Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Myślisz, że jesteś buddystą? To pomyśl jeszcze raz.
W tej ożywczej i prowokacyjnej książce mistrz buddyzmu tybetańskiego – Dzongsar Jamyang Khyentse – wyzywa buddyjski świat, kwestionując powszechnie przyjęte błędne przekonania, stereotypy i wyobrażenia. W sposób nadzwyczaj sugestywny i oryginalny wyjaśnia istotę buddyzmu w czterech punktach, które przedstawia jako wyzwanie:
Według Dzongsara Jamyang Khyentse’go możemy się uważać za buddystę tylko wtedy, gdy stanowczo udzielimy twierdzącej odpowiedzi na wszystkie cztery pytania.
Na czym więc polega bycie buddystą? Być może nie urodziłeś się w buddyjskim kraju czy rodzinie, być może nie nosisz szat i nie golisz głowy, być może jesz mięso, a twoim idolem jest Eminem albo Paris Hilton. Nie znaczy to jednak, że nie możesz być buddystą.
Dzongsar Jamyang Khyentse (ur. 1961) – tybetańsko-bhutański lama, znany filmowiec (scenarzysta i reżyser m.in filmów Puchar Himalajów oraz Podróżnicy i magowie), artysta i pisarz, autor bestsellerów na temat buddyzmu. Jest spadkobiercą legendarnych mistrzów buddyjskich: Dziamjanga Kjence Łangpo (1820–1892) i Dzongsara Kjence Cieki Lodro (1893-1959). Zdobył sobie powszechne uznanie jako znakomity nauczyciel i autor niezwykle ambitnych projektów, takich jak choćby przekład całego tybetańskiego kanonu buddyjskiego na języki zachodnie (84000.co – Translating the Words of the Buddha). Stoi na czele organizacji charytatywnych i klasztorów, gdzie sprawuje opiekę nad około tysiącem sześciuset mnichów zamieszkałych w sześciu klasztorach i instytutach w Azji. Mówi o sobie jako o tradycjonaliście, bo jest przeciwnikiem dopasowywania nauk Buddy do potrzeb współczesnych odbiorców, ale też żarliwym krytykiem sentymentalnego przywiązania do kultury tybetańskiej. W swej książce Jak nie być buddystą zachęca do zrewidowania najbardziej fundamentalnych założeń i przekonań oraz do wkroczenia na autentyczną buddyjską ścieżkę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 167
Pewnego razu, podróżując samolotem przez Atlantyk, siedziałem na środkowym miejscu w środkowym rzędzie, obok sympatycznego mężczyzny, który najwyraźniej chciał zawrzeć ze mną znajomość. Widząc moją ogoloną głowę i bordowe szaty, uznał, że jestem buddystą. Gdy zaczęto serwować posiłek, mężczyzna zaproponował uprzejmie, że zamówi dla mnie zestaw wegetariański. Odgadł trafnie, że ma do czynienia z buddystą, zatem od razu przyjął, że nie jem mięsa. To był początek naszej rozmowy. Lot trwał długo, a więc dla zabicia nudy zaczęliśmy dyskutować o buddyzmie.
Z biegiem lat uświadomiłem sobie, że ludzie kojarzą buddyzm ze spokojem, medytacją i stronieniem od przemocy. Wielu najwyraźniej sądzi, że wystarczy mieć szafranowo-bordowe szaty, aby być buddystą. Jestem fanatycznym buddystą, toteż tak dobra reputacja nieuchronnie wprawia mnie w dumę – zwłaszcza ten brak agresji, który stanowi nader rzadkie zjawisko w dzisiejszych czasach, pełnych wojen i przemocy, szczególnie przemocy na tle religijnym. Można by sądzić, że od zarania dziejów religia szerzy agresję. Obecnie w doniesieniach środków przekazu główne miejsce zajmuje przemoc ekstremistów religijnych. A jednak zaryzykuję twierdzenie, że my, buddyści, dotąd nie zhańbiliśmy się pod tym względem. Przemoc nigdy nie była narzędziem krzewienia buddyzmu. Zarazem jednak, jako zaawansowany buddysta, odczuwam pewne niezadowolenie, gdy buddyzm sprowadzany jest tylko do wegetarianizmu, stronienia od przemocy, spokoju i medytacji. Książę Siddhartha, który wyrzekł się wygód i luksusów pałacowego życia i postanowił osiągnąć oświecenie, z pewnością poszukiwał czegoś więcej niż okazji do bezczynnego siedzenia w zaroślach.
Buddyzm jest w gruncie rzeczy bardzo prosty, a jednak niełatwo go objaśnić. Bo to niewyobrażalnie złożone, rozległe i głębokie zjawisko. Nie można go uznać za system religijny ani teistyczny, trudno jednak zaprezentować go tak, aby nie wyglądał jak teoria lub religia. Gdy buddyzm docierał do różnych krajów, przyswajał sobie ich kulturę, a to jeszcze bardziej skomplikowało cały obraz. Teistyczne pułapki – takie jak kadzidła, dzwonki, kolorowe czapki – przyciągają uwagę, ale zarazem mogą stanowić przeszkody. Ludzie zaczynają myśleć, że na tym wyczerpuje się istota buddyzmu.
Czasem – rozczarowany, że nauki Siddharthy nie zyskały aż tak wielu zwolenników, jak bym sobie tego życzył, kiedy indziej zaś powodowany osobistą ambicją – rozważam dla zabawy pomysł zreformowania i uproszczenia buddyzmu po to, by stał się łatwiejszy i bardziej „purytański”. Błędem jest jednak wyobrażanie sobie (co czasem robię) buddyzmu jako okrojonego zestawu praktyk – takich jak medytacja trzy razy dziennie, określony ubiór i wyznawanie przekonań ideologicznych. Myślimy, że wówczas nawrócilibyśmy cały świat. Faktycznie, gdybyśmy mogli zagwarantować, że takie praktyki przyniosą natychmiastowe namacalne efekty, byłoby może więcej buddystów na świecie. Ale gdy otrząsam się z tych fantazji (co rzadko mi się zdarza), mój trzeźwy umysł przestrzega mnie, że świat pełen ludzi mieniących się buddystami niekoniecznie byłby światem lepszym.
Wielu niesłusznie uważa, że Budda jest „bogiem” buddyzmu; nawet w krajach powszechnie uważanych za buddyjskie, takich jak Korea, Japonia i Bhutan, niektórzy wykazują podobnie teistyczne podejście. Dlatego właśnie w książce tej określenia Siddhartha i Budda stosowane są zamiennie – aby przypominać, że Budda był zwykłym człowiekiem, który stał się buddą.
W zasadzie to nic dziwnego, że niektórzy sądzą, że buddyści są wyznawcami historycznej postaci zwanej Buddą. A jednak sam Budda wskazywał, że nie powinniśmy czcić konkretnej osoby, lecz raczej jej mądrość. Podobnie uważa się, że reinkarnacja i karma stanowią zasadnicze wierzenia buddyzmu. Pokutują jeszcze inne nieporozumienia tego rodzaju. Na przykład buddyzm tybetański częstokroć określany jest jako „lamaizm”, a w niektórych przypadkach zen w ogóle nie zalicza się do buddyzmu. Odrobinę lepiej poinformowani ludzie używają słów „pustka” i „nirwana”, choć tak naprawdę nie rozumieją ich znaczenia.
Gdy dochodzi do takiej rozmowy jak moja pogawędka ze współtowarzyszem podróży, osoba niezorientowana może spytać: „W takim razie na czym polega bycie buddystą?”. To najtrudniejsze pytanie. Jeśli ktoś istotnie jest zainteresowany tą sprawą, wyczerpująca odpowiedź wykracza poza ramy zdawkowej rozmowy przy posiłku, bo uogólnienia mogą prowadzić do nieporozumień. Załóżmy jednak, że chcemy udzielić właściwej odpowiedzi – która odwołuje się do podwalin tej ponad dwuipółtysiącletniej tradycji.
Człowiek jest buddystą wtedy, gdy przyjmuje cztery następujące prawdy:
Wszystkie zjawiska złożone są nietrwałe.
Wszystkie emocje to ból.
Wszystkie rzeczy pozbawione są esencjonalnego istnienia.
Nirwana jest pozakoncepcyjna.
Te cztery zdania, wypowiedziane przez samego Buddę, zwane są „czterema pieczęciami”. Tradycyjnie pieczęć oznacza rodzaj stempla, który stanowi potwierdzenie autentyczności. Dla uproszczenia i płynności powyższe cztery zdania będziemy nazywać „pieczęciami” albo „prawdami” – których nie należy jednak mylić z buddyjskimi czterema szlachetnymi prawdami, dotyczącymi wyłącznie aspektów cierpienia. Choć uważa się, że w czterech pieczęciach mieści się cała istota buddyzmu, mało kto chce o nich słuchać. Brzmią przygnębiająco, więc ludzie tracą zainteresowanie, zanim głębiej zbadają sprawę. Zmieniamy temat rozmowy i na tym koniec.
Przesłanie kryjące się w czterech pieczęciach należy rozumieć dosłownie – nie metaforycznie ani mistycznie. I należy traktować je poważnie. Jednak pieczęcie nie są przykazaniami. Gdy zaczniemy je kontemplować, zobaczymy, że nie ma w nich nic moralistycznego ani religijnego. Nie wspomina się o złym ani dobrym postępowaniu. Są to bowiem prawdy świeckie oparte na mądrości, a mądrość to główny cel buddysty. Moralność i etyka stoją na drugim miejscu. Kilka sztachnięć papierosem albo jakiś wybryk nie oznacza, że ktoś nie może być buddystą. Zarazem nie powinniśmy sądzić, że mamy całkowicie wolną rękę i możemy postępować niemoralne lub niegodziwie.
Ogólnie rzecz ujmując, mądrość pochodzi z umysłu, który kieruje się tym, co buddyści nazywają „właściwym poglądem”. Nie trzeba się jednak uważać za buddystę, by mieć właściwy pogląd. Ostatecznie to właśnie pogląd determinuje naszą motywację i działanie. To właśnie pogląd prowadzi nas buddyjską ścieżką. Jeśli oprócz przyjmowania czterech prawd potrafimy postępować właściwie, stajemy się jeszcze lepszymi buddystami. Na czym więc polega bycie buddystą?
Jeśli nie możesz przyjąć, że wszystkie rzeczy złożone i kreowane są nietrwałe, jeśli uważasz, że istnieje jakaś zasadnicza substancja lub koncepcja, która jest trwała, wtedy nie jesteś buddystą.
Jeśli nie możesz przyjąć, że wszystkie emocje to ból, jeśli uważasz, że w niektórych emocjach kryje się czysta przyjemność, wtedy nie jesteś buddystą.
Jeśli nie możesz przyjąć, że wszystkie zjawiska są złudne i puste, jeśli wierzysz, że niektóre rzeczy istnieją esencjonalnie, wtedy nie jesteś buddystą.
I w końcu jeśli uważasz, że oświecenie istnieje w sferze czasu, przestrzeni i mocy, wtedy nie jesteś buddystą.
A więc na czym polega bycie buddystą? Być może nie urodziłeś się w buddyjskim kraju ani buddyjskiej rodzinie, być może nie nosisz szat i nie golisz głowy, być może jesz mięso, a twoim idolem jest Eminem albo Paris Hilton. Nie znaczy to jednak, że nie możesz być buddystą. Aby nim być, musisz przyjąć, że wszystkie złożone zjawiska są nietrwałe, że wszystkie emocje to ból, że wszystkie rzeczy pozbawione są wewnętrznego istnienia, a oświecenie jest pozakoncepcyjne.
Nie trzeba nieustannie, bez końca pamiętać o tych czterech prawdach. Jednak powinny zakorzenić się w naszym umyśle. Przecież nie chodzimy po świecie, przez cały czas pamiętając, jak się nazywamy. Ale gdy ktoś nas o to zapyta, natychmiast przypominamy sobie swoje nazwisko. Bez wahania. Możemy uznać, że każdy, kto przyjmuje te cztery prawdy, nawet niezależnie od nauk Buddy, nawet jeśli nigdy nie słyszał o Buddzie Śakjamunim, kroczy tą samą ścieżką co on.
Gdy próbowałem wyjaśnić te kwestie mojemu współtowarzyszowi podróży, usłyszałem ciche chrapanie i uświadomiłem sobie, że zasnął. Dla niego nasza rozmowa nie okazała się ucieczką od nudy.
Uwielbiam uogólniać, dlatego w tej książce roi się od uogólnień. Usprawiedliwiam się jednak sam przed sobą twierdzeniem, że oprócz uogólnień my, ludzie, nie mamy wielu środków porozumiewania się. Oto kolejne uogólnienie.
Nie napisałem tej książki po to, by nakłonić ludzi do podążania śladem Buddy Śakjamuniego, do przejścia na buddyzm i praktykowania dharmy. Celowo nie wspominam o żadnych technikach medytacyjnych, praktykach ani mantrach. Przede wszystkim zależy mi bowiem na pokazaniu tej wyjątkowej części buddyzmu, która odróżnia go od innych poglądów. Co takiego powiedział indyjski książę, że zaskarbił sobie wielki szacunek i podziw, nawet u sceptycznie myślących współczesnych naukowców pokroju Alberta Einsteina? Co takiego odkrył, że tysiące pielgrzymów wykonuje pokłony w drodze z Tybetu do Bodhgai? Co odróżnia buddyzm od światowych religii? Uważam, że odpowiedzi kryją się właśnie w czterech pieczęciach, dlatego postanowiłem wyjaśnić te niełatwe pojęcia za pomocą jak najprostszych słów.
Siddhartha chciał przede wszystkim dotrzeć do źródła problemu. Buddyzm przekracza granice kulturowe. Jego wartość nie zamyka się w ramach jednego społeczeństwa, nie mieści się w żadnym ustroju czy systemie politycznym. Siddhartha nie był zainteresowany traktatami akademickimi ani teoriami, które można udowodnić naukowo. Nie zajmował się tym, czy Ziemia jest płaska, czy okrągła. Wykazywał praktyczność innego rodzaju. Chciał zgłębić przyczyny cierpienia. Mam nadzieję, że uda mi się pokazać, że jego nauki nie są rozbudowanym systemem intelektualno-filozoficznym, o którym czytamy, a potem odkładamy go do lamusa, lecz pragmatycznym, logicznym poglądem, który może być praktykowany przez każdego człowieka. Aby ten cel osiągnąć, posługuję się przykładami z najrozmaitszych dziedzin życia – od romantycznego zauroczenia po narodziny naszej cywilizacji. I choć przykłady przytaczane przez Siddharthę były zupełnie inne, jego przesłanie pozostaje aktualne po dziś dzień.
Lecz Siddhartha mówił również, że jego słów nie należy przyjmować na wiarę, bez ich przeanalizowania. Tym bardziej nie należy ślepo wierzyć w słowa człowieka tak przeciętnego jak ja. Dlatego zachęcam do rozważań nad treścią tej książki.
Budda nie był bytem niebiańskim, lecz zwykłym człowiekiem. Ale nie do końca zwykłym, bo urodził się jako książę. Nazwany Siddhartha Gautama, wiódł dostatnie życie – mieszkał w Kapilawastu, w pięknym pałacu z bujnymi ogrodami pełnymi pawi, miał kochającą żonę i syna, ubóstwiających go rodziców, wiernych poddanych i gromadę nadobnych kurtyzan. Ojciec, Śuddhodana, dokładał starań, by zaspokajano wszystkie jego potrzeby i zachcianki – ale w obrębie pałacowych murów. Albowiem kiedy Siddhartha był dzieckiem, astrolog przepowiedział, że w późniejszych latach książę wybierze życie pustelnika. Śuddhodana natomiast za wszelką cenę chciał, aby syn odziedziczył po nim tron. Dni w pałacu upływały w luksusie, bezpieczeństwie i względnym spokoju. Siddhartha nigdy się nie kłócił z krewnymi; troszczył się o nich i bardzo ich kochał. Właściwie pozostawał w zgodzie ze wszystkimi – oprócz jednego kuzyna, z którym miewał spięcia.
W miarę upływu lat zaczął się interesować swoim krajem i światem leżącym poza jego granicami. Spełniając prośby syna, król zgodził się wypuścić go poza mury na wyprawę, ale zarazem wydał bardzo ścisłe instrukcje woźnicy rydwanu, Czannie: książę powinien oglądać tylko to, co jest piękne i zdrowe. Siddharcie bardzo spodobały się góry i rzeki oraz bujna przyroda. Lecz w drodze powrotnej zobaczył chłopa, który jęczał przy drodze, wijąc się z bólu z powodu straszliwej choroby. Dotąd Siddhartha żył w otoczeniu rosłych strażników i powabnych dwórek. Dlatego pojękiwania i widok wyniszczonego chorobą człowieka stanowiły dla niego wstrząs. Ten obraz kruchości ludzkiego ciała wywarł na nim ogromne wrażenie. Do pałacu książę powrócił z ciężkim sercem.
Wyglądało na to, że z czasem otrząsnął się z szoku, a jednak zapragnął wybrać się na kolejną wyprawę. Śuddhodana znów się zgodził, acz niechętnie. Tym razem Siddhartha zobaczył utykającą bezzębną staruchę. Natychmiast rozkazał woźnicy zatrzymać rydwan.
– Dlaczego ona tak dziwnie chodzi? – spytał.
– Bo jest stara, książę – odparł Czanna.
– Co znaczy „stara”?
– Części jej ciała zużyły się i zepsuły od długiego życia.
Wstrząśnięty Siddhartha polecił woźnicy wracać do pałacu.
Odtąd już nikt nie zdołał pohamować jego rozbudzonej ciekawości – co jeszcze znajduje się za pałacowymi murami? Książę pojechał z Czanną na trzecią wyprawę. Znów rozkoszował się pięknem swojej krainy, oglądał góry i potoki. Ale w drodze powrotnej do domu natknęli się na czterech żałobników niosących umarłego w palankinie. Siddhartha nigdy w życiu nie widział nic podobnego. Czanna wyjaśnił, że kruche ciało jest w rzeczywistości martwe.
– Czy śmierć przychodzi też po innych? – spytał książę.
– Tak – odrzekł woźnica. – Przychodzi po wszystkich.
– Po mojego ojca też przyjdzie? Nawet po mojego syna?
– Tak, po każdego. Nieważne, bogacz czy biedak, człowiek wysokiego stanu czy niskiego, nikt nie ujdzie śmierci. Taki jest los wszystkich, którzy rodzą się na tym świecie.
Słysząc po raz pierwszy historię o początkach urzeczywistnienia Siddharthy, możemy odnieść wrażenie, że był osobą wyjątkowo naiwną. Dziwimy się, że książę, wychowywany na następcę tronu, zadawał tak prostackie pytania. Ale to my jesteśmy naiwni. Dziś, w dobie informacji, otaczają nas wizerunki rozpadu i śmierci – widzimy egzekucje, walki byków, krwawe mordy. Ale obrazy te nie przypominają nam o własnym losie, lecz służą rozrywce i czerpaniu zysków. Śmierć stała się towarem na rynku. Większość z nas nie kontempluje śmierci na głębszym poziomie. Nie dopuszczamy do siebie myśli, że nasze ciało i środowisko zbudowane są z nietrwałych elementów, które mogą się rozpaść za najlżejszym dotknięciem. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że pewnego dnia umrzemy. Ale większość uważa, że na razie nie ma się czym martwić – chyba że akurat zdiagnozowano u kogoś śmiertelną chorobę. W tych rzadkich chwilach, gdy przypominamy sobie o śmierci, myślimy: „Ciekawe, ile odziedziczę w spadku”. Albo: „Gdzie krewni rozsypią moje prochy?”. Dlatego to my jesteśmy naiwniakami.
Po trzeciej wyprawie Siddhartha był autentycznie przygnębiony, ponieważ zdał sobie sprawę, że nie potrafi uchronić swoich poddanych, rodziców, a przede wszystkim ukochanej żony Jaśodhary i syna Rahuli przed nieuchronną śmiercią. Mógł zapobiec takim nieszczęściom jak ubóstwo, głód i bezdomność, ale nie potrafił powstrzymać nadejścia starości i śmierci. Nękany tymi uporczywymi myślami, próbował porozmawiać z ojcem o śmiertelności. Śuddhodana – co zrozumiałe – był zaniepokojony, że syn tak bardzo zajmuje się dylematami, które uważał za kwestie teoretyczne. Ponadto martwił się coraz bardziej, że spełni się przepowiednia astrologa i Siddhartha wybierze żywot ascety, zamiast odziedziczyć królestwo jako prawowity następca tronu. W tamtych czasach często się zdarzało, że zamożni, mający wysoką pozycję Hindusi zostawali ascetami. Zatem starał się rozwiać niepokoje Siddharthy, ale wciąż pamiętał o przepowiedni.
Okazało się, że nie są to przelotne melancholijne nastroje. Siddhartha popadł w istną obsesję. Aby syn nie pogrążył się w coraz głębszej depresji, Śuddhodana zakazał mu opuszczać pałac i potajemnie polecił dworzanom pilnować księcia. Jednocześnie, jak każdy troskliwy ojciec, starał się ratować sytuację, a więc ukrywał przed Siddharthą wszelkie oznaki rozpadu i śmierci.
Pod wieloma względami jesteśmy tacy sami jak Śuddhodana. W codziennym życiu staramy się odruchowo ukrywać prawdę przed sobą i innymi. Napominamy się, żeby „się nad tym nie rozwodzić”, i szukamy pozytywnych potwierdzeń. Obchodząc urodziny, zdmuchujemy świeczki na torcie – nie dostrzegając, że zgasłe płomyki można również postrzegać jako przypomnienie, że zbliżyliśmy się do śmierci o kolejny rok. Sylwestra świętujemy petardami i szampanem, nie dopuszczając do siebie myśli, że stary rok już nie wróci, a nowy to wielka niewiadoma – bo przecież wszystko może się zdarzyć.
Gdy dopada nas niemiła świadomość, że „wszystko może się zdarzyć”, celowo odwracamy od tego uwagę, jak matka odwracająca uwagę dziecka za pomocą grzechotki albo innej zabawki. Gdy czujemy się przygnębieni, idziemy na zakupy, do restauracji lub do kina. Snujemy różne fantazje i planujemy życiowe osiągnięcia – dom na plaży, nagrody i trofea, wczesna emerytura, świetny samochód, wspaniali przyjaciele i rodzina, sława, miejsce w Księdze rekordów Guinnessa. Na późniejszym etapie życia pragniemy mieć wiernego partnera, z którym moglibyśmy wybrać się na wycieczkę dookoła świata albo hodować rasowe pudle. Czasopisma i telewizja ugruntowują takie wzorce szczęścia i sukcesu, wciąż tworząc nowe iluzje, które nas mamią. Te wyobrażenia o sukcesie to właśnie „dziecięce grzechotki” dla dorosłych. Każdego dnia mamy mnóstwo zajęć, ale czy cokolwiek – w naszym myśleniu lub działaniu – wskazuje, że uświadamiamy sobie, jak kruche jest życie? Tracimy czas w kolejce do multikina, żeby zobaczyć kiepski film. Albo pędzimy do domu, żeby zdążyć na reality show w telewizji. Siadamy i oglądamy reklamy w oczekiwaniu na program, a… życie ucieka.
Przelotna odsłona starości i śmierci wystarczyła, aby Siddhartha zapragnął odkryć całą prawdę o rzeczywistości. Po trzeciej wyprawie kilka razy próbował wymknąć się z pałacu na własną rękę, ale bez powodzenia. A potem stało się coś nadzwyczajnego: pewnej nocy, po typowej uczcie i hulankach, tajemniczy urok spadł na pałac, obezwładniając cały dwór oprócz Siddharthy. Książę obszedł sale i zobaczył, że wszyscy, od samego króla po ostatnich służących, zapadli w głęboki sen. Buddyści wierzą, że ta zbiorowa senność nastała dzięki zasłudze wszystkich ludzi, ponieważ było to zdarzenie, które zapoczątkowało narodziny wyjątkowej istoty.
Zwolnione z obowiązku przypodobania się rodzinie królewskiej, kurtyzany spały w niedbałych pozach, chrapiąc rozdziawionymi ustami, trzymając opierścienione dłonie w misach z curry. Zbrzydły nagle niczym zdeptane kwiaty. Siddhartha nie rzucił się do zaprowadzania porządku – co być może my byśmy zrobili. Widok ten tylko wzmocnił jego determinację. Przebrzmiała uroda kobiet była kolejną oznaką nietrwałości. Gdy wszystkich zmorzył sen, książę mógł wreszcie niezauważenie wyjść z pałacu. Spojrzał po raz ostatni na Jaśodharę i Rahulę, po czym przepadł w objęciach nocy.
Pod wieloma względami przypominamy Siddharthę. Może nie jesteśmy arystokratami ze stadem pawi, ale mamy własne kariery, udomowione koty i niezliczone obowiązki. Mamy swoje pałace – jednopokojowe klitki w slumsach, dwupiętrowe domy na przedmieściach albo apartamenty w Paryżu. Mamy też Jaśodhary i Rahule. A jednak wszystko idzie przez cały czas na opak. Psują się urządzenia, wybuchają kłótnie z sąsiadami, przecieka dach. Umierają ci, których kochamy. Albo wyglądają trupio rankiem, zanim się obudzą – leżąc w niedbałej pozie jak kurtyzany w pałacu Siddharthy. Może cuchną papierosami lub sosem czosnkowym po pizzy z poprzedniego wieczora. Czynią nam wyrzuty i przeżuwają jedzenie z otwartymi ustami. A jednak trwamy przy nich z własnej woli, nie próbujemy uciekać. Albo, jeśli mamy już naprawdę dość, zrywamy związek tylko po to, żeby zacząć kolejny z drugą osobą. To błędne koło nigdy nam się nie znudzi, ponieważ wciąż mamy nadzieję i wiarę, że gdzieś czeka na nas idealny partner albo rajska Szangri-la. Gdy zaś odczuwamy codzienne irytacje, odruchowo myślimy, że umiemy nad wszystkim zapanować: to się da naprawić, powtarzamy sobie, zrobimy to bez trudu tak samo, jak myjemy zęby. I znów czujemy, że niczego nam nie brakuje.
Być może sądzimy, że dzięki doświadczeniom życiowym pewnego dnia zyskamy pełną dojrzałość. Liczymy, że staniemy się starymi mędrcami podobnymi do Jody. Nie zdajemy sobie sprawy, że dojrzałość to tylko kolejny aspekt rozpadu. Na podświadomym poziomie łudzimy się nadzieją, że dożyjemy takiego etapu, gdy nie będziemy już musieli niczego naprawiać. Że przyjdzie dzień, o którym z perspektywy czasu można będzie powiedzieć: „Odtąd żyłem długo i szczęśliwie”. Takie mamy postanowienie i święcie wierzymy w jego realizację. Jakby wszystkie nasze doświadczenia do tej pory – całe nasze życie – były tylko próbą generalną. Uważamy, że nasz wielki występ dopiero nadejdzie, a więc po co mielibyśmy żyć dniem dzisiejszym?
Dla większości ludzi te nieustanne regulacje, przearanżowywanie i poprawki są definicją „codzienności”. W rzeczywistości czekamy, aby życie dopiero się rozpoczęło. Nagabywani przyznajemy, że dążymy do jakiegoś przyszłego ideału – będzie to emerytura w leśniczówce z bali w Kennebunkport albo w chacie gdzieś w Kostaryce. Lub marzymy, że ostatnie lata przeżyjemy w jakimś wyidealizowanym lasku z chińskiego malowidła, będziemy pogodnie medytować w pawilonie herbacianym z widokiem na wodospad i sadzawkę z karpiami.
Mamy również skłonność do myślenia, że kiedy już umrzemy, świat będzie istniał nadal. Będzie świeciło to samo słońce, te same planety będą się obracać – bo w naszym mniemaniu działo się tak od zarania dziejów. Nasze dzieci „posiądą ziemię”. To pokazuje, jak mało wiemy o zmienności świata i jego zjawisk. Dzieci czasem umierają wcześniej niż rodzice. I nie zawsze spełniają ich nadzieje. Być może z naszego słodkiego bobaska wyrośnie ćpający kokainę bandzior, który będzie przyprowadzał do domu podejrzane panienki. Ze skrajnie prawicowych rodzin wywodzą się czasem najbardziej ostentacyjni homoseksualiści, podobnie jak dziecko beztroskich hipisów może w życiu dorosłym zostać neokonserwatystą. A jednak wciąż lgniemy do archetypu rodziny i marzymy, że nasza krew, kształt naszej szczęki, nazwisko i tradycja zostaną unieśmiertelnione w potomstwie.
Należy rozumieć, że książę Siddhartha nie porzucił rodzinnych obowiązków; nie uległ pokusie, żeby przyłączyć się do wspólnoty uprawiającej ekologiczną żywność, nie podążył za żadnym romantycznym marzeniem. Opuścił dom jako sumienny mąż i ojciec, który zrezygnował z wygód po to, aby zapewnić najbliższym to, co najważniejsze – choć oni w ten sposób chyba tego nie postrzegali. Możemy sobie tylko wyobrazić rozpacz i żal Śuddhodany, gdy obudził się nazajutrz. Takie samo rozczarowanie przeżywają dziś rodzice, których nastoletnie dziecko uciekło do Katmandu albo na Ibizę w pogoni za jakąś utopijną wizją – podobnie jak robiły to dzieci kwiaty w latach sześćdziesiątych (wiele pochodziło z zamożnych, ustatkowanych rodzin). Siddhartha nie nosił dzwonów ani kolczyków i nie farbował włosów na różowo. Zamiast tego zrzucił książęcy strój. Zrezygnował z atrybutów wysokiego statusu i wykształcenia, odział się w skrawek tkaniny i stał wędrownym mnichem.
Nasze społeczeństwo, nawykłe do oceniania ludzi na podstawie tego, co mają, a nie kim są, wolałoby, żeby Siddhartha pozostał w pałacu, wiódł dalej aksamitne życie i utrwalał królewski ród. Wzorem sukcesu w naszym świecie jest Bill Gates. Rzadko kiedy myślimy, że sukces odniósł Gandhi. W niektórych społeczeństwach azjatyckich, podobnie jak na Zachodzie, rodzice wywierają presję na dzieci, aby bez względu na wszystko odnosiły jak największe sukcesy w szkole. Dzieci potrzebują najlepszych stopni, aby się dostać do najlepszych uniwersytetów, a potem potrzebują najlepszych stopni na uniwersytecie, by dostać najlepszą posadę w banku. A wszystko po to, aby dana rodzina mogła trwać jako „dynastia”.
Wyobraźmy sobie, że nasz syn nagle porzuca wspaniałą, popłatną karierę, bo uświadomił sobie nieuchronność starości i śmierci. Nie widzi już sensu w czternastogodzinnym dniu pracy, podlizywaniu się szefowi, wściekłym zwalczaniu konkurencji, niszczeniu środowiska naturalnego, przymykaniu oka na niewolniczy wyzysk dzieci, życiu w nieustannym napięciu – wszystko tylko po to, by raz w roku mieć kilka tygodni wakacji. Mówi, że chce upłynnić akcje giełdowe, przeznaczyć wszystkie pieniądze na sierociniec i zostać włóczęgą. Co byśmy zrobili? Pobłogosławilibyśmy go i chwalili się przed przyjaciółmi, że nasz syn wreszcie poszedł po rozum go głowy? A może raczej uznalibyśmy, że zachowuje się nadzwyczaj nieodpowiedzialnie i powinien iść do psychiatry?
Zwykły sprzeciw wobec starości i śmierci nie wystarczył, by Siddhartha zerwał z dotychczasowym życiem w pałacu i wyruszył w nieznane. Książę postanowił podjąć tak drastyczne kroki, ponieważ nie umiał pogodzić się z tym, że taki jest los wszystkich istot, które kiedykolwiek przyszły i przyjdą na świat. Jeśli wszystko, co się narodzi, nieuchronnie ulegnie rozpadowi i umrze, wówczas pawie w ogrodzie, klejnoty, baldachimy, kadzidła, muzyka, złota taca, na której Siddhartha kładł domowe pantofle, karafki z obcych stron, więź z Jaśodharą i Rahulą, z całą rodziną i krajem nie miały znaczenia. Jaki zatem jest sens tego wszystkiego? Dlaczego jakikolwiek człowiek przy zdrowych zmysłach miałby ronić łzy nad czymś lub przelewać krew za coś, co przecież i tak pewnego dnia przeminie albo będzie musiało zostać porzucone? Czy więc Siddhartha mógł pozostać w złudnej błogości pałacowego życia?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki