nego, przy­my­ka­niu oka na nie­wol­ni­czy wyzysk dzieci, życiu w nie­ustan­nym napię­ciu – wszystko tylko po to, by raz w roku mieć kilka tygo­dni waka­cji. Mówi, że chce upłyn­nić akcje gieł­dowe, prze­zna­czyć wszyst­kie pie­nią­dze na sie­ro­ci­niec i zostać włó­częgą. Co byśmy zro­bili? Pobło­go­sła­wi­li­by­śmy go i chwa­lili się przed przy­ja­ciółmi, że nasz syn wresz­cie poszedł po rozum go głowy? A może raczej uzna­li­by­śmy, że zacho­wuje się nad­zwy­czaj nie­od­po­wie­dzial­nie i powi­nien iść do psy­chia­try?

Zwy­kły sprze­ciw wobec sta­ro­ści i śmierci nie wystar­czył, by Sid­dhar­tha zerwał z dotych­cza­so­wym życiem w pałacu i wyru­szył w nie­znane. Książę posta­no­wił pod­jąć tak dra­styczne kroki, ponie­waż nie umiał pogo­dzić się z tym, że taki jest los wszyst­kich istot, które kie­dy­kol­wiek przy­szły i przyjdą na świat. Jeśli wszystko, co się naro­dzi, nie­uchron­nie ule­gnie roz­pa­dowi i umrze, wów­czas pawie w ogro­dzie, klej­noty, bal­da­chimy, kadzi­dła, muzyka, złota taca, na któ­rej Sid­dhar­tha kładł domowe pan­to­fle, karafki z obcych stron, więź z Jaśo­dharą i Rahulą, z całą rodziną i kra­jem nie miały zna­cze­nia. Jaki zatem jest sens tego wszyst­kiego? Dla­czego jaki­kol­wiek czło­wiek przy zdro­wych zmy­słach miałby ronić łzy nad czymś lub prze­le­wać krew za coś, co prze­cież i tak pew­nego dnia prze­mi­nie albo będzie musiało zostać porzu­cone? Czy więc Sid­dhar­tha mógł pozo­stać w złud­nej bło­go­ści pała­co­wego życia?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki