Jak pisałem powieść kryminalną (w tym biednym kraju) - Krzysztof Jaworski - ebook
NOWOŚĆ

Jak pisałem powieść kryminalną (w tym biednym kraju) ebook

Krzysztof Jaworski

2,8

Opis

Czy masz odwagę odkryć prawdę, która zmieni wszystko? Szalona podróż po świecie, w którym zło nie bierze urlopu. 365 dni w samym sercu niekontrolowanej intrygi. Bez litości, bezpiecznej przystani, pewnego alibi. Wybuchowa mieszanka napięcia, chaosu i adrenaliny, która nie wypuści cię z rąk aż do ostatniej strony. Ta książka to prawdziwy kryminał. Przed użyciem wstrząśnij. Po użyciu... nie zapomnij złapać oddechu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 136

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (5 ocen)
1
1
1
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ArturDwieSzopy
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Dufam, iże każdy z fanów i każda z fanek spraw kryminalnych, takoż i zgonów wszelakich nakreślonych z iście życiowym prawdopodobienstwem, będzie urzeczon i urzeczona. Blurby dla nieprzekonanych: Miałem swoje podejrzenia, ale to, co zrobił autor, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Pełna barwnych postaci i zaskakujących zwrotów akcji. Przeczytasz w jeden wieczór! Takiego kryminału jeszcze nie czytaliście! Skuje ci łepetynę, zanim szepniesz: Mróz.
20
Magusha

Całkiem niezła

WTF?????
00
Sintra73
(edytowany)

Nie polecam

Mocno pretensjonalne (w tym biednym kraju). Jakkolwiek opis procesu tworzenia kryminału i panującej mody na pseudo obyczajowe lub pseudo psychologiczne powieści tego gatunku trafiony w punkt. Wydaje mi się jednak, że można to było załatwić dobrym artykułem naukowym.
00



Noc była ciemna jak mgła smo­leń­ska, jak su­mie­nie mark­si­sty, jak strzały w pią­tej mi­nu­cie...

No nie, jak można tak za­czy­nać po­wieść?

Więc może tak:

TAK WIĘC

(STU­DIUM RE­ZY­GNA­CJI I PO­RZU­CE­NIA)

Tak więc jako pierw­sze za­częły re­zy­gno­wać ze mnie używki. Naj­pierw ni­ko­tyna, al­ko­hol – wia­domo, nad­ci­śnie­nie, po­tem ko­lum­bij­ska ko­ka­ina (se­rial Nar­cos mnie znu­dził), po­tem kum­pel przy­szedł i po­wie­dział, że ob­ciął so­bie ka­wa­łek kciuka, stru­ga­jąc pień cho­inki na święta, żeby się zmie­ścił do sto­jaka, bo nad­cho­dziły święta (naj­pięk­niej­szy czas w roku).

– He, a czym se pan to zro­bi­łeś? – za­py­tał go le­karz na so­rze. –

Zwy­kłym czy ta­pe­cia­kiem?

– Ta­pe­cia­kiem – od­po­wie­dział kum­pel.

– Tak my­śla­łem – po­wie­dział le­karz.

W ten spo­sób do­wie­dzia­łem się o ist­nie­niu słowa „ta­pe­ciak”, ozna­cza­ją­cego nóż do ta­pet. Od­tąd prze­sta­łem się uczyć no­wych słów i stwier­dzi­łem, że te, co znam, zu­peł­nie mi wy­star­czą. Zresztą w kraju (w tym bied­nym kraju), wy­star­czy jedno słowo, żeby się po­ro­zu­mieć ze wszyst­kimi, w do­datku wy­ra­ża­jące wszystko, każdy niu­ans emo­cjo­nalny, za­chwyt, jak rów­nież po­spo­lity ko­mu­ni­kat, więc po co się sta­rać. W do­datku drugi kum­pel, który też ma ta­pie­ciaka w domu (dłu­gość ostrza: 10 cm, sze­ro­kość ostrza: 18 mm, dłu­gość seg­mentu: 5 mm, dłu­gość cał­ko­wita: 16,5 cm, liczba wkła­dów: 6 sztuk, ko­lor obu­dowy: po­ma­rań­czowy, ma­te­riał: stal, tnie nim wszystko: ta­śmę kle­jącą, kar­ton, pa­pier, pla­stik, fo­lię ma­lar­ską, izo­la­cję, tka­niny oraz skóry), na prze­rwie w ro­bo­cie nie mógł się zde­cy­do­wać – ryba pa­nie­ro­wana czy zupa fa­so­lowa na obiad w bu­fe­cie, w to­wa­rzy­stwach ubez­pie­cze­nio­wych dużo za­ra­biają i je­dzą obiad o 12.00, więc da­nia są dość wy­ra­fi­no­wane (z tym, że nie w tym bied­nym kraju), w końcu po­in­for­mo­wał mnie o zwy­cię­stwie ryby (wy­grała gruba, chru­piąca pa­nierka, nie wiem, nie wi­dzia­łem, trudno mi wy­ro­ko­wać) – to­też oprócz ryb po­rzu­cony zo­sta­łem na­tych­miast przez drób (fa­sze­ro­wany an­ty­bio­ty­kami), mo­dy­fi­ko­wane ge­ne­tycz­nie ptac­two (patrz: sma­żony afry­kań­ski bo­cian, da­nie à la War­saw, da­nie pi­sane i wy­ma­wiane na mo­dłę ame­ry­kań­ską, coś jak: „łor­soł”, ku­li­nar­nie gdzieś bli­sko frazy: „Nie­to­pe­rze wkrę­cone we włosy nocy kwi­liły, ale nikt ich nie sły­szał, gdyż kwi­liły w pa­śmie ul­tra­dź­wię­ków”, ale to nie ze względu na wy­mowę czy też de­spe­racki la­ment nie­to­pe­rzy (który wkrótce miał się ludz­ko­ści od­bić czkawką) do dań tych by­łem na­sta­wiony ra­czej scep­tycz­nie.

Tym­cza­sem zre­zy­gno­wała ze mnie także tem­pe­ra­tura oto­cze­nia. W na­szej sy­pialni (szcze­gól­nie zimą) pa­nuje tem­pe­ra­tura mi­nus 16 stopni Cel­sju­sza, po­nie­waż na ze­wnątrz pa­nuje wów­czas tem­pe­ra­tura mi­nus 20 stopni Cel­sju­sza. Part­nerka ma ży­ciowa twier­dzi, iż tak jest zdrowo, to stara za­sada ary­sto­kra­cji oraz lek na dłu­go­wiecz­ność, je­śli nie na wieczną mło­dość w ogóle, na przy­kład ge­ne­ra­łowa Ko­cie­strzyń­ska-Do­bro­rzy­szycka-Klicka herbu Bło­cie sy­piała tak nor­mal­nie i do­żyła póź­nej sta­ro­ści, wręcz le­gen­dar­nej. An­ty­bio­tyk mu­szę brać co sześć go­dzin, ale nie jest źle, bo mam bu­dzik elek­tro­niczny i on mnie bu­dzi co sześć go­dzin, a zresztą ciężko za­snąć przy szes­na­sto­stop­nio­wym mro­zie.

Używki są pro­ste i nie­skom­pli­ko­wane (co in­nego w zwy­czaj­nym ży­ciu).

Tym­cza­sem po prze­czy­ta­niu ar­ty­kułu w pre­sti­żo­wym cza­so­pi­śmie „Science” (spraw­dzić nu­mer pi­sma!) pod ty­tu­łem „Czy po­eci sta­no­wią śmier­telne za­gro­że­nie” zre­zy­gno­wała ze mnie ko­fe­ina (a na­wet kawa z żo­łę­dzi – ko­ja­rzyła mi się za bar­dzo z kon­cep­cją wy­bi­cia wszyst­kich dzi­ków, żeby z czy­stym su­mie­niem móc pić kawę z żo­łę­dzi; po­dej­rze­wam, że pi­łem wtedy za dużo kawy z żo­łę­dzi).

Sztuka, a kon­kret­nie po­ezja też ze mnie zre­zy­gno­wała, od­kąd trze­ciemu mo­jemu zna­jo­memu umarł przy­ja­ciel i oznaj­mił mi elek­tro­nicz­nie:

„Od­czy­ta­łem prze­słany Ci wiersz na po­grze­bie. Wzru­szy­łem wszyst­kich. I tak to po­ezja prze­kie­ro­wała uwagę ża­łob­ni­ków z wdowy na moją skromną osobę. Nie wiem, czy to mi do­brze wróży. Lu­dzie pod­cho­dzili do mnie, mó­wiąc – cóż za wzru­sza­jący wiersz... I tak sta­łem się gwoź­dziem ca­łej ce­re­mo­nii – to zna­czy gwoź­dziem do trumny”.

To przez niego po­nie­kąd po­sta­no­wi­łem na­pi­sać po­wieść kry­mi­nalną, od­kąd opo­wie­dział mi o swo­jej wi­zy­cie na tar­gach książki, a wła­ści­wie opo­wie­dział mi o spo­tka­niu z pi­sa­rzem wy­bit­nym na tychże tar­gach, o tak, po­sta­no­wił bo­wiem pójść do sto­iska pi­sa­rza wy­bit­nego i od­być z nim roz­mowę.

– Dzień do­bry.

– Dzień do­bry.

– Czy zna pan pi­sarkę ze sta­no­wi­ska obok?

– Nie znam.

– To dla­czego – wy­do­cie­kli­wiał się mój pre­cy­zyjny ko­lega – do sta­no­wi­ska pi­sarki obok cią­gnie się pięć­set­me­trowa ko­lejka, a do pana sta­no­wi­ska stoję tylko ja?

– Sza­nowny pa­nie – od­po­wie­dział pi­sarz – czy ma pan świa­do­mość, iż po moje pi­sar­stwo sięga elita, a tej jest w tym bied­nym kraju może ja­kieś pół­tora pro­cent (1,5%)? A tamto obok, to ja­kaś pseu­do­li­te­ra­tura dla idio­tów?

I tu wy­bitny pi­sarz dla elity pół­tora pro­cent po­pa­trzył smęt­nie na ko­lejkę 98,5 pro­cent głu­pich czy­tel­ni­ków, cią­gnącą się do głu­piej pi­sarki, która pi­sała dla 98,5% idio­tów.

– To pewno ja­kieś kur­wisz­cze – sko­men­to­wał wy­bitny pi­sarz dla elity i po­zwo­lił so­bie zro­bić „do­uble sel­fie”, czyli tak zwa­nego sel­fia­cza (z moim ko­legą. Tak więc od­tąd w swych skrom­nych zbio­rach fo­to­gra­fii cy­fro­wej po­sia­dam: sfo­to­gra­fo­wane „rze­czone kur­wisz­cze” oraz wi­ze­ru­nek wy­bit­nego pi­sa­rza dla elity 1,5%, który na­tych­miast usu­ną­łem, po czym rów­nie żwawo usu­ną­łem go z usu­nię­tych).

Wi­zyta na tar­gach książki wy­bit­nie źle wpły­nęła na wraż­liwą psy­chikę i kru­chy stan emo­cjo­nalny mo­jego do­cie­kli­wego trze­ciego ko­legi. W jed­nej z ostat­nich za­cho­wa­nych wia­do­mo­ści tek­sto­wych, którą od niego otrzy­ma­łem, pi­sał mi: „Kul­tura za­biła li­te­ra­turę... Lu­dzie do­stali pier­dolca na punk­cie ro­man­sów... Do tego kry­mi­nały i fan­tasy... Bar­dzo to wszystko przy­gnę­bia­jące... Do­tych­czas szambo, a te­raz po­wódź gnoju... Li­te­raci po­prze­bie­rani za bo­ha­te­rów swo­ich po­wie­ści... I nie cho­dzi tu wcale o li­te­ra­turę dla dzieci... Mój czas mi­nął... Mi­nął bez­pow­rot­nie...”.

Co in­nego niż mi­ja­jący czas mo­jego czwar­tego ko­legi, który za­py­tany: „Czego pan w ogóle szuka w li­te­ra­tu­rze?” od­parł, iż w li­te­ra­tu­rze szuka mi­ło­śniczki, któ­rej mógłby, na mo­dłę gwiazd mu­zyki roc­ko­wej, pod­pi­sać się na pier­siach imie­niem i na­zwi­skiem, przy czym po­winno zmie­ścić się tam za­równo jego imię, jak i na­zwi­sko. (Z tym, że to jest wa­riat).

Ażeby więc po­cie­szyć wszyst­kich, któ­rych czas mi­nął bez­pow­rot­nie, po­sta­no­wi­łem na­pi­sać po­wieść kry­mi­nalną (na ro­mans i fan­tasy przyj­dzie jesz­cze czas). Ale! Nie jest ła­two na­pi­sać po­wieść kry­mi­nalną.

ROZDZIAŁ II

W KTÓ­RYM PO­JA­WIA SIĘ BO­HA­TER FIK­CYJNY

De­tek­tywa opie­waj, o Muzo, któ­ren to wzgar­dzon przez lu­dzi,

kom­naty ku­rzem za­po­mnian, do miej­sca swego się udał,

na stolcu tkwią­cym przy biurku za­siadł za sro­gim na­pi­sem.

Zło­żyw­szy na­kry­cie na bla­cie, głowy, co si­wem już wło­sem

skroń mu zdo­biła dra­pież­nie, a wargi nie­gdyś czer­wone

z gorz­kim po­ru­szył uśmie­chem, iżby to wszy­scy bo­go­wie

nie li­to­wali się nad nim. W dnia chwili, kie­dyż w po­łu­dnia

bla­sku sło­necz­nej go­dziny smugę prze­cięła jak włócz­nia

dzie­wicy ja­ko­wejś dłoń by­stra. Spoj­rzał. Bez ozdób pier­ścieni,

ni rę­ka­wicy, ni zbytku na przed­ra­mio­nach nie do­strzegł.

Je­dy­nie płaszcz luźno rzu­con na kształty ra­mion wy­bor­nych.

Przeto wi­ta­jąc się gło­śno, w te słowa ude­rzył skrzy­dlate:

„Za­iste, bo­gini nie­znana, cóż pra­gniesz ode mnie, stra­ceńca?”

Z bli­ska tak do niej prze­mó­wił, by łac­niej mo­gła usły­szeć.

Zaś ma­jąc swą krzywdę w pa­mięci, tak doń śmier­telna prze­mówi:

„Och, tak, nie­stety, jak ła­two jest lu­dziom bo­gów oskar­żać,

tak te­raz podłe to ple­mię więzi mnie sło­wem plu­ga­wym”.

Nie­bie­skich ócz pro­mień smut­nych w ckli­wej za­wie­szon

prze­strzeni ci­szę ciął chyżo jak mie­czem. „Mimo iż wiem, co

za zguba od po­twor­no­ści mi grozi, ze­mstę mi bo­wiem wy­mie­rzy

ród ziem­ski pod­ło­ścią ska­lan, do cie­bie szla­chetny się zwra­cam,

o po­moc kor­nie cię pro­szę, by ujść od ha­nieb­nej za­głady

dzi­kich i strasz­nych ów be­stii mia­nem lu­dzi na­zwa­nych”.

Tak jemu znowu od­rze­kła nie­bie­sko­oka dzie­wica.

„O bo­ska, ja­kież to słowa wy­szły z twych zę­bów za­grody?”

Tak na to jej od­po­wie­dział ów śmia­łek, za­wsze uprzejmy. „Ra­nią

mnie one po trzy­kroć. Ból bo­wiem bu­dzi szcze­gólny,

co w piersi serce roz­dziera i po­zo­sta­wia zgry­zotę. Pier­wej zaś

ku nie­sła­wie chy­baby rwały mnie har­pie, niż­bym za­iste nie przy­jął

wy­zwa­nia o tro­ski bo­le­sne. I uwierz, nim po raz wtóry

wzej­dzie na nie­bie ju­trzenka, bę­dziesz pa­no­wać u sie­bie, gdyż

kres ich bu­cie po­łożę”. Za­iste, jak zmyśl­nym to wkrótce

nie­wie­ścio­pod­stęp­nym okaże się pla­nem nimfy o pięk­nych

war­ko­czach, usłysz­cie śmier­telni ku na­uce: „

Nie, no to też już było...

ŻEBY NA­PI­SAĆ po­wieść kry­mi­nalną, po­trzebny jest mocny wą­tek oby­cza­jowy. (W tym bied­nym kraju) spraw­dzają się przede wszyst­kim kla­syczne kry­mi­nały z moc­nym wąt­kiem oby­cza­jo­wym. Tylko tak można kon­ku­ro­wać z mi­strzy­niami i mi­strzami tego ga­tunku, któ­rych hi­sto­rie kry­mi­nalne, pełne emo­cjo­nu­ją­cego na­pię­cia i wart­kich ak­cji, to­czą się prze­waż­nie w tym bied­nym kraju. Tylko tak mo­głem li­czyć na ja­kieś wy­na­gro­dze­nie za ciężką pracę, które po­zwo­li­łoby mi spro­stać eko­no­micz­nemu mi­ni­mum. Na przy­kład na­być bez mor­der­czych wy­rze­czeń bi­let ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej. Prze­szło mi rów­nież przez myśl, że mógł­bym ewen­tu­al­nie za­sto­so­wać (oprócz tak ce­nio­nego w tym bied­nym kraju moc­nego wątku oby­cza­jo­wego) rów­nie mocny wą­tek psy­cho­lo­giczny. Po­wie­ści kry­mi­nalne o mocno za­ry­so­wa­nym wątku oby­cza­jo­wym, wzmoc­nione i wspie­rane przez bra­wu­rowy wą­tek psy­cho­lo­giczny. To ma sens, w tym bied­nym kraju, po­my­śla­łem.

W tym bied­nym kraju.

W tym bied­nym kraju, w któ­rym wię­cej osób pi­sze, niż czyta (jak się oka­zało po se­rii ba­dań prze­pro­wa­dzo­nych spon­ta­nicz­nie na wy­bra­nej gru­pie mało czy­ta­ją­cych, lecz dużo pi­szą­cych miesz­kań­ców tego bied­nego kraju).

I przy odro­bi­nie szczę­ścia da się z tego wy­cią­gnąć tro­chę gro­sza.

– W tym bied­nym kraju da się za­ro­bić tro­chę gro­sza.

Uro­dzi­łem się w tym bied­nym kraju, więc wie­dzia­łem jedno – tro­chę gro­sza, to za­wsze jest ja­kiś grosz. Ten biedny kraj był za­wsze bied­nym kra­jem. Jego ist­nie­nie wy­zna­czały dwie epoki: epoka, w któ­rej nie było tego bied­nego kraju, oraz epoka, w któ­rej ten biedny kraj był za­wsze biedny.

Za­wsze parę gro­szy może wpaść za po­wieść kry­mi­nalną z moc­nym wąt­kiem oby­cza­jo­wym w epoce, w któ­rej wię­cej oby­wa­teli tego bied­nego kraju pi­sze, niż czyta. To ma sens. Przy odro­bi­nie szczę­ścia. Z kry­mi­nału można jesz­cze wy­ci­snąć parę gro­szy. Albo to, albo ciężka praca nad po­wie­ścią oby­cza­jową, mało płatną.

Z wielu za­jęć też można wy­ci­snąć parę gro­szy, zga­dzam się. Jed­nak nie tyle, co z po­wie­ści kry­mi­nal­nej.

Wiele bo­wiem po­wie­ści kry­mi­nal­nych z moc­nym wąt­kiem oby­cza­jo­wym, wzbo­ga­co­nym o wątki psy­cho­lo­giczne, staje się w tym kraju (umówmy się, że bied­nym) wy­znacz­ni­kiem ar­ty­stycz­nego ge­niu­szu i nie­do­ści­gnio­nej pro­za­tor­skiej fi­ne­zji twór­ców po­cho­dzą­cych z tego bied­nego kraju, scena na­stę­puje za sceną, scena po­prze­dza scenę, scena goni scenę, sceny bie­gną rów­no­le­gle, a w jed­nej z nich (któ­rej?) je­den z bo­ha­te­rów mówi coś do dru­giego z bo­ha­te­rów, jed­nym sło­wem (po co wię­cej słów w tym bied­nym kraju?) bo­ha­te­ro­wie mó­wią do sie­bie, dia­log za dia­lo­giem, re­mi­ni­scen­cja za re­mi­ni­scen­cją, prze­ko­ma­rzają się za­baw­nie, ale nie bez­re­flek­syj­nie, re­flek­sja psy­cho­lo­giczna za re­flek­sją psy­cho­lo­giczną, prawda ży­ciowa za prawdą ży­ciową, a wo­kół tego kłębi się tło oby­cza­jowe, wre jego wartki nurt (tego tła).

To­też lek­tura po­wie­ści kry­mi­nal­nej za­zwy­czaj umac­nia każ­dego miesz­kańca tego bied­nego kraju w prze­świad­cze­niu, że nie ma po­wodu, by nie pie­lę­gno­wać ta­kich fun­da­men­tal­nych war­to­ści jak oby­czaje i psy­cho­lo­gia. Że nie warto da­rzyć sen­ty­men­tem okresu tak zwa­nego du­cho­wego doj­rze­wa­nia (wódka Vi­stula, wódka Bał­tyk) i bul­do­czyć się, wrzesz­cząc w kie­runku bogu du­cha win­nych pa­sa­że­rów ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej: – Naj­waż­niej­sze pro­blemy spo­łeczne nie mają żad­nego od­zwier­cie­dle­nia w li­te­ra­tu­rze kry­mi­nal­nej! Może mają, może nie mają. Tak, drogi czy­tel­niku, który za­pewne i tak tego nie prze­czy­tasz, bo wła­śnie pi­szesz. (Nic tak nie śmier­dzi jak li­nia nr 8 cza­sowo prze­nie­siona na przy­sta­nek koło ba­za­rów, a gdy na­sta­nie pół­noc, upa­truj wi­do­mych zna­ków ist­nie­nia re­żimu, młody Banko).

– Przy­pu­śćmy, że masz ja­kieś bar­dzo nie­po­pu­larne po­glądy – tłu­ma­czy guru kursu pi­sa­nia po­wie­ści kry­mi­nal­nych.

– Jak bar­dzo nie­po­pu­larne?

– Bar­dzo.

ROZDZIAŁ III

W  KTÓ­RYM PO­ZNA­JEMY MOR­DERCĘ

– Kto wy­brzy­dza, ten nie ru­cha – po­wie­dział pan Wła­dy­sław z lat dzie­więć­dzie­sią­tych.

Pan Wła­dy­sław z lat dzie­więć­dzie­sią­tych już w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych wy­glą­dał na pana Wła­dy­sława z lat sie­dem­dzie­sią­tych.

– Ależ pa­nie Wła­dy­sła­wie... – za­opo­no­wa­łem – tyle razy pana pro­si­łem, żeby nie uży­wał pan ta­kiego słow­nic­twa...

– A co ty? Kawę sło­dzisz? Pe­dał je­steś? – upew­nił się pan Wła­dy­sław, po czym bły­ska­wicz­nie ob­ja­wił do­głębną zna­jo­mość hi­sto­rii sta­ro­żyt­nej, mó­wiąc:

– Hi­tler jaki był, taki był, ale...

– Pa­nie Wła­dy­sła­wie...

Pan Wła­dy­sław z lat dzie­więć­dzie­sią­tych nie miał kło­po­tów z wie­dzą hi­sto­ryczną, miał na­to­miast kło­poty z oty­ło­ścią, cho­le­ste­ro­lem, cho­ro­bami ser­cowo-na­czy­nio­wymi, cu­krzycą typu 2, ami­no­kwa­sami, neu­ro­prze­kaź­ni­kami, kwa­sami tłusz­czo­wymi, an­ty­ok­sy­dan­tami, pro­ce­sami me­ta­bo­licz­nymi oraz uzę­bie­niem, więc był zmu­szony ca­ło­do­bowo ob­ni­żać, pod­wyż­szać, re­gu­lo­wać i wy­rów­ny­wać, a mimo to ogólna po­goda du­cha wcale go nie opusz­czała. Zaj­mo­wała go także no­wo­cze­sna tech­no­lo­gia. Za­wsze cie­kaw współ­cze­snych no­wi­nek py­tał mnie czę­sto z wro­dzoną so­bie do­cie­kli­wo­ścią: – Który kla­wisz to con­trol, a który to inny kla­wisz? Szczę­śli­wie w oko­li­cach grud­nia wró­ciła mu słom­kowa barwa mo­czu.

– Dużo się tu róż­nych kręci... – za­uwa­żył pan Wła­dy­sław, wska­zu­jąc zna­cząco głową.

– Prze­cież to ap­teka...

– No wła­śnie!

PI­SARZ PO­WIE­ŚCI kry­mi­nal­nych po­wi­nien być zwinny jak chart, wy­trzy­mały jak skóra i twardy jak stal Kruppa. W prze­ciw­nym ra­zie można do­ro­bić się opi­nii w ro­dzaju: „Na­pi­sał jedną nie­złą książkę – kry­mi­nał, a po­tem wzo­rem wszyst­kich pi­sa­rzy po­wie­ści oby­cza­jo­wych osu­wał się co­raz bar­dziej w miał­kość, beł­ko­tli­wość i chaos. Ow­szem – jego książki są eru­dy­cyjne – ale ta eru­dy­cja ni­czemu nie służy, jest li­te­racką grą z sobą sa­mym – pi­sar­ską ma­stur­ba­cją”. A 53 złote póź­niej: „bo pi­sa­nie po­winno nieść lu­dziom ra­dość!”. Za­iste! Je­dy­nie wy­brańcy w swo­jej twór­czo­ści kry­mi­nal­nej śmiało eks­pe­ry­men­tują z ję­zy­kiem oraz urze­kają ory­gi­nal­nym, bez­kom­pro­mi­so­wym sty­lem. Ileż oni są w sta­nie po­świę­cić dla nie­kon­wen­cjo­nal­nej formy w cham­skim, bru­tal­nym, pry­mi­tyw­nym świe­cie!

Pi­sarz, to pod­stawa. I kiedy me­dy­tuje (na przy­kład na pust­ko­wiach Mon­go­lii), to tylko dla­tego, że jest ob­da­rzony po­nad­prze­ciętną sa­mo­świa­do­mo­ścią, pod po­zo­rami bła­hych zda­rzeń pro­po­nuje nam prze­nik­nię­cie pod pod­szewkę co­dzien­no­ści, a my, prze­jęci jego pi­sar­stwem czy­tel­nicy, po­dzi­wiamy to do­bro li­te­rac­kie z naj­wyż­szej półki. Coś jak na przy­kład John Mil­ton we wstę­pie do Raju utra­co­nego, tłu­ma­czący cier­pli­wie, że rym w po­ezji nie jest ni­czym wię­cej jak ob­ja­wem zdzi­cze­nia, uży­tecz­nym je­dy­nie dla pro­stac­kiego czy­tel­nika.

(Jam jest Ozy­man­dias. Król kró­lów. Pa­trz­cie i płacz­cie nad tym wszy­scy).

Albo tre­ner fit­ness:

– Za ty­dzień jadę na all in­c­lu­sive i mu­szę schud­nąć 10 kilo.

– No to nogę.

– Co, nogę?

– Ob­ciąć.

Żeby stwo­rzyć do­sko­nałą po­wieść kry­mi­nalną, po­trzebne jest rów­nież mia­sto. Ale które wy­brać mia­sto, skoro wszyst­kie są już za­jęte? W chwili, kiedy za­czą­łem wię­cej czy­tać, a mniej pi­sać, oka­zało się, że nie tylko wszyst­kie mia­sta są już za­jęte. Za­jęte są także wszel­kie moż­liwe inne miej­sca (a tak li­czy­łem na Wzdół Rzą­dowy, Wzdół-Ko­lo­nię i Wzdół-Par­cele). Ba! wszyst­kie kie­runki świata też są za­jęte. Do­sko­nałe po­wie­ści kry­mi­nalne działy się już na wscho­dzie, za­cho­dzie, po­łu­dniu i pół­nocy. Za­jęte są pory dnia, wszystko, co moż­liwe, ro­ze­grało się już o wscho­dzie, za­cho­dzie, w po­łu­dnie i o pół­nocy! Li­nie cza­sowe – prze­szłość, za­prze­szłość, przy­szłość i te­raź­niej­szość. Czy­tel­ni­kami po­wie­ści kry­mi­nal­nych stały się na­wet dzieci – na­wet one mu­szą roz­wią­zy­wać sprawy mor­derstw, przy czym dla uroz­ma­ice­nia mło­demu czy­tel­ni­kowi fa­buły bo­ha­te­ro­wie co i rusz wdep­tują w psie gówna (au­ten­tyk!). Jak w ta­kich wa­run­kach na­pi­sać po­wieść kry­mi­nalną?

I kiedy tak roz­my­śla­łem o po­wie­ści kry­mi­nal­nej (któ­rej nie pi­sa­łem), spo­strze­głem z nie­ma­łym zdu­mie­niem, że zde­cy­do­wa­nej po­pra­wie ule­gła ja­kość mo­jej in­ter­ne­to­wej ko­re­spon­den­cji, za­czą­łem bo­wiem otrzy­my­wać e-ma­ile.

Pi­sała do mnie Agata z prośbą, by upra­wiać z nią seks, pi­sała Ewa z klubu mi­ło­śni­ków so­do­mii, Na­ta­sza z roz­mia­rem piersi C, Ju­lita, śliczna bru­netka po­szu­ku­jąca ciem­no­skó­rego męż­czy­zny z do­rod­nym przy­ro­dze­niem, i San­dra, która chciała zre­ali­zo­wać swe pra­gnie­nia ko­biety wy­uz­da­nej, Elż­bieta, która pra­gnęła za­po­znać mnie ze ślicz­not­kami, i Li­liana do­py­tu­jąca, czy chcę bzyk­nąć cu­dzą żonę, Apo­lo­nia prze­ko­ny­wała zaś, że może być nie­wol­nicą gło­śno krzy­czącą, gdy szczy­tuje, a na ko­niec na­pi­sał Ma­te­usz Woź­niak z in­for­ma­cją, że za­ro­bił mi­lion do­la­rów w mie­siąc i oto jego hi­sto­ria, przy czym z tą hi­sto­rią aku­rat nie udało mi się za­po­znać. Dużo tej ko­re­spon­den­cji było. Czter­dzie­ści pięć e-ma­ili dzien­nie.

– Czy na świe­cie jest wię­cej kół czy drzwi? – za­dał pod­chwy­tliwe py­ta­nie guru kursu pi­sa­nia po­wie­ści kry­mi­nal­nych, lecz trudno stwier­dzić, czy­liż na jego men­tor­skim ob­li­czu za­igrał wów­czas cień szel­mow­skiego uśmie­chu. Trudno, gdyż kurs od­by­wał się on­line.

ROZDZIAŁ IV

W  KTÓ­RYM

I na­gle:

WYBIERZ DZIEŃ

1 stycz­nia

Za­mach sa­mo­bój­czy. Przy ul. Mi­row­skiej nr 12 usi­ło­wał ode­brać so­bie ży­cie we wła­snym miesz­ka­niu Szaja Rajc­ner. Le­karz po­go­to­wia stwier­dził u R. roz­strój umy­słowy i po­zo­sta­wił de­spe­rata pod opieką krew­nych.

„Ku­rier War­szaw­ski” 1918, nr 1, s. 10.

2 stycz­nia

Za­ma­chy sa­mo­bój­cze. W domu nr 34 przy ul. Kru­czej usi­ło­wała otruć się pa­styl­kami sub­li­ma­to­wymi Elż­bieta Ma­jew­ska, którą, po udzie­le­niu po­mocy, prze­wio­zło po­go­to­wie do szpi­tala Dz. Je­zus.

– W domu nr 38 przy ul. Smol­nej usi­ło­wała otruć się jo­dyną 23-l. Sta­ni­sława Res­sowa, którą po­go­to­wie prze­wio­zło do szpi­tala św. Ro­cha.

„Ku­rier War­szaw­ski” 1919, nr 2, s. 5.

3 stycz­nia

Za­ma­chy sa­mo­bój­cze. Z mo­stu Kier­be­dzia sko­czył do Wi­sły 30-l. Jan Ka­dec, za­miesz­kały na Wa­li­co­wie nr 17. Wy­ra­to­wali de­spe­rata po­li­cjanci.

– Jó­zef Ula­now­ski, l. 19, ro­bot­nik, za­miesz­kały przy ul. Czer­nia­kow­skiej 212, otruł się łu­giem. Po­go­to­wie od­wio­zło go w sta­nie cięż­kim do szpi­tala św. Ro­cha.

– Na ul. Łuc­kiej przed do­mem nr 34 otruła się sub­li­ma­tem Ste­fa­nia Fe­de­ro­wi­czówna. Prze­wie­ziono ją do szpi­tala Dz. Je­zus.

„Ku­rier War­szaw­ski” 1920, nr 3, s. 2.

4 stycz­nia

Za­mach sa­mo­bój­czy. 34-let­nia Mał­go­rzata Cho­le­wina, ro­bot­nica, w za­mia­rze sa­mo­bój­czym na­piła się na ulicy Śnia­dec­kich spi­ry­tusu ska­żo­nego. De­spe­ratkę w sta­nie cięż­kim prze­wio­zło po­go­to­wie ra­tun­kowe do szpi­tala Dz. Je­zus.

„Ku­rier War­szaw­ski” 1918, nr 4, s. 2.

5 stycz­nia

Za­mach sa­mo­bój­czy. Wczo­raj w gma­chu sądu okrę­go­wego po­strze­lił się w piersi urzęd­nik te­goż sądu Mi­chał Pu­szyń­ski, za­miesz­kały przy ulicy Sien­nej nr 38. Pu­szyń­skiego w sta­nie cięż­kim prze­wie­ziono do szpi­tala św. Ro­cha.