Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowe, rozszerzone wydanie zawierające dodatkowe teksty i rozmowę Stephena Kinga z Joe Hillem.
Dużo czytać. Jeszcze więcej pisać. Nie poddawać się. Wyłączyć telewizor. Być uczciwym wobec siebie i swoich bohaterów. Nie bać się krytyków. Nie lekceważyć gramatyki. Oszczędzać słowa - radzi początkującym pisarzom słynny autor horrorów.
Ale "Pamiętnik rzemieślnika" to nie tylko porady dla twórców opowiadań o kosmicznych mutantach w radioaktywnym jeziorze. Wielbiciele Stephena Kinga znajdą tutaj wiele szczegółów biograficznych - pisarz opowiada o swoich traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa, ciężkich latach biedy, przygodach z alkoholem i narkotykami, wreszcie o groźnym wypadku, któremu uległ w 1999 roku. Zdradza także historie poszczególnych pomysłów (do czego też może zainspirować pisarza automat sprzedający środki higieniczne w damskiej przebieralni!) i konkretnych tekstów czy postaci.
King nie próbuje kreować się mentora początkujących literatów, nie mitologizuje też samego tworzenia, choć głęboko wierzy w magiczną siłę słowa pisanego. Humor i bezpretensjonalność, z jaką podchodzi i do pisania, i do samego siebie, a także naprawdę użyteczne wskazówki i przykłady z życia sprawiają, że "Pamiętnik" jest równie wciągający (choć nie tak przerażający) jak najlepsze z jego powieści.
Stephen King jest autorem ponad 60 światowych bestsellerów. Ostatnio ukazały się m.in. "Instytut", "Outsider", "Śpiące królewny" (napisana wspólnie z synem, Owenem Kingiem) oraz Trylogia o Billu Hodgesie - "Pan Mercedes" (nagrodzona Edgar Award dla najlepszej powieści), "Znalezione nie kradzione" i "Koniec warty". Za zasługi dla literatury amerykańskiej w 2018 roku otrzymał nagrodę PEN America Literary Service Award, a w 2014 roku państwowe odznaczenie National Medal of Arts. Mieszka w Bangor w stanie Maine ze swoją żoną, pisarką Tabithą King.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 328
Tytuł oryginału:
ON WRITING: A MEMOIR OF THE CRAFT
Copyright © 2000 by Stephen King All Rights Reserved.
Tłumaczenie
Paulina Braiter-Ziemkiewicz
Tomasz Wilusz
Projekt okładki
© Timo Numminen
Redakcja
Joanna Habiera
Korekta
Michał Załuska
Sylwia Kozak-Śmiech
ISBN 978-83-8234-731-9
Warszawa 2021
Wydawca:
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Szczerość popłaca.
Miguel de Cervantes
Kłamcy są zawsze górą.
anonimowe
Pierwsza przedmowa
Na początku lat dziewięćdziesiątych (możliwe, że w roku 1992, ale trudno pamiętać daty, gdy człowiek dobrze się bawi) dołączyłem do zespołu rockandrollowego złożonego głównie z pisarzy. The Rock Bottom Remainders byli dzieckiem Kathi Kamen Goldmark, dziennikarki z San Francisco zajmującej się książkami i muzyką. Grupę tworzyli: Dave Barry – gitara, Ridley Pearson – bas, Barbara Kingsolver – klawisze, Robert Fulghum – mandolina i ja – grający na gitarze rytmicznej. Towarzyszył nam także chórek panienek, coś w rodzaju The Dixie Cups, złożony (zazwyczaj) z Kathi, Tad Bartimus i Amy Tan.
W założeniu nasz zespół miał być tworem jednodniowym – ot, zagramy dwa koncerty na Amerykańskich Targach Książki, rozbawimy publikę, przez trzy, cztery godziny przypomnimy sobie zmarnowaną młodość, a potem pójdziemy swoimi drogami.
Stało się jednak inaczej, bo grupa nigdy się nie rozpadła. Odkryliśmy, że zanadto podoba nam się wspólne granie, abyśmy mieli z niego rezygnować, a dzięki pomocy kilku zawodowych muzyków grających na bębnach i saksofonie (oraz – w początkowym okresie – naszego muzycznego guru, Ala Koopera, będącego sercem całej grupy) brzmieliśmy całkiem nieźle. Zapłacilibyście, żeby nas posłuchać. Niezbyt dużo; nie tyle, co za U2 czy E Street Band, ale może stawkę, którą weterani nazywają knajpianą forsą. Wyjechaliśmy nawet w trasę, napisaliśmy o tym książkę (moja żona robiła nam zdjęcia i tańczyła, gdy tylko dopadł ją nastrój, czyli całkiem często) i wciąż jeszcze gramy razem, czasem jako The Remainders, czasem jako – Raymond Burr’s Legs. Ludzie odchodzą i przychodzą – felietonista Mitch Albom zastąpił Barbarę przy klawiszach, a Al nie grywa już z nami, bo nie przepadają za sobą z Kathi – lecz trzon pozostaje ten sam: Kathi, Amy, Ridley, Dave, Mitch Albom i ja; oraz Josh Kelley na bębnach i Erasmo Paolo na saksofonie.
Robimy to dla muzyki, ale też dla towarzystwa. Lubimy się i cieszymy z tego, że możemy czasem pogadać o naszej prawdziwej pracy, z której ludzie nie radzą nam rezygnować. Jesteśmy pisarzami i nigdy nie pytamy się nawzajem, skąd bierzemy pomysły do swych książek. Wiemy, że nie wiemy.
Pewnego wieczoru, gdy przed koncertem w Miami Beach jedliśmy obiad w chińskiej restauracji, spytałem Amy, czy istnieje jakieś pytanie, którego nigdy nie zadano jej podczas dyskusji wywiązujących się po niemal każdym spotkaniu autorskim – pytanie, na które nigdy nie dane jej było odpowiedzieć, kiedy stała przed grupą zachwyconych fanów, udając, że my, pisarze, nie zakładamy spodni jak zwyczajni ludzie. Amy milczała, zastanawiając się głęboko, a potem oświadczyła:
– Nikt nigdy nie pyta o język.
Jestem jej niezmiernie wdzięczny za te słowa. W owym czasie od ponad roku nosiłem się z pomysłem napisania książki dotyczącej sztuki pisania, lecz nie mogłem się zdecydować, bo nie ufałem własnym motywom. Czemu właściwie chciałem pisać o pisaniu? Dlaczego sądziłem, że mam w tej materii coś interesującego do przekazania?
Najprostsza odpowiedź brzmi, że ktoś, kto sprzedał tyle powieści co ja, musi mieć coś ciekawego do powiedzenia o pisaniu – lecz proste odpowiedzi nie zawsze są prawdziwe. Pułkownik Sanders sprzedał całe mnóstwo pieczonych kurczaków, ale wątpię, by ktokolwiek chciał wiedzieć, jak to mu się udało. Jeśli zakładam bezczelnie, że mogę powiedzieć coś ludziom o tym, jak pisać, powinien istnieć po temu lepszy powód niż mój sukces komercyjny. Innymi słowy, nie chciałem zasiadać do książki, nawet tak krótkiej jak ta, jeśli po jej ukończeniu miałbym się poczuć jak literacki bufon bądź transcendentalny dupek. Na rynku mamy już dość podobnych książek – i podobnych autorów; piękne dzięki!
Lecz Amy miała rację – nikt nigdy nie pyta o język. Zadają to pytanie DeLillom, Updike’om i Styronom, ale nie pisarzom popularnym. Mimo wszystko jednak wielu z nas także przejmuje się na swój własny skromny sposób językiem, a także sztuką i rzemiosłem opowiadania historii na piśmie. Macie przed sobą próbę krótkiego, prostego opisu tego, jak dorastałem do owego rzemiosła, co o nim wiem i jak się to je. To książka o zwykłej codziennej pracy, o języku.
Książkę tę dedykuję Amy Tan, która bardzo prosto i bezpośrednio powiedziała, że mogę ją napisać.
Druga przedmowa
Książka ta jest krótka, bo większość książek dotyczących pisania wpada w pułapkę bezsensownego pieprzenia. Autorzy, wliczając w to niżej podpisanego, niezbyt dobrze rozumieją to, czym się zajmują. Nie wiedzą, ani czemu coś się sprawdza, kiedy jest dobre, ani dlaczego nie działa, gdy jest złe. Uznałem, że im krótsza książka, tym mniej pieprzenia.
Istnieje jeden wyjątek od tej zasady: The Elements of Style (Podstawy stylu) Williama Strunka Jr. i E.B. White’a. W książce tej praktycznie nie stwierdzono obecności pieprzenia. (Oczywiście jest krótka, przy swych osiemdziesięciu pięciu stronach znacznie krótsza niż moja). Powiem wprost – każdy początkujący pisarz powinien zapoznać się z Podstawami stylu. Reguła numer 17 w rozdziale zatytułowanym Zasady kompozycji brzmi: „Omijaj niepotrzebne słowa”. Postaram się robić to tutaj.
Trzecia przedmowa
Jedna z zasad, o której nie wspominam w niniejszej książce, brzmi: „Redaktor ma zawsze rację”. Oczywiście żaden pisarz nie zaakceptuje wszystkich rad swego redaktora; wszyscy bowiem grzeszymy i przez to nie osiągamy redakcyjnej doskonałości. Ujmując to inaczej: pisać jest rzeczą ludzką, redagować boską. Tę książkę zredagował Chuck Verrill, podobnie jak wiele moich wcześniejszych powieści. I jak zwykle, Chuck, byłeś boski.
Steve
Życiorys
Kiedy czytałem wspomnienia Mary Karr The Liars’ Club (Klub Kłamców), lektura ta wstrząsnęła mną nie tylko ze względu na urodę, żywiołowość i cudowne wyczucie kolorytu lokalnego, lecz także z powodu całościowego charakteru tej prozy. Oto kobieta, która ze swego dzieciństwa pamięta wszystko.
Ze mną jest inaczej. Pierwsze lata mojego życia to dziwny, chaotyczny okres. Wychowywała mnie samotna matka, która nieustannie się przeprowadzała i która – nie jestem tego do końca pewien – być może na jakiś czas podrzucała mnie i mego brata jednej ze swoich sióstr, bo z przyczyn finansowych bądź emocjonalnych nie była w stanie z nami wytrzymać. Może jedynie próbowała znaleźć naszego ojca, który narobił długów, a potem uciekł, gdy ja miałem dwa lata, a mój brat David cztery. Jeśli tak było, to nigdy nie udało jej się go odszukać. Moja mama, Nellie Ruth Pillsbury King, była jedną z pierwszych wyzwolonych amerykańskich kobiet, ale nie z wyboru.
Mary Karr przedstawia swe dzieciństwo jako rozległą panoramę. Moje przypomina zamglony horyzont, na którym od czasu do czasu pojawiają się samotne drzewa... z rodzaju tych, co to wyglądają, jakby zaraz miały chwycić cię i pożreć.
Przedstawiam tu część owych wspomnień, a także zestaw migawek z nieco normalniejszych lat mej młodości i wczesnego wieku męskiego. Nie jest to autobiografia, a raczej życiorys, curriculum vitae – próba ukazania, jak powstawał pewien pisarz, nie zaś – jak go stworzono. Nie wierzę, by pisarza można było stworzyć, nieważne, czy miałyby tego dokonać okoliczności, czy on sam (choć kiedyś tak właśnie uważałem). Przychodzimy na świat już z niezbędnym wyposażeniem. Nie jest to jednak jakiś szczególny dar. Uważam, że wielu ludzi ma co najmniej zaczątki talentu pisarskiego i że ów talent można wzmocnić i wyszlifować. Gdybym tak nie sądził, napisanie książki takiej jak ta byłoby czystą stratą czasu.
W moim przypadku tak to właśnie wyglądało – chaotyczny proces dojrzewania, w którym odegrały swoją rolę ambicja, pragnienia, szczęście i odrobina talentu. Nie próbujcie czytać między wierszami i szukać linii przewodniej. Nie ma tu żadnego nadrzędnego wątku, jedynie migawkowe ujęcia, a większość z nich nieostra.
1
Moje najwcześniejsze wspomnienie dotyczy wyobrażania sobie, że jestem kimś innym – w istocie, że jestem Chłopcem Siłaczem w Cyrku Braci Ringling. Działo się to w domu mojej ciotki Ethelyn i wuja Orena w Durham w stanie Maine. Ciotka pamięta ten dzień doskonale. Twierdzi, że miałem wtedy dwa i pół, może trzy lata.
W kącie garażu znalazłem cementowy pustak i udało mi się go podnieść. Taszczyłem go uroczyście, maszerując powoli po gładkiej cementowej podłodze garażu, tyle że w mojej wyobraźni okrywały mnie zwierzęce skóry (zapewne lamparcie) i dźwigałem swój pustak na cyrkowej arenie. Zebrany tłum milczał. Oślepiający błękitnobiały reflektor oświetlał każdy mój krok. Zachwyt na twarzach ludzi mówił wszystko: nigdy jeszcze nie widzieli tak niewiarygodnie silnego dziecka. „A ma dopiero dwa lata!” – mruknął ktoś z niedowierzaniem.
Niestety, nie miałem pojęcia o tym, że w dolnej części pustaka zbudowały sobie gniazdo osy. Jedna z nich, może wkurzona tym, że się ją przenosi, wyleciała i użądliła mnie w ucho. Ból był wstrząsający, niczym trujące ukłucie natchnienia – najgorszy ból mego krótkiego życia. Jednakże tylko przez kilka sekund zajmował pierwszą pozycję. Gdy upuściłem pustak wprost na bosą stopę, przygniatając sobie wszystkie palce, kompletnie zapomniałem o osie. Nie pamiętam już, czy zawieziono mnie do lekarza, i ciotka Ethelyn też tego nie pamięta (wuj Oren, do którego z pewnością należał Pustak Grozy, nie żyje od prawie dwudziestu lat), lecz przypomniała sobie to użądlenie, zgniecione palce i moją reakcję.
– Jak ty wrzeszczałeś, Stephen – powiedziała. – Tego dnia niewątpliwie dopisywał ci głos.
2
Jakiś rok później moja matka, brat i ja mieszkaliśmy w West De Pere w stanie Wisconsin. Nie wiem dlaczego. Kolejna z sióstr matki, Cal (królowa piękności Kobiecych Oddziałów Pomocniczych podczas II wojny światowej), mieszkała w Wisconsin ze swym mężem, birbantem i piwoszem. Możliwe, że mama przeniosła się, by być blisko nich. Jeśli nawet tak było, nie pamiętam, żebym widywał kogokolwiek z rodziny Weimerów. Nie przypominam sobie żadnego z nich. Matka pracowała, ale nie mogę sobie przypomnieć, czym się zajmowała. Zamierzałem napisać, że zatrudniła się w piekarni, mam jednak wrażenie, że to było później, gdy przenieśliśmy się do Connecticut, by zamieszkać w pobliżu jej siostry Lois i męża tej ostatniej (Fred raczej nie tykał piwa i stanowczo nie był birbantem; grzeczny tatuś, szczycił się tym, że jeździ kabrioletem z zamkniętym dachem, Bóg jeden wie dlaczego).
W czasie pobytu w Wisconsin przez nasz dom przewinął się cały szereg opiekunek. Nie wiem, czy odchodziły dlatego, że byliśmy z Davidem tacy nieznośni, czy może znajdowały sobie lepiej płatną pracę, albo może moja matka próbowała narzucać im wyższe wymagania, niż były gotowe przyjąć. Wiem jedynie, że poznaliśmy ich całe mnóstwo. Ze wszystkich dziewcząt zapamiętałem jedynie Eulę, a może nazywała się Beulah. Była nastolatką, rozmiarami przypominała dom i wciąż się śmiała. Eula-Beulah miała wspaniałe poczucie humoru. Dostrzegłem to nawet jako czterolatek. Było to jednak niebezpieczne poczucie humoru – w każdym klaśnięciu, podskoku, radosnym odrzuceniu głowy krył się potencjalny wybuch. Gdy dziś oglądam zarejestrowane ukrytą kamerą autentyczne scenki, w których opiekunki i nianie biją w złości dzieci, zawsze wspominam moje czasy z Eulą-Beulah.
Czy była równie surowa dla mego brata Davida, jak dla mnie? Nie wiem. Nie dostrzegam go w żadnym z kadrów tego filmu wspomnień. Poza tym niebezpieczne porywy huraganu Eula-Beulah nie zagrażały mu tak bardzo. Chodził już wtedy do pierwszej klasy i przez większość dnia znajdował się poza jej zasięgiem.
Eula-Beulah rozmawiała przez telefon, zaśmiewając się, i nagle wzywała mnie gestem. Potrafiła mnie przytulić, połaskotać, rozśmieszyć, a potem, wciąż ze śmiechem, trzepnąć w głowę dość mocno, by mnie wywrócić. Później łaskotała mnie bosą stopą i wkrótce znów oboje się śmieliśmy.
Eula-Beulah miała skłonność do pierdnięć – z rodzaju tych zarówno głośnych, jak i cuchnących. Czasami, gdy naszły ją gazy, rzucała mnie na kanapę, przyciskała okryty wełnianą spódnicą tyłek do mojej twarzy i puszczała.
– Bach! – krzyczała wtedy radośnie. Przypominało to ostrzał fajerwerkami z gazu błotnego. Pamiętam ciemność, uczucie, że zaraz się uduszę, i pamiętam, że się śmiałem, bo choć było to dość straszne, to jednocześnie też było zabawne. Pod wieloma względami Eula-Beulah przygotowała mnie na kontakt z krytyką literacką. Po tym, jak stukilowa opiekunka pierdzi ci w twarz i krzyczy: „Bach!”, niestraszny ci żaden „The Village Voice”.
Nie wiem, co się stało z innymi opiekunkami, ale Eula-Beulah została zwolniona z powodu jajek. Pewnego ranka usmażyła mi na śniadanie jajko. Zjadłem je i poprosiłem o jeszcze jedno. Usmażyła więc drugie, potem spytała, czy chcę jeszcze. Jej oczy mówiły jasno: „Nie waż się zjeść jeszcze jednego, Steve”, toteż poprosiłem o następne. I następne. I tak dalej. Przerwałem chyba po siedmiu – w każdym razie siedem to liczba, która utkwiła mi wyraźnie w pamięci. Może zabrakło nam jajek. Może zacząłem płakać. Albo może Eula-Beulah się wystraszyła. Nie wiem, ale chyba dobrze, że gra skończyła się na siedmiu. Siedem jajek to sporo jak na czterolatka.
Jakiś czas czułem się dobrze, a potem zarzygałem całą podłogę. Eula-Beulah wybuchnęła śmiechem, następnie trzepnęła mnie w głowę, po czym wepchnęła do szafy i zamknęła drzwi. Bach. Gdyby zamknęła mnie w łazience, może nie straciłaby pracy, ale nie. Co do mnie, nie przeszkadzał mi pobyt w szafie. Było tam ciemno, lecz powietrze pachniało perfumami Coty mojej matki, a spod drzwi padała dodająca otuchy smuga światła.
Wcisnąłem się na sam tył szafy, ocierając się plecami o płaszcze i sukienki mamy. Zacząłem bekać – długie głośne beknięcia, które paliły jak ogień. Nie pamiętam, by było mi niedobrze, ale kiedy otworzyłem usta, by znów ogniście beknąć, zwymiotowałem na buty matki. To był koniec Euli-Beulah. Gdy matka wróciła do domu z pracy, opiekunka spała twardo na kanapie, a mały Steve, zamknięty w szafie, drzemał błogo z na wpół strawionymi smażonymi jajkami zasychającymi na włosach.
3
Nasz pobyt w West De Pere nie był ani długi, ani zbyt przyjemny. Zostaliśmy wyeksmitowani z mieszkania na drugim piętrze, po tym jak sąsiadka dostrzegła mojego sześcioletniego brata czołgającego się po dachu i wezwała policję. Nie wiem, gdzie była matka, gdy się to stało; nie mam też pojęcia, gdzie podziewała się aktualna opiekunka. Wiem tylko, że ja tkwiłem w łazience. Stałem na bosaka na kaloryferze, wypatrując, czy mój brat spadnie z dachu, czy też wróci bezpiecznie do łazienki. Wrócił. Obecnie ma pięćdziesiąt pięć lat i mieszka w New Hampshire.
4
Gdy miałem pięć, może sześć lat, spytałem matkę, czy kiedykolwiek widziała, jak ktoś umiera. Tak – odparła. Widziała, jak umiera jeden człowiek, i słyszała drugiego. Zapytałem, jak można słyszeć czyjąś śmierć, a ona odpowiedziała, że była to dziewczyna, która w latach dwudziestych utonęła przy Prout’s Neck. Dziewczyna wypłynęła podczas odpływu, nie mogła wrócić i zaczęła wzywać pomocy. Kilku mężczyzn próbowało do niej dotrzeć, lecz tego dnia prąd był szczególnie silny i dołączyła do niego mocna fala wsteczna, toteż musieli zawrócić. Mogli tylko stać na brzegu – turyści i miejscowi, a wśród nich nastolatka, która później została moją matką – i czekać na łódź ratunkową, która nigdy się nie zjawiła, bezradnie słuchając krzyków dziewczyny. W końcu opuściły ją siły i zniknęła pod wodą. Jej ciało wypłynęło w New Hampshire, dodała matka. Spytałem, ile lat miała dziewczyna. Mama odparła, że czternaście, potem przeczytała mi komiks i zapakowała do łóżka. Innego dnia opowiedziała mi o tym, którego widziała. Był to marynarz, który skoczył z dachu hotelu Graymore w Portland w stanie Maine i wylądował na ulicy.
– Dosłownie się rozbryznął – powiedziała matka spokojnym, rzeczowym tonem. Zawiesiła głos, po czym dodała: – To, co z niego wypłynęło, było zielone. Nigdy tego nie zapomniałam.
No, to jest nas dwoje, mamo.
5
Większość z dziewięciu miesięcy, które powinienem był spędzić w pierwszej klasie, spędziłem w łóżku. Zaczęło się od odry – zupełnie zwyczajnej odry – by potem gwałtownie się pogorszyć. Raz po raz zapadałem na chorobę, która jak błędnie sądziłem, nazywała się „zapalonym gardłem”. Leżałem w łóżku, popijając zimną wodę, i wyobrażałem sobie moje gardło pokryte paskami białej i czerwonej zapalonej skóry (w gruncie rzeczy niezbyt odbiegało to od rzeczywistości).
W pewnym momencie choroba ogarnęła także moje uszy. Któregoś dnia matka wezwała taksówkę (nie miała prawa jazdy) i zabrała mnie do lekarza – zbyt ważnego, by składać wizyty domowe – specjalisty od uszu. (Z jakiegoś powodu odniosłem wrażenie, że lekarz taki nazywa się „lalologiem”). Nie obchodziło mnie, czy doktor specjalizuje się w uszach, czy w dupach. Miałem trzydzieści dziewięć stopni gorączki, a za każdym razem, gdy przełykałem, ból zapalał się po bokach mej twarzy niczym światełka w szafie grającej.
Lekarz zajrzał mi do uszu, większość czasu (tak mi się przynajmniej zdawało) poświęcając lewemu. Potem położył mnie na kozetce.
– Podnieś głowę, Steve – poleciła pielęgniarka i położyła mi pod nią duży kawałek wsiąkliwego materiału; możliwe, że pieluchę. Kiedy znów się położyłem, spoczywał na nim mój policzek. Już wtedy powinienem był zgadnąć, że coś psuje się w państwie duńskim. Kto wie, może się czegoś domyślałem.
Nagle poczułem ostrą woń spirytusu. Usłyszałem brzęk, gdy doktor od uszu otworzył sterylizator. Ujrzałem w jego dłoni igłę – wydawała się długa jak linijka z mojego piórnika – i cały się spiąłem. Doktor od uszu uśmiechnął się pocieszająco i wypowiedział kłamstwo, za które lekarze powinni natychmiast trafiać do więzienia (z automatycznie podwojonym wyrokiem, gdy adresatem kłamstwa jest dziecko):
– Spokojnie, Steve, to nie będzie bolało.
Uwierzyłem mu.
Wsunął mi igłę do ucha i przebił bębenek. Ból przekraczał wszystko, co kiedykolwiek czułem w życiu – jedynie pierwszy miesiąc po tym, jak wpadłem pod furgonetkę latem 1999 roku, zdołał się do niego zbliżyć. Tamten ból był dłuższy, lecz nie tak intensywny, przebiciu bębenka natomiast towarzyszyło cierpienie większe niż cały świat. Wrzasnąłem. Wewnątrz głowy usłyszałem dziwny dźwięk – jakby głośne cmoknięcie. Z ucha wypłynęła mi gorąca ciecz – zupełnie jakbym zaczął płakać z niewłaściwego otworu. Bóg jeden wie, że płakałem też solidnie z obu właściwych otworów. Uniosłem zalaną łzami twarz i spojrzałem z niedowierzaniem na lekarza od uszu i jego pielęgniarkę. Potem popatrzyłem na materiał, który siostra rozłożyła na górnej części kozetki. Na środku widniała wielka, mokra plama. Pokrywały ją cienkie, żółte smużki ropy.
– No już – powiedział lekarz od uszu, klepiąc mnie po ramieniu. – Byłeś bardzo dzielny, Steve. To już koniec.
W następnym tygodniu matka wezwała kolejną taksówkę. Wróciliśmy do gabinetu lekarza od uszu i raz jeszcze wylądowałem na boku z wsiąkliwym materiałem pod głową. Lekarz od uszu ponownie sięgnął po spirytus – jego woń do tej pory kojarzy mi się, tak jak pewnie wielu ludziom, z bólem, chorobą i strachem – a wraz z nim długą igłę. Znów zapewnił mnie, że nie będzie bolało, i ponownie mu uwierzyłem. Nie do końca, ale dostatecznie, by spokojnie pozwolić wsunąć igłę do ucha.
Ale bolało. Niemal tak bardzo jak poprzednio. Tym razem cmoknięcie wewnątrz głowy było mocniejsze, zupełnie jakby całowali się olbrzymi (cmok wargami i machanie językiem, jak mawialiśmy kiedyś).
– No już – powiedziała pielęgniarka lekarza od uszu, gdy ból minął, a ja leżałem zapłakany w kałuży wodnistej ropy. – Bolało tylko troszeczkę, a nie chcesz przecież być głuchy, prawda? Poza tym już minęło.
Wierzyłem w to jakieś pięć dni. Potem zjawiła się następna taksówka. Wróciliśmy do gabinetu. Pamiętam, że taksówkarz mówił matce, że zatrzyma się i wyrzuci nas oboje, jeśli natychmiast nie uciszy dzieciaka.
I znów trafiłem na kozetkę z pieluchą pod głową. Matka siedziała w poczekalni z pismem, którego nie była w stanie czytać (tak przynajmniej lubię to sobie wyobrażać). Znów poczułem ostrą woń spirytusu i lekarz odwrócił się ku mnie z igłą długą niczym szkolna linijka. Kolejny uśmiech, podejście, zapewnienie, że tym razem nie będzie bolało.
Od czasu gdy jako sześciolatkowi kilka razy przebijano mi bębenki, jedna z najtrwalszych życiowych zasad, jakimi się kieruję, brzmi: Jeśli oszukasz mnie raz, to twoja wina. Jeśli oszukasz mnie dwa razy, to moja wina. Jeśli oszukasz mnie trzy razy, to wina nas obu. Za trzecim razem na kozetce lekarza od uszu zacząłem walczyć, wrzeszczeć, miotać się i szarpać. Gdy tylko igła zbliżała się do mojej twarzy, odtrącałem ją. W końcu pielęgniarka zawołała moją matkę. We dwie zdołały przytrzymać mnie dość długo, by lekarz dokonał dzieła. Krzyczałem tak długo i głośno, że wciąż to słyszę. W istocie mam wrażenie, że w jakimś głębokim zakamarku mego umysłu nadal słychać echo tego ostatniego krzyku.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
Pierwsza przedmowa
Druga przedmowa
Trzecia przedmowa
Życiorys
Czym jest pisanie
Skrzynka z narzędziami
Jak pisać
Jak żyć. Postscriptum
I jeszcze jedno, część I: Drzwi zamknięte, drzwi otwarte
I jeszcze jedno, część II: Lista lektur
I znów jeszcze jedno, część III
I jeszcze jedno po raz czwarty
OWEN KING: Jak nagrywałem audiobooki dla mojego taty Stephena Kinga
JOE HILL: Rozmowa z moim tatą